Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na przedzie Bohobór, siwą brodę gładząc, pomilczawszy, począł.
— Oto, miły panie, przyszliśmy do ciebie z prośbą i domaganiem się, jako dzieci do ojca. Siedzisz nad nami na stolicy, krew i pot za nas wylewasz, a szczęścia żadnego i nagrody nie masz. Sam jesteś jak sierota. Nie przystało wodzowi i panu takie życie: patrząc na niego i drudzy samopas zechcą chodzić, a bez gniazda i domu naród marnie przepada. Czekaliśmy długo; naostatek, litując się tobie i sobie, musieliśmy przyjść kupą, upaść na kolana i prosić, żebyś począł żywot według zakonu. Nie w smak ci nasze dziewczęta: pojedziemy ci szukać i swatać, bodaj gwałtem brać u innych, — koniec już temu być musi!
Szmer się zrobił i wszyscy za Bohoborem poczęli powtarzać, że — tak być musi.
Gdy potem zamilkli, Mirek długo siedział zadumany, nic nieodpowiadając.
— Mówicie jako na ojców przystało — odezwał się, pomyślawszy. — Zakon chce, aby mężczyzna sam nie był i miał pociechę z żon i dzieci. A co z tego, gdy się żeni z przymusu? bez woli swej, nie po sercu?
Serca ja do żadnej niewiasty nie mam, bom sobie jedną umiłował, która przepadła gdzieś; innej-bym przy sobie cierpieć nie mógł.
Wyście więc prawi, a ja też. Aby się po woli