Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bardzo, śladu ani wieści żadnej nie złapał. Na szczęście puścił się w lasy.
Czy z umysłu czy przypadkiem, jadąc tak drożynami różnemi, dostał się jednego wieczora znowu do zdroiska pod Mirkową chałupą leśną. Tego dnia tu już nie tak było pusto, i na ścieżce prowadzącej do świętego zdroju, i w drożynie, która wiodła pod dąb na górę, ludu, szczególniej bab, mnóztwo się snuło.
Dryja, z konia zsiadłszy, począł się w przechodzących rozpatrywać: czy kogo ze znajomych nie znajdzie.
Chorych, bladych niewiast i dzieci na zimnicę cierpiących było najwięcej. Nieśli płachty stare, aby je z chorobą razem u źródła zostawić. Długo nadaremnie tak rozglądał się w nich, gdy starą babę żebraczkę, którą na zamku widywał, dopatrzył wreszcie.
— Hej, Dobrycha — zawołał na nią, widząc, że się wlecze pod górę — a ty tu co robisz?
Zdziwiła się Dobrycha.
— Zkądże wy wiecie o mnie?
— Na gródku u Leszka widziałem ciebie nieraz.
Baba stanęła, głową trzęsąc.
— Toćby was spytać co wy tu robicie? — rzekła.
— Ja wam powiem — odezwał się Dryja. — Mnie też chorobsko męczy, co jej nikt nie zamówi, chy-