Przejdź do zawartości

Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Wiktor Hugo.

KATEDRA
NAJŚWIĘTSZÉJ PANNY PARYZKIÉJ.
(NOTRE-DAME-DE-PARIS.)
TŁÓMACZYŁ Z FRANCUZKIEGO
J. T. Hodi.

WARSZAWA.
NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.

1876.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 (21) Декабря 1875 года.


Wiktor Hugo, największy poeta romantyczny Francyi, jeden z największych noworomantyki europejskiéj, urodził się roku 1802 w Besançon. Młodość swoją przebył na wyspie Elbie, we Włoszech, w Hiszpanii, dokąd ojca jego, Józefa Hugo, generała armii Napoleońskiéj, sprowadzały koleje wojskowego zawodu. W roku 1812 matka jego osiadła w Paryżu, by poświęcić się zupełnie wychowaniu dwóch młodszych swych synów, Eugeniusza z Wiktorem, z których ostatni rychło objawił niezwykły talent liryczny. Już w 15 roku życia otrzymał od Akademii francuzkiéj wzmiankę zaszczytną za wiersz: Sur les avantages de l’étude (O korzyściach nauki), zaś w roku następnym Akademia tuluzka uwieńczyła dwie jego ody: „Na posąg Henryka IV“ i „Na dziewice z Verdun*, poczém we dwa lata późniéj mianowała go „mistrzem igrzysk kwiatowych“ (maitre es jeux floraux). Matka jego, z domu Trébuchet, rodem Wandejka, wznieciła w nim ducha prawowierności i legitymizmu, jakoż młodzieniec Hugo stanął na czele „batalionu świętego Muzy francuzkiéj“, stowarzyszenia młodych poetów romantyków, którzy w pierwszych dziesiątkach bieżącego stulecia występywali z energią (nawet nie bez domieszki reakcyi na polu polityki) przeciw wolnomyślności w rzeczach religii i wiary, zarazem zaś przeciw zastarzałym przesądom w sprawach literatury. Pierwsze wielkie tryumfy Wiktora Hugo, „Ballady“ i „Ody“, należały do téj epoki. Upadek Chateaubrianda (r. 1824) rozprzągł stronnictwo rojalistyczne i rozwiązał także stowarzyszenie „Muzy francazkiéj“. Odtąd Wiktor Hugo coraz bardziéj usuwał się od przekonań legitymicznych i klerykalnych, oda zaś jego „Na kolumnę Vendôme“ (Ode à la Colonne) pojednała go wnet ze stronnictwem liberalném i z ojcem, zapamiętałym bonapartystą. W następstwie poeta, idąc za duchem swojego narodu i czasu, stanowczo poświęcił się dramatowi. Pierwszym wielkim utworem, z jakim romantyzm wystąpił przeciw klassycyzmowi, był jego „Cromwell“ (1827); po nich ukazały się „Hernani“ i „Marion Delorme“ (1829), które rozstrzygnęły o zwycięztwie poety i jego szkoły. Po rewolucji lipcowéj Hugo nie przestawał coraz gwałtowniéj pozbywać się jednego po drugiém wszystkich przekonań i złudzeń swojéj młodości: — wzniosłe tony odzywające się w jego odach brzmiały już tylko zwątpiałościa, boleścią, niekiedy smętną i gorzką ironią. Niemniéj téż jego dramatom szkodził częstokroć ten sam brak jedności i otuchy moralnéj, a przytém zdawało się, że polityka, któréj się chwycił namiętnie, wpłynie zgubnie na dalszą jego poetycką działalność. Kiedy Ludwik Filip mianował go parem, nie wystąpił on mimo to z szeregów oppozycyjnych, a rewolucya 1848. ujrzała go na czele partyi ultra-demokratycznéj. Osobiste nieszczęścia, równie jak smutne rozczarowania dziejowe, nie ostudziły od téj pory jego zapału. Wygnany przez Napoleona III, nie zaprzestał on nigdy prowadzenia z drugiém cesarstwem wojny zaciętéj w licznych pamfletach i dziełach, a jednak (świetny w téj mierze od zwykłego prawidła wyjątek), ani namiętności polityczne, ani wiek już podeszły nie osłabiły widocznie poetycznéj jego twórczości. Prawda, że nie opuściły go również wady młodości: — rozwlekłość, emfaza dochodząca częstokroć do napuszystości, brak miary i taktu, wreszcie jakaś obojętność genialna na groźne przestrogi, jakie zawiera w sobie historya. Po bitwie Sedańskiéj i po detronizacyi cesarza powróciwszy z wygnania, spełniał on daléj i spełnia szlachetne zadanie, które wziął sobie za cel swojego życia: — na mównicy Zgromadzenia Narodowego, w listach otwartych, w powieściach na tle stronniczo-dziejowém, przemawia on słowem ognistém do mass, które, ubóstwiane przez niego, wzajem go ubóstwiają; u niego zaś to słowo jest czynem, do którego pobudza go boleść śmiertelna, napełniająca mu duszę po klęskach ojczyzny.
Jako poeta zjednał sobie Wiktor Hugo sławę troistą: jest-to bez wątpienia liryk największy, jakiego wydała Francya; — teoryę dramatu „klassycznego“ strącił bezpowrotnie ze swéj wysokości; — nakoniec w swoich romansach stworzył nowy rodzaj powieści narodowospółecznéj, w któréj wypływająca z głębi przekonania tendencya owiana jest wszędzie najczystszém tchnieniem poezyi, czém daleko téż zostawia za sobą wszystkich na polu podobném poprzedników i naśladowców. Jego utwory liryczne (Odes, Ballades, Feuilles d’automne, Chants du crépuscule, Voix intérieures, Contemplations), pod względem bogactwa kolorytu poetycznego, siły, biegłości i wdzięku języka nie mają nie sobie równego. Rzekłby kto, że Wiktor Hugo posiada odrębny swój słownik, tak dalece język jest mu bezwarunkowo posłusznym, a obfitość obrazów, zawsze świetnych i zwykle po mistrzowsku dobranych, niekiedy prawie aż przytłumia świetność niemniejszą jego uczuć i myśli. Utwór epicko-liryczny, „Legenda wieków“, zbiór podań, opisów dziejowych i cudnych widzeń proroczych, uwydatnia w historyi prawa postępu, jak je pojmował poeta; i tu również tryska w swój pełni zdrój nieprzebrany siły i życia.
W swoich dziełach scenicznych Hugo brał za punkt wyjścia zasadę, wielce prawdziwą i słuszną, że wszystko, co istnieje w naturze, należy także do sztuki, oraz że cechą charakterystyczną dramatu jest rzeczywistość, która głównie powstaje z połączenia dwóch przeciwnych sobie pierwiastków: — tego co wzniosłe i tego co płaskie. Dwa te pierwiastki, jak ustawicznie spotykają się w życiu, tak spotykać się także powinny w dramacie, — istotna bowiem i doskonała poezya uwydatnia właśnie wewnętrzną harmonię sprzeczności zewnętrznych. Odrzucał więc Wiktor Hugo jednotonność chłodną tragedyi klassycznéj, wszystkie jéj abstrakcye bohaterstwa, cnoty i zbrodni, usiłując natomiast, na wzór Szekspirowski, przedstawiać w swoich dramatach całkowitego człowieka. Wyznać potrzeba, że założeniu temu wielekroć nie sprostał, i że w wykonaniu przesada zwykle szkodziła najczystszym jego koncepcyom. Ta przesada właśnie pozbawiała jego postacie prawdy i życia; i one również bywają nieraz pojęciami oderwanemi, występującemi w sztuczném uosobieniu, tak samo jak figury klassyków, jego wrogów. Najmniéj uległy téj chybie: Cromwell, Hernani i Ruy Blas; jeszcze nawet Marion Delorme, kurtyzana uświęcona szlachetną miłością, nie przekraczała niby granie możliwéj rzeczywistości. Ale w Le roi s’amuse, gdzie poeta wyobraża najczystszą miłość ojcowską w spodlonéj duszy złośliwego i odrażającego swą brzydotą trefnisia, — w Lukrecyi Borgia, gdzie się po nas domaga, żebyśmy w trucicielce potwornéj podziwiali świętą miłość matczyną, — w Maryi Tudor, w Angelo, tyran de Padone, a bardziéj jeszcze w Burgrawach, coraz więcéj oddala się od owéj prawdy człowieczéj, która właśnie stanowić ma duszę dramatu.
W powieściach Wiktora Hugo — z których czytelnikom naszéj Biblioteki podajemy obecnie najznakomitszą, niezrównaną pod względem kolorytu epoki i miejscowości, arcywzór opisu obrazowego i jędrnéj charakterystyki — w powieściach tych skupiły się główne przymioty i braki dwóch innych najcelniejszych rodzajów twórczéj działalności tego poety. Począwszy od „Hana Islandyi“ i „Ostatniego dnia skazanego na śmierć“ (Le dernier jour d’un condamné), a skończywszy na „Nędznikach“ ( Les misérables), „Pracownikach morza” (Les travailleurs de la mer) i „Roku 93“, jest-to jeden nieprzerwany szereg utworów epickich, których bohaterem wprawdzie cała jest ludzkość, ale przeważnie w upośledzonych i pognębionych swych członkach, dla których w piersi Wiktora Hugo serce bije tém gorętsze i miększe. Potęga jego geniuszu, który możnaby nazwać geniuszem francuzkiéj jego ojczyzny, objawia się tu zarówno w ogólnéj koncepcyi, jak w szczegółach, a nad nią góruje zawsze i wszędzie miłość wszystkiego co szlachetne i wielkie, miłość prawdy, cnoty, swobody i światła.


OD TŁÓMACZA.

Autor dzieła przeznaczonego do pisma zbiorowego, niemniéj jest moralnie odpowiedzialnym, jak i onego kierownicy lub wydawcy. W dziedzinie literackiéj, jakkolwiek wązkim byłby czyj zakres, nie nie jest robotą. Ztąd i w każdéj pracy powierzonéj, znajdować się musi pewna miara dobrowolnego wyboru, którego się zapiérać nie wolno. Z tego to powodu ośmielamy się nadmienić przedwstępnie, że dążność, charakterystyka powieści Wiktora Hugo, słusznie z danego punktu widzenia skarcona niegdyś przez Michała Grabowskiego, nie w zupełności odpowiada i naszym także poglądom na sprawy twórstwa a zatém i przetwórstwa. A lubo w ciągu tłómaczenia, obowiązującego, jak wiadomo, do ciągłego liczenia się nie tylko ze znaczeniem pojedynczych ustępów, lecz i ze znaczeniem całych działów, przekonaliśmy się niejednokrotnie, że niestosowności owe daleko są mniejsze w podstawie, w gruncie, niżby się zdawać mogło w czytaniu powierzchowném; z tém wszystkiém przecież taić nie potrzebujemy, że niejedna scena grzeszy przewagą pewnéj tendencyjności, z naszego już rodem wieku nad duchem i usposobieniami epoki, w któréj opowiadane wypadki miały miejsce. Ułomność zaś tego rodzaju nie ma prawa oczekiwać u spółeczności naszéj na tyle pobłażania, by przeciwko niéj zastrzedz się nie potrzebował niewinny zkądinąd, tłómacz.
Jest to zresztą jedyne właściwe i potrzebne w obecnym wypadku omówienie. Bo co się tyczy pytania, czém mianowicie Notre-Dame-de-Paris zasłużyło na zaszczyt pierwszeństwa w Bibliotece tak jeszcze młodéj, a tak już wysoko i słusznie cenionéj, jak Biblioteka najcelniejszych utworów literatury europejskiéj, szersza na to odpowiedź byłaby równie zbytkowną, jak rozumowania mające na celu dowieść, że tum Koloński, katedra Medyolańska, lub kościół Maryacki w Paryżu, są pierwowzorami budownictwa gotyckiego. Nie zawadzi wszakże najtreściwiéj na tém miejscu, gwoli poprzedzającego ustępu zaznaczyć, że sprawiedliwość oddana obecnie staremu romansowi Wiktora Hugo, należała mu się najprzód dlatego, że odnośnie do pojęcia o zadaniu powieściopisarstwa przepełniony jest epizodami historycznemi, rzetelnością i zajęciem nieporównanych powtóre zaś dlatego, że odnośnie do wykonania artystycznego stanowi arcydzieło skończone. Pod drugim tym względem, pomimo najszczerszéj chęci, nie mamy nie więcéj do dodania. W literaturze zachodniéj rzecz sama za siebie i oddawna w takiéj właśnie mierze przemówiła. Co się zaś tyczy historycznych opisów miejsc, obrazów, poruszeń ludowych, wizerunków życia zbiorowego, powiemy od siebie, że mając do tłómaczenia czas nieokreślony, i liberalnie zeń korzystając (oto już wkrótce rok drugi upłynie kartom początkowym), ciekawi byliśmy porównać pare szczegółów powieści z odpowiedniemi ustępami bądź Micheleta, bądź Thierrygo, bądź Migneta, i nie ulega dziś dla nas wątpliwości, że w rozdziałach tych (np. charakter i życie Ludwika XI, instytucya tak zwanéj truanderyi, etc.) Wiktor Hugo historyę zdołał po mistrzowsku ująć w popularne ramy romansu. Kilka tylko może imion i nazw fantazya tu stworzyła, resztę odtworzyła erudycya przy pomocy wyobraźni, nad literę piśmiennego podania przenikliwszéj.
Oddawszy to Cezarowi... z wielkim już chyba tylko kłopotem przyszłoby się rzec cóś i o samym przekładzie. Ale tu znowu otwartość zwięzłości pomoże. Wyznajemy tedy szczerze, że nie zawsześmy w ciągu pracy czuli, iż idziemy równo z oryginałem; niekiedy zmuszeni byliśmy wlec się za nim z pewną niechęcią. Składały się na ten ostatni rezultat powody wielorakie. Zamilczawszy inne, wspomnimy tylko o jednym, materyalnym, elementarnego znaczenia: wszystkie nasze słowniki francuzko-polskie (a bez nich w obecnym wypadku sam Littré z Kraszewskim nie byliby się obeszli), są do niczego: częściéj określają wyraz, niż dają jego równowartość. Ale, niestety, nie ze słownikarskich to ostatecznie przyczyn przekład niniejszy okaże, na ogół, więcéj usiłowań wiernego kopiowania oryginalnego rysunku, niż prób prawdziwego polszczenia, które obcy rysunek wypełniać zwykło własnym kolorytem, przy nietykalném zachowaniu kadrów, dat i charakterów miejscowych.
Od drugiéj połowy księgi V do X włącznie, przekład czterech do pięciu rozdziałów dokonany został wspólnie z p. B. Rahozą, tłómaczem niektórych historycznych powieści Bulwera. Tych więc części same tylko niedostatki iść powinny na karb podpisanego.

Paryż, dnia 16 Października 1875.
J. T. Hodi.


KATEDRA
NAJŚWIĘTSZÉJ PANNY PARYZKIÉJ
(NOTRE-DAME-DE-PARIS.)


Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
(NOTRE-DAME-DE-PARIS).

Przed kilkoma laty autor tej książki, zwiedzając katedrę Paryzką, a raczéj szperając po jéj kątach, znalazł w ciemnéj celce jednéj z jéj wież, ten oto wyraz wycięty ręką na murze:

ΑΝΑΓΚΗ.[1]

Wielkie litery greckie, czarne ze starości i mocno zagłębione w kamieniu, ich kształt i układ, przypominający coś z pisowni gotyckiéj, jakby na świadectwo, że je tu nakreśliła ręka średniowieczna, przedewszystkiém zaś złowrogie i fatalne ich znaczenie, żywo uderzyły autora.
Zapytywał siebie, odgadnąć pragnął, coby to być mogła za dusza pokutnicza, która świata opuścić nie chciała bez położenia tego piętna zbrodni czy nieszczęścia na łonie starego kościoła.
Od owego czasu mur otynkowano, a może i oskrobano (nie wiemy napewno), i napis znikł. W taki właśnie sposób postępujemy sobie od lat blizko dwustu, z cudnemi świątyniami wieków średnich. Kalectwa spadają na nie zewsząd: od środka kapłan je tynkuje, z wierzchu budowniczy skrobie; późniéj idzie lud, który je burzy.
Takiém prawem nie już dziś nie pozostało z tajemniczego wyrazu, wyrytego na ciemnéj wieży katedralnéj, ani z nieznanych dziejów tak smętnie na niéj streszczonych... nie, okrom kruchéj pamiątki, jaką im poświęca autor tego dzieła. Człowiek, który to słowo wyżłobił, utonął śród pokoleń w wiekowéj zapomnienia fali; wyraz z kolei zgasł na ścianie kościelnéj, a wkrótce może i sam kościół zetrze się z oblicza ziemi.
Z tego-to słowa powstała książka niniejsza.

Marzec 1831.
KSIĘGA PIERWSZA.

I.Izba wielka.

Lat temu trzysta czterdzieści ośm, miesięcy sześć i dni dziewiętnaście, Paryżanie się obudzili przy huku wszystkich dzwonów szeroko rozmachanych w potrójnym obwodzie Starego Grodu, Wszechnicy i Nowego Miasta.
Szósty Stycznia 1482 nie był przecież dniem dla historyi pamiętnym. Nie szczególnego w wypadku, który tak od samego rana poruszał dzwony i mieszczan paryzkich. Ani to był napad Pikardczyków lub Burginionów, ani procesya z relikwiami, ani rozruch studencki w dzielnicy Laas, ani przybycie „Naszego wielce miłościwego a potężnego Jmci Króla i Pana”, ani miła jaka uciecha wieszania łotrów lub łotrzyc w Pałacu Sprawiedliwości. Nie był téż to żaden z tak częstych w wieku piętnastym przyjęć ambasady ukitkowanéj i ugalonowanéj. Dwa dni zaledwo upłynęło od chwili, kiedy ostatnia tego rodzaju kawalkada, mianowicie poselstwo flamandzkie w sprawie małżeństwa Delfina Francyi z Małgorzatą księżniczką Flandryi, odbyło wjazd do stolicy, ku wielkiemu niezadowoleniu kardynała Burbona, który zmuszonym był, dla dogodzenia królowi, sadzić się na uprzejmość dla całéj téj grubomieszczańskiéj ciżby burmistrzów flamandzkich, i raczyć ich we własnym pałacu „srodze pięknym dyalogiem z krotochwilą i maszkarą“, gdy tymczasem deszcz ulewny zatapiał mu u drzwi przepyszne jego kobierce.
Zdarzeniem, które 6-go Stycznia „dodawało tak ducha motłochowi paryzkiemu“, że użyjemy wyrażeń Jehana z Troyes, było po prostu święto Trzech Królów, połączone od niepamiętnych czasów ze świętem oszustów, błaznami podówczas zwanych.
Dnia tego miały miéć miejsce ognie radosne na placu Gréve, sadzenie rószczki zielonéj w kaplicy na Braque, i misteryum w pałacu Sprawiedliwości. Właściwe po temu obwieszczenie na placach publicznych, przy odgłosie trąb, dokonaném zostało w wigilję przez łuczników JW. Starosty Grodzkiego, bogato ubranych w opończe z materyi fioletowéj, z wielkiemi białemi krzyżami na piersi.
Tłumy mieszczan i mieszczek dążyły tedy ze wszech stron od samego rana, przy pozamykanych dokoła domach i kramnicach, ku jednemu z trzech wymienionych punktów. Każdy wybrał swoje: ten ognie sztuczne, ów misteryum, inny palmę zieloną. Na pochwałę wszakże starego zdrowego zmysłu gapiów paryzkich powiedziéć trzeba, że większa część ludu śpieszyła na ognie sztuczne, przypadające tym razem bardzo w porę, albo téż na misteryum, którego przedstawienie odbywać się miało w wielkiéj komnacie trybunalskiéj, szczelnie się zamykającéj i doskonale osłoniętéj. (o do gałązki majowéj, zgadzano się niemal powszechnie, że takową samotnie zostawić wypadało, drżącą pod niebem styczniowém, na cmentarzu kaplicy Braque.
Lud zapływał szczególniéj wejścia ku Pałacowi Sprawiedliwości; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli przed dwoma dniami, zamierzyli być obecnymi na przedstawieniu misteryum i na wyborach króla bultajów, które się również dokonać miały w wielkiéj komnacie.
Nie było to rzeczą łatwą docisnąć się dnia tego do owéj wielkiéj komnaty, mającéj przecież sławę najobszerniejszego na świecie zakola pokrytego. (Prawda, że Sauval nie był jeszcze wtedy wymierzył wielkiéj sali zamku Montargis). Place trybunalski, przepełniony ludem, przedstawiał dla ciekawców wyglądających z okien widok morza, w które pięć czy sześć ulic, niby tyleż ujść rzecznych, wlewało nowe co chwila fale głów ludzkich. Bałwany te wciąż wzrastające roztrącały się o rogi domów wyskakujące zewsząd na sposób przylądków, w nieregularnéj kotlinie placu. W środku wysokiego pałacowego frontu gotyckiego, wielkie schody, kipiące podwójnym prądem wstępującego i schodzącego ludu, który się łamiąc pod gankiem środkowym, szerokiemi płachtami staczał się po pochyłościach bocznych — schody wielkie, mówimy, strumienisto wylewały lud na plac, jako kaskada wodę w jezioro. Krzyki, śmiechy, tupania tysiączne, tworzyły huk i hałas niezmierny. Huk ów i hałas wzmagały się niekiedy, a pęd, prący całą tę massę ku wielkim schodom, skręcał się nagle, mięszał i pryskał. Powodem było natarcie hajduka grodzkiego, lub uderzenie konnego starościńskiego łucznika, rzucającego się dla przywrócenia porządku. Rozczulający zwyczaj! przekazany przez starostwo dawne juryzdykcyi konnetabla, przez juryzdykcyą konnetabla straży marszałkowskiéj, a przez straż marszałkowską dzisiejszéj naszéj żandarmeryi paryzkiéj.
W oknach, we drzwiach, na poddaszach, na dachach, wiły się tysiące zacnych facyat mieszczańskich, spokojnych i dobrodusznych, patrzących na pałac, patrzących na ciżbę, i z tego doskonale zadowolonych; trzeba bowiem wiedziéć, że spora część mieszkańców Paryża kontentuje się często widowiskiem widzów, i prosta ściana, za którą „coś się jak gadają dzieje“, jest już w razie czego rzeczą niezmiernie ciekawą.
Gdyby nam daném było, nam ludziom 1830 roku, zespolić się uczuciem z tymi Paryżanami XV-go wieku, i wejść wraz z nimi, w ogólnym owym natłoku, rwetesie i spychaniu się, do ogromnéj sali Pałacu Sprawiedliwośći, tak ciasnéj 6-go Stycznia 1482 widowisko nie byłoby może bez powabu i zajęcia; znaleźlibyśmy jeno do koła rzeczy tak stare iżby się nam one wydały całkiem nowemi.
Jeżeli czytelnik na to pozwoli będziemy usiłowali odnaléźć w myśli, wrażenie, jakiegobyśmy doznali, przestępując progi owéj wielkiéj komnaty, pośród ciżby pospólstwa w serdakach, opończach i spodnikach strzępiastych.
A nasamprzód, dzwonienie w uszach, olśnienie oczu. Po nad głowami dwoiste sklepienie ostrołukowe, podbite rzeźbami z drzewa pomalowane na błękitno, zdobne w lilie złoto-kwieciste. Pod naszemi stopami posadzka marmurowa, w płytach to białych to czarnych. O kilka kroków od nas potężny słup, daléj drugi, daléj trzeci; razem siedm słupów wzdłuż sali, podtrzymujących w jéj środku spadki dwoistego sklepienia. W około pierwszych czterech słupów, kramnice handlarzy, całe błyszczące od szkieł i brzękadeł; w około trzech ostatnich, ławki dębowe, wyślizgane i wypolerowane pludrami pacyentów i sutanami palestry. W obwodzie krańcowym sali, wzdłuż wysokiéj ściany między podwojami, między oknami, między słupami, nieskończony szereg posągów wszystkich królów Francyi od Pharamunda: królów próżniaków, z rękami pozwieszanemi, z pospuszczanemi oczami, królów dzielnych i wojowniczych, z głowami i prawicami hardo podniesionemi ku niebu. Następnie, w długich ostrołukowych oknach, szyby o tysiącznych kolorach; w szerokich wyjściach komnaty podwoj bogate, misternie rzeźbione; a wszystko razem ze sklepieniami, słupami, ścianami, framugami, stropami, oknami, posągami, podszyte od góry do dołu przepyszném tłem błękitném i złotém, które, poczerniałe nieco i w epoce naszéj powieści, znikło prawie całkiem pod pyłem i pajęczemi siatkami w roku Pańskim 1549, kiedy Dubreuil tradycyjnie się jeszcze nad tém zachwycał.
Wyobraźmyż sobie teraz ogromną tę komnatę podłużną, oblaną przyćmioném światłem dnia styczniowego, w pełném rozigraniu tłumów pstrych, krzykliwych, sunących wzdłuż ścian i zataczających się w około siedmiu słupów, a będziemy już mieli pewne zamglone wyobrażenie o całości obrazu, którego szczegóły ciekawsze postaramy się zaraz dokładniéj obejrzéć.
Pewném jest, że gdyby Ravaillac nie był zamordował Henryka IV-go, nie byłoby wcale dokumentów procesu ravaillakowskiego w kancelaryi trybunalskiéj Pałacu Sprawiedliwości, ani téż wspólników zbrodni zainteresowanych w zniszczeniu rzeczonych dokumentów; a co za tém idzie, nie byłoby również podpalaczów, zmuszonych z braku lepszego środka podpalić kancelaryę, żeby spalić dowody, podpalić Trybunał cały, żeby spalić kancelaryę; a wreszcie nie byłoby wcale i pożaru 1616. Stary Pałac Sprawiedliwości stałby po dziś dzień na swoich posadach ze starą swoją wielką komnatą. Moglibyśmy w takim razie powiedziéć czytelnikom: „Pójdźcie ją obejrzéć“, i w ten sposób bylibyśmy wspólnie wolni, piszący od kreślenia, czytelnik od czytania opisu, jaki się złożyć udało. Dowodzi to téj prawdy nowéj: że wielkie wypadki mają skutki nieobliczone.
Co prawda, bardzo możebném mogłoby być i to, przedewszystkiem że Ravaillac bynajmniéj wspólników nie miał, a powtóre, że gdyby przypadkiem wspólnicy ci i byli, to niekoniecznie z ich przyczyny wynikł pożar 1618. Są dwa inne jeszcze tłómaczenia wypadku, i nie całkiem bezzasadne. Primo, wielka płomienna gwiazda, szeroka na stopę, długa na łokieć, spadła, jak każdemu wiadomo, z niebios na Pałac, w dniu 7 Marca po północy. Secundo, czterowiersz Theophila:

Certes, ce fut un triste jeu

Quant à Paris dame Justice,
Pour avoir mangé trop d’épice,

Se mit le palais en feu.

(Zaprawdę, smutna to była igraszka, kiedy w Paryżu Pani Sprawiedliwość, najadłszy się za wiele grzanek-przyprawek[2], rzygnęła ogniem na swój pałac.)
Cokolwiek byłoby do powiedzenia o tém potrójném, polityczném, fizyczném i poetyczném tłómaczeniu powodów zgorzenia Pałacu Sprawiedliwości w roku 1618, faktem na nieszczęście pewnym jest jedno: że Pałac zgorzał. Dzięki téj katastrofie, dzięki zwłaszcza rozmaitym kolejnym odnowieniom, które zrujnowały co zaoszczędził był pożar, nie wiele dziś zostało z téj pierwotnéj siedziby królów Francyi, tego starszego brata Luwru, tak sędziwego już za czasów Filipa Pięknego, że na nim szukano śladu owych budynków przepysznych, wzniesionych za króla Roberta, które Halgaldus opisuje. Znikło prawie wszystko. Cóż się stało z izbą kanclerską, w któréj Ludwik Święty „małżeństwa swego dopełnił“? co się stało z ogrodem, w którym monarcha ten, „leżąc z Joinvillem na kobiercach“, sprawiedliwość wymierzał, „ubrany w spodnik kamlotowy, w wełniany serdak bez rękawów, w delię spadającą na czarne sandały?“ Gdzież się podziała izba cesarza Zygmunta? izba Karola IV? izba Jana-bez-ziemi? Gdzie krużganek, z którego Karol VI ogłosił swój edykt ułaskawienia? gdzie tafla, na któréj Marcel, w obecności Delfina, zamordował Roberta z Clermont i marszałka Champagne? gdzie furta, u któréj podarto bulle anty-papieża Benedykta, i zkąd ci co je przynieśli, iść musieli w urągowiskowych kapach i mitrach po całym Paryżu, z publiczném wyznaniem winy? albo i ta sama wielka komnata, ze złoceniami swemi, z błękitem, z ostrołukami, z posągami, ze słupami, ze swojém nieobjętém sklepieniem ponacinaném w rzeźby, gdzież jest ona? a ten lew kamienny, strzegący wejścia z głową pochyloną, z ogonem podkurczonym, na podobieństwo lwów u tronu Salomona, w postawie upokorzonéj, jako wypada sile przed sprawiedliwością? a piękne podwoje? a szkła malowane? a żelaza rzeźbione, wprawiające w rozpacz Biscornetta? a delikatne stolarskie roboty mistrza Duhancy? (o uczynił czas, co ludzie uczynili z tych cudów? Co dano nam w zamian za całą tę historyę galską, za całą tę sztukę gotycką? Ciężkie, przyduszone pełnołucza p. Brosse’a, niezręcznego budowniczego frontonu Saint-Gervais — tyle w zamian za arcydzieła; a co do dziejów, mamy wielomówne pamiątki po słupie pękatym, jeszcze nieostygłym od gorących bredni Patru’ów.
Nie wiele, zaiste!
Wróćmyż do prawdziwéj wielkiéj komnaty starego Pałacu.
Na dwóch kończynach olbrzymiego tego równoległoboku stały: po jednéj stronie, sławny stół marmurowy z jednego jedynego kawałka, a tak długi, tak szeroki i gruby, „że nigdy jeszcze — powiadają stare papiery ziemstwa, stylem któregoby im pozazdrościł Gargantua — nigdy jeszcze, jak świat, światem nie widziano podobnéj skrajki marmuru“; po stronie drugiéj kaplica, gdzie Ludwik XI kazał się rzeźbić na klęczkach przed Matką Bozką, i dokąd przenieść polecił, nie dbając o ogołocenie dwóch framug galeryi posągów królewskich, posągi Karola Wielkiego i Ludwika Świętego, dwóch Świętych, których uważał za posiadających tytułem królewskim, szczególniejszą łaskę niebios. Kaplica ta, nowa jeszcze, zbudowana przed sześciu zaledwo laty, cała nosiła na sobie zachwycający ten styl architektury misternéj, o rzeźbach cudownych, o cienkich głębokich karbowaniach, który we Francyi zaznacza koniec epoki gotyckiéj, i przedłuża się aż ku środkowi wieku szesnastego, w czarownych fantazyach odrodzenia. Drobna różyczka, wykuta à jour nad frontonem uchodziła w szczególności za arcydzieło subtelności i wdzięku; rzekłbyś gwiazda z koronek.
W środku sali, naprzeciw głównego wejścia, wzniesiono estradę ze złotogłowiów opartą o mur, z osobnemi podwojami urządzonemi za pomocą okna, wychodzącego na korytarz złoconéj komnaty. Podwyższenie to przeznaczoném było dla posłów flamandzkich i innych wysokich gości, zaproszonych na przedstawienie misteryum.
Samo przedstawienie miało się odbyć na stole marmurowym. Od rana przygotowano takowy odpowiednio; bogata jego wierzchnia pokrywa, cała porysowana od obcasów palestry i woźnych trybunalskich, nosiła na sobie rodzaj klatki drewnianej, dość wysokiéj, któréj ściana górna, widzialna ze wszystkich stron wielkiéj komnaty, służyć miała za posadzkę sceny teatralnéj, wnętrze zaś przeznaczoném było na szatnię dla osób sztuki. Drabina, otwarcie umocowana na zewnątrz utrzymywała związek sceny z szatnią zakulisową, ofiarując strome swe szczeble wchodzącym i wychodzącym. Każdy nieoczekiwany bohater, każdy nagły zwrot akcyi, każda teatralna niespodzianka, musiały najprzód na schodach tych się pokazać. Niewinne a sędziwe dzieciństwo sztuki i wystawności.
Czterech wyprostowanych pachołków juryzdykcyi trybunalskiéj (obowiązkowi to stróże wszelkich zabaw ludowych, tak w dniach uroczystych, jak i w dniach egzekucyi) stało przy czterech rogach stołu marmurowego.
Sztuka zacząć się miała dopiéro za dwunastém uderzeniem południa na wielkim zegarze Pałacu. Było to bezwątpienia późno, jak na przedstawienie teatralne, ale się z porą zastosować wypadało do ambasadorów.
Tymczasem cały ten tłum czekał już od rana. Spora liczba zacnych ciekawców trzęsła się na zimnie od samego świtu przy wielkich stopniach Pałacu; niektórzy utrzymywali nawet, że noc całą przestali w zagłębieniu wielkiéj bramy w tym właśnie celu, żeby być pierwszymi przy wejściu. Tłum gęstniał co chwila, i jako woda poziom swój wypierająca, zaczynał wysuwać się w górę wzdłuż murów, na wszystkie wypukłości architektury, na wszystkie zagięcia rzeźby. To téż niewygoda, zniecierpliwienie, nuda, jednodniowy szał i cynizm swobody, kłótnie wybuchające przy lada okoliczności o żwawsze sturchnięcie łokciem lub butem podkutym, znużeniem długiém oczekiwaniem na dobry już kawał czasu przed przybyciem posłów, nadawały ton cierpki i gorzki wrzawie tego ludu zamkniętego, spakowanego, ściśniętego, spartego, duszącego się. Słyszéć się dawały żale i narzekania na Flamandów, na starostę kupieckiego, na kardynała Burbona, na marszałka Pałacu, na Jéjmość Małgorzatę austryacką, na kopijników starościńskich, na chłód, na gorąco, na niepogodę, na biskupa paryzkiego, na króla trefnisiów, na słupy, na posągi, na owe podwoje zamknięte, na tamto okno otwarte; a wszystko to ku wielkiemu zadowoleniu żaków i hajduków, rozsianych w tłumie, którzy zaostrzając całe to nieukontentowanie kpinką i żartem — kłuli rzecby można szpilkami powszechne złe usposobienie.
Jedna szezególniéj gruppa wesołych tych zoilów, ta, która wydusiwszy szybę wielkiego okna, rozsiadła się na jego podstawie, ona najbardziéj dawała się pospólstwu we znaki, ciskając raz po raz spojrzenia i żartkie słówka, to tu to tam, to w głąb tłumów w pałacu, to w środek gromad ulicznych. Z przedrzeźniających ruchów, z wybuchów śmiechu, z drwinek i wyzwań rzucanych towarzyszom z jednego końca komnaty na drugi, nietrudno było osądzić, że młodzi ci palestranci bynajmniéj nie podzielali nudów i zmęczenia reszty zgromadzenia i że z tego co mieli przed oczami, wybornie potrafili urządzić dla własnéj uciechy widowisko, pozwalające im bezpiecznie i miło oczekiwać na inne.
— Na moją duszę! to ty Joannes Frollo de Molendino! — wrzeszczał jeden ze zgrai do jasnowłosego łobuza, o pięknéj choć złośliwéj twarzy, śledzącego na akantowych liściach naczołka jednéj z kolumn.
— Nie bez racyi zwą cię Jehanem du Moulin, bo te dwoje twych rąk i nóg tych dwoje doprawdy wyglądają jak rozpostarte skrzydła wiatraka... Od dawnaś tu?
— A oto, na miłość szatana, od czterech już blizko godzin, — odparł Jan Frollo — i sądzę, że mi to policzoném będzie w rachunku czyśćcowym. Byłem tu, gdy ośmiu kantorów króla sycylijskiego zaczynali mszę śpiewaną w kaplicy Swiętéj, o siódméj proszę cię!
— Tęgie śpiewaki! — podchwycił tamten — nie ma co: głos mają ostrzejszy od własnych mycek. Król Jegomość pierwéj nim mszę świętą na część świętego Jana fundował, powinienby był zapytać, czy święty nasz Jan lubi, by mu łacinę na sposób prowansalski wywodzono.
— Zrobił to król tylko dlatego, żeby dać zajęcie przeklętym tym śpiewakom sycylijskim! ostro zapiszczała w tłumie jedna z bab starych, stojąca u podnóża okna. — I proszę! tysiąc złotówek paryzkich za jedną mszę! do tego na targowicznéj dzierżawie ryb morskich w Paryżu do tego!
— Oj, oj, zgoda! stara! — podchwycił jegomość poważny i opasły, zatykając nos i odwracając się od przekupki z rybnego targu. — Trzebaż przecie było zafundować mszę jedną. Chciałabyś, aby król na nowo zachorował?
— Tęgo rzniesz, sławetny panie Gilles Lecornu, majstrze kuśnierzu szat królewskich! — krzyknął żaczek uczepiony u kolumny.
Cała gromada jego towarzyszów śmiechem głośnym przyjęła niefortunne imię biednego kuśnierza, szubownika szat królewskich.
— Lecornu! Gilles Lecornu! — wołali jedni.
Cornutus et hirsutus! — dodawał inny.
— Ależ! bez wątpienia! — ciągnął szatanik z góry kolumny. — Cóż tu jest do śmiechu? Zacny człek Gilles Lecornu, którego bratem majster Jehan Lecornu, murgrabia dworu królewskiego; którego ojcem: majster Mahiet Lecornu, pierwszy klucznik lasu Vinceńskiego — wszyscy co do nogi obywatele Paryża, wszyscy żonaci z ojca na syna!...
Podwoiła się wesołość. Gruby kuśnierz-szubownik, nie pisnąwszy już ani słowa, usiłował wydrzéć się spojrzeniom, ciskanym w niego ze wszystkich stron; ale się pocił i sapał napróżno. Jako klin zagłębiający się w drzewo, starania jego ten tylko odnosiły skutek, że coraz mocniéj zamykały mu w klamry ramion sąsiedzkich twarz szeroką, krwistą, karmazynową z gniewu i złości.
Nareszcie jeden z sąsiadów, mały, krępy, poważny jak i sam pan kuśnierz, rzucił się doń z pomocą.
— Obrzydliwości! i w ten to sposób śmią żaki przemawiać do sławetnego! a tożby za moich czasów osmagano ich łozami, i na łozach następnie spalono.
Gromada cała buchnęła śmiechem.
— Hej-że na! któż tak znowu wywiódł tonem podobnym? cóż to za puhacz nieszczęść?
— Aha, mam go, poznaję — rzekł jeden; — to mistrz Jędrzéj Musnier.
— Albowiem jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy Wszechnicy! — zauważył drugi.
— Wszystko tam idzie czworkami w téj kramnicy! — wrzasnął trzeci. — Cztery narody[3], cztery fakultety, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech księgarzów...
— A więc — pochwycił Jehan Frollo, — podsadźmyż im i djabła czworo-różnego...
— Musnier, z dymem puścimy wszystkie twe książki.
— Musnier, na gorzkie jabłko zbijemy ci twego bębna.
— Musnier, na miazgę zetrzemy ci żonkę...
— Zacną tłuściutką panieneczkę Qudarde...
— Która jest równie świeżą i wesołą, jak gdyby była wdówką.
— A niech-że was piorun trzaśnie — mruknął mistrz Jędrzéj Musnier.
— Mistrzu Jędrzeju — odparł Jehan zawieszony zawsze u kapitelu — zamilknij, proszę, albo ci się zwalę na łeb, jak widzisz...
Mistrz Jędrzéj podniósł wzrok, zdawał się chwilę mierzyć wysokość słupa, ciężar swawolnika, pomnożył ten ciężar przez kwadrat z odległości, i język mu przylgnął do podniebienia.
Jehan, pan placu, dodał zwycięzko:
— Bo téżbym to zrobił, jakem brat archidyakona!
— No nie ma co mówić, śliczni panowie, ci nasi jegomoście ze Wszechnicy! nie poszanować-że naszych przywilejów nawet w dniu takim jak dzisiejszy! Do licha! są ognie sztuczne i rószczka na Nowém-Mieście, jest misteryum, jest król trefnisiów; są ambasadorowie flamandzcy w Starym Grodzie, a we Wszechnicy ani ni!
— A plac Maubert dość przecież wielki! — zauważył jeden z aplikantów, umieszczony na zastawie okienicznéj.
— Precz z rektorem, elektorami i prokuratorami! — krzyknął Jehan.
— To nie... urządzimy sobie tego wieczora illuminacyą na Champ-Gaillard — dodał inny — illuminacyą z książek mistrza Jędrzeja...
— I ze stolików pisarków!
— I z lasek bedelów!
— I ze spluwaczek dziekanów!
— I ze skrzynek elektorów!
— I ze stołków rektora!
— Precz, precz! — jął znowu mały Jehan jak szerszeń — precz z mistrzem Jędrzejem, bedelami i gryzipiórkami; precz z teologami, medykami i dekretnikami; precz z prokuratorami, elektorami i rektorami!
— A toż to skończenie świata! — mówił mistrz Jędrzéj, zatykając uszy.
— O wilku mowa, a wilk tuż... Oto i rektor; przechodzi przez plac!... — krzyknął jakiś pauper z okna.
Wszyscy zwrócili się w stronę placu.
— Czy to doprawdy czcigodny rektor mistrz Thibaut? — zagadnął Jehan Frollo du Moulin, który uczepiony u jednéj z kolumn wewnętrznych, nie mógł widziéć co się działo na zewnątrz.
— Tak jest, tak, — odpowiedzieli chórem inni; — to on sam, mistrz Thibaut rektor.
Był to w rzeczy saméj rektor; otoczony wszystkimi dygnitarzami uniwersytetu, udawał się ceremonialnie na spotkanie ambasady; w téj chwili naukowa ta processya przeciągała właśnie przez place trybunalski. Żaki skupieni w oknach przyjęli ją śmiechem i oklaskami najgrawania. Rektor postępujący na czele swego oddziału zniósł pierwsze natarcie, a nie było lekkiém.
— Dzień dobry, mości rektorze!... Hola, cóż-to? zagłuchł jegomość? dzień dobry, powiadam!
— Jakiém-że prawem u Boga Ojca stary szuler zadarł się tutaj? azaliżby rzucił grę w kostki!
— Patrzcie, jak mulica cwałuje pod nim! krótsze ma uszy niż pan!
— Hej-że! Dzień dobry ci, rektorze Thibaut! Tibalde aleator! głupcze stary! stary karciarzu!
— Pomagaj Boże! a dużoś miał szóstek podwójnych téj nocy?
— Ależ morda obwisła! ołowiana, zmęczona, zbita nałogowém zamiłowaniem kart i kości...
— Dokądże tak waszmość dążysz, rektorze Thibaut, Tibalde ad dados, tyłem się odwróciwszy do Wszechnicy?...
— Ty i mulica!...
— Aha, szuka bez wątpienia kątka przy ulicy Thibaut-od-cartes! — wrzasnął Jenan du Moulin.
Cała zgraja powtórzyła koncept głosem piorunującym, przy szaloném klaskaniu w dłonie.
— Jedziesz szukać mieszkania przy ulicy Thibaut-od-cartes, nieprawdaż, mości rektorze, partyzancie djabełka?
Z kolei wzięto w opały innych dygnitarzy.
— Precz z bedelami! precz z pałkowódzcami!
— Słyszysz, Robku Poussepain, a ten tam oto, kto to jest?
— To Gilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco, kanclerz kollegium Autuńskiego.
— Łapaj, to mój trzewik... Masz lepsze miejsce, wal-że go w papę.
Saturnalitias mittimus ecce nuces.
— Precz z sześcioma teologami, i ich białemi komżami!
— Więc to teologowie? Myślałbym, że to są raczéj trzy pary gęsi, dane miastu od Świętéj Genowefy z nadziału Roogny.
— Precz z lekarzami!
— Precz z dysputami kardynalnemi i konceptorskiemi!
— Tobie kanclerzu Swiętéj Genowefy, tobie oto moja misiurka! Masz!... to za awans mój.
— Tak jest, rzeczywiście — poparł jeden z kolegów — oddał jego miejsce w wydziale Normandyi małemu Ascanio Falzaspada, który jest z prowincyi Bourges, jako Włoch.
— Gruba niesprawiedliwość — zawołali jednogłośnie żakowie. — Precz z kanclerzem Świętéj Genowefy!
— Hej-ty! mistrzu Joachimie Ladehors! Hej-drugiś, Ludwiku Dahuille! Héj-tam ty poczwaro jakaś! Lambercie Hoctement!
— Żeby cię zmora zdusiła, prokuratorze nacyi niemieckiéj!
— Wraz z kanonikami kaplicy Swiętéj i ich tunikami szaremi; cum tunicis gristis!
Seu de pellibus grisis fourratis!
— Owa! czy was djabli, mistrzowie kunsztu!... i te wszystkie wasze pyszne kapy czarne! i czerwone wszystkie kapy!
— Tworzy to u rektora ogon wcale niebrzydki!
— Rzekłbyś, książę wenecki śpieszący na weselisko morza.
— Słyszałeś, Jehan? Kanonicy Świętéj Genowefy!
— Do czorta z kanonią!
— Księże Klaudyszu Choart! doktorze Klaudyuszu Choart! Czy-no nie szukacie, dobrodzieju, Maryi Giffard?
— Jest przy ulicy Glatigny.
— Ściele łoże królowi nicponiów.
— I płaci należne cztery denary: quatuor denarios.
Aut unum bombum.
— A może miłość wasza woli, by ci pod nos zapłaciła?
— Towarzysze! mistrz Szymon Sanguin, elektor Pikardyi, z babą swoją u czapraka z tyłu!
Post equitem sedet atra cura.
— Rzeźko, mistrzu Szymonie!
— Dzień dobry, mości elektorze!
— Dobréj nocy, mościa elektorko!
— Ot szczęśliwcy, mogą patrzéć na to wszystko! — z westchnieniem mówił Joannes de Molendino, zasunięty wciąż za liściasty swój kapitel.
Tymczasem przysięgły księgarz Wszechnicy, mistrz Jędrzéj Musnier, nachylony ku kuśnierzowi-szubownikowi szat królewskich, mistrzowi Lecornu, szeptał mu na ucho:
— Powiadam waszmości, to koniec świata. Podobnéj rozwiązłości nigdy jeszcze nie widziano po szkołach; przeklęte wynalazki wieku gubią wszystko. Działobitnie, śmigownice, muszkiety, a zwłaszcza ten kunszt drukarski, nowa ona zaraza niemiecka! Nie masz już manuskryptów, nie masz ksiąg! tłocznia zabija księgarnie. Zbliża się koniec świata.
— Alboż tego nie widzę po wzrastającéj mnogości materyj aksamitnych! — odrzekł handlarz wyrobów kuśnierskich.
Zegar akurat wydzwonił południe.
— Aa! — odetchnął tłum wszystek oddechem jednym.
Zamilkli żaki. Wszczął się wraz rumor wielki, szelest, suwanie nogami, podjął się szmer ogólny chustek i odchrząkań. Każdy się starał w swojéj gromadce umieścić jak najwygodniéj, najwidniéj, najzręczniéj. Wnet zaległo milczenie; wszystkie się karki wyprężyły, wszystkie się usta rozwarły, wszystkie spojrzenia zwróciły ku marmurowemu stołowi... Nikt i nie się na nim nie pokazało. Czteréj hajducy marszałkowscy jak stanęli byli, tak i stali po rogach, nieruchomi i chłodni, niby cztery malowane posągi. Spojrzenia tłumów zwróciły się natychmiast ku podwyższeniu przeznaczonemu dla posłów flamandzkich. Drzwi tam znaleziono zamknięte, podwyższenie puste. Od samego rana pospólstwo na trzy rzeczy oczekiwało: na połudzień, na ambasadę Flandryi, na misteryum. Południe samo jedno przybyło w porę. Za grube żarty!
Czekano minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć, kwandrans: nikt nie przybywał. Na podwyższeniu honorowém ani żywéj duszy; ani cienia na scenie. Niebawem téż niecierpliwość gniewem zakipiała. Rozdraźnione wyrazy biegały dokoła, lubo co prawda tym razem hamowane jeszcze.
— Misteryum! misteryum! — szemrano głosem przytłumionym.
Wrzało pod czuprynami. Burza zaledwo tymczasem pomrukująca, rozhuśtywała się po powierzchni tłumów. Pierwszy alarmowy sygnał wisiał w powietrzu. Dał go Jehan du Moulin.
— Misteryum!! do kroćset z Flamandami! — ryknął całą potęgą piersi, skręcając się jak wąż w około naczołka kolumny.
Pospólstwo odpowiedziało oklaskiem.
— Misteryum! — powtórzyło — i niech tam djabli Flandryę porwą!
— Żądamy misteryum, natychmiast — zaczął żak; — a jeśli nie, tobym sądził, na sznurek wziąć marszałka pałacu, w zastępstwie krotochwili i obroku duchowego.
— Rżnie jak z ambony — zawołał lud; — panowie hajducy nie pożałują pierwsi dać gardło, mniemamy!
Nastąpił okrzyk powszechny. Biedni hajducy poczynali blednąć i poglądać za siebie. Tłum ruszył ku nim; nieboracy ujrzeli naraz, że cieńkie ogrodzenie z drzewa, oddzielające ich od fal ludowych, wygięło się łukiem do środka, ohydnie ustępując pod naciskiem motłochu.
Chwila była stanowczą.
— Splądrować! zrabować! — odzywano się ze wszech stron.
Lecz w téj-że chwili zasłona szatni, opisanéj powyżéj, podniosła się, i z po za niéj pokazał się człowiek, na którego widok pospólstwo zatrzymało się nagle, wpadając jakby olśnione urokiem jakim, z gniewu w zaciekawienie.
— Cicho! cicho!
Osobistość nowa, siebie nie pewna, drżąca od nóg do głowy, postąpiła aż pod sam kraniec stołu marmurowego, kłaniając się bezustanku z uniżonością, która w miarę zbliżania się ku tłumom coraz bardziéj i bardziéj stawała się podobną do czołobitnego klękania.
Przez czas ten, wszystko już prawie wróciło zwolna do porządku. Pozostał tylko lekki ów szmer, który się zwykle wydobywa ze środka milczącego pospólstwa.
— Sławetni obywatele — odezwał się przybyły — czcigodne obywatelki! Baczymy się w obowiązku miéć dostojność wygłoszenia, w obec jego przewielebności pana naszego i kardynała, wielce pouczającego i powabnego dyalogu, tytułem: Sądzenie Sprawiedliwe Swiętéj Maryje Dziewice. To ja przeznaczon wyprawować Jupitera. Jego przewielebność towarzyszy w tym momencie poselstwu szanownemu jego miłości książęcia Rakuzkiego; które to poselstwo zatrzymane jest przez moment słuchaniem dyskursu rektora Akademii podle bramy Baudeta. Skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy tym razem bez uchybienia.
Rzecz niezawodna, że bez interwencyi samego Jowisza ocalenie czterech nieszczęśliwych hajduków ze straży marszałkowskiéj byłoby chyba niepodobném. Nie przeciwko nam tedy wypadałoby zwrócić w téj chwili przepis klassyczny: Nec deus intersit, gdyby szczęśliwy wynalazek téj ściśle prawdziwéj historyi, a więc i odpowiedzialność za nią w obec wielmożnéj krytyki, nam przypisane być miały. Ubiór mości Jupitera wydał się, zresztą, prześlicznie, i dużo się przyczynił do ukojenia tłumów, pochłaniając całą ich uwagę. Jupiter ubrany był w zbroję pociągniętą aksamitem czarnym, o złoconych szrubkach; na głowie miał kołpak z guzami srebrnemi, pozłacanemi; i gdyby nie potężne ryże baki, zakrywające mu każden z osobna połowę twarzy; gdyby nie zwój tektury, wyzłacany kręgielkami, upstrzony, i zewsząd strzępiący się paskowatemi blaszkami, co wszystko, trzymane w ręku, dla wprawnych oczu wyobrażać miało pęk piorunów niebieskich; gdyby nareszcie nie pludry cielistego koloru, wstążkami na sposób grecki poprzewiązywane, Jowisz nasz zdołałby zapewne wytrzymać porównanie, co do surowéj postawy, z jakim chciéć bretońskim łucznikiem pocztu pana de Berry.

II.Piotr Gringoire.

Zadowolenie przecież i podziw pobudzone strojem mówcy, rozpraszały się stopniowo za każdém jego słowem; tak że gdy Jupiter doszedł do tego niefortunnego wniosku: że „skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy tym razem niechybnie“, głos jego utonął naraz w nawałnicy szyderczych okrzyków.
— Zaczynajcie natychmiast! Misteryum! misteryum niezwłocznie! — buczał motłoch. A nad wszystkiemi górował głos Jehana de Molendino jako gwizdałka śród rozhulanego prażniku w Nimes.
— Zaczynajcie natychmiast! — skowyczał żak.
— Precz z Jupiterem i kardynałem Burbonem! — wtórował mu Robek Poussepain i inni bracia palestranci, rozpierający się w oknie.
— Natychmiast dyalog! — powtarzało pospólstwo. — Cóż-to za odwłoki, cóż-to za korowody?... Hej do plądry! hej do stryczka! Stryczka na skoczków i na kardynała!
Biedny Jowisz osłupiały, wylękły i blady z pod swéj rudowacizny, pęki gromowładne na ziemię upuścił, zdjął z głowy kołpak, i cały drżący kłaniać się począł i bełkotać:
— Jego przewielebność.... posły.... Małgorzata najjaśniejsza Flondr....
Sam nie wiedział co plótł. W grancie, bał się szubienicy.
Nie zacząć przedstawienia, to powiesi motłoch; zacząć, to powiesi kardynał; tak czy inak, nieszczęśliwiec przepaść tylko widział pod sobą, a właściwiéj nad sobą: stryczek.
Na szczęście, w tém umartwieniu nadbiegł mu ktoś z pomocą, i odpowiedzialność na własne wziął barki.
Indywiduum jakieś, stojące z tamtéj strony ogrodzenia, w wolném zakolu otaczającém stół marmurowy, a przez nikogo dotąd niespostrzeżone, tak dalece długą a szczupłą jego postać kryła przed wzrokiem widzów średnica słupa, o który ono opartém było; indywiduum owo, mówimy, słuszne, chude, wyżółkłe, jasnowłose, młode jeszcze, lecz już zmarszczkami okryte na czole i policzkach, o iskrzącém spojrzeniu, o wargach uśmiechniętych, okryte wełnianką czarną, postrzępioną i połyskującą od starości, zbliżyło się do marmurowego stołu, i zrobiło znak skazanemu. Ale ten, osłupiały, nie nie widział.
Nowo przybyły uczynił krok jeszcze.
— Jowiszu! — rzekł — drogi Jowiszu!
Jowisz nie słyszał.
Nareszcie wysoki blondyn, zniecierpliwiony, wrzasnął mu w same prawe baki:
— Michale Giborne!
— Woła mię kto? — spytał wtedy Jowisz, jakoby zbudzony znienacka.
— Ja wołam — odrzekł jegomość ubrany w czerni.
— A! — powiedział Jupiter.
— Zaczynajcie natychmiast — mówił tamten.... — Uczyńcie zadość ludowi; obowiązuję się przejednać marszałka pałacu, a ten przejedna Jego Miłość kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Jaśnie wielmożni obywatele — ryknął całą siłą swych płuc ku tłumom, które go lżyć nie przestawały.... — Jaśnie wielmożni obywatelstwo! oto w téj chwili zaczynamy.
Evoe, Jupiter! Plaudite, cives!
— Hej kolęda! kolęda![4] — wrzeszczały tłumy.
Nastąpiły oklaski ogłuszające; komnata trzęsła się od oznaków zadowolenia, choć Jupiter oddawna znikł za zasłonami szatni.
Tymczasem nieznana owa osobistość, co tak czarodziejsko burzę w pogodę zamieniła, jak się ten stary i drogi Kornel wyraża, znowuż się skromnie schowała w półcieniach słupa, gdzieby bezwątpienia po dawnemu stała niewidzialną, nieruchomą i milczącą, gdyby jéj z ukrycia nie wyciągnęły dwie niewiasty, które, jako umieszczone w pierwszym szeregu widzów, zauważyły jéj rozmowę z Michałem Giborne-Jowiszem.
— Mistrzu — rzekła jedna z tych niewiast do nieznajomego, dając mu znak żeby się zbliżył.
— Cichoż bądź, kochana Lienardo — powiedziała jéj sąsiadka, ładna, świeża i z racyi snać galowego swego ubioru, wcale nie lękliwa. — Cicho bądź, to jeden z urzędu, to człowiek świecki; nie mówi się doń: mistrzu, lecz mospanie.
— Mospanie — powtórzyła Lienarda.
Nieznajomy zbliżył się ku balaskom.
— Co ichmościanki rozkazać raczą? — spytał z galanteryą.
— O, nic! — odrzekła Lienarda zmięszana całkiem — to moja sąsiadka pragnęła mówić z waszmością.
— Ale gdzież tam — odparła Gisquetta zarumieniona — to Lienarda powiedziała do waszmości: mistrzu! Jam tylko rzekła, że się mówi: mospanie.
Młode dziewczęta razem pospuszczały oczy. Zagabnięty, którema o to tylko snać i chodziło, żeby się wdać w dyskurs, spoglądał na nie z uśmiechem.
— Ichmościanki nie mają mi tedy nic do powiedzenia?
— O! nie a nie — odparła Gisquetta.
— Nie, nie — powtórzyła Lienarda.
Wysoki młodzian blondynek uczynił ruch jakoby ku odejściu; ale ciekawe białogłowy nie miały ochoty stracić zdobyczy tak łatwo.
— Mościpanie — odezwała się Gisquetta żywo, pędem tamy zerwanéj, lub niewiasty raptem zrezygnowanéj — mospanie! waszmość zna tedy rycerza owego, który w misteryum grać ma rolę Swiętéj Dziewicy?
— Chciałaś imościanka powiedziéć rolę Jupitera? — podchwycił nieznajomy.
— A no, tak — podchwyciła Lienarda — a to głupia! Waszmość znasz tedy Jupitera?
— Michała Giborne?... Tak pani — odpowiedział.
— Pyszne ma baki! — mówiła Lienarda.
— Będzie-li to ładne, co tam hen prawić mają? — spytała lękliwie Gisquetta.
— Tak jest, proszę ichmościanek, bardzo ładne — zapewnił mężczyzna bez najmniejszego wahania.
— Cóż to będzie takiego? — zagadnęła Lienarda.
— Sądzenie sprawiedliwe Panienki Maryje, dyalog, proszę łaski waszmościanek.
— A, to rzecz insza — zauważyła Lienarda.
Nastąpiła chwilka milczenia. Przerwał je nieznajomy.
— Całkiem to nowy dyalog, nie wystawiano go ani razu.
— Więc to nie ten — mówiła Gisquetta — który dawano przed dwoma laty w dniu wjazdu pana nuncyusza, i gdzie były trzy dziewczynki tworzące osoby...
— Syreny — wtrąciła Lienarda.
— I w całéj postawie — dodał młodzieniec.
Lienarda wstydliwie wparła wzrok w ziemię. Gisquetta, spojrzawszy na nią, uczyniła to samo. Młody człowiek mówił daléj uśmiechając się:
— Rzecz była pocieszna do widzenia. Dzisiaj, to dyalog umyślnie skomponowany dla Jéj Miłości księżniczki Flandryi.
— Czy będą śpiewali sielanki? — pytała Gisquetta,
— Gdzie zaś! — odparł nieznajomy — toż dyalog! Nie trzeba mięszać rodzajów. Gdyby to była krotochwila, a! to rzecz inna.
— Szkoda wielka — powiedziała Gisquetta. — W owym to dniu były u wodotrysku Ponceau ludzie i kobiety dzikie, które z sobą wojnę wiodły i czyniły rozmaite figury, wyśpiewując i grając sielanki i psalmy.
— Co było przystojnie nuncyuszowi, to nie przystoi księżniczce — rzekł dość sucho nieznajomy.
— A do koła nich — dodała Lienarda — wydymały się mnogie basetle czyniące melodye wielkie.
— A ku orzeźwieniu przechodniów — ciągnęła Gisquetta — wodotrysk lał trzema gębami wino, mleko i hipokras, które pił kto chciał.
— A nieco daléj od Ponecan — z kolei mówiła Lienarda — u Trójcy, była passya z osób samych, bez dyskursu.
— Ach, czyliż nie pamiętam! — zawołała Gisquetta — Bóg na krzyżu, a przy nim dwaj łotrowie po lewicy i po prawicy.
Tu już młode towarzyszki rozpromienione przypomnieniem wjazdu nuncyusza, obie razem zaczęły mówić:
— A bardziéj naprzód, u wrot Aux peintres, były inne osoby niezmiernie bogato ubrane.
— A około wodotrysku Saint-Innocent ów łucznik, upędzający się za łanią z ogromnym harmiderem psów i trąbek myśliwskich!
— A koło jatek paryzkich owo rusztowanie, na którém wystawiono fortecę Dieppe!
— A pamiętasz, Gisquetto, gdy nuncyusz się zbliżał, jaki to napad urządzono, w którym wszyscy Anglicy gardło dali?
— A i koło bramy Chatelet śliczne personalie były.
— A na moście Change, pokrytym z wierzchu jak długi i szeroki!
— A gdy nuncyusz nadjeżdżał, puszczono naraz na most do dwustu tuzinów rozmaitego ptactwa; bardzo to były ładne, Lienardo.
— Dziś będzie jeszcze ładniéj — przerwał nareszcie młodzian, słuchający tych uniesień z widoczném zniecierpliwieniem.
— Przyrzekasz waszmość, że dyalog będzie ładny? — spytała Gisquetta.
— Rozumie się — zapewnił tamten.
I dodał nie bez pewnéj dumy:
— To ja jestem onego autorem, proszę ichmościanek.
— Doprawdy? — powiedziały dziewczęta, zdumione mocno.
— Doprawdy! — odrzekł poeta, krztusząc się lekko. — To jest, właśnie, dwóch nas: Jehan Marchand spiłował deski, oraz sprawił roboty i drewna teatralne, a jam sam sztukę złożył... Nazywam się Piotr Gringoire.
Autor Cyda nie byłby z większą godnością powiedział: Piotr Kornel,
Czytelnicy spostrzegli zapewne, że dobry już kawał czasu upłynąć musiał od chwili, gdy Jowisz skrył się za obicia teatralne, aż do owéj, kiedy twórca dyalogu nowego tak raptem wyjechał z autorstwem swojém przed Lienardą i Gisquettą, ku naiwnemu ich zachwytowi. Owóż rzecz szczególna: całe to zgromadzenie, przed kilkoma jeszcze minutami tak hałaśliwe, na jedno słowo aktora najspokojniéj oczekiwało teraz na przedstawienie; co dowodzi téj prawdy wiecznéj, po dziś dzień jeszcze stwierdzającéj się po naszych teatrach, że najlepszym sposobem zachęcenia publiki do cierpliwego oczekiwania, jest obietnica natychmiastowego zaczęcia.
Żak Joannes nie zasypiał atoli gruszek w popiele.
— No i cóż tam! — zawołał naraz śród pokojowéj ciszy, która po wzburzeniu nastąpiła. — Gdzież Jupiter, Panna Święta, kuglarze wy djabelscy? Drwicie czy co? Daléjże, zaczynajcie, a nie, to my zaczniemy!
Nie trzeba było więcéj.
Z wnętrza rusztowania teatralnego rozległa się muzyka instrumentów cienkich i grubych; podniosła się zasłona. Z po za niéj wyszły cztery osoby, obciążone i upstrzone, i wdrapywać się poczęły na stromą drabinkę teatralną. Dostawszy się na pomost wierzchni, uszykowały się szeregiem przed publiką, którą głębokim powitały pokłonem. Wtedy zamilkła symfonia. Zaczynało się misteryum.
Odebrawszy za swą czołobitność, szczerą i wspaniałomyślną zapłatę w oklaskach gawiedzi, aktorowie jęli się wraz, śród religijnéj ciszy, za prolog sztuki, od którego najuprzejmiéj uwolnimy czytelników naszych. Zresztą, zwyczajem po dziś dzień nie podupadłym, publika i tym razem daleko więcéj zajmowała się strojami osób „wystawianych“ na widowisko, niż rzeczą przez nich traktowaną; i zaprawdę, słuszném to było. Wszyscy czteréj aktorowie ubrani byli w sutanny przez pół żółte i białe, które się tém tylko różniły między sobą, że każda była z innéj materyi: ta ze złotogłowiu srebrzystego i złocistego, tamta z bławatów, owa sukienna, ostatnia płócienna. Osoba pierwsza trzymała w ręku prawym pałasz, druga dwa złote klucze, trzecia wagi, czwarta rydel; ku wspomożeniu zaś umysłów ciężkich, któreby i przez tę tak przezroczystą symbolikę nie przejrzały jasno, wypisane było wielkiemi czarnemi literami haftowanemi u spodu sutanny złoto-srebrzystéj: Ja jestem szlachcianka; u spodu szaty bławatnéj: Jam stan duchowny; u spodu sukiennéj kapoty: Ja mieszczanka; u spodu płócianki: Jam trud. Płeć allegoryj męzkich dobitnie wskazaną była widzom nieuprzedzonym, za pomocą ubrania krótszego nieco i kapeluszów, gdy tymczasem allegorye żeńskie, dłuższemi szatami okryte, czółka miały na głowie.
Potrzebaby również było sporéj dozy złéj woli, by skroś poetycznego prologu nie pojąć, że Trud żonatym był z mieszczanką, a stan duchowny szlachciankę miał za połowicę, i że obie te szczęśliwe pary posiadały do współki przepyszny delfindor, który przysądzonym być miał nie komu innemu, tylko najpiękniejszéj na świecie dziewicy. Owóż tedy obszedłszy calutką ziemię, przetrząsłszy dla odszukania takiéj piękności wszystkie zakątki państw mnogich, i odrzuciwszy kolejno królowę Golkondy, księżniczkę Trapezuntu, córkę wielkiego hana tatarskiego e t. c. e t. c., Trud i Stan duchowny, Mieszczanka i Szlachcianka, przybyły oto na odpoczynek aż na ten tu stół marmurowy w Pałacu Sprawiedliwości, i wykładają obecnie przed prześwietném zebraniem całą massę maksym i sentencyj, na jakąby się może na fakultecie sztuk nie zdobył kandydat do biretu na mistrza „przy egzaminach, sofizmach, figurach, określnikach i aktach“.
Było to w rzeczy saméj nadzwyczaj piękne.
Z tém wszystkiém, w całéj téj ciżbie, w którą aktorowie na wyprzodki rzucali falami metafor, nie było ucha mocniéj natężonego, nie było serca szybciéj bijącego, oka więcéj rozpłomienionego, grzbietu sztywniéj wyprężonego, nad ucho, oko, serce i kark autora, poety, dzielnego tego Piotra Gringoire, który chwilę przedtém nie mógł się był powstrzymać od przyjemności powiedzenia swego nazwiska dwóm ładnym dziewczynom. Odszedł on o kilka kroków od nich, stanął przy swoim słupie, i tam słuchał, patrzał, połykał. Łaskawe oklaski któremi przyjęto początek jego prologu, odbijały się jeszcze w jego wnętrznościach. Zdjął go całkowicie ów dziwny rodzaj kontemplacyjnego zachwytu, z jakiem autorowie spoglądają na swe pomysły, spadające jeden za drugim z ust aktora wśród powszechnej ciszy licznego zgromadzenia. Zacny Piotr Gringoire!
Drogo nas kosztuje ta szczerość, ale niestety wyznać trzeba, że pierwszy ów zachwyt skłóconym wnet został. Zaledwo Gringoire zbliżył był do ust upajającą czaszę tryumfu radości, a oto wraz wpadła w nią kropla goryczy.
Jakiś żebrak odartus, nie mogący snąć liczyć na dostateczną jałmużnę śród tłumów zbitych w jednę massę, a wynagrodzenie jakieby mógł był znaléźć w kieszeni bliższych sąsiadów, uważający bez wątpienia za mało poważne, umyślił sobie rozsiąść się na widoczniejszém jakiém miejscu, dla ściągnięcia ku sobie spojrzeń i groszaków. Wdrapał się więc w czasie pierwszych wierszy prologu, przy pośrednictwie słupa u estrady uprzywilejowanéj, aż ku gzemsom obejmującym jéj balaski od spodu; i tu się umocowawszy, błagał pospólstwo o wzgląd i litość, pokazując mu swoje łachmany i ohydną ranę, rozpostartą na ręku prawym. Zresztą, milczenia ani jedném słowem nie przerywał.
Spokojne to jego zachowanie się pozwalało prologowi rozwijać się bez tumultu, tak że żaden znaczniejszy nieporządek nie byłby się zdarzył, gdyby nieubłagane fatum chciało było zasłonić przed żakiem Jehanem siedzącym w górze, skrzywione miny i błagalne giesty żebraka. Stało się inaczéj. Szalony śmiech porwał łobuza, który nie dbając o przerwanie widowiska i zmącenie uwagi powszechnéj, krzyknął wesoło:
— Aha, to ten nieboraczysko prosi o jałmużnę!
Ktokolwiek kiedy cisnął kamieniem w łożysko żabie, lub strzelił w gromadę ptastwa, może sobie wyobrazić skutek sprawiony słowami temi, nieoczekiwanemi śród uwagi ogólnéj. Gringoire drgnął, jak przy uderzeniu pioruna. Prolog się zaciął na miejscu, a wszystkie głowy zwróciły się bezładnie ku dziadowi, który nie tylko że się nie zmięszał tym przypadkiem, lecz przeciwnie chwycił się wraz za nią, jako za doskonałą dla zarobku okoliczność, i jął wywodzić tonem omdlałym, z oczami na pół-przymrużonemi:
— Za zdrowie najmilsze!... co łaska panowie!
— Ależ bo... na moją duszę — pochwycił Jehan — toż to Clopin Trouillefou. Hej-że tam, przyjacielu, czy ci ta rana przeszkadza na nodze, że ją dziś na ręku nosisz?
To powiedziawszy, cisnął ze zręcznością małpy groszak biały do zatłuszczonéj czapki, którą dziad wyciągał w choréj swéj ręce. Żebrak, ani na włos się nie poruszywszy, połknął sarkazm przy groszaku, i daléj jęczał żałośliwie:
— Co łaska, wielmożni! za zdrowie najmilsze!...
Epizod ten nie pomału rozerwał słuchaczów, a spora część zgromadzenia z Rebkiem Poussepain i czeredą palestrzańską na czele, wesoło przyklaskiwała dziwnemu temu duetowi, który w środku prologu, zaimprowizowali: żak głosem krzykliwym i dziad niezrażonym swoim zdrowaśkiem.
Gringoire był mocno niezadowolony. Przyszedłszy do siebie z pierwszego osłupienia, nie znalazł on nawet chwilki na posłanie spojrzenia pogardy dwom sprawcom przerwy, a usiłował czém prędzéj szkodę naprawić.
— Daléj! cóż u licha! ciągnijcie daléj! — krzyczał co sił starczyło ku czterem osobistościom na scenie.
Lecz w téj-że chwili poczuł, że go ktoś pociągnął za połę kapoty. Odwrócił się nie bez kwaśnéj miny, i ledwo się mógł zdobyć na uśmiech. A uśmiech był niezbędnym. Zobaczył bowiem piękną rączkę Gisquetty la Gencienne, wytkniętą po przez sztachetki, i dopominającą się w ten sposób o jego uwagę.
— Nie wié waszmość — rzekło młode dziewczę — czy i daléj co będzie?
— Ależ niewątpliwie — odpowiedział Gringoire, dotknięty nieco pytaniem.
— W takim razie — mówiła daléj dziewczyna — czy nie bylibyście grzecznym wytłómaczyć mi...
— Tego, co ma nastąpić? — przerwał Gringoire. — Ależ, mój Boże! w tym celu najlepiéj jest słuchać przedstawienia.
— Nie — powiedziała Gisquetta — chciałabym wiedziéć, co oni dotąd mówili...
Gringoire poskoczył jak człowiek gorącém żelazem draśnięty.
— Żebyś przepadła, niedojdo jakaś, głupia i głucha! — zgrzytnął do siebie ścisnąwszy wargi.
Od téj chwili Gisquetta straconą już była w jego opinii.
Tymczasem aktorowie usłuchali nareszcie nakazu twórcy sztuki, a publiczność spostrzegłszy, że rzecz wchodzi na swoje tory, chętnie znowuż nakłoniła ucha; nie bez pewnéj atoli straty mnóstwa piękności, wynikłéj z powodu owego klejenia dwóch części sztuki, tak nagle przekrojonéj. Gorzkie w tym duchu spostrzeżenie, Gringoire w sobie milczkiem strawić był zmuszonym. Spokojność wróciła jednak powoli; żak zamilkł, żebrak liczył pieniądz zebrany, i sztuka wzięła górę.
Było to w istocie wielce piękne dzieło, z któregoby zapewne, jak sądzimy, i dziś jeszcze można było coś wyciągnąć, po kilku stosownych poprawkach. Układ sam, nieco za długi i trochę za pusty, to jest prawidłowy, był wcale prostym; i Gringoire w nieskalanym przybytku swojego wewnętrznego forum jasność onego podziwiał.
Jak się nie trudno domyśléć, cztery allegoryczne osoby zmęczyły się nieco w końcu podróżą po trzech częściach świata i daremném poszukiwaniem godnego umieszczenia sławnéj owéj monety, sławnego delfindora. Ztąd, szczęśliwym zwrotem porównania, nastręczyła się wraz pochwała ryby cudownéj pokrewnego nazwiska, z tysiącznemi alluzyami nieporównanéj delikatności, skierowanemi ku młodemu narzeczonemu Małgorzaty Flandryjskiéj, smutnie wtedy odosobnionéj w Amboise, i ani podejrzywającéj, że Trud i Stan duchowny, że Szlachta i Mieszczaństwo dla niéj właśnie świat cały obiegły. Rzeczony tedy delfin był młodym, był uroczym, był silnym, a nadewszystko (o wspaniały początku wszech cnót królewskich!) był synem lwa Francyi. Oświadczam, że śmiała ta metafora jest wprost uwielbienia godną, i że historya naturalna teatru nie bynajmniéj nie może miéć, ze stanowiska allegoryj i epitalamij królewskich, przeciwko delfinowi, który się ze lwa rodzi. Tem niemniéj, żeby już i krytyce przynależność jéj oddać, poeta mógłby był rozwinąć piękny ten pomysł nie w dwustu koniecznie wierszach. Prawda i to, że misteryum, z rozkazu jaśnie wielmożnego starosty trwać miało od południa aż do godziny czwartéj; wypadałoż więc powiedziéć cokolwiek. Zresztą, słuchano cierpliwie.
Naraz, w sam środek sporu między sławetną panną Mieszczanką, a wielmożną panią Szlachcianką, w chwili kiedy sędziwy Trud wymawiał wiersz ten przepyszny

Owóż nie widziano w boru bestyi wspantalszéj;

drzwi uprzywilejowanego balkonu, aż dotąd tak nie w porę zamknięte, otwarły się bardziéj jeszcze nie w porę, a gromki głos woźnego oznajmił nagle: Jego eminencya, imci pan kardynał Burbon.

III.Pan Kardynał.

Biedny Gringoire! huk wszystkich razem petard podwójnych, z fortecy Ś-to Jańskiéj; wystrzał hakownic dwudziestu; trzask sławnéj téj śmigownicy z królewskiéj wieży Billy, która w czasie oblężenia Paryża, w niedzielę 29 września 1465 roku, trupem położyła siedmiu na raz Burginionów; wzryw całéj massy prochu armatniego zgromadzonego u wrót Temple — mniéjby już okrutnie rozdarły mu były organa słuchowe, w téj chwili uroczystéj i dramatycznéj, niżeli owych słów kilka spadłych z ust woźnego: Jego eminencya imci pan kardynał Burbon.
Nie znaczyło to wcale, by Piotr Gringoire miał się lękać pana kardynała lub go nienawidziéć. Bynajmniéj. Nie znał on téj słabości, ani też był tak dalece zarozumiałym. Prawdziwy eklektyk, jakby to dziś powiedziano, Gringoire należał do rzędu owych umysłów wzniosłych i stałych, umiarkowanych i spokojnych, które się zawsze: najakuratniéj środka trzymać umieją (stare in dimidio rerum), a są gorliwemi zwolennikami rozumu i filozofii liberalnej wtedy nawet, gdy sami kardynalskiéj klamki pilnują. Drogocenne i nigdy nie niknące plemię filozofów! Mądrość, jako druga Ariadna, dała im zdaje się splot nici, które oni, przechodząc ziemskiego bytu koleje, od stworzenia świata rozsnuwają przez cały labirynt rzeczy ludzkich. Spotykamy ich po wszystkie czasy, zawsze do siebie podobnych, to jest zawsze na wszelkie czasy przygotowanych. I nie licząc już naszego Piotra Gringoire, któryby mężów tych przedstawiał w wieku XV, gdybyśmy go zdołali przywrócić do chwały na jaką zasłużył, — nadmienimy, że ich to duch ożywiał niewatpliwie pana Dubreuila, gdy ten w wieku XVI kreślił te słowa dziecinnie wzniosłe, godne wszystkich wieków: „Jam Paryżanin wedle nacyey i parhiżanin wedle języka, jako parrhisia po grecku ma znaczyć swobodne mówienie; któréj to swobody zażywałem takoż przeciwko samym panom kardynałom, wujowi i bratu imci książęcia Conty, wszelakoż z respektem ich wielkości i nie urażając nikogo z ich dworu, co jest niemało.“
W przykrém tedy wrażeniu, jakie kardynał wywarł na Gringoire’a, nie było ani nienawiści do jego osoby, ani pogardy dla jego urzędu. Całkiem przeciwnie; poeta nasz za wiele miał zdrowego zmysłu i zanadto wytartą kapotkę, aby szczególniejszéj wartości nie przywiązywał do szczęśliwego zdarzenia, któreby do prześwietnego ucha kardynalskiego donieść mogło tę lub ową gładszą alluzyę prologu, a szczególniéj ową gloryfikacyę delfina, potomka lwa Francyi. Nie interes to jednak włada szlachetną naturą wieszczów. Przypuśćmy, że istota poety ma się jak liczba dziesięć; pewném jest, że chemik coby ją rozłożył i „rozapteczył“, Jak mówi Rabelais, znalazłby w niéj jednę zaledwo cząstkę interesu, na dziewięć miłości własnéj. Owóż w chwili, kiedy się drzwi przed kardynałem otwarły, dziewięć części miłości własnéj Gringoire’a, wydęte i nabrzmiałe pod oddechem uwielbienia ludowego, znajdowały się w stanie niebotycznego wytężenia, pod którém, jakby zduszony, znikał ów niedojrzalny element interesu, któryśmy przed chwilą w konstytucyi poetów wytknęli — element drogocenny zkądinąd, balast humanitaryzmu i realizmu, bez którego aniby się im chciało ziemi dotykać. Gringoire dawał sposobność napawania wzroku, czucia, dotykania rzecby można, zgromadzeniu całemu... hultajów, to prawda, lecz cóż to znaczy? zgromadzeniu osłupiałemu przecież, skamieniałemu, oczadziałemu niejako w obec nieskończonych obrazów, tryskających każdéj chwili ze wszystkich części dyalogu. Utrzymuję, że uszczęśliwienie owo powszechne tłumów podzielał również sam autor, i że na opak Lafontainowi (który na przedstawieniu własnéj komedyi Florentin zapytywał: jaki to wałkoń ramotę ową skleił?), Gringoire miałby raczéj ochotę pytać sąsiadów: czyje to arcydzieło? Możnaż sobie teraz wyobrazić, w jaki sposób oddziałało na niego raptowne i nieszczęsne przybycie kardynała.
„To, czego się najbardziéj należało obawiać, akurat się i stało. Wejście kardynała od razu zburzyło ład i harmonię w audytoryum. Wszystkie głowy odwróciły się ku trybunie honorowéj. — Nie było sposobu porozumienia się i dojścia do ładu. — Kardynał! kardynał! — powtarzały wszystkie usta. Nieszczęśliwy prolog po raz drugi stanął jak wryty.
Kardynał zatrzymał się chwilkę na progu estrady. I kiedy wzrokiem dość obojętnym powiódł po zgromadzeniu, zamięszanie tymczasem rosło. Wszyscy chcieli jak najlepiéj przybyłemu się przyjrzéć. Każdy dbał tylko o to, by jak najdogodniéj głowę wytknął po nad ramię sąsiada.
I był to zaiste dygnitarz nielada, a widok jego wart był wszelkiéj innéj komedyi. Karol, kardynał Burbon, arcybiskup i hrabia lugduński, prymas Gallii, uważany był jednocześnie za krewniaka Ludwika XI, przez swego brata Piotra, pana na Beaujeu, który poślubił był starszą córkę królewską, i za krewniaka Karola Zuchwałego, przez swoją matkę, Agnieszkę Burgundzką. Owóż rysem głównym, rysem charakterystycznym i wyróżniającym temperament prymasa Wszech-Gallii, był duch dworactwa i niezmierne poszanowanie wszelkiéj potęgi. Sądźmyż teraz o niezliczonych kłopotach, jakie nań spływały z podwójnego tego rodactwa, i o wszystkich tych szkopułach świeckich, pośród których łódź jego duchowna zmuszoną była wywijać, by się nie rozbić ani o Ludwika, ani o Karola, o tę Charybdę i o tę Scyllę, która już pożarła była księcia na Nemours i konetabla Saint-Pol. Dzięki niebu, kardynał jako tako wyszedł z téj przeprawy, i bez zawad wielkich dopłynął do Rzymu. Lecz, lubo znajdował się już u przystani, i dlatego właśnie, że się u przystani znajdował, nigdy nie mógł bez niepokoju wspominać rozmaitych przygód swojego życia politycznego, przez czas długi groźnego i pracowitego. To téż i miał we zwyczaju powiadać, że rok 1476 był dla niego i czarnym i białym; rozumiejąc przez to, że w tym samym właśnie roku stracił zarówno matkę, księżnę Burgundzką, jaki kuzyna, księcia Burgundzkiego, i że w ten sposób jedna żałoba opłaciła mu się drugą.
Zresztą był to sobie człek niezły; pędził wesoło życie kardynalskie, na frasunek szukał lekarstwa w królewskiéj winnicy Challuau, nie pogardzał Ryszardą Garmoix i Tomicyą Saillarde, chętnie świadczył jałmużny młodszym raczéj, niż starszym, i ze wszystkich tych powodów bardzo się podobał motłochowi paryzkiemu. Publicznie się pokazywał nie inaczéj, jeno otoczony małym dworem biskupów i opatów wyższéj kategoryi, wymuskanych, wyświeżonych i w potrzebie nie zasypiających wcale dobréj okazyi; zkąd téż, niejednokrotnie zacne świętoszki z St. Germain d’Auxerre, przechodząc wieczorem pod rzęsisto oświeconemi oknami mieszkania Burbona, gorszyły się mocno, słysząc jak te same głosy, które za dnia śpiewały nieszpory, wywodziły teraz przy brzęku szklanek piosnki mniéj uroczyste.
I owa to bezwątpienia popularność, nabyta zasługami tak oczywistemi, ochroniła kardynała, przy wejściu od wszelkiego złego przyjęcia ze strony gminnego łajdactwa, tak niezadowolonego przed chwila, i bardzo mało usposobionego do szacunku dla jakiegoś tam kardynała, w dniu gdy samo króla śmieszków obierać miało. Paryżanie nie są téż zatwardziałymi; rozkazawszy na własny rachunek i z własnego natchnienia rozpocząć przedstawienie urzędowe, poczciwi mieszczanie pokazali już kardynałowi swoje ale i zwycięztwo to uważali za dostateczne. Okrom tego, pan kardynał Burbon wcale przystojnym był mężczyzną, a do tego ubranym był w prześliczny płaszcz karmazynowy, który z wielkim wdziękiem i godnością na sobie nosił. Co znaczy, że już przez to samo po swojéj stronie miał wszystkie kobiety, czyli, co na jedno wychodzi, lepszą połowę zgromadzenia. I zaprawdę, byłoby to niesprawiedliwością i dowodem najoczywistszego złego smaku gwizdać na takiego dygnitarza, który lubo nieco za długo kazał na siebie czekać przy widowisku, to przecież urodziwéj był postawy i płaszcz miał karmazynowy
Wszedł więc, pozdrowił obecnych z tradycyjnym uśmiechem potentatów dla ludu, i krokiem wolnym skierował się ku krzesłu obitemu aksamitem szkarłatnym; wyraz twarzy pokazywał, że czynił to machinalnie, że wcale o czém inném myślał, niż o misteryum. Otoczenie jego (czyli, jakbyśmy to nazwali dzisiaj, sztab główny) z biskupów i opatów złożone, wkroczyło za nim na trybunę, zdwoiwszy przez to hałas i ciekawość na parterze. Każdy kogoś sobie wskazywał, każdy kogoś po imieniu wołał, każdy jednego choć prałata znać poczytał sobie za obowiązek: ten imci biskupa marsylskiego Alaudet, jeżeli mię pamięć nie myli, — ów pierwszego kanonika kapituły St.-Denis, — tamten Roberta de Lespinasse, opata z St.-Germain-des-Prés, brata jednéj z kochanek Ludwika XI-go, — a wszystko to z przydomkami i dobrą miarka dodatków pogardliwych. Co do żaków, ci klęli. Był to ich dzień, ich własna uroczystość błaznów, ich saturnalie, doroczny odpust pisarków i studentów. Nie masz bezeceństwa, któreby dnia tego nie należało się im de jure, i nie liczyło się do rzeczy świętych. A byłyż przytém w tłumie kumoszki co się zowie: Szymona Quatrelivre, Agnieszka Gadine, Robina Piédebou. Cóż u licha! nie wolnoż-by już było nawet nakląć się sobie do syta i poturbować z lekka imię Pana Boga nadaremno, w dniu tak pięknym, a w tak dobraném towarzystwie sług Kościoła i panienek miejskich? To i nie żałowano sobie języka tak, iż pośród nieustającego wrzasku wyrywające się z ust palestrantów i uczniów bluźnierstwa i potworności, głosy tém zuchwalsze, że je przez rok cały na wodzy trzymała obawa gorącego żelaza Ś-go Ludwika, tworzyły harmider rzeczywiście przerażający. Biedny Ludwik Święty! i takież to urągowisko sprawiano mu we własnym jego Pałacu Sprawiedliwości! Każdy krzykacz wziął na kieł z liczby nowo-przybyłych na trybunę jednę jakąś sutanę, to czarną, to czerwoną, to szarą, białą lub fioletową. Joannes Frollo de Molendino, on, z tytułu brata archidyakona, porwał się zapamiętale na kolor karmazynowy, i wlepiwszy bezczelnie wzrok w kardynała, śpiewał na zabój: Cappa repleta mero!
Wszystkie te szczegóły, które tu podajemy bez osłon, ku moralnemu zbudowaniu czytelnika, splatały się do tego stopnia w jeden ogólny hałas i rumor, że traciły całkiem na wydatności rumieńców pojedynczych, zanim na honorową estradę doleciały; zresztą nie wieleby one i dotknęły były kardynała w razie przeciwnym, tak dalece swobody dnia tego leżały w tradycyi obyczajowéj. Miał on przytém — i oblicze jego wyraźnie to mówiło — wcale inny kłopot na głowie, który szedł w jego tropy i który tuż za nim wpakował się zaraz na trybunę: była to ambasada Flandryi.
Trapiła go ona. Nie żeby kardynał był, chowaj Boże! wielkim politykiem, lub miał sobie za baj-bardzo skutki wypłynąć mogące z małżeństwa Jejmościanki kuzyny swéj Małgorzaty Burgundzkiéj z Jego Miłością kuzynem swoim Karolem delfinem wiedeńskim; nie żeby zaprzątał sobie umysł pytaniami, jak długo trwaćby mogła zlepiona zażyłość księcia austryackiego z królem francuzkim, lub za jaką monetę przyjmie król angielski odtrącenie własnéj swéj córki... Gdzie tam! To go najmniéj niepokoiło; raczył się on przecież każdego wieczora złocistą barwą napoju z królewskiéj winnicy Chaillot, i ani dbał o to, czémby tam miał pachnąć jakiś kubek tegoż samego wina (co prawda przejrzanego już nieco i poprawionego przez doktora Coictier), który, ofiarowany Edwardowi IV przez Ludwika XI, uwolni kiedyś, pewnego pięknego poranka, Ludwika XI-go od Edwarda IV-go. „Wielce nam czcigodne poselstwo pana a książęcia austryackiego“ nie zaprzątało żadnym tego gatunku drobiazgiem sumienia kardynała, ale mu natomiast dokuczało z innéj strony. Rzecz to w istocie nie wiele pocieszna — a rzekliśmy już o niéj słówko na drugiéj zaraz stronicy tego opowiadania — rzecz to wcale nie przyjemna, być obowiązanym bez względu na to, że się jest Karolem Burbonem, to fetowania i ugaszczania Bóg wié jakichś tam mieszczuchów. Kardynał ma przyjmować ławników! Francuz, druh do szklanki et caetera, ma za pan-brat traktować Flamandów, bałwochwalców piwska! I to publicznie! Ani słowa, był to jeden z najnudniejszych grymasów, jakie kiedykolwiek wymusiła na nim uprzejma wola królewska.
To téż z najgrzeczniejszym w świecie uśmiechem (czego bo nie może nauka!) zwrócił się nasz pan kardynał ku drzwiom, skoro tylko woźny dźwięcznym głosem oznajmił: Panowie posły Jmci książęcia austryackiego. Nie potrzebujemy mówić, że i publika cała za ruchem jego poszła.
Wtedy to wchodzić zaczęli dwóch po dwóch, krokiem poważnym, mocno odbijającym na rachliwém tle duchownego otoczenia Karola Burbona, ambasadorowie Maksymiliana austryackiego, w okrągłéj liczbie czterdziestu ośmiu, mając na swojém czele wielebnego ojca po Bogu Jebana opata z Saint-Bertin, kanclerza Złotego runa, i Jakóba de Goy, sławnego Dauby, wielkiego sędziego Gandawy. Zgromadzenie zaległo ciszą głęboką, karbowaną z lekka tylko śmiechem duszonym. Słuchano wszystkich tych nazwisk niestworzonych i wszystkich tych dostojeństw mieszczańskich, jakiemi każdy z owych jegomościów wykazywał się, bez najmniejszéj oznaki zmięszania, woźnemu, i jakie ten z kolei bezładnie, a po swojemu przerobiwszy, puszczał skroś tłumu. Byli to: mistrz Loys Roelof, ławnik miasta Louvain; możnie urodzony Clays d’Etuelde, ławnik brnkselski; imci Paweł de Baeust, pan na Voirmizeille, prezydent Flandryi; mistrz Jehan Colegiens, burmistrz miasta Antwerpii; mistrz Jerzy van Moere, pierwszy starosta kierkowy miasta Gandawy; mistrz Gheldolf van der Hage, pierwszy ławnik jatkowy tegoż rzeczonego miasta; i pan z Bierbecque, i Jehan Pinnock, i Jehan Dymaerzelle, i t. d., i t. d. — starostowie, ławnicy, burmistrze, i znowuż burmistrze, ławnicy i starostowie; a wszyscy sztywni, napuszeni, wykrochmaleni, odświętnie przyodziani w aksamity i damaszki, nakryci kapeluszami z czarnego aksamitu o wielkich złoto-puszystych kitach cyprowych; tęgie bądź co bądź głowy flamandzkie, postacie dzielne i surowe, z rodu tych, którym Rembrandt tak poważnie a silnie wystąpić kazał na ciemném tle swego Rondu nocnego; obywatele, na czołach własnych noszący napis, że Maksymilian austryacki miał słuszność „cale polegać — jak się wyraził w swym manifeście — na ich wiernéj wierze, zdrowéj eksperyencyi, wszelkiéj poczciwości i baczeniu dobrém.“
Miał słuszność... z wyjątkiem jednego przecież. Był nim jegomość o twarzy przebiegłéj, rozumnéj, chytréj, gatunek zlewka z małpy i dyplomaty, naprzeciw któremu kardynał uczynił trzy kroki z ukłonem głębokim, a który jednakże nazywał się tylko Gwilhelm Rym, radca i pensyonarz miasta Gandawy.
Nie bardzo kto wówczas wiedział, czém był naprawdę Gwilhelm Rym.

Geniusz rzadki, który w czasach rewolucyjnych byłby świetnym blaskiem wypłynął na powierzchnię wypadków, lecz który w wieku XV-m zniewolony był skupić się cały w intrygach podziemnych, i „żyć w podkopach“, jak się wyraża książę Saint-Simon. Umiał go zresztą należycie ocenić pierwszy na owe czasy „kopacz“ europejski: z Ludwikiem XI prowadził on machinacye na cztery oczy, i często przykładał rękę do tajemnych robót króla. Wszystkie te rzeczy zakrytemi były dla tłumu, który obecnie unosił się nad niezmierną grzecznością kardynała dla mizernéj téj figurki starosty flamandzkiego.

IV.Mistrz Jakób Coppenole.

W chwili, kiedy pensyonarz gandawski i jego eminencya zamieniali między sobą ukłony głębokie i daleko głębiéj od nich przed tłumem tajone półsłówka, sprezentował się człowiek wzrostu wysokiego, o szerokiéj facyacie i potężnych ramionach, wchodzący jednocześnie z Gwilhelmem Rymem; rzekłbyś buldog obok lisa. Pilśniowy jego kołpak i kurta skórzana raźną plamą kładły się na otaczające go aksamity i jedwabie. Domyślając się, że jest to jakiś masztalerz zbłąkany, woźny zatrzymał go...
— Hej, przyjacielu, nie tędy! — rzekł.
Człowiek w skórzanéj kurcie odepchnał go ramieniem.
— Czego on chce, ten facet, odemnie? — ryknął głosem, który od razu zwrócił uwagę publiczną na dziwne to zajście... — Cóż, nie widzisz kim jestem?
— Imię waszmości? — spytał woźny.
— Jakób Coppenole.
— A godność?
— Pończosznik z pod Trzech Łańcuchów, z Gandawy.
Woźny się cofnął. Oznajmiać takich gości, jak burmistrze i ławnicy, niechby już uszło; lecz pończoszników, to już wydało mu się za wiele. Kardynał stał jak na zarzewiu. Lud wszystek słuchał i patrzał. Oto już od dni dwóch jego eminencya głaska tych niedźwiedziów flamandzkich, by módz nieco przyzwoiciéj na świat ich wyprowadzić, a tu, ot tobie i masz. Zbyt ostra nieprzystojność.
Ale tuż zaraz zbliżył się do woźnego Gwilhelm Rym, i ze zwykłym swym pół-uśmiechem szepnął mu nieznacznie:
— Oznajm mistrza Jakóba Coppenole, pisarza ławników miasta Gandawy.
Kardynał podchwycił głośno:
— Woźny, oznajmij mistrza Jakóba Coppenole, pisarza ławników prześwietnego miasta Gandawy.
Był to błąd. Wypadało samemu już Rymowi zostawić skręcenie karku przygodzie. Coppenole akurat właśnie posłyszał rozkaz kardynała.
— A krzyżu Pański! — wrzasnął głosem piorunującym. — Nie, powiadam! nie! Jakób Coppenole pończoszniki basta. Słyszysz, woźny? Ni krzty więcéj, ni krzty mniéj. Krzyżu Pański! pończosznik, alboż to mało? Niebój się, Jego Mość książę niejednę już rękawiczkę znalazł w mojéj pończosze...
Wybuchły śmiechy i oklaski. Wszelki dwuznacznik natychmiast w Paryżu zrozumianym, a więc tóż i natychmiast uczczonym zostanie.
Dodajmy, że Coppenole był z ludu, i że publika co go otaczała była również z ludu. To więc i znajomość między nim a nią nastąpiła szybko, elektrycznie, rzekłbyś gębą całą. Butny docinek pończosznika flamandzkiego, poniżający dworaków, poruszył we wszystkich tych duszach plebejskich nie wiem już jakie uczucie godności, tak jeszcze niewyraźne w wieku piętnastym. Toż jako równy równego, za paniebrat pończosznik potraktował Jego Miłość kardynała! Słodka zaiste myśl dla tego łapserdactwa, przywykłego do szacunku i posłuszeństwa w obec pachołków wielmożnéj służby jaśnie wielmożnego starosty przy najprzewielebniejszym opacie od Ś-téj Genowefy, który sam z kolei był tylko koadjutorem pana kardynała!
Coppenole dumnie się skłonił Jego Eminencyi, która ze swojéj strony pozdrowiła wiele mocnego mieszczucha, nielada co znaczącego u samego nawet Ludwika XI-go. Następnie, podczas gdy Gwilhelm Rym, „mąż roztropny a złośliwy“, jak się wyraża Filip de Comines, jednego i drugiego mierzył od stóp do głowy wzrokiem wyższości i naigrawania, obaj zajęli swe siedzenia, kardynał nieco zmięszany i zakłopotany, Coppenole spokojny i wyniosły. Cokolwiekbądź — mówił może w duchu ten ostatni — równie dobry mój tytuł pończosznika, jak i wszelki inny; wié o tém Marya Burgundzka, matka téj saméj właśnie Małgorzaty, która dziś za mąż wychodzi. Co kardynał, to kardynał, ale stokroć nieraz groźniejszy pończosznik. Nie kardynał by téż to potrafił podmówić Gandawczyków do ukarania faworytów córki Karola Śmiałego; nie kardynał uzbroił swém słowem ducha tłuszczy na łzy i prośby kobiece, kiedy Jejmość księżniczka Flandryi przybyła błagać motłoch o życie dla swych protegowanych u samego podnóża ich szafotów; gdy tymczasem dość było pończosznikowi podnieść w górę swój łokieć skórzany, by zrzucić głowy wasze, Jaśnie oświeceni panowie Guy d’Hymbercourt i kanclerzu Wilhelmie Hugonet!
Ale się nie wszystko na tém skończyło dla biednego kardynała; wypadło mu do dna samego wychylić kielich goryczy, jaki dlań zgotował obowiązek towarzyszenia owym nieokrzesańcom flamandzkim.
Czytelnik nie zapomniał może bezczelnego żebraka, który na początku prologu wgramolił się był na gzemsy podwyższenia kardynalskiego. Przybycie znakomitych gości nie zachęciło go bynajmniéj do opuszczenia raz zdobytego stanowiska; przeciwnie, podczas kiedy prałaci i ambasadorowie pakowali się sposobem śledzi hollenderskich do ławek trybuny, on, nie żałując sobie wygody, najspokojniéj się roztasował przy balaskach estrady, na któréj podstawie dzielnie oparł skrzyżowane nogi. Śmiałość była niesłychaną, ale nikt jéj z razu nie zoczył, tak dalece uwaga powszechna gdzieindziéj była skierowaną. Ze swéj strony, żebrak ani baczył na to, co się tam dzieje w sali; kiwał się sobie wciąż z niedbalstwem Neapolitańczyka, i od czasu do czasu powtarzał śród szmerów, jakby z machinalnego przyzwyczajenia: — Co łaska! za zdrowie najmilsze! — I zaprawdę, on jeden może z całego zgromadzenia nie raczył zwrócić głowy w stronę zajścia woźnego z Coppenole. Owóż zrządził przypadek, że mistrz pończosznik gandawski, z którym lud w żywe zachodził współczucie, i w którego wszystkie utkwiły spojrzenia, zasiadł akurat w pierwszym szeregu ławek podniesienia, tuż nad samym żebrakiem; nie małeż to było zdziwienie zgromadzonych, gdy naraz ujrzano, jak ambasador flamandzki, obrzuciwszy najprzód wzrokiem umieszczonego przed sobą obdartusa, klepnął go poufale po ramieniu łachmanami okrytém. Żebrak się odwrócił. Nastała chwilka zdziwienia; za nią szedł uśmiech odgrzebanéj nagle znajomości, uradowania, e t. c.; poczém, obojętni na widzów lub widowisko, pończosznik i biedak poczęli z sobą rozmawiać półgłosem, trzymając się wzajem za ręce, bez najmniejszego ma się rozumiéć względu na to, że łachmany Clopina-Trouillefou, rozwieszone na złotogłowiach podwyższenia, raziły wzrok jak gąsienica u pomarańczy.
Nowość szczególnie téj sceny do tego stopnia podniosła rumor wesołości i szaleństwa w sali, że nie mogło to ujść zaciekawionéj w końcu uwagi kardynała; pochylił się do połowy, i niedokładnie tylko ujrzawszy ohydną kurtkę żebraka (na dokładniejsze objęcie zdarzenia miejsce samo nie pozwalało), wyobraził sobie naturalnie, że żebrak o jałmużnę błagał, więc wzburzony taką śmiałością, zawołał:
— Mości starosto Pałacu, do rzeki mi tego huncwota!
— Krzyżu Pański! — odparł Coppenole, nie puszczając rąk żebraka — toż to jeden z moich przyjaciół, jaśnie kardynale!
— Dobrze! tak jest! hej kolenda! — huknęły tłumy.
Od téj chwili mistrz Coppenole, w Paryżu zarówno jak iw Gandawie wielkie zachowanie w czerni posiadł, gdyż — jak powiada Filip de Comines — „mężowie téj krwi zawżdy takowe tam miéć będą, skoroć się w porządku nie trzymają.“
Kardynał przygryzł wargi, i zwróciwszy się ku swemu sąsiadowi, opatowi od Ś-téj Genowefy, rzekł doń z cicha:
— Przedziwnych ambasadorów przyséła nam Jego Miłość arcyksiążę dla oznajmienia Jmci Małgorzaty.
— Wasza Eminencya napróżno tylko grzeczność traci z tymi wałkoniami flamandzkiemi. Margaritas ante porcos.
— Powiedz raczéj, opacie — odrzekł kardynał głośniéj z uśmiechem — powiedz raczéj: Porcos ante Margaritam!
Całe otoczenie zawtórowało uwielbieniem grze téj słów. Ulżyło to nieco kardynałowi; pokwitował się w ten sposób z Coppenole; i jego również dowcipowi przyklaśnięto.
A teraz niechże ci z naszych czytelników, którzy, jak się to mówi stylem dzisiejszym, uzdolnieni są do uogólniania obrazów i pojęć, pozwolą nam łaskawie postawić pytanie, azali w istocie jasno i dokładnie uobecniają w swéj wyobraźni widok, jaki przed nimi roztacza, w chwili gdy ich uwagę zatrzymujemy, czworobok wielkiéj trybunalskiéj komnaty? Ku środkowi, oparta o ścianę zachodnią sali, szeroka i pyszna trybuna ze złotogłowiów, do któréj przez małe ostrołukowe drzwiczki wchodzą processyonalnie osoby poważne, oznajmiane krzykliwym głosem woźnego. Na pierwszych jéj ławkach, lik znaczny figur obciążonych gronostajami, atłasami i purpurą. W około podwyższenia, zatopionego w milczeniu przyzwoitém, w dole, naprzeciw, wszędy, tłum wielki i hałas wielki. Tysiączne skrzyżowane spojrzenia ludu na każdą z kolei twarz dygnitarzów w trybunie, tysiączne szmery przy każdém nazwisku. Zaiste, widowisko to ciekawe i ze wszech miar zasługujące na uwagę widzów. Ale tam oto, aż w samym końcu, cóżby to było takiego? (o znaczy owa buda, gatunek szlabana, z czterma upstrzonemi figurkami w górze i czterema u dołu? Ale tam znów człeczyna w czarnéj kapotce o bladéj twarzy, tuż przy baraku, co zacz? Ach! niestety, drogi mój czytelniku, to Piotr Gringoire i jego prolog.
Na śmierć o nim zapomnieliśmy.
A tego to on właśnie lękał się najbardziéj.
Od chwili kiedy wszedł kardynał, Gringoire ani na sekundę nie ustał w usiłowaniach, wymierzonych zawsze ku podtrzymaniu swéj sztuki. Rozkazał był najprzód aktorom, którzy naraz rzecz swą zawiesili, by na nie nie zważając recytowali daléj, podniesionym jeno głosem; następnie, widząc że nikt ani myśli słuchać, zatrzymał bieg akcyi; a oto teraz już od kwadransa blizko tupcze nogami, rzuca się, podmawia Gisquettę, podmawia Lienardę, zachęca swych sąsiadów do baczenia na prolog; wszystko napróżno. Nikt nie odrywał oczu od kardynała, poselstwa i estrady, jedynego centrum tego obszernego koła promiennie zbiegających się spojrzeń. Trzeba téż wnosić, a nie bez smutku to powiadamy, że wejście kardynała, które w tak okropny sposób rozwój sztuki przerwało, zmniejszyło zarazem niepomału i interes przywiązany do bogatéj zresztą treści prologu, gdyż ostatecznie, na podwyższeniu czy na stole marmurowym, widowisko było to samo: tu i tam zajście Trudu ze Stanem duchownym i Szlachty z Kupiectwem. Niejednemu zaś z widzów daleko więcéj się podobało przedstawienie z osób rzeczywistych, żywych, działających, z krwi i kości, oddychających pod tą sutaną kardynała, pod tym kaftanem Coppenola, i spychających się wzajem w tém tłokowisku ambasadorów flamandzkich i dworu biskupiego, niżeli misteryum lalek fabrycznych, upstrzonych, wymuskanych, rozprawiających wierszowaną prozą, i rzec-by można duszących się pod temi białemi i żółtemi kapami, które na nich Gringoire ponaciągał.
Pomimo to, skoro tylko poeta nasz spostrzegł, że się spokojność ustaliła nieco, wpadł wraz na pomysł, który omal wszystkiego nie ocalił.
— Panie — powiedział, zwracając się do jednego ze swoich sąsiadów, poczciwego i tłustego jegomościa o twarzy cierpliwéj — a gdybyśmy to znów zaczęli?
— Jak? — spytał sąsiad.
— Gdybyśmy zaczęli na nowo?
— Co zaczęli?
— A no, misterynm.
— Jeżeli chcecie, to zacznijcie — odparł sąsiad. a
Owo pół-przyzwolenie wystarczało Gringoirowi; sam tedy do własnéj się sprawy zabrawszy, jął krzyczéć na wsze strony, głosem o ile podobna zbliżonym do głosów tłumu:
— Zaczynajcie misteryum! dalszy ciąg misteryum!
— Do licha! — odezwał się Joannes de Molendino — i cóż tam znowu śpiewają hen ci, w kącie? (Gringoire wrzeszczał bowiem za czterech). Słuchajcie bracia! alboż się misteryum nie skończyło jeszcze? Chcą je rozpocząć; jest-że to sprawiedliwie?
— Nie, nie! — jednomyślnie odpowiedzieli żacy. Precz z misteryum! precz!
Ale się Gringoire mnożył i nie przestawał! krzyczéć coraz silniéj:
— Zaczynajcie! zaczynajcie!
Hałasy te ściągnęły uwagę kardynała.
— Panie starosto trybunalski — rzekł do wysokiego mężczyzny w czerni, trzymającego się o kilka kroków od dygnitarza kościelnego — czy nie wpadli te łobuzy do chrzcielnicy, że sprawiają ten harmider piekielny?
Starosta pałacu, był to rodzaj sędziego-amfibii, coś niby w guście nietoperza trybunalskiego, niby szczur, niby ptak, prokurator i żołnierz.
Zbliżył się do jego eminencyi i nie bez silnéj obawy narażenia się na gniew mocarza, wytłómaczył mu jąkliwie głupią gorączkę motłochu: jak to w południe przybyło przed jego eminencyą, i jak tłumy zmusiły komedyantów zacząć nie czekając na jego eminencyę.
Kardynał wybuchł śmiechem.
— Na moją duszę — powiedział — pan rektor wszechnicy powinien-by był to samo zrobić. Co o tém myślisz, mistrzu Gwilhelmie Rym?
— Jaśnie oświecony książę — arcypasterzu — odrzekł Gwilhelm Rym — bądźmy radzi, żeśmy choć przed połową komedyi umknęli. Zawszeż to wygrana.
— Hultajstwo ma-li daléj teatrum swe czynić? — spytał starosta.
— Czyńcie, czyńcie, — odrzekł kardynał; — wszystko mi jedno. Odczytam sobie tymczasem brewiarz.
Starosta postąpił ku poręczom estrady, i dawszy znak ręką, by się uciszono, zawołał:
— Obywatele, prostactwo i mieszkańce! Dla zaspokojenia tych, którzy pragną by skończono, i tamtych którzy chcą by zaczęto, jego eminencya rozkazuje, by daléj rzecz prowadzono.
Trzeba było obu stronom ustąpić przed wyrokiem kardynała. Ale i autor i publika nie prędko zapomnieli téj obrazy jego eminencyi.
Osoby na scenie podjęły tedy raz jeszcze rymowaną nitkę powieściowego wątka, a Gringoire się pocieszał, że przynajmniéj dalszy ciąg jego sztuki szkodliwych przerw nie dozna Zawiodła go wszakże niebawem i ta nadzieja, równie jak i poprzednie jego ułudy. Cisza i porządek w istocie ustaliły się jako tako w audytoryum; tego tylko nie zauważył Gringoire, że w chwili właśnie, kiedy kardynał wydał był rozkaz przedłużający zabawę, podwyższenie bynajmniéj jeszcze zapełnioném nie było, i że za posłami flamandzkimi szły nowe osobistości należące do orszaku, których nazwiska i godności, rzucane bez ładu i szyku w sam środek dyalogu, wedle niezmordowanéj litanii krzykliwego woźnego, sprawiały w sztuce spustoszenia straszliwe. Bo téż w rzeczy saméj wyobraźmy sobie przedstawienie teatralne, którego dykcyę sceniczną, akurat w najciekawszych jéj ustępach, przecinają raz po raz donośne wołania hajduka, urywające tu końcówkę wyborna, tam przepoławiające wiersz doskonale w sobie zamknięty, i to nawiasami w gatunku następujących:
— Mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski przy trybunale kościelnym!
— Jehan de Harloy, koniuszy, dowódzca rycerskiéj straży nocnéj w stołecznym grodzie Paryżu!
— Wielmożny Galiot de Genouilhac, kawaler, pan na Brussac, mistrz artylleryi królewskiéj!
— Mistrz Dreux-Raguier, wielki dozorca wód i lasów króla jego — mości pana naszego, w krajach Francyi, Szampanii i Brie!
— Mistrz Ludwik de Graville, kawaler, radca i dworzanin królewski, admirał Francyi, zwierzchnik lasów vinceńskich!
— Mistrz Denis Lemercier, rządca domu ślepych w Paryżu! E t. c., e t. c., e t. c.
Stawało się to nieznośném.
Dziwny ów akompaniament, nie pozwalający śledzić za rozwojem sztuki, tém mocniéj oburzał Gringoire’a, że niepodobna mu było utaić, iż sceny obliczone były na coraz wyższe zajęcie publiczności, i że dla pochwycenia całkowitéj doskonałości dzieła, dość było słuchać i patrzéć. W istocie trudnoby wymyśléć splot zdarzeń bardziéj oryginalny i dramatyczny. Cztery allegorye wciąż jeszcze, w śmiertelnym kłopocie wyboru, gorzkie wywodziły żale, gdy naraz Wenus w osobie własnéj (vera incessu patuit dea) zjawiła się przed niemi w prześlicznym stroju, naszytym herbownemi okrętami miasta Paryża. Ona sama przybyła po delfindor obiecany najpiękniejszéj. Jowisz, którego gromy rozległy się jednocześnie w szatni barakowéj, poparł żądanie bogini; wygrana przechylała się już na jéj stronę, czyli mówiąc bez przenośni, Delfin miał już być zaślubionym królowéj piękna, gdy nowym zwrotem kunsztu poetyckiego do walki z Wenerą stanęło niespodziewanie młode dziewczę, w białéj adamaszkowéj sukni z kwiatkiem małgorzatki w ręku (przejrzyste uosobienie jejmościanki księżniczki Flandryi). Ten najwyższy punkt sztuki teatralnéj, apogeum dzieła. Po niejakim sporze Wenus, Małgorzata i allegorye zgadzają się na polubowny sąd Najświętszéj Panny. Miał tu jeszcze również piękną rolę Don Pedro, król Mezopotamii; w jakim jednak stosunku zostawał do całości sztuki, niepodobna już było dociec śród tylu przerw i przeszkód. Wszystko to wstępowało na teatrum po drabince.
Ale napróżno. Żadnéj z tych piękności ani odczuto ani pojęto. Rzekłbyś, że za przybyciem kardynała nić jakaś niewidoma i magiczna pociągnęła nagle wszystkie spojrzenia od stołu marmurowego ku estradzie, od zachodniego końca sali ku wschodniemu jéj końcowi. Nic już nie mogło odczarować zebrania; wszystkie oczy przylgły do świeższego widowiska, a nowo przybywający, ich imiona przeklęte, ich ubiory, ich twarze, stały się niewyczerpaném źródłem rozrywki tłumów. Nieodżałowane zdarzenie. Z wyjątkiem Gisquetty i Lienardy, które się odwracały kiedy niekiedy, pociągane za suknie przez Gringoire’a, z wyjątkiem spokojnego grubego sąsiada, nikt nie słuchał, nikt nie chciał spojrzéć jak należało na biedne opuszczone misteryum. Gringoire postrzegał przed sobą same tylko profile.
Z jakąż goryczą spoglądał na całe to rusztowanie chwały i poezyi, rozpadające się kawał po kawale! I myśl-że tu sobie, że jeszcze przed chwilą wszystek ów lud gotów był powstać przeciw panu staroście z niecierpliwości oglądania czém prędzéj sztuki! Teraz, gdy się ją ma, ani się o nią dba! I ktoby przypuścił, że to jest to samo przedstawienie, które się zaczęło śród jednomyślnych potwierdzeń i oklasków! Wieczna historya przypływu i odpływu faworów gminnych! Ani-byś uwierzył, że się zabierano do wieszania pachołków starościńskich! I czegobyś to nie dał, gdyby można było powrócić do owéj godzinki miodowéj.
Z tém wszystkiém, brutalny monolog woźnego ustał nareszcie; goście się zebrali co do jednego. Gringoire odetchnął. Aktorowie rznęli daléj jak przystało. Lecz cóż-to? Majster Coppenole, pończosznik, powstaje naraz? i czego? Gringoire uszom swoim wiary dać nie chce. Śród powszechnéj uwagi niedźwiedzisko gandawskie ni z tego ni z owego ćwiczy mówkę do tłumu w następujących szkaradnych wyrazach:.
— Sławetni mieszczanie i wielmożni obywatele paryzcy! nie wiem co my, Krzyżu Pański! robimy tutaj. Toć i ja widzę, hen tam w kącie, na szłabanie owym, jakoby ludzie jacyś zabierali się do bójki. Nie wiem, azali one to rzeczy nazywacie misteryą, ale w tém nie ma ani krzty uciechy; kłótnia na języki, nie więcéj. Oto już od kwadransa czekam na pierwszy kułak, i ani Boże daj. To są tchórze, powiadam wam, którzy się kaleczą samemi jedno połajankami. Należało sprowadzić zapaśników z Londynu lub Rotterdamu, ot! wtedy to co innego; mielibyście takie szturchańce, że z placu możnaby je było słyszéć: ale co do tych, to litość bierze. Powinniby przynajmniéj wystąpić z tańcem arabskim lub z inną jaką krotofilą. Wcale co innego mi powiedziano; obiecano weselisko błaznów i wybór królika onych. W Gandawie my również mamy swego króla trefnisiów, i pod tym względem wcaleśmy w tyle nie pozostali, Krzyżu Pański! Ale u nas dzieje się to inaczej trochę. Zbieramy się, jak i tutaj, hurmą; po czém każdy z kolei wysadza głowę z umyślnego otworu i tak gębę zebranym pokazuje; ten który się najohydniéj wyszczerzy, bywa ogłoszony królem przy okrzykach całego zebrania. Ot jak! Zabawa jest niezmiernie pocieszna. Czy chcecie, żebyśmy wybrali królika sposobem naszym, gandawskim? Będzie to w każdym razie rzecz mniéj nudna, niż słuchać tych tam gadanin. Jeżeli i ichmościowie ze szłabana chcą z grymasami swoimi w otworze się pokazać, to i owszem, przyjmiemy ich do gry. Cóż o tém powiadacie, sławetni panowie? Mojem zdaniem, znajdą się tu dostatecznie grubiańskie próbki tak z płci jednéj, jak drugiéj, byśmy się sobie pośmiać mogli z flamandzka, a i twarze nasze zanadto są brzydkie, byśmy nie mieli liczyć na grymas wyborniejszy.

Gringoire zamierzył był odpowiedziéć na przemówienie, ale mu słowa zastrzęgły w gardzieli z osłupienia, gniewu i oburzenia. A przy tém, wniosek ukochanego już pończosznika z takim zapałem przyjęty został przez tych mieszczuchów, którym schlebił tytuł wielmożnych, że wszelki opór pozostaćby musiał bezskutecznym. Nie było innéj rady, tylko się poddać prądowi. Gringoire zakrył sobie oblicze obiema rękami, bo mu nawet szczęście na tyle nie dopisało w życiu, by miał czém głowę sobie osłonić, na wzór Agamemnona Tymantejskiego.

V.Quasimodo.

W jedno mgnienie oka wszystko było gotowe do wykonania pomysłu Coppenola. Mieszczanie, żacy, palestranci wzięli się do roboty Mała kapliczka, położona naprzeciw marmurowego stołu, wybraną została na widownię mimiki. Szyba wybita w ślicznéj różyczce ponad drzwiami pozostawiła wolnym okrąg kamienny, który przeznaczono na głowy współzawodników o najpiękniejszy grymas i z nim połączone królewstwo. Żeby dosiądz otworu, dość było wléźć na dwie beczki, wygrzebane nie wiem już zkąd, i naprędce jedna na drugiéj umocowane. Postanowiono przytém, dla zachowania świeżości i dziewiczości wrażeń spłynąć mających przez okienko różyczkowe, że każdy kandydat płci męzkiéj lub żeńskiéj (gdyż królewstwo błaznów nie zna ustawy salickiéj), aż do chwili wystąpienia swego na scenie, to jest na beczkach, zawczasu przejdzie do kaplicy z zakrytą twarzą. W jednéj sekundzie kaplica się zapełniła współzawodnikami, za którymi natychmiast drzwi zamknięto.
Coppenole z miejsca wszystkiém rozporządzał, wszystko załatwiał, wszystkiemu ład i kierunek nadawał. Kardynał niemniéj od Gringoire’a dotknięty przygodą, usunął się z podwyższenia wraz z orszakiem po pierwszych zaraz objawach: radości ludowéj, z jakiemi propozycyę Flamanda przyjęto, a to pod pozorem zajęć licznych i nieszporów. Wyjściu temu towarzyszyła również głęboka obojętność tłumów, jak głębokiém było wrażenie sprawione przybyciem kardynała. Jeden tylko Wilhelm Rym zauważył cofnięcie się jego eminencyi. Ciekawość publiczna, kołowrotny swój bieg snać na wzór słońca do pełniała; wyszedłszy z jednego końca komnaty, zatrzymawszy się czas jakiś pośrodku, wchodziła obecnie na przeciwny skraj zakola. Stół marmurowy, trybuna ze złotogłowiów, odbyły swe momenta: teraz padła koléj na kaplicę Ludwika XI. Przed szałem na rozcież otwarły się odtąd wszystkie podwoje. Na pobojowisku pozostali tylko Flamandowie, z hultajstwem do współki.
Rozpoczęły się wyszczerzania. Pierwsza figura, jaka się w otworze pokazała, z powiekami wywróconemi na czerwono aż ku osadzie białek, z gębą rozdartą jak paszcz krokodyla, z czołem pomarszczoném niby cholewy husarskie z czasów Napoleońskich, wywołała śmiech tak siarczysty a niepowstrzymany, że Homer byłby wziął wszystkich tych chamów za bogów. Wielka komnata bynajmniéj przecież Olimpem w téj chwili nie była, i nikt lepiéj o tém nie wiedział od biednego Jowisza, podniesionego do tych zaszczytów przez Gringoire’a. Grymas szedł tymczasem za grymasem; po pierwszym drugi, po drugim trzeci; a śmiech i radośne tupanie nogami wzmagały się za każdym. Było w tém widowisku coś tak szczególnie szalonego, coś do tego stopnia przepojonego wścieklizną ludowego zapału i uroku, że o tém niepodobna byłoby dać czytelnikom naszych czasów i naszych salonów bodaj przybliżonego wyobrażenia. Przedstawmy sobie szereg twarzy, wysilających się lub wysilonych, każda swoim sposobem na wszelkie kształty geometryczne, od trójkąta do trapezu, od stożka do wielokąta: na wszelkie możebne wyrazy namiętności ludzkich, od gniewu do rozwiązłości; na wszelkie wzrosty, od krzywizn nowo-narodzonego dziecka aż do zmarszczek konającéj zgrzybiałości; na wszelkie fantasmagorye religijne, od Fauna do Belzebuba; na wszelkie profile zwierząt, od ptasiego dzioba do psiej mordy, od baraniego pyszczka do słoniowéj trąby. Wyobraźmy, że wszystkie rzeźbione poczwary Nowego mostu, owe w dłoni Hermana Pilon skamieniałe upiory, ożyły naraz, oddechu nabrały i przyszły, każda z kolei spojrzéć nam w oczy pałającemi ślepiami; że wszystkie maski karnawału weneckiego zaczęły się podsuwać jedna po drugiéj pod lunetę naszą... Toby dopiéro może uprzytomniło nieco żywe obrazy otworu kapliczki, i grę przez Coppenole zaproponowaną. Istny kalejdoskop potworności ludzkich!
Rozpusta coraz więcéj przybierała charakter flamandzki. Teniers bardzo tylko niedokładnie mógłby ją odmalować. Byłoby to chyba coś w rodzaju któregokolwiek z bojowych obrazów Salvatora Rozy, gdyby figury jego objął szał bachancki. Nie było tu już ni żaków, ni ambasadorów, ni mieszczan, ni mężczyzn, ni kobiet; poginęły Clopiny Trouillefou, Gille’owie Lecornu, Marye Quatrelivres, Robkowie Poussepain. Wszystko się stopiło na wspólną swawolę. Wielka komnata stała się jednym ogromnym tyglem zuchwalstwa i bezwstydu, w którym co usta to krzyk, co twarz to grymas, co jednostka to karykatura: wszystko wyło i wrzeszczało. Każde oblicze, które kolejnio przychodziło zgrzytnąć zębami u różyczki, było jakoby głównią w zarzewie rzuconą; po nad całym zaś tłumem rozgorączkowanym unosił się, niby para nad kotłem, szum jakiś dziwnie ostry, cierpki, sykliwy, jak muzyka rojowisk szerszenich.
— Aj, aj! a niech go piorun!
— Spójrz-no na tego...
— Et, nic nie wart. Pójdź precz!
— Hej! Co innego teraz!
— Wilhelmeczko Maugerepuis, obacz-że ten tu pysk bawoli; rogów mu tylko brak... To nie twój mąż.
— Hej, kto inny teraz.
— A żeby ci kiszki wylazły! a toż co za mina?
— Hola! nie wolno oszukiwać! Głowę się tu tylko pokazuje.
— To ta przeklęta Perretka Callebotle! Ona bez żartu zdolna zrobić coś podobnego.
— Nie wstydź się! tęgo! hej kolęda!...
— Brzuch mi pęka!
— Ten znowu uszu nie może przesadzić; patrzaj!
I t. d. i t. d.
Trzeba przecież i tu oddać słuszność naszemu przyjacielowi Jehanowi. Śród tego nawet czarciego weseliska, można go jeszcze było wyróżnić; trzymał się wierzchołka słupa, jak chłopiec okrętowy koronki żagla. iskał się ze wściekłością nie do opisania. Rozwarł usta jak bramę do wyjazdu; głosu jednak, który się z nich wydobywał, nikt nie mógł dosłyszéć, nie żeby go miał pochłaniać wrzask ogólny, cokolwiekby zresztą było do powiedzenia, lecz że prawdopodobnie przekraczał już granicę dźwięków ostrych dostępnych uchu ludzkiemu, liczbę dwunastu tysięcy drgnięć według Sauvera, ośmiu tysięcy według Biota.
Co do Gringoire’a, po przejściu pierwszego upadku na duchu, odzyskał on dawną moce woli. Zahartował się przeciwko złym losom.
— No i cóż, róbcie swoje! — zawołał po raz dziesiąty na komedyantów, tych swoich machin do gadania.
Poczém, gdy się wielkiemi krokami przechadzał przed stołem marmurowym, napadła go chętka pójść samemu z kolei ku okienku kaplicy, choćby dla tego, by miéć przyjemność pokazania zębów niewdzięcznéj téj chałastrze.
— Ale nie — odpowiedział zaraz samemu sobie — toby nie było nas godném. Żadnéj zemsty. Walczmy do ostatka, władza poezyi nad ludem wielką jest. Poprawię tych prostaków. Zobaczymy, kto weźmie górę: grymas czy literatura.
Niestety, sam tymczasem był jedynym widzem swéj sztuki.
W obecnym razie było to coś gorszego jeszcze, niż przed chwilą, kiedy poeta miał przed sobą tylko profile. Tłum bowiem uczynił był, jak to wiemy, nowe pół-obrotu w stronę przeciwną scenie...
Ach, prawda; przepraszamy. Przy sztuce, ku niéj twarzą zwróconą, oprócz Gringoire’a, jeszcze ktoś pozostał. Był to ten sam gruby jegomość, którego poeta radził się już był raz w krytycznéj okoliczności. Co się zaś tycze Lienardy i Gisquetty, one już oddawna drapnęły.
Ta wierność prologowi jedynego widza, do głębi wzruszyła Gringoirea. Zbliżył się więc ku niemu, i słów parę doń przemówił, pociągnąwszy go wpierw mniéj więcéj silnie za rękaw; poczciwosz bowiem, oparty o ogrodzenie, zdrzemnął snać sobie troszeczkę.
— Panie — rzekł poeta — dziękuję ci.
— Czy tak? — odparł tłuścioch, ziewnąwszy niedwuznacznie. — I za cóżby takiego, panie?
— Spostrzegam, co cię tu martwi i niecierpliwi. Wszystek ten hałas przeszkadza ci słuchać ze skupieniem należytém. Ale bądź pan spokojny: imię pańskie przejdzie do potomności. Jakże godność?
— Renauld Chateau, stróż pieczęci w kasztelu paryzkim, do usług pańskich.
— Panie, jesteś tu pan jedynym przedstawicielem muz — mówił Gringoire.
— Zanadtoś pan łaskaw, zacny panie — odpowiedział stróż pieczęci z kasztelu.
— Jesteś pan jedyną osobą — ciągnął Gringoire — która należycie słuchała sztuki. I jakże ją pan znajdujesz?
— Ba! ba! — odparł gruby urzędnik do połowy już rozbudzony — ot niczego sobie, dość niby zabawna...
Wypadało Gringoire’owi poprzestać na téj pochwale, gdyż grzmot oklasków, zmięszany z okrzykami potwierdzenia, w téjże właśnie chwili, jak nożem uciął ich rozmowę. Król hołoty został obrany.
— Hej kolęda! kolęda! kolęda! — krzyczał lud ze wszech stron.
Grymas, który w téj chwili promieniał w otworze różyczki kaplicznéj, cudownym był w rzeczy saméj. Po wszystkich figurach pięciokątnych, sześciokątnych i wielokątnych, następujących po sobie przed chwilą w owém okienku, a nie mogących dotąd odpowiedziéć ideałowi, jaki się był wyrobił w mózgach podnieconych gorączką i szałem swawoli, trzeba było w istocie, dla pozyskania głosów publiki, takiéj chyba monstrualnéj facyaty, jaka w obecnéj oto chwili olśniła zgromadzenie. Sam mistrz Coppenole dał oklaski; a Clopin Trouillefou, również należący do konkursu (Bóg zaś widzi, że miał ku temu wszelkie dościgłe na ziemi prawa), otwarcie wyznał, że jest zwyciężonym. I nam téż nic innego nie pozostaje. Nie będziemy się przed czytelnikiem silili na opis tego nosa czterościennego, tych ust zgiętych na dół w podkowę; tych oczu małych, z których jedno, lewe, nakrywała ropą czerwoną zachodząca powieka, a drugie, prawe, zakryte było całkowicie ogromną brodawka; tych zębów roztrzęsionych, tu i owdzie powykręcanych i powyłamywanych, jako karbowane otwory forteczne; tych warg spiekłych i pryszczatych, które jeden z zębów ochwytywał, jako kieł dzika lub słonia; tego podbródka widłowato rozdartego; nadewszystko zaś tego ogólnego wyrazu, rozlanego po całéj twarzy — wyrazu złożonego ze złośliwości, zdziwienia i tęsknoty. Wyśnijcie, jeśli zdołacie, całość podobną.
Okrzyk był jednomyślny. Rzucono się ku kaplicy, z któréj wyprowadzono po chwili w tryumfie szczęśliwego króla śmieszków. I tu dopiéro podziw i uwielbienie doszły do swego szczytu. Grymas nowowybranego nie był bowiem wcale grymasem, lecz zwyczajnym stanem ego oblicza.
Albo raczéj jego postać cała, była jednym grymasem, jedną wiązanką krzywizn. Wielka głowa najeżona ryżemi włosami; zamiast plec garb potężny, którego odskokowa wzajemnica przodem aż wyłaziła; golenie i łydki w tak dziwny system poskręcane, że się z sobą stykać mogły jedynie za pośrednictwem kolan; widziane zaś z przodu, wyglądały jako dwie pary sierpów, rogato z sobą powiązanych; stopy szerokie, ręce potworne, a przy całym tym nieładzie pojedynczych organów jakaś szczególna i straszna zamaszystość, jakaś potęga zręczności, dzielności i odwagi w całéj budowie; niesłychany wyjątek od wiekuistego prawa, które chciało, by siła, równie jak piękność, wynikała z harmonii. Takim był królik, którego trefnisie na tron swój powołali.
Rzekłbyś, olbrzym w kawałki strzaskany i niezręcznie napowrót sklecony.
Gdy gatunek owego cyklopa zjawił się na progu kaplicy, nieruchomy, przysadzisty, i tyleż graby, ile wysoki; czworokątny u podstawy, jak się pewien wielki człowiek wyraził; gmin od razu go poznał, najprzód po jego kurtce pół-czerwonéj a pół-fioletowéj, zasianéj dzwonkami srebrnemi, następnie zaś, i najgłówniéj z jego brzydoty doskonałéj.
— To Quasimodo — krzyknięto jednogłośnie — dzwonnik katedralny! Quasimodo, garbus notre-damski! Quasimodo jednooki! Quasimodo koszlawy! Brawo! wybornie! kolęda!
Widzimy, że jeżeli czego, to przydomków biedakowi nie brakło!
— Na bok niewiasty zamężne! — krzyczeli żaki.
— Lub które niemi być pragną! — podchwycił Joannes.
Kobiety istotnie zakrywały sobie twarze.
— Ach, obrzydliwa małpa! — wołały niektóre.
— Niemniéj złośliwa, jak brzydka! — dodawały inne.
— To szatan! — mówiła jedna.
— Mnie nieszczęście dało zamieszkać około Panny Maryi — opowiadała druga — w nocy słyszę, jak to brzydactwo po dachach się grzebie.
— Z kotami.
— Ciągle łazi po naszych ściekach.
— A nam paskudztwa rozmaite przez kominy ciska.
— Któregoś wieczora monstrum to przyszło zerknąć do mego okna. Myślałam zrazu, że to jaki psotnik mężczyzna. Zlękłam się niezmiernie.
— Przysięgłabym, że ropucha ta chodzi na wieczornice wiedźm. Pewnego razu miotłę zostawił na mojéj przyźbie.
— Ach, obrzydliwe stworzenie!
— O, szkaradzieństwo!
— Tfu!
Mężczyzni, przeciwnie, byli zachwyceni i oklaskami sypali.
Quasimodo, przedmiot powszechnego tłoku i zaciekawienia, stał sobie daléj u drzwi kaplicy, wyciągnięty, chmurny, poważny. Pozwalał się podziwiać,
Żak któryś (Robek Poussepain, jak sądzę) podbiegł parsknąć mu śmiechem w żywe oko (nie możemy powiedziéć: oczy), lecz zanadto się zbliżył. (Quasimodo na tém poprzestał, że go wziął za pas i w tłum rzucił, na kroków jakie dziesięć, nie rzekłszy przy tém ani słowa.
Majster Coppenole, uniesiony, postąpił ku niemu.
— Krzyżu Pański! — rzekł — bodaj cię! klnę się na wszystko, że doskonalszéj brzydoty w życiu mém nie widziałem. Nie ma co! w Paryżu, w Gandawie, czy w Rzymie, słusznie ci korona błazeńska należy.
To mówiąc, położył mu wesoło rękę na ramieniu. Quasimodo się nie poruszył. Coppenole prawił daléj:
— Jesteś zuch, co się zowie, i dalipan, że mam świerzbiączkę palnąć z tobą butelczynę i jak przystoi zakąsić, bodajby to mnie kosztować miało okrągły tuzin nowych dydek królewskich... Jak ci się zdaje, hę?
Quasimodo nie nie odrzekł.
— Cóż to, krzyżu Pański! czyżeś głuchy? — zawołał pończosznik.
Garbus był istotnie głuchym.
Swoboda jednak Coppenolea snać zaczynała go nudzić niepomału, zwrócił się bowiem nagle ku Flamandczykowi i tak przeraźliwie zgrzytnął zębami, że się olbrzym gandawski cofnął, jak buldog przed kotem.
Utworzył się wtedy w około dziwnéj téj istoty krąg przerażenia i szacunku, mający najmniéj piętnaście stóp geometrycznych w promieniu. Staruszka jakaś wytłómaczyła majstrowi Coppenole, że Quasimodo jest głuchy.
— I głuchy także? — zawołał pończosznik, śmiejąc się na całe gardło. — Ależ krzyżu Pański, to król nad króle!
— Aha, poznaję go — zawołał Jehan, który zlazł nareszcie ze swego kapitela, by się zblizka przyjrzéć nowemu panu hałastry. — Poznaję go: jest to dzwonnik mojego brata archidyakona. Dzień dobry, Quasimodo!
— Djabeł nie człowiek! — mówił Robek Poussepain, nie ostygły jeszcze z wrażenia sprawionego niegrzeczném popchnięciem 1zwonnika. — Djabeł nie człowiek, powiadam. Zjawia się: garbus. Postąpił parę kroków: koszlawiec. Spojrzał na cię: jednooki. Zagadałeś doń: głuchy... Ach, ba, a cóż z językiem swym zrobił nareszcie ten Polifemus?
— Mówi gdy chce — odrzekła staruszka — stał się głuchy od ustawicznego dzwonienia. Niemym nie jest.
— To wada — zauważył Jehan.
— Jest i druga — dodał Robek Poussepain — ma jedno oko za wiele.
— A nie, przepraszam — odparł tu Jehan. — Jednooki bardziéj jest ograniczonym niż ślepy. Wié czego mu nie dostaje.
Tymczasem, co było w tłumie żebraków, lokajów i rzezimieszków, pobiegło processyonalnie w towarzystwie żaków, szukać po szafach palestrzańskich korony papierowéj i igraszkowego ornata, tradycyjnie przeznaczonych dla nowowybranego króla niewartów. Quasimodo dał się w nie oblec najspokojniéj z pewnego rodzaju powolnością zarozumiałą i dumną. Wsadzono go następnie na nosze cackami upstrzone, niby na stolec królewski. Dwunastu urzędników bractwa błaznów porwało go z całym tym aparatem na swe barki. Quasimodo ani mrugnął; szczególna tylko jakaś radość, wzgardliwa a gorzka, rozlała się po całéj jego twarzy trędowatéj, w chwili, gdy ujrzał u nóg swych pogmatwanych wszystkie te głowy mężczyzn urodziwych, tęgich, wyprostowanych. Poczém, wyjąc i skacząc, zbiorowisko owo oberwańców ruszyło w pochód, by obiedz najprzód wedle zwyczaju wewnętrzne galerye pałacu sprawiedliwości, zanim się następnie wyleje na ulice i place miejskie.

VI.Esmeralda.

Z zachwyceniem przychodzi nam oznajmić tym razem czytelnikom, że podczas całéj opisanéj powyżéj sceny, Gringoire i jego sztuka trzymały się najwyborniéj. Napierani przez autora, aktorowie nie przestali wygłaszać jego dyalogu, a on nie przestał go słuchać. Dawszy za wygraną hałasom, postanowił wytrwale prowadzić rzecz aż do końca, w niezłomnéj wierze poprawy i przychylnego zwrotu opinii publicznéj. Promyk ów nadziei ożywił się jeszcze, skoro poeta ujrzał, że Quasimodo, Coppenole, wraz z ogłuszającą czeredą króla błaznów, mieli się ku wyjściu z wielkiéj komnaty. Tłum rzucił się w ślady pochodu.
— Chwała Bogu — rzekł Gringoire do siebie — rozproszą się nareszcie wszystkie te mgły, spłyną wszystkie te fusy towarzyskie.
Na nieszczęście, mgłą i fusami była publiczność cała. W mgnieniu oka, sala pustką zaległa. Jak wymiótł.
Mówiąc bez przesady, zostało jeszcze kilku widzów, zmęczonych snać hałasem; tu luzem, tam w gromadkach, otaczających słupy, spostrzedz mogłeś niejednego starca, dziecię niejedno; gdzie niegdzie były nawet kobiety. Szczególniéj u uszaków okien często gęsto spotkać się mogło oko z czerniejącemi, jak muchy, w kupkach kurtkami żaków, z powychylanemi na zewnątrz głowami.
— A no to i wszystko co trzeba — pomyślał sobie Gringoire — by dyalog mój z honorem wyszedł pod koniec. Zgromadzenie wprawdzie nieliczne, lecz jest to publika wyborowa, śmietanka literacka najoczywiściéj.
Mniemanie tém mocniéj było uzasadnione, że ku samemu finałowi sztuki autor wysadził się z pękiem całym efektów. W téj oto właśnie chwili rozpłynąć miała symfonia rozkoszna na cześć Panny Maryi, z wyrokiem nadchodzącéj. Ale symfonii jak na toż nie stało. Postrzegł się Gringoire, że przeklęta kawalkada i muzykę za sobą pociągnęła.
— Proszę na to nie zważać — rzekł poeta stoicznie do aktorów.
Zbliżył się do gromadki, która jak mu się zdało, o jego sztuce rozprawiała. Oto jest ustęp z rozmowy posłyszanéj:
— Wiesz, majstrze Cheneteau? ów dworzec nawarski, co to do księcia Nemours należał...
— Ten, naprzeciw kaplicy Braque?...
— Ten sam. Owóż skarb wynajął go Wilhelmowi Alix, bajarzowi, za sześć liwrów ośm soldów paryzkich rocznie.
— Mieszkania szalenie idą w górę!
— Mniejsza o to — rzekł Gringoire wzdychając. — Za to inni słuchają.
— Bracia! bracia! — brzękły naraz głosy żaków w oknach. — Bywajcież co tchu: Esmeralda na placu!
Sądzoném już chyba było, że dnia tego wszystkie słowa miéć będą moc czarowną, okrom słów poety. Na okrzyk malców i te nawet resztki, które się po kątach sali zatrzymały były, rzuciły się z pośpiechem ku oknom, wdrapując się na ściany, i powtarzając: Esmeralda! Esmeralda!
Zarazem téż rozległy się na placu oklasków grzmoty.
— Esmeralda?! — zawołał Gringoire, z boleścią załamując ręce. — A niech mnie piorun trzaśnie, jeśli rozumiem co-by to znaczyć miało? A Boże! mój Boże! czyliżby teraz na okna przyjść miała kolej?
Zawrócił ku scenie, i ujrzał, że się przedstawienie nie wiedziéć dla czego urwało. Był to akurat moment, kiedy Jowisz z gromami zjawić się miał na scenie, Owóż Jowisz nieruchomie stał u podnoża teatralnéj budki.
— Michale Giborne, — krzyknął poeta ze złością. — Cóż robisz najlepszego? A twoja rola? Leź-że!
— To łatwo powiedziéć! — odparł Jowisz. — Jakiś szkolnik drabinę tylko-co zabrał.
Gringoire spojrzał. Zdarzenie, niestety, było aż nadto prawdziwém. Wszelka komunikacya między węzłem a rozwiązaniem sztuki przeciętą została.
— Smarkacz — mruknął Gringoire. — I po cóż on zabrał drabinę?
— Po to, by popatrzéć na Esmeraldę — rzewnie odpowiedział Jowisz. — Aha, rzekł, otóż drabinka niczém nie zajęta, — i porwał.
Cios to był ostatni. Z poddaniem się zniósł go Gringoire.
— Pal was djabli! — powiedział komedyantom — zapłaceni będziecie, jeśli mi zapłacą.
Dopiéro wtedy zabrał się do odwrotu, z głową spuszczoną, ale ostatni, jako wódz, który się dzielnie trzymał usque ad finem.
I schodząc powoli po stromych krużgankach pałacu:
— Ani słowa — cedził do siebie przez zęby — piękne stado osłów i urwisów, ci Paryżanie; zbierają się na misteryum, i nie słuchają go wcale! Zajmowali się wszystkiém a wszystkiém, o czémbys nie pomyślał: Clopinem Trouillefou, kardynałem, Coppenole, Quasimodo, czortem rogatym, a sztuką, a dyalogiem, a Najświętszą Panną Maryą ani w ząb. O dałbym ja wam najświętsze, gałgani jacyś, gdybym był wiedział! A zemną? a ja? przybyłem patrzéć na oblicza, a widziałem tylko karki! jestem poetą, a sukces miałem aptekarski! Prawda, że sam Homerus włóczył się niegdyś za jałmużną po miasteczkach greckich; prawda, że i Nazon zmarł na wygnaniu śród Chazarów. Z tém wszystkiém, powtarzam, niech mię djabli żywcem ze skóry obedrą, jeżeli wiem co oni chcieli powiedziéć tém swojém: Esmeralda! A najprzód: ciekawym co to za wyraz?... Cyganerya, ani wątpić!


KSIĘGA DRUGA.

I.Z Charybdy w Scyllę.

W Styczniu noc wcześnie nadchodzi. Ściemniało już na dworze, gdy Gringoire opuścił Pałac. Mrok ten zapadłego wieczora był mu po sercu; pragnął czémprędzéj zasunąć się w jaką odludną i cichą uliczkę, by módz swobodnie zatopić się w myślach, i aby filozofia pierwszy położyła plaster na ranę poety. Filozofia jedynym mu zresztą była przytułkiem. Do mieszkania, które zajmował przy ulicy Grenier-sur-l’Eau, naprzeciw przystani Siennéj, nie śmiał już i zaglądać po tak jawnym upadku walnéj swéj próby teatralnéj. czywszy się na wynagrodzenie, jakie się spodziewał otrzymać za swoje misteryum od wielmożnego marszałka pałacowego, widział jak na dłoni, że nie ma czém zapłacić mistrzowi Wilhelmowi Doulx-Sire, dzierżawcy kopytkowego myta od bydła racicznego miasta Paryża, należnéj mu za sześć miesięcy raty komornego, to jest dwunastu soldów paryzkich — summy dwanaście razy większéj od téj, jaką na nędznym tym świecie posiadał, włączając w to swe rajtuzy, swą koszulę i swój kaszkiecik. Przytulony tedy tymczasowo u małéj furtki więziennéj skarbnika kaplicy świętéj, rozmyślał w którąby się stronę udać, by znaleźć jakie takie legowisko na noc; jakoż przypomniał sobie niebawem, że jeszcze zeszłego tygodnia upatrzył był u drzwi pewnego radcy parlamentu rodzaj podnóżka do włażenia na mulicę, który to kamień, jak sobie wówczas powiedział, ujśćby mógł w potrzebie za doskonałą poduszkę pod głowę żebraka lub poety. Podziękował Opatrzności, że mu zesłała tak świetny pomysł, i już się zabierał do przejścia przez plac trybunalski, w zamiarze dostania się do zwoistego labiryntu Starego Miasta i jego wężowato-pokręconych siostrzyc, ulic Bednarskiéj, Staro-Sukienicznéj, Szewckiéj, Żydowskiéj, e t. c. , po dziś dzień wijących się szeregami domów dziewięciopiętrowych; gdy w téj-że chwili ujrzał czeredę króla błaznów, wysuwającą się również z Pałacu, i rzucającą się w poprzek dziedzińca z wielkiemi okrzykami, ze światłem pochodni i kapelą, wprost ku niemu, Gringoirowi. Widok ten wznowił cierpienia jego miłości własnéj; skoczył więc w stronę przeciwną co tchu starczyło. Zgryzionemu niepowodzeniem dramatyczném, wszystko co tylko przypominało niedawną uroczystość. krwawiło i piekło niezagojona ranę.
Chciał zawrócić na most S-to-Michalski; dzieciaki biegały po nim w jedną i w drugą stronę z ognistemi lancami i pukawkami.
— Choroba-by porwała te świeczki fajerwerkowe! — rzekł Gringoire i skręcił ku mostowi Wekslarzy. Przed domami u wstępu na most wystawiono trzy wielkie transparenty, przedstawiające króla, Delfina i Małgorzatę Flandrską, oraz sześć mniejszych z purtretami księcia austryackiego, kardynała Burbona i Pana z Beaujeu, księżniczki Joanny francuzkiéj, jakiegoś malca krwi pono burbońskiéj, i Bóg wić czyj tam jeszcze; wszystko razem oświecone pochodniami.
— Szczęśliwy malarz Jehan Fourbeault! — rzekł Gringoire z głębokiém westchnieniem, i tyłem się odwrócił od transparentów i transparencików.
Miał przed sobą uliczkę. Wydała mu się tak ciemną i opuszczoną, że śród niéj spodziewał się znaléźć nareszcie osłonę przed wszystkiemi odgłosami i odblaskami uroczystości. Zagłębił się w nią. Po kilku minutach potrącił nogą o jakąś przeszkodę; zachwiał się i padł jak długi. Była to wiązanka świąteczna, złożona z rana przez dependentów i aplikantów palestranckich u drzwi jednego z marszałków trybunału, na cześć i pamiątkę uroczystego dnia. Gringoire heroicznie zniósł nową tę przygodę; podniósł się i dopadł do brzegu rzeki. Zostawiwszy za sobą wieżyczkę cywilną i wieżę kryminalną, minąwszy oraz, śród wybrzeży nie brukowanych, których błoto po kostki mu dochodziło, wielki mur ogrodów królewskich, znalazł się na zachodnim cyplu Starego Miasta i jął czas jakiś przypatrywać się wysepce Wypasaczy krów, zajętéj późniejszemi czasy pod konny bronzowy posąg Henryka IV-go na Nowym Moście. Wysepka przedstawiła mu się w cieniu, jako ciemna massa lądu, położona z drugiéj strony wązkiego prądu wody białawéj, i prądem tym od niego odgrodzona. Przy blasku drobnego światełka ztamtąd promieniejącego, na wysepce można było wyróżnić rodzaj budy w kształcie ula, w któréj pastuszkowie bydła na noc się chronili.
— Szczęśliwy pastuszku krów! — myślał Gringoire, — nie śni ci się chwała i nie tworzysz dyalogów! Cóż cię obchodzą królowie żeniący się i księżniczki burgundzkie? Nie znasz innych małgorzatkowych kwiatków, okrom tych, które w swéj króbce kwietniowéj bydełku do żucia podajesz! A ja, poeta, wygwizdany i niezrozumiany, trzęsę się oto od zimna, nie mam ani feniga na opłacenie dwunastu soldów długu, a moje podeszwy tak są już cienkie, że mogłyby służyć za szyby do latarni. Ach, Bóg zapłać ci, pasterzu krów! Chatka twa przynosi ulgę mojemu oku i każe zapomniéć o Paryżu!
Z lirycznego tego uniesienia obudziła go podwójna pukawka święto-jańska, która niespodzianie huknęła z błogosławionéj onéj szopki. Była to oczywiście sprawka któregoś pastuszka, wtykającego swoje trzy grosze w wir zabaw publicznych, i ku własnéj uciesze próbującego ogni sztucznych.
Gringoire całém ciałem drgnął na nowy ów cios uczuciom swym zadany.
— Przeklęte święto! — zawołał — czyliż wszędzie będziesz mię prześladowało? Mój Boże! nawet tu u tych pastuchów!
I spojrzał na Sekwanę u stóp swych rozciągniętą, zdjęty okropną pokusą:
— O! — powiedział — jakżebym chętnie skoczył do wody, gdyby woda choć trochę mniéj była chłodną.
Wtedy to porwało go postanowienie rozpaczliwe; a mianowicie: ponieważ niepodobna mu było odczepić się ani od króla błaznów, ani od transparentów Jehana Fourbeault, ani od wiązanek powinszowalnych, ani od ognistych pochodni, ani od pukawek, zamierzył przeto pójść śmiało na spotkanie losów złowrogich i zajrzéć w samo serce pohulanek ludowych, co znaczyło: udać się na plac grevski.
— Znajdę tam może — rozważał w duchu — choć jedno jakie polanko świątecznego ognia, przy którém się pogrzeję, i dostanę na wieczerzę parę okruszyn z trzech wielkich królewskich tarcz cukrowych, któreć musiano tam ustawić na placach publicznych.

II.Plac grevski.

Z dawnego placu de Gréve ślad tylko ledwo dojrzalny pozostał dzisiaj. Śladem tym, śliczna wieżyczka zajmująca północny róg placu. Ale i ona, pokryta już wstrętną warstwą tynku, zalepiającego żywe zręby i zgięcia jéj rzeźb, zniknie być może niezadługo, zatopiona wylewem domów nowych, który tak szybko pochłania wszystkie starożytne frontony paryzkie.
Osoby, które przechodząc przez plac grevski nie mogą, równie jak autor, powstrzymać się od obdarzenia spojrzeniem współczucia i litości biednéj téj wieżyczki, skrępowanéj między dwiema kleconkami z czasów Ludwika XV, łatwo potrafią odbudować w swéj myśli zbiór zabudowań, do których ona należała, i odnaléźć stary place gotycki piętnastego wieku w pierwotnéj, posępnéj jego całości.
Był to jak i dzisiaj, trapez krzywy, otoczony z jednéj strony nadbrzeżem, a z trzech innych szeregiem domów wysokich, wązkich i ciemnych. We dnie można było podziwiać rozmaitość tych gmachów, zdobnych w rzeźby drewniane lub kamienne, i już wówczas przedstawiających wykończone wzory rozmaitych domowych stylów architektonicznych, idąc wstecz od wieku piętnastego do jedenastego, od okna czworokątnego, wypychającego okno ostrołukowe, aż do pełnołucza romańskiego, które się dało było zwyciężyć spięciom ostrołucznym, i które zajmowało jeszcze, tuż pod niemi, pierwsze piętro starożytnego domu, zwanego Rolandową-wieżą, a położonego na rogu placu i Sekwany, od strony ulicy Garbarskiéj. W nocy, z całéj owéj massy zabudowań rozróżniać się dawała tylko czarno-zębata koronkowatość dachów, rozwijająca w około placu swą wstęgę kątów ostrych. Jest-to bowiem jeden z rdzennych kontrastów między miastami ówczesnemi a dzisiejszemi, że kiedy za dni naszych fasady patrzą na place i ulice, to dawniéj wyglądały na nie szczyty. W ciągu dwóch wieków domy się odwróciły z boku na front.
Na wschodniéj stronie placu, po samym jéj środku, wznosiła się ciężka i mięszana budowa, złożona z trzech mieszkań sąsiednich. Zwano ją trzema imionami, tłómaczącemi jéj dzieje, jéj przeznaczenie i jéj architekturę: Domem delfina, z powodu, że tu mieszkał Karol V, Delfin; Towarnicą, gdyż służyła za ratusz i giełdę; Domem słupiastym, (domus ad piloria), z powodu że trzy jéj piętra spoczywały na grubych potężnych słupach. Miasto znajdowało tu wszystko, co jest potrzebném tak zacnemu grodowi jak Paryż: kaplicę dla składania modłów Najwyższemu; izbę posłuchalną dla narad kupieckich i dla odprawy, w razie potrzeby z kwitkiem, posłów królewskich; oraz pod strychem, arsenak pełen sztukostrzelnych narzędzi. Paryzcy bowiem obywatele wiedzą doskonale, że wszystko zważywszy dokładnie, bywają zdarzenia, w których modlić się i pieniaczyć o swobody Grodu nie wystarcza; mają więc zawsze na podorędziu parę tęższych moździerzy zardzewiałych, szczelnie strzeżonych w ciemniejszéj świetlicy ratuszowéj.
Gréve posiadał wtedy fizyognomię złowrogą, która i podziśdzień przy nim pozostała, zarówno w wyobrażeniach doń przywiązanych i przezeń budzonych, jako téż i w posępnym ratuszu Dominika Bocadora, wzniesionym na miejscu dawnego Domus ad piloria. Powiedzmy również, że nieustająca szubienica i nieustający pręgierz, czyli „sprawiedliwość i drabinka“, jak je wówczas nazywano, ustawione obok siebie na samym środku placu, niemało się téż przyczyniały do odwracania głów od tego miejsca fatalnego, na którém tyle istot pełnych zdrowia, i życia konało i skonało, i gdzie w pięćdziesiąt lat późniéj miała się narodzić gorączka Saint-Vallier, potworny ów terroryzm szafotowy, najstraszniejsza z chorób, bo pochodząca nie od Boga, lecz od ludzi.

Pocieszającym jest wszakże widokiem — dodajmy tu nawiasowo — pomyśléć sobie, że kara śmierci, która przed trzystu jeszcze laty żelaznemi swemi kołami, swemi szubienicami kamiennemi i całym przyborem do męczenia, stale i okazale do bruku przygwożdżonym» zapełniała niemal wszystkie główne place i przejścia publiczne: Gréve. Targowiska centralne, plac Delfina, rozstaiska Trahoir, Rynek prosięcy, ohydny Montfaucon, zastawę Strażników, Plac-koci, bramę St.-Denis, Champeaux, bramę Beaudet, bramę Św. Jakóba, nie rachująe już licznych „drabinek“ starościńskich, marszałkowskich, biskupich, kapitulnych, opackich i parochialnych, nie rachując sądowych pławień i topień w rzece Sekwanie; pocieszającym jest — powiadamy — widokiem, że dziś stara owa władczyni społeczności feudalnych, straciwszy po kolei wszystkie części swojego rynsztunku, wszystek swój wykwint ciemięzki, cały proceder karny, oparty na samowoli i fantazyi, całą torturową wystawę, dla któréj co lat pięć sprawiano nowe „miedziane łoża“ w wielkim zamku Chatelet, wypędzona późniéj z miast i niemal wyjęta z pod praw naszych, wypłaszana z kodeksu do kodeksu, szczuta z miejsca na miejsce, zeszła w końcu do tego, że w niezmierzonym naszym Paryżu posiada już tylko kryjówkę bezczesną przy Gréve, z jedną jedyną do usług pokojówką: gilotyną wynędzniałą, głodną, nieśmiałą, i tak wstydliwie zmykającą do swój nórki za każdém wysunięciem się na świat, jakby się lękała być schwytaną na gorącym uczynku.

III.Besos para Golpes.

Na plac Grevski Gringoire przybył zziębnięty do szpiku kości. Dla wyminięcia zbiegowisk przy moście Wekslarzy i transparentów Jehana Fourbeault, obrał on drogę na Młynarskie-mosty; ale tu właśnie koła młynów biskupich obryzgały go całkiem przy przejściu; lekkiéj zaś sukmance nie trzeba było wiele, by przesiąknąć. Okrom tego zdało się poecie, że upadek dyalogu uczynił go nieskończenie czulszym jeszcze na zimno, niż przedtém. Nie dziw tedy, że czém prędzéj dążył ku ogniom illuminacyjnym, radośnie płonącym pośrodku placu, lecz i tu tłumy obręczą mocno ze wszech stron ściśniętą otaczały płomień dokoła.
— Przeklęci Paryżanie! — rzekł Gringoire do siebie (bowiem jako prawdziwy poeta dramatyczny, nad życie kochał monologi), — oto mi ogień zasłaniają! A wszakże bardzobym potrzebował cieplejszego kątka; buty mi zaciekają, a te młyny czartowskie rozpłakały się nade mną, jak najęte. To szatan nie biskup, ten biskup paryzki: ze swojemi młynami! I chciałbym wiedziéć, na co mu się młyny przydały! Czyliżby pragnął z biskupstwa awansować na młynarstwo? Jeśli ku temu brak mu tylko mojego przekleństwa, to je daję, jemu, katedrze jego i jego młynom. No, ale ciekawym, czy się oni rozstąpią cokolwiek, huncwoty te! I co oni tam robią, proszę! Grzeją się; wyśmienita rozkosz! Patrzą na palące się pęki chrustów; wyborne widowisko!
Rozglądając się bliżéj, postrzegł nasz poeta, że okrąg tłumów szerszym był daleko, niżby to wypadało z chęci lub możności ogrzania się przy ogniu królewskim, i że tego zbiegowiska widzów pociągała nie jedynie i nie wyłącznie rozkosz oglądania zapalonych pęków drzewa.
Na szerokiéj przestrzeni, swobodnie zostawionéj między tłumem a ogniem, tańczyło młode jakieś dziewczę.
Czy dziewczę to było jestestwem ludzkiém, czy téż czarodziéjką, czy może aniołem, Gringoire, aczkolwiek filozof niedowiarek i poeta ironiczny, nie mógł sobie z tego jasno zdać sprawy w pierwszym momencie, tak go uderzyła oślepiająca ta mara.
Wzrost miała niewielki, lecz się wydawała prawie słuszną z powodu śmiałéj wyniosłości swéj kibici zgrabnéj. Była brunetką, lecz się domyślałeś bez trudu, że płeć jéj musiała miéć za dnia śliczny ten odblask złocisty, którym się tak słusznie chlubią Andaluzki i Rzymianki. Mała jéj stopa również chyba z Andaluzyi ród wiodła, gdyż we wdzięcznym buciku było jéj zarazem i za ciasno i za swobodnie. Tańczyła, kręciła się, wywijała, mając pod sobą stary kobierzec perski, naprędce na ziemię zarzucony; ilekroć zaś w wirowych tych zwrotach promieniąca jéj twarzyczka w twoją się stronę zwróciła, tylekroć wielkie czarne jéj oczy błyskawicami w ciebie ciskały.
W około niéj wszystkie spojrzenia były nieruchome, wszystkie usta rozwarte; i zaprawdę, tańcząc w ten sposób, przy odgłosie pirenejskiego bębenka, który pulchniutkiemi rączkami podnosiła w górę ponad swą głową; smukła, zwinna, żywa, z odkrytemi ramionami, w gładkim złocistym staniku, w spódniczce ucackanéj, fałdzisto się wydymającéj, z pod któréj wyglądała niekiedy nóżka zarysów najdelikatniejszych, przy wzroku płomienistym, przy włosach kruczych, — dziwne to stworzenie wydawało się czémś nadnaturalném.
— Jakoż bez żartu powiadam wam — myślał sobie Gringoire — jest-to salamandra, jest-to nimfa, jest-to boginia, jest-to bachantka z góry Menalejskiéj!
W téj chwili jeden z węzłów warkocza salamandry się rozplótł i pieniądz mosiężny, doń uwiązany, zatoczył się po bruku.
— Ej nie! — rzekł wtedy poeta — to cyganka.
Znikły wszelkie uroki!
Dziewczę wróciło do tańca; podjąwszy z ziemi dwie szpady, i oparłszy ostrza ich o swoje czoło, obracała niemi w jedną stronę, gdy sama się kręciła w stronę przeciwną. Ani więc przypuszczać, żeby to mogło być co innego, jak cyganka prosta. Jakiegokolwiek jednak doznał Gringoire zawodu, jakiekolwiek spotkało go rozczarowanie, całość obrazu pomimo to nie była bez magicznego uroku; oblewał takową ogień radosny światłem czerwoném a mocném, które skacząc żywcem po kolistém zatoczeniu twarzy tłumu i po śniadém czole młodéj dziewczyny, rzucało jednocześnie blady swój odblask, cieniami zabudowań przepleciony, w głąb placu, z jednéj strony na starą, czarną i pomarszczoną facyatę Słupiastego domu, a z drugiéj na kamienne ramiona szubienicy.
Śród tysiącznych twarzy okraszonych szkarłatem tych płomieni, znajdowała się jedna, któréj uwaga mocniéj jeszcze od innych zdawała się być skierowaną na tancerkę. Było to oblicze męzkie, surowe, spokojne i chmurne. Człowiek ten, którego ubranie kryło się w otaczającym go tłumie, mógł miéć, co najwięcéj lat trzydzieści pięć; był łysym przecież; zaledwo na skroniach trzymało mu się kilka kosmyków rzadkich i już posiwiałych włosów; szerokie i wysokie jego czoło zaczynało się rysować zmarszczkami. W oczach zapadłych tryskała natomiast młodość nadzwyczajna, gorączka życia, namiętność głęboka. Wzrok ten pałający trzymał bez ustanku na uwięzi przy cygance, i w miarę jak rozochocone szesnastoletnie dziewczę roztaczało ku powszechnemu zadowoleniu wszystkie zasoby swéj tanecznéj sztuki, własna jego zaduma stawała się coraz i coraz posępniejszą. Od czasu do czasu uśmiech z westchnieniem zetknęły mu się na ustach, lecz uśmiech boleśniejszym był od westchnienia.
Młoda dziewczyna, zdyszana, zatrzymała się nareszcie, a lud klaskał ze współczuciem serdeczném.
— Dżali! — zawołała cyganka.
Gringoire, po tém słówku, wraz ujrzał nadbiegającą śliczniuchną małą kózkę, białą, zwinną, czujną, wygłaskaną, z rożkami złoconemi, z kopytkami złoconemi, ze złoconym naszyjnikiem, któréj przedtém nie spostrzegł, a która aż dotąd skulona przy jednym z końców kobierca, patrzała sobie na tańczącą swą panienkę.
— Dżali — rzekła dziewczyna — na ciebie koléj.
I siadając, wdzięcznie wysunęła do kozy bębenek swój góralski.
— Dżali — mówiła — powiedz nam, jaki to teraz miesiąc mamy?
Koza podjęła łapkę przednią i uderzyła raz jeden w bębenek. I w istocie był to pierwszy miesiąc roku. Tłum zaklaskał.
— Dżali — jęło znów młode dziewczę, obracając bębenek na drugą stronę — któryż to dziś dzień miesiąca?
Dżali podjęła łapkę złoconą i sześć uderzeń odliczyła na bębenku.
— Dżali — pytała z kolei cyganka, na inny znów ład odwracając bębenek — któraż jest teraz godzina?
Dżali w siedmiu uderzeniach odpowiedź swą dała. A w téjże chwili z Domus ad pilorta siódmą godzinę zegar wydzwonił.
Lud był zachwycony.
— Są w tém sprawki nieczystego ducha — odezwał się głos złowrogi w tłumie. Był-to głos mężczyzny łysego, który wzroku z cyganki nie spuszczał.
Ona drgnęła i obejrzała się; ale wybuchły oklaski, i zgłuszyły okrzyk niedobry.
Zgłuszyły takowy tak stanowczo i zupełnie w umyśle tancerki, że wnet napowrót wróciła do zabawek z kozą.
— Dżali, jak się trzyma mistrz Guichard Grand-Remy, dowódzca halabardników miejskich podczas procesyi gromnicznéj?
Dżali podniosła się na tylne nóżki i zaczęła beczéć, postępując naprzód krokiem tak pociesznie poważnym, że całe koło widzów parskło śmiechem na tę parodyę interesowanéj pobożności kapitana halabardników.
— Dżali — spytało młode dziewczę, ośmielone takiém powodzeniem — pokaż jak peroruje mistrz Jakób Charmolue, prokurator przy trybunale kościelnym?
Koza, przysiadłszy na tylnych łapkach, w tak charakterystyczny sposób poczęła beczéć i wywijać przedniemi kopytkami, że okrom kiepskiéj francuzczyzny i obrzydliwéj łaciny, miałeś przed sobą giest, akcent, postawę, zgoła całego Jakóba Charmoluc.
Publika, rozumié się, grzmotnęła siarczystym oklaskiem.
— Świętokradztwo! profanacya! — odezwał się powtórnie głos mężczyzny łysego.
Cyganka raz jeszcze się obejrzała.
— Ach! — rzekła — to ten niedobry człowiek!
Poczém, wydłużywszy wargę niższą po przed wargę wyższą, skrzywiła się lekko w pewien, jakby sobie właściwy sposób, okręciła się na pięcie i zabrała się do zbierania datków tłumu w swój pirenejski bębenek.
Sypnęły się białaki większe, pół białaki, tarczowniki, groszaki orzełkowe. Naraz cyganka znalazła się tuż obok Gringoire’a, który snać oszołomiony, z takim nierozważnym pośpiechem zasunął rękę do kieszeni, że się dziewczę zatrzymało.
— A żeby cię djabli! szepnął poeta, — znalazłszy na dnie swéj kieszeni rzeczywistość, to jest próżnię.
Piękna dziewczyna stała tymczasem tuż przed nim, spoglądając nań wielkiemi swojemi oczyma, w postawie wyczekującéj, z wyciągniętym bębenkiem; Gringoir’owi pot kroplisty wystąpił na czoło.
Gdyby miał był Peru w swojéj kiesce, byłby niezawodnie takowe oddał tancerce; ale niestety, Peru Gringoire nie posiadał, a i Ameryka, zresztą, na odkrycie jeszcze czekała.
Trafem szczęśliwym, wypadek niespodziewany przyszedł mu w pomoce.
— Pójdziesz-no mi precz ztąd, jaszczurko egipska! — rozległ się nagle głos ostry, idący z najciemniejszego końca placu. Młoda dziewczyna odwróciła się z przestrachem. Nie był to już głos mężczyzny łysego, lecz głos kobiecy, zeschły i złośliwy.
Okrzyk ów przecież, który tak przeląkł cygankę, wprawił w radość kupę dzieciaków wałęsających się w pobliżu.
— To baba-pustelnica z Rolandowéj-wieży — zawołali malec ze śmiechami bezładnemi — to ta wiedźma zgrzyta! Czyliżby nie jadła jeszcze wieczerzy? zanieśmy jéj kilka resztek ze stołów miejskich!
Co powiedziawszy, wszyscy razem rzucili się ku Domowi-na-słupach.
Gringoire skorzystał tymczasem z pomięszania dziewczyny, i umknął z pierwszego planu. Wołania dzieciaków przypomniały mu, że i on także nie wieczerzał dnia tego. Pobiegł więc ku zastawionym stołom. Ale mali hultaje dzielniejsze od niego mieli nogi; gdy bowiem dopadł, było już po wszystkiém. Stoły znalazł próżne. Nie zostało nawet nędznéj skórki zakalcowéj od trzygroszowego placka. Po ścianach tylko, nad ogołoconą zastawą, wiły się smukłe lilio-kwiaty królewskie, różanemi krzaczkami poprzetykane, które w roku 1434 malował Maciéj Biterne. Za chude to było na wieczerzę nawet dla poety.
Nie jest wcale rzeczą przyjemną kłaść się do łóżka bez wieczerzy; a jest rzeczą mniéj jeszcze wesołą nie miéć nie do zjedzenia i nie wiedziéć, gdzie się na noc podziać. W takiém zaś położeniu znajdował się Gringoire. Ani chleba, ani kątka; czuł, że nieubłagane prawa natury ze wszech stron biorą go w obroty, i znajdował, że natura owa niezmiernie jest kapryśną. Oddawna odkrył on prawdę, że Jowisz stworzył ludzi w przystępie gniewu i zniechęcenia, i że w ciągu całego żywota mędrca, przeznaczenie trzyma w ciągłém oblężeniu jego filozofię. Co do niego, nigdy jeszcze nie widział się tak szczelnie otoczonym i ściśniętym; na własne uszy słyszał, jak mu żołądek wycinał coraz głośniejsze marsze alarmu, i coraz smutniéj błagał o odsiecz; to więc za bardzo niewłaściwe uważał losom niefortunnym, że się do jego filozofii brały od strony głodu.
Z melancholijnych tych rozmyślań, w które coraz się głębiéj zanurzał, wyzwał go dopiéro nagle śpiew dziwny, choć pełen słodyczy. Śpiewała młoda cyganka.
Z głosem jéj tak samo się rzecz miała, jak i z jéj tańcem, lub jéj wdziękami. Było w nim coś nieoznaczonego a czarującego, coś czystego i dźwięcznego, powietrznego, skrzydlatego, rzekłbyś. Jakieś szeregi rozbłysków, melodyi, spadków nieoczekiwanych; wyrażenia proste, przeplatane nutami ostremi i syczącemi; daléj rzuty gamm, któreby człowieka zdumiéć potrafiły, a w których harmonia zawsze się znajdywała; następnie miękkie kołysanie się oktaw, które opadały i wznosiły się, jako pierś młodéj śpiewaczki. Piękne jéj oblicze z ruchliwością nadzwyczajną towarzyszyło wszystkim kaprysom piosnki, od natchnień najswobodniéj rozigranych. aż do najczystszéj i najsurowszéj dumy. Powiedziałbyś, że to waryatka, to znów królowa.
Słowa, które śpiewała, były w języku nieznanym Gringoire’owi, i o ile się zdawało, nieznanym również jéj saméj: nacisk bowiem, jaki kładła na nastrój i moc śpiewu, rzadko kiedy odpowiadał znaczeniu wyrażeń. Cztery naprzykład poniższe wierszyki miały w jéj ustach wesołość szaloną:

Un cofre de gran riqueza

Hallaron dentro in pillar,
Dentro del nuevas banderas,

Con figuras de espantar.

Po chwilce zaś, na sam odgłos nuty w téj oto strofce:

Alarabes de ceavallo

Sin poderse menear,
Con espadas, y los cuellos,

Ballestras de buen echar!...
Gringoire poczuł najdokładniéj płynące łzy z oczu. Przeważnie przecież śpiew cyganki tchnął radością i swobodą; śpiewała ona, zdawało się, na wzór ptasząt: bez troski a ku pogodzie.

Piosnka dziewczyny skłóciła zadumę Gringoire’a, ale tak, jako łabędź powierzchnią wody kłóci. Słuchał jéj z pewnego rodzaju zachwyceniem i zapomnieniem o wszystkiém. Pierwsza to była chwila od godzin kilku, w któréj cierpienia mu nie dokuczały.
Nie trwało to jednak długo.
Ten sam głos kobiécy, który przerwał taniec dziewczyny, przerwał teraz i śpiew jéj.
— Czy przestaniesz tam kiedy, puszczyku piekielny! — krzyknęła pustelnica z ciemnego kąta placu.
Biedny puszczyk zamilkł odrazu. Gringoire uszy sobie zatkał.
— O przeklęta piło poszczerbiona! — zawołał — coś nam tę lirę połamała!
Ale i inni spektatorowie poczęli szemrać na równi z nim.
— Do stu piorunów z wiedźmą! — zgrzytnął niejeden.
I stara sekutnica byłaby może ciężko pożałowała téj swéj napaści na cygankę, gdyby uwagi publicznéj nie odwrócił był nadciągający w téjże właśnie chwili orszak króla błaznów, który przebiegłszy siłę ulic i rynków, wstępował obecnie na plac Grevski, ze wszystkiemi swemi pochodniami i całém swém taborowém warcholstwem.
Pochód ten, którego wyjście z pałacu widział czytelnik, uporządkował się po drodze i pomnożył całym zastępem znajdującego się wówczas w Paryżu hultajstwa, próżnującego złodziejstwa i wolnéj maruderki; to téż, gdy się zjawił na placu Grevskim, przedstawiał już widok wcale pokaźny.
Nasamprzód postępowało państwo cygańskie. Książę téj kohorty na czele, konno, z pieszemi swemi komturami, którzy mu cugle podtrzymywali i strzemiona; za nimi cyganie i cyganki kupą bezładną, z wrzaskliwemi dzieciakami na plecach; wszyscy, czy kto hersztem, czy adjunktem prostego koniokrada, w łachmanach i świecidełkach. Daléj szło królestwo szwargotu, to jest urzędowi złodzieje całéj Francyi, uporządkowani wedle zasług i godności; pierwsze miejsca przeznaczone były najmniej zręcznym. Uszykowanych tak w czwórki, ozdobionych znakami dostojeństw i stopni, jakie się otrzymało w dziwnéj téj wszechnicy, mogłeś widziéć niby na przeglądzie. Większość składała się z kulasów jednonogich; przed nimi byli beznodzy, za nimi niedojdy z rąk lub ramion; tu kuce, tam mańkuty, ówdzie koniokrady, gdzieindziéj szulerzy, kuglarze, wróżki, sprośnicy, lichwiarze, oszusty, płaczki, fałszerze, wymaniacze, wytrychacze, obełguny, powróżniki, straszki... Samego Homera rachunek-by w końcu zmęczył. Po środku mocarstwowego tego związku, między margrabstwem filutów a zakonem rabusiów, spostrzegłbyś nie bez trudu władzcę szwargotu, wielkiego koezre, skulonego na małym wózku, ciągnionym przez dwóch ogromnych psów. Za królestwem szwargotników rozwijało się z chorągwiami państwo galilejskie. Wilhelm Rousseau, jego przywódzca, postępował majestatycznie w szacie purpurowéj, obryzganéj winem, mając na przodzie wojewodów, ścierających się z sobą na laski i wyprawiających tany pirryjskie; otaczali go do koła, właśni jego woźni, poplecznicy i pisarze izby obrachunkowéj. Pochód zamykali palestranci i pieniacze, mając ręce ubrane w kwiaty, w ubiorach czarnych, z muzyką godną czarcich godów na Babiéj górze, z ogromnemi świecami z żółtego wosku. W centrum tłumu, książęta-kanclerze bractwa śmieszków dźwigali na swych barkach stolec przepełniony jarzącemi światłami, a na tym stolcu, błazeńską kapą, mitrą, i berłem zdobny, jaśniał nowo-wybrany król błaznów, dzwonnik notredamski, Quasimodo — Garbus.
Każdy z wydziałów dziwacznego tego pochodu miał osobną swą. kapelę. Cyganie walili w brzękadła i bębenki afrykańskie; szwargotnicy, plemię niezmiernie mało muzykalne, trzymali się wciąż jeszcze rogu, wioli i gotyckiéj piszczałki z wieku dwunastego. Cesarstwo galilejskie nie o wiele więcéj postępowém było; z trudembyś wyróżnił w jego muzyce parę nędznych fujarek z dzieciństwa sztuki, całkowicie jeszcze zawartéj w re-la-mt.
W około króla błaznów dopiéro, w przepysznie rozrzępolonym gwałcie, roztaczały się wszystkie muzykalne zasoby wieku. Miałeś tu same kobzy, same gitary, same waltornie, nie licząc już dud, kotłów mosiężnych i trąbek. Niestety! czytelnicy nasi przypomną sobie zapewne, że była to właśnie dyalogowa kapela Gringoire’a.
Nie sposób dać wyobrażenia o stopniu rozpromienionego uszczęśliwienia i dumy, do jakiego doszło odrażające a smutne oblicze Quasimoda, w drodze z pałacu ku Gréve. Było to pierwsze upojenie miłości własnéj, jakiego potwór ten biedny doznał kiedykolwiek. Dotąd spotykał tylko upokorzenie, pogardę dla swego stanu, wstręt do swéj osoby. To téż, acz był głuchym, z rozkoszą rzeczywistego władzcy napawał się teraz tryumfalnemi okrzykami tłumu, do którego miał nienawiść, czując się być od niego nienawidzonym. Że lud jego był zbiorowiskiem półgłówków, wyrzutków, złodziejów, urwisów, żebraków, cóż go to obchodziło? zawsze to lud, a on jego wszechwładzcą. Brał zaś najpoważniéj wszystkie te ironiczne oklaski, wszystkie owe udane czołobitności, z któremi wszakże, należy to powiedziéć, mięszało się także niemało rzeczywistéj bojaźni w tłumach. Garbus ów bowiem siłę posiadał; koszlawiec ów zwinnym był, głuchota zaś jego bynajmniéj złości w nim nie łagodziła: trzy przymioty znacznie śmieszność miarkujące.
Zresztą dalecy jesteśmy od mniemania, żeby nowy królik błaznów dokładnie zdawał sam sobie sprawę z uczuć, które doznawał i z uczuć, jakie w innych budził. Dusza zamknięta w tém ciele chybioném, sama koniecznie miała w sobie wiele niepełnego, głuchego, ograniczonego. Więc i to, co w téj chwili odczuwał, było dlań bezwzględnie nieokreśloném, mglistém i zmięszaném. Radość biła mu wszakże z twarzy najwyraźniéj, duma górowała po nad brzydotą samą. Dokoła postaci téj ciemnéj i nieszczęśliwéj, promienność się roztaczała.
Nie bez zdziwienia to zatém i nie bez przerażenia ujrzano naraz, że w chwili właśnie, gdy Quasimodo pogrążony w tém pół-upojeniu tryumfalnie mijał Domus ad piloria, człowiek jakiś rzucił się nań z tłumu, i z wyrazem najwyższego gniewu porwał mu z rąk berło pozłacane, najwyższą oznakę błazeńskiéj jego królewskości.
Śmiałkiem tym, napastnikiem, był człowiek o wyłysiałém czole, który parę minut przedtém, wmięszany w tłum widzów cyganki, ściął był krew wszystką w żyłach biednéj dziewczyny słowami groźby i nienawiści. Miał on na sobie ubranie duchowne. W chwili gdy występował z tłumu, Gringoire, który go przedtém nie zauważył, poznał go.
— Patrz-no! — zawołał z okrzykiem zdziwienia — toż-to mój mistrz w Hermesie, dominus Klaudyusz Frollo, archidyakon! czegożby on chciał u licha od tego obrzydliwego ślepaka? Zginął! w kawałki go ta bestya rozszarpie!
Wrzask przestrachu podniósł się w istocie. Okropny Quasimodo skoczył z królewskiego swego stolca z taką wściekłością, że kobiety odwróciły twarze, by nie widziéć niechybnéj a strasznéj zguby archidyakona.
Jednym skokiem potwór znalazł się tuż przy kapłanie. Spojrzał nań, i padł na kolana.
Ksiądz zerwał z niego koronę, połamał mu drzewce złocone, zmiął i potargał kapę błazeńską.
Quasimodo pozostał na kolanach z pochyloną głową, ze złożonemi jak do modlitwy rękami.
Po czém nastąpiła wraz między nimi dziwna jakaś wymiana myśli za pomocą znaków i giestów, gdyż ani jeden ani drugi słowa nie wyrzekł. Kapłan wyprostowany, gniewny, grożący, natarczywy; Quasimodo skurczony, pokorny, błagający. A jednakże rzeczą było pewną, że ten ostatni mógłby był palcem jednym zgnieść księdza na miazgę.
Nareszcie archidyakon, silnie strząchnąwszy Quasimoda za potężne ramię, uczynił mu znak, by wstał i szedł za nim.
Quasimodo się podniósł.
Wtedy bractwo trefnisiów, wyszedłszy z pierwszego osłupienia, zamierzyło bronić swojego monarchy, tak niespodziewanie zrzuconego z tronu. Cyganie, szwargotnicy, palestra cała ujadać poczęły dokoła kapłana.
Quasimodo umieścił się przed archidyakonem, wywinął młynka atletycznemi swemi kułakami, i na oblegających popatrzał, zgrzytnąwszy wpierw zębami, jak tygrys podrażniony.
Kapłan wrócił do zwykłéj powagi i zasępienia, skinął na Quasimoda, i ruszył w milczeniu.
Quasimodo postępował przed nim, roztrącając motłoch po drodze.
Gdy w ten sposób przerznęli się przez tłum i plac opuścić mieli, gromady ciekawców zapragnęły iść daléj za nimi. Quasimodo zajął wówczas stanowisko straży tylnéj, i odwrotem szedł za archidyakonem, najeżony, wyszczerzony, kąśliwy, zły i potworny, wierzgając nogami, oblizując kły odyńcowe, warcząc jak psisko nieugłaskane i wprawiając tłumy w ruch wahadłowy zwrotem lub spojrzeniem jedném.
Dozwolono im obu zagłębić się w uliczkę ciasną i ciemną, gdzie się już nikt w ich ślady na niepewne narażać nie myślał, tak dalece samo poczwarne oblicza Quasimoda, zgrzytającego zębami, wyborną było zastawą.
— Ot co to, to cudowne! — rzekł Gringoire. — Lecz gdzieby tu, u djabła, przekąsić?

IV.Niedogodności nocnego śledzenia po ulicach za ładną kobietą.

Gringoire na chybił trafił skierował swe kroki za cyganką. Widział, że dziewczę ze swoją kózką weszło na ulicę Nożowniczą, więc i on wszedł na Nożowniczą ulicę.
— Czemuby nie? — powiedział sobie.
Gringoire, filozof praktyczny ulic paryzkich, zauważył był, że nie tak marzeniom nie sprzyja, jak tropienie ładnéj kobiety, bez wiedzy dokąd się ona udaje. Jest w tém wolném zrzeczeniu się wolnéj swéj woli, w téj fantazyi poddającéj się fantazyi osoby innéj, bynajmniéj tego nie podejrzywającéj, jakaś mięszanina niezależności rozrzutnéj ze ślepém posłuszeństwem, coś dziwnie środkującego między poddaństwem a swobodą, a co się niezmiernie podobało Gringoirowi, umysłowi zasadniczo z kawałków różnych złożonemu, powątpiewającemu, niepewnemu, trzymającemu końce wszystkich ostateczności, wciąż zawieszonemu między najrozmaitszemi popędami duszy ludzkiéj i ubezwładniającemu takowe we wzajemném jéj ścieraniu ze sobą. Sam on siebie bardzo chętnie porównywał do trumny Mahometa, przyciąganéj w kierunkach odwrotnych przez dwie bryły magnesowe, i w ten sposób wiecznie się wahającéj między wierzchem a spodem, między powałą a posadzką, między upadkiem a wniebowzięciem, między zenitem a nadyrem.
Gdyby Gringoire żył za dni naszych, jakież to bezstronne, jak dalece centralne stanowisko zająłby pomiędzy klassykami a romantykami!
Ale nie był on znowu tak ograniczonym, ażeby żyć lat aż trzysta. A szkoda. Nieobecność jego jest próżnią, która się dziś czuć aż nadto daje.
Wracając do rzeczy, dodajmy, że aby módz w ten sposób śledzić za przechodzącymi, a zwłaszcza za przechodzącemi, co Gringoire ochotnie czynił, nie trzeba było lepszego usposobienia nad niewiadomość, gdzie głowę przytulić.
Postępował więc zamyślony za młodą dziewczyna, która przyśpieszała kroku i pogłaskiwała piękną swą kozę, w miarę jak mieszkańcy znikali z ulic i zamykały się gościnne gospody miasta, jedyne sklepy dnia tego otwarte.
— Tak czy inaczéj — bijąc się z troskami powiadał sobie Gringoire — przecież ostatecznie musi ona mieszkać gdziekolwiek. Cyganki dobre mają serce, kto wie...
I w urywających tych kropkach, któremi Gringoire zastąpił w duchu niewiadomy dalszy ciąg biegu swój myśli, kryły się tłumnie jakieś obrazy wcale przyjemne. £
Od czasu do czasu wszakże, mijając ostatnie gromadki mieszczan, podwoje za sobą zamykających, poeta nasz chwytał w lot kawałki ich rozmów, które mu łańcuch uśmiechniętych jego hipotez ucinały.
Niekiedy starzec jakiś starca zagadnął:
— Nieprawdaż, majstrze Thibaut Ferniele, że mrozek podcinać zaczyna?
(Wiedział już o tém Gringoire od samego początku zimy.)
— Oj, co prawda to prawda, majstrze Bonifacy Disome! Będziemy chyba znowuż mieli takie chłody jak przed trzema laty; w 80-m, kiedy się za sążeń drzew płaciło osiem soldów.
— Ba! toby jeszcze było pół-biedy, majstrze Thibaut. Niczém rok 80 w obec 1407, w którym marzło od Świętego Marcina do samych gromnic! a z taką wciekłością, że się pióro co słowo ścinało w rękach pisarza izby wielkiéj parlamentu! zkąd właśnie i poszło, że trzeba było przerwać wpis wyroków trybunalskich...
Nieco daléj rozmawiały sąsiadki przymykające okienice, ze świécami w ręku, które się skróś czerwieniły.
— Czy ci opowiadał mężulek, panieneczko La Boudraque, o nowém nieszczęściu?
— Nie, panienko Turquant. I cóż się tam stało takiego?
— Koń sławetnego Gilles-Godina, rejenta u Chatelet, przeląkł się Flamandów i ich processyi, skoczył i obalił na ziemię Phillipot-Avrillota, oblata od Celestynów.
— Czy tak? doprawdy?
— A tak. Rymnął, słyszę, jak długi.
— Koń mieszczański! słyszałaś! tego to już zanadto! Niech-by koń rycerski, tobym rozumiała!
I okienice się zamykały. Tém niemniéj przecież Gringoire stracił nić z kłębka swych myśli.
Szczęściem, odnalazł ją szybko i bez trudu rozwikłał, dzięki cygance, dzięki Dżali, które wciąż szły przed nim. Dwie tajemnicze, delikatne, czarujące istoty, których podziwiał drobne nóżki, kształty piękne i układ pociągający, mięszając prawie w swój wyobraźni postać jednéj z postacią drugiéj, tamtę biorąc za tę i na odwrót. Z pojętności i zażyłości przyjacielskiéj miał je obie za młode dziewczynki; ze swobody, zwinności i lekkości chodu, obie zdawały mu się być kozami.
Ulice tymczasem stawały się z każdą chwilą ciemniejsze i cichsze. Wieczorny okrzyk „gaście ognie, gospodarze!“ przebrzmiał oddawna, i już zaledwo w długich odstępach czasu, spotykałeś gdzie niegdzie spóźnionego przechodnia lub drobne światełko w oknie. Gringoire, dążąc ślad w ślad za cyganką, zabrnął tak w nierozplątalną ową matnię uliczek, rynków i uciętych zaułków, która otaczała dawne cmentarzysko Świętych Niewiniątek, i wielce było podobną do motka nici powikłanych przez kota.
— Otóż mi dopiéro ulice bez logiki wszelkiéj! — mówił Gringoire splątany w tysiącznych tych kabłąkach, ustawicznie w sobie się zwierających i na siebie zachodzących, w których jednakże młode dziewczę wybierało drogę jakby najlepiéj sobie znaną, nie wahając się, a krokiem coraz bardziéj przyśpieszonym. Co do niego, byłby on pozostał w całkowitéj nieświadomości miejsc przez które przechodził, gdyby nie postrzegł był znienacka, na skręcie jednéj z ulic, ośmiokątnego wachlarza wystawy targowiskowéj, któréj szczyt wydrążony, ostro zarysowanym cieniem kładł swój odcinek czarny na szyby jednego z oświetlonych jeszcze okien przy ulicy Verdelet.
Poeta zwrócił był na siebie przed chwilą baczność młodego dziewczęcia; po razy już kilka cyganka oglądała się nań z niepokojem; zatrzymawszy się nawet raz jeden na dobre, by skorzystać z promienia wydzierającego się z przymkniętych drzwi piekarni jakiéjś, surowo obejrzała go od stóp do głowy; poczém, z ostatnim blaskiem tego rzutu oka, zobaczył był Gringoire na jéj twarzy coś w rodzaju owéj minki skrzywionéj, jaką już był zauważył przedtém na placu grevskim. Co uczyniwszy, dziewczyna, niewiele już na niego zważając poszła sobie daléj.
Drobne owe skrzywienie dało do myślenia Gringoire’owi. We wdzięcznym tym grymasie malowała się niezawodnie pogarda, kpinka. To téż poeta nasz zaczynał zwieszać powoli głowę, liczyć kamienie w bruku i postępować za młodą dziewczyną mniéj śmiało, a w większém oddaleniu, gdy wtém, na załomie jednéj z ulic, który mu cygankę z przed oczu sprzątnął, dał się słyszéć krzyk przeraźliwie ostry.
Podwoił kroku.
Ulicę zalegała ciemność nieprzenikniona. Na samym tylko jéj rogu, u stóp posągu Najświętszéj Panny, połyskiwało blade światełko z pobożnie zapalonéj oliwnéj gąbki, zatkniętéj w małéj żelaznéj klatce. Owo to światełko pozwoliło Gringoire’owi spostrzedz, że cyganka wpadła w moc dwóch jakichś mężczyzn, z rąk których się wydzierała, a którzy wołanie jéj usiłowali zatamować. Biedna mała kózka, cała pomięszana, spuściła różki i biegała.
— Do nas tu, wielmożna straży! — wrzasnął Gringoire, i dzielnie się posunął naprzód.
Jeden z napastników trzymających dziewczynę, zwrócił się ku niemu. Była to straszliwa postać Quasimoda.
ć Gringoire się nie cofnął, dostojał placu, ale ani jednego kroku dalej nie zrobił.
Quasimodo zbliżył się ku niemu, jedném machnięciem ręki na odlew cisnął go o cztery kroki od siebie i szybko się ukrył w cieniach nocnych, unoszące na swojém ręku młodą dziewczynę, jak wstążka jedwabna przewieszoną. Towarzysz jego postępował za nim, a biedna kózka biegła na końcu, becząc żałośnie.
— Rozbójniki! ratunku! — wołała nieszczęśliwa cyganka.
— Ani kroku daléj! — rozległ się nagle piorunujący głos jeźdźca, wyskakującego z sąsiedniego placu. — Ani kroku daléj, i puścić mi tego ptaszka!
Był to rotmistrz łuczników pocztu królewskiego, uzbrojony od stóp do czubka, z karabelą w ręku.
Porwał on cygankę z rąk osłupiałego Quasimoda i umieścił w poprzek swojego siodła; a gdy straszny garbus, ochłonąwszy nieco z pierwszego oszołomienia rzucił się nań w celu odbicia swéj zdobyczy, téj-że chwili zjawiło się kilkunastu łuczników galopujących w ślad swojego rotmistrza z koncerzami w dłoni. Oddzialik ten należał, jak i jego dowódzca, do pocztu królewskiego; objeżdżał zaś czaty z ramienia jaśnie wielmożnego imci pana Roberta d’Estouville, przełożonego straży marszałkowskiéj miasta Paryża.
Quasimodo został otoczony, schwytany, związany. Napróżno ryczał, pienił się, kąsał; gdyby to było w dzień biały, nie ulega najmniejszéj wątpliwości, że samo jego oblicze, stawszy się ohydniejszém jeszcze w skutek złości, byłoby rozpędziło oddział. W nocy jednak pozbawionym on był najdzielniejszéj swój broni: brzydoty.
Towarzysz jego znikł w czasie walki.
Cyganka wdzięcznie się podniosła na siodle rotmistrza, położyła obie ręce na ramionach młodziana, i popatrzyła nań chwil kilka, jakby zachwycona dzielną jego postawą i niemniéj dzielną pomocą, z którą jéj nadbiegł w momencie rozpaczliwym. Poczém pierwsza przerywając milczenie, i słodząc bardziéj jeszcze głos swój naturalnie słodki, rzekła doń:
— Jak się pan nazywasz, mości rycerzu?
— Rotmistrz Febus z Chateaupers, do usług twoich, moja panieneczko — odpowiedział młody wojak prostując się.
— Dziękuję panu! — domówiło dziewczę.
I podczas gdy rotmistrz Febus z burginiońska wąsa pokręcał, ona lekko się ześliznęła z konia na dół, jako strzała wypadająca na ziemię, i pierzchła.
Błyskawica szybciéjby z horyzontu nie znikła.
— A sakramencie ósmy! — zaklął rotmistrz zacisnąwszy powrozowe więzy Quasimoda. — Wolałbym już tamtą filutkę zatrzymać!
— Cóż chcesz, rotmistrzu? — zauważył sierżant łuczników — umknęła piegża, został nietoperz.

V.Dalszy ciąg niedogodności.

Gringoire, odurzony doszczętnie ciosem i upadkiem, pozostał na bruku przed Najświętszą Matką przy rogu ulicznym. Zwolna jednak odzyskiwał zmysły. Kołysał się najprzód przez minut kilka w pewnego rodzaju marzeniach na pół-sennych, które nie były bez niejakiego uroku, a w których powiewne figury cyganki i kozy łączyły się z ciężarem pięści Quasimoda. Stan ten nie trwał długo. Silne oddziaływanie zimna na te części jego ciała, które się znalazły w bezpośredniéj styczności z powierzchnią bruku, obudziło go niebawem całkowicie, powołując umysł do baczenia na rzeczywistość.
— Zkądby się tu ta świeżość brała? — zawołał raptem. I spostrzegł wówczas, że się znajdował w samym poniekąd środku kałuży.
— Djabeł rogaty ten cyklop zgarbiony! — wycedził przez zęby, i chciał powstać. Ale zanadto był jeszcze omdlały i stłuczony. Rad nierad musiał pozostać na miejscu. Miał wszakże rękę swobodną; więc nią nos sobie zatkawszy poddał się losom złośliwym.
— Błoto paryzkie — rozmyślał sobie (gdyż mniemał być pewnym że koniec końców, rynsztok będzie mu schronieniem nocném, „a na samotném posłaniu, sama myśl bieży ku rozmyślaniu“ powiada pewien poeta) — błoto paryzkie — rozmyślał — szczególnie ostry posiada zapach; musi ono zawierać w sobie sporo soli lotnych i nitratowych. Takie jest zresztą zdanie mistrza Mikołaja Flamela i hermetyków...
Wyraz hermetycy szybko nasunął jego wyobraźni myśl o archidyakonie Klaudyuszu Frollo. Przypomniał sobie scenę gwałtowna, któréj był świadkiem i po trochu aktorem, jak to cyganka wyrywała się z rąk dwóch ludzi, jak Quasimodo miał obok siebie towarzysza... i sztywna a harda postać archidyakona mglisto zarysowała się w jego wspomnieniach.
— Dziwnémby to było — pomyślał. I zabrał się do wznoszenia na tym punkcie i na téj podstawie fantastycznego gmachu hipotez, owego karcianego pałacu filozofów. Lecz wnet, wracając snać znowu do rzeczywistości:
— Do kaduka! — zawołał. — Toż doprawdy marznę!
Jakoż w istocie, miejsce stawało się co sekunda trudniejszém do utrzymania. Każda cząsteczka wody rynsztokowéj zabierała cząstkę ciepłoty promionkującéj z karku Gringoire’a, tak że równowaga temperatury ciała jego z temperaturą kałuży ustalać się zaczynała coraz dotkliwiéj na niekorzyść wraźliwéj natury poety.
A jakby i tego było jeszcze niedość, kłopot całkiem innego znowu gatunku, nadbiegał tamtemu z pomocą.
Gromada chłopców, zdziczałych tych urwisów bosonogich, którzy po wszystkie czasy zbijali bruki paryzkie pod nieśmiertelném imieniem gamenow, a którzy i na nas, pamiętamy, gdyśmy byli jeszcze dziećmi, ciskali kamieniami po wyjściu ze szkoły, za to żeśmy mieli majteczki niepodarte, taki rój drobnego hultajstwa nadlatywał ku rozstaiskom, kędy spoczywał Gringoire, ze śmiechami i okrzykami, jak się okazywało mało dbającemi o spokojny sen mieszkańców okolicznych. Rozpustnicy ciągnęli za sobą coś niby w kształcie pierzyny zmiętéj i zwalanéj; a samo już tylko stukanie drewnianych ich trzewików mogłoby umarłego poruszyć. Gringoire, w którym kropelka żywego ducha pozostała jeszcze, podniósł się do połowy.
— Słyszysz, ty, Heńku Dandeche! hej ty, Jehanku Pincebourde — wyzywali się nawzajem co gardła starczyło: — stary Eustachy Moubon, kowal narożny, tylko co skonał. Mamy jego siennik; otóż będzie z czego sprawić sobie ogieniek miły! Alboż dziś nie Flamandy?!
I malcy cisnęli siennik jak wymierzył prosto na Gringoire’a, przy którym się, nie spostrzegłszy go, zatrzymali. Jeden z nich porwał natychmiast garść słomy i biegł ją zapalić u kagańca przy posągu Matki Boskiéj.
— Chrystusie Nazareński! — mruknął Gringoire — czyliżbym się z kolei o ciepło miał otrzéć za blizko?
Chwila była krytyczną. Wziąć go zamierzano między wodę a ogień; uczynił więc wysiłek nadludzki, wysiłek fałszerza pieniędzy, stojącego nad zgotowanym dlań ukropem i starającego się wyśliznąć oprawcom. Zerwał się na równe nogi, odrzucił siennik ulicznikom, i drapnął.
— Panno cudowna! — wrzasnęły dzieciaki. — Kowal wraca z tamtego świata.
I same zaraz dmuchnęły w stronę przeciwną.
Siennik został panem placu. Belleforet, O. Lejuge i Corrozet utrzymują, że go motłoch przesądny podjął nazajutrz i z pompą wielką zawlókł do skarbca przy kościele Ś-téj Fortunaty. Wieść niesie również, że aż do r. 1789 zakrystyanie téj świątyni niemałe zyski krzesali sobie z całéj téj przygody, opowiadając zobobonnym ludziom, jak to w nocy z 6-go na 7-y Stycznia 1482 r. stał się cud wielki na rogu ulicy Mauconseil, gdzie sam posąg Panny Najświętszéj mocen był rozgrzeszyć nieboszczyka Jehana Moubon, który chcąc djabłu wyrządzić psikus przed śmiercią, dowcipnie schował swą duszę do siennika.

VI.Dzban rozbity.

Bez zdania sobie sprawy dokąd, Gringoire rżnął czas jakiś prosto przed siebie, co nóg i tchu starczyło, obijając łbem węgły domów, przeskakując rynsztoki, przecinając setki uliczek, zaułków i dziedzińców, omackiem szukając wyjścia i przejścia poprzez wszystkie zapadliska i jamy targowisk, wycierając i tłukąc się w panicznym strachu po całym owym labiryncie, zwanym w pięknéj łacinie starożytnych nadań i przywilejów: tota via, cheminum et viaria. Zatrzymał się nie pierwéj, aż mu oddechu w piersi zabrakło. Wtedy téż i rozum zjawił się niespodzianie w jego głowie, biorąc go, rzecby można oburącz za kołnierz tym oto dylematem, który poeta nasz wygłosił zaraz w rozmowie z samym sobą, jak to było w jego zwyczaju.
— Zdaje mi się, mistrzu Piotrze Gringoire — mówił do siebie, kładąc palec na czole — zdaje mi się, że bieżysz oto nie przymierzając jak warchoł jaki. Łobuzom małym napędziłeś niemniejszego strachu, jak łobuzy tobie. Albowiem jeżeli się nie mylę, najdokładniéj słyszałeś klaskania ich sandałków drewnianych, wynoszących się akurat ku południowi, gdyś ty zmykał nie wiedząc po co pod skrzydła boreasza. Owoż dwie rzeczy... czyli raczéj, jedna rzecz z dwóch: albo dzieciaki naprawdę drapnęły, i w takim wypadku siennik, przez nich opuszczony, jest właśnie owém łóżkiem gościnném, za którém się od rana napróżno upędzasz, a które ci cudownie zséłała Królowa Niebios jako nagrodę za to, żeś na jéj cześć stworzył misteryum z facecyami łamanemi i tryumfami; albo téż chłopcy nie uciekli aktualnie, i w takim znowu razie niechybnie pożar w sienniku wzniecili, to zaś właśnie wyłonić musiało ów ogień, którego tak potrzebujesz, by się rozerwać, osuszyć i ogrzać. W jedném czy drugiém zdarzeniu, ogień wyborny, czy posłanie wygodne, siennik, powinieneś był uważać za dar z góry. Trzykroć błogosławiona Panna Najświętsza, znajdująca się na rogu ulicy Mauconseil, po to może wyłącznie i kazała umrzéć Jehanowi Maubon; trzeba tedy zaiste być opętanym, by tak cwałować na oślep, jako, Pikardyjczyk przed Francuzem, zostawiając za sobą to, czego dokumentalnie szukasz przed sobą; więc półgłówkiem jesteś, i kwita.
Wrócił tedy w swe ślady, i z rozpuszczonym na wiatr węchem, z zaostrzonemi słuchami, usiłował odnaléźć ubłogosławiony siennik; lecz daremnie. Spotykał tylko pokrzyżowane szachownice domostw, kiszkowato pokręcone drogi, rozbłąkane lub poucinane ścieżki, pośród których wahał się i wątpił ustawicznie, gorzej zdurzony i zmęczony w téj gmatwaninie zaułków ciemnych, niżby to mogło miéć miejsce w labiryntach zamczyska Tournelles. Stracił nareszcie cierpliwość i zawołał uroczyście:
— Przeklęte bądźcie, rozstaiska wszelkie! szatan was stworzył na obraz i podobieństwo widłowatego swego ożoga!
Wykrzyknik ten ulżył mu nieco, czerwonawe zaś światełko, jakie w téj chwili ujrzał u końca długiéj a wązkiéj uliczki, większéj mu jeszcze dodało otuchy.
— Bogu bądź chwała! — rzekł. — To tam mój palący się siennik.
Porównywając zaś siebie do sternika w niebezpieczeństwie śród mroków, dodał pobożnie:
Salve, salve, maris stella!
Lecz czy urywek ów litanii stosował do Panny Najświętszéj, czy do gorejącego swego siennika? tego bezwarunkowo wiedziéć nie możemy.
Zaledwo uczynił kroków parę w kierunku długiéj uliczki, która była pochyłą, niebrukowaną, i coraz szkaradniéj błotną i grzęską, spostrzegł wnet na niéj coś niezwykłego, Nie była ona całkowicie pustą: wzdłuż niéj czołgały się massy jakieś nieokreślone i bezkształtne, zmierzające jedna za drugą w stronę światełka migocącego u przeciwnego końca uliczki; rzekłbyś: ropuchy nocne, potwornie wydęte, a zataczające się z kępki na kępkę ku pastuszym ogniskom.
Nie tak odwadze nie sprzyja, jak pusty trzos i żołądek. Gringoire śmiało więc postępował naprzód, i dopędził niebawem jednę z larw, najleniwiéj wlokącą się za innemi. Zbliżywszy się, rozpoznał, że to był po prostu nędzarz bez nogi, pełzający przy pomocy rąk na sposób kosarza rannego, któremu dwie tylko łapy pozostały. W chwili gdy gatunkiem pająka o twarzy ludzkiéj, nieszczęśliwy podniósł ku niemu głos rzewny.
La buona mancia, stgnor! la buona mancia — wołał.
— Djabeł-by cię porwał pierwéj! i mnie z tobą razem — odpowiedział Gringoire — zanimbym zrozumiał o co ci chodzi.
I poszedł daléj.
Dotarł do drugiego z tych cielsk ruchomych, i obejrzał je. Był-to paralityk, kulawy i bezręki zarazem, a tak bezręki i kulawy, że zbiór jego kijów, kul i nóg drewnianych, któremi się podpierał, czynił wrażenie posuwającego się rusztowania mularskiego. Gringoire, który lubił porównania wzniosłe i klassyczne, nazwał go w myśli żyjącym trójnogiem Wulkana.
Trójnóg ów żyjący pozdrowił go przy spotkaniu, ale w ten mianowicie sposób, że mu pod sam podbródek podsunął swą czapkę frędzlastą, i prawie do ucha wrzasnął:
Senor cabaliero, para comprar un pedazo de pan.
— Zdaje się — powiedział Gringoire — że i temu także nie brak języka; ale język to strasznie twardy... szczęśliwszym jesteś, panie bracie, odemnie, jeśli go rozumiesz.
Po czém, uderzając się po czole, jako w nagłym przeskoku wyobrażeń:
— Ale, ale — zawołał — co oni u stu djabłów rozumieli dziś z rana pod wyrazem Esmeralda?
Chciał podwoić kroku, lecz po raz trzeci coś mu zagrodziło drogę. Owém coś, a raczéj owym ktoś, był człowieczek drobny, ślepy, mizerny, rysów semickich, wywijający kijem na około siebie i prowadzony przez psa wielkiego. Przy spotkaniu się z Gringoirem, wyjąkał on przez nos, z zacięciem węgierskiém:
Facitote caritatem.
— Aha, przecież! — rzekł poeta — ten dopiéro po chrześciańsku przynajmniéj zagadał. Mam dziś chyba minę wielce miłosierną, skoro mię tak błagają o jałmużnę przy obecnéj chudziźnie méj kieski...
Zwracając się zaś do ślepego:
— Mój przyjacielu — dodał — sprzedałem zeszłego tygodnia ostatnią swą koszulę; czyli mówiąc jedynie zrozumiałym dla ciebie językiem Cycerona: Vendidi hebdomade nuper transita meam ultimam chemisam.
Co rzekłszy, plecami się odwrócił do kaleki, i drogą swą podążał. Ale ślepy jął krok wydłużać jednocześnie z nim; a tuż zaraz, ze swojéj strony, paralityk, a tuż zaraz i beznogi nadbiegać poczęli, pobrzękując hałaśliwie żebraczemi swemi miseczkami i łomocząc kulami po | kamieniach. Po czém wszyscy trzéj razem, choć każdy na swój ład, wywiedli chorowód żebraczy, pilnie się przytém ocierając o poły i żebra biednego Gringoire’a.
Caritatem! — jęczał ślepy.
La buona mancia! — wtórował mu paralityk.
A podnosząc nutę muzykalną, kulas powtarzał:
Un pedazo de pan.
Gringoire zatknął sobie uszy.
— O wieżo Babel! — wołał.
Począł biedz. Biegł i ślepy, bieżeli również chromy z paralitykiem.
W miarę zaś, jak się zagłębiał w uliczkę ciasną i gliniastą, mnożyli się dokoła kulasy, ślepcy, paralitycy, to znowu za tymi, beznodzy, garbusy, trędowaci, kalecy z czerwieniącemi się ranami, ci wyłażąc z domów przyległych, owi z rynsztoków, tamci z nór sklepowych, inni z za-węgłów ze skowytem, miauczeniem, piskiem, a wszyscy razem wiercąc się i utykając, borykając i cisnąc ku światłu, błotem oblepieni jak ślimaki po deszczu.
Zaparty w środek tego tłokowiska i wciąż prowadzony przez trzech swoich prześladowców, Gringoire szedł naprzód, nie wiedząc dobrze na czém się to wszystko skończy, skrzętnie omijał kulawych, przełaził przez chromych i wyplątywał nogi z tego mrowiska kulasów, jak ów kapitan angielski, który wpadł był w gromadę krabów[5].
Przyszło mu na myśl spróbować, czy nie mógłby wrócić nazad. Ale już było za późno. Cały ów legion szeregi z tyłu ścisnął, a trzéj żebracy, z któremi najprzód zabrał znajomość, nie mieli najmniejszéj ochoty go puszczać. Postępował więc party falą nieubłaganą, strachem i jakimś zawrotem głowy, czyniącym mu całe to widowisko rodzajem snu strasznego.
Dotarł nareszcie do końca ulicy. Wychodziła ona na plac niezmierny, na którym tysiące rozproszonych świateł kołysały się w zamroczystych mgłach nocy. Gringoire rzucił się przed siebie, w nadziei że go dzielność uwolni od trzech widm obmierzłych, które się doń przyczepiły.
Onde vas, hombre? — krzyknął wówczas paralityk ciskając swe kule na ziemię i pędząc za poetą całym zamachem nóg najzdrowszych, jakie kiedykolwiek krok geometryczny na bruku Paryzkim wykreśliły.
W tym-że czasie paralityk, wyprostowawszy się jak długi, uwieńczył Gringoire’a ciężkim swym w żelazo okutym półmiskiem dziadowskim, a ślepy cisnął mu prosto w twarz spojrzenie gorejące.
— Gdzież jestem? — spytał Gringoire struchlały.
— Na Dziedzińcu-Cudów — odrzekło widmo czwarte, łączące się z trzema poprzedniemi.
— Na moją duszę — począł Gringoire — widzę najdoskonaléj ślepych, którzy patrzą, i kulawych, którzy skaczą; lecz gdzież jest cudotwórca?
Odpowiedziano mu złowrogim wybuchem śmiechu.
Biedny poeta powiódł wzrokiem do koła. Był-to w istocie okropny ów Dziedziniec-Cudów, na którym żaden uczciwy człowiek nie pokazał się kiedy o téj porze; koło zaczarowane, w którém strażnicy grodzcy lub urzędnicy kasztelańscy przypadkowo zabłąkani, ginęli jak okruszynki śród zgłodniałych zwierząt; osada złodziejów i rabusiów, ohydna wrzodzianka na obliczu Paryża; ściekowisko, z którego się wylewała każdego poranka i dokąd się każdego wieczora chroniła stęchła rzeka występków, zepsucia, żebractwa i włóczęgostwa, zwykle zalewająca ulice stolic; ul potworny, do którego się wieczorem z łupami swemi zlatywały szerszenie porządku społecznego; szpital obłudny, w którym cygan, mnich przeniewierca, uczeń w rozpuście zaprzepaszczony, hultaje i łotry wszystkich narodów, wszystkich wyznań, mahometanie, żydzi, chrześcianie, bałwochwalce, pokryci zmyślonemi ranami, żebracy za dnia, przemieniali się w nocy na zbójów; słowem jedném, ogromna szatnia, gdzie w epoce owéj ubierali i rozbierali się aktorowie wiekuistéj onéj komedyi, którą kradzież, nierząd i morderstwo odgrywają na brukach paryzkich.
Plac to był obszerny, nieprawidłowy i źle wybrukowany, jako niemal wszystkie place Paryża tamtych czasów. Gdzie niegdzie pobłyskiwały ognie, dokoła których huczały gromady dziwne. Wszystkie te kupy wiły się, kręciły, wrzeszczały, złaziły się i rozłaziły. Słyszałeś ostre śmiechy męzkie, kwilenie niemowląt, głosy kobiet. Ręce, głowy tych tłumów, czarne na tle świetlaném, wyłamywały się w tysiączne kształty. Od czasu do czasu, na ziemi, po któréj się rozpościerały odblaski świateł, zmięszane z cieniami niejasno zarysowanemi, można było spostrzedz psa, podobnego do człowieka, i człowieka podobnego do psa. Granice plemion i rodzajów niknąć zdawały się w tém zbiorowisku, jak w jakiém pandemonium. Mężczyźni, kobiety, dzieci, zwierzęta, płcie, wyrosty, choroby, oblicza, wszystko lud ów szczególny do współki, zdawało się, posiadał; wszystko się razem słaniało, tłukło, mięło, jadło i wrzeszczało; każdy brał udział we wszystkiém.
Przy niepewném, przyćmioném i urywaném migotaniu odblasków ogniowych, Gringoire, acz skłócony wewnątrz, postrzegł przecież na okolutko niezmierzonego placu ohydne czworościenne jego ogrodzenie ze starych chałup, których facyaty pośniedziałe, poodrapywane, pryszczate, wyszczerzone każda jednym lub dwoma oświetlonemi otworami, wydały mu się w cienistéj zasłonie olbrzymiemi głowami bab starych, potwornych, rozzłoszczonych, które się rozsiadłszy do koła, przyglądały się, pomrugując oczyma, czarciemu temu weselisku.
Był to jakiś świat nowy, nieznany, niesłychany, bezkształtny, fantastyczny, podziemne jakieś państwo płazów, ludzi, wyrodków i wyrzutków.
Gringoire, coraz głębiéj upadający na duchu i władzach rozpoznawczych, ściskany przez trzech żebraków jak obcęgami, zahukany ciżbą innych twarzy, w około niego wyjących i beczących, niefortunny Gringoire usiłował zdobyć się na kropelkę przytomności umysłu, by sobie przypomniéć, czy nie był-to przypadkiem dzień sobotni. Ale wysiłek okazał się daremnym. Urwała mu się stanowczo nić pamięci i myślenia. Zwątpiwszy tedy o wszystkiém, i kołysząc się omdlale między tém co czuł, a tém na co patrzał, stawiał sobie nierozwiązalne pytanie:
— Jeśli jestem, prawdaż to? gdy to prawda, jestem-że?
Jakby w odpowiedzi na ten pirronizm, rozległ się okrzyk przenikliwy w tłumach huczących, które go otaczały:
— Prowadźmy go do króla! do króla go prowadźmy!
— Panno miłosierna! — mruknął Gringoire — królem tu, cap chyba.
— Do króla! do króla! — powtarzały wszystkie głosy.
Porwano go. O to tu, rzekłbyś, chodziło tylko, kto pierwszy za kark go złapie. Trzéj żebracy nie chcieli przecież nikomu ustąpić zdobyczy; wyrywali ją drugim, skowycząc:
— To nasze! to do nas należy!
I tak już słabowita kurtka poety, ostatni oddech wyzionęła w téj walce.
Za to, pochód przez plac wywiał mu z głowy wszelkie zawrotowe mamidła. Po kilku już krokach zrobionych, przyszedł do poczucia rzeczywistości. Zaczynał oswajać się z atmosferą otoczenia. W pierwszym momencie, z powodu poetycznéj jego głowy, albo téż, co daleko prostsze i naturalniejsze, z racyi pustego jego żołądka, wytworzyły mu się w oczach dymy jakieś kłębiaste, coś niby w gatunku pary, która zataczając się między nim a przedmiotami, zaledwo pozwalała odgadywać takowe z pod obłoczy obłąkanych i grubych płacht sennego urojenia, zamazywała tych przedmiotów zarysy, wykrzywiała formy wszelkie, gromadziła w jedno właściwości różne, wydymała rzeczy w przywidzenia, a ludzi na zmory przekształcała. Zwolna hallucynacya ta ustąpiła miejsca poglądowi trzeźwiejszemu, przedstawiającemu rzeczy w kształtach mniéj olbrzymich. Odlatywały mary, a na jaw występowała rzeczywistość, przecierająca mu oczy, plącząca się pod nogami i rujnująca kawałek po kawałku cały ów gmach przerażającéj poezyi, śród którego sądził, że się znajdował. Potrzebaż było nareszcie postrzedz, że brodził nie po wodach Styksu, lecz po błocie, że go darzyli szturchańcami nie duchy czarne, lecz złodzieje, i że nie szło tu nikomu o jego duszę, lecz o jego życie (a to ze względu na okoliczność, iż brakło mu drogiego owego pojednawcy, który tak skutecznie zwykł stawać pomiędzy zbójem a człowiekiem uczciwym: brakło mu kieski). Jedném słowem, rozejrzawszy się bliżéj i z większą krwią zimną w rozwydrzonéj téj zgrai, przyszedł do przekonania, że wpadł nie na igrzysko biesów, lecz wprost na pohulankę karczemną.
Dziedziniec Cudów był w istocie nie czém inném, jeno karczmą, lecz karczmą złoczyńców, oblaną krwią niemniéj, jak winem.
Widok, który się przed nim odsłonił, gdy orszak obłachmaniony dowlókł go w końcu i złożył u mety pochodu, tém mniéj jeszcze zdolnym był zwrócić mu krainę poezyi, bodajby to miała być poezya piekieł. Realizmu bardziéj prozaicznego, grubiańskiego, szynkowego, daremniebyś szukał gdziekolwiek. Gdybyśmy byli nie w wieku XV, powiedzielibyśmy, że Gringoire od Michała-Anioła spadł do Callot’a.
W około wielkiego ognia, gorejącego na szerokiéj okrągłéj płycie i płomieniami swemi ochwytającego rozpalone do czerwoności nóżki dynara, chwilowo wolnego, spostrzegałeś pewną ilość stołów brudnych, koszlawych, spróchniałych, sam i tam zastawionych bezładnie, trafunkiem, świadczącym, że nie miano tu nawet partackiego geometry lokaja, coby raczył był zaprowadzić między nimi jaką taką równoległość, lub się postarał przynajmniéj o zniesienie zbyt krzyczących krzywizn przypadkowego przecięcia się rogów. Na stołach owych pobłyskiwały dzbany ociekające winem i podpiwkiem, a przy dzbanach tłoczyły się twarze biesiadników, rozpiłe, poczerwieniałe od ognia i trunku. Tam chłopisko brzuchate o rozbestwionéj twarzy, hałaśliwie okładało całusami łajdaczkę jakąś, krewką i tłustą. Owdzie urlopnik podrobiony, figielmajster, jak go zwano w języku szwargotników, odwijał gwiżdżąc wczorajsze bandaże fałszywéj swéj rany, i wyprostowywał nogę zdrowiusieńką i silną, lecz od rana okutaną w szmaty i leszczotami ściśniętą. Gdzieindziéj, naodwrót, udany łazarz przygotowywał sobie z jaskółczego-ziela i juchy krowiéj nagoleńne dotknięcie Boże na dzień jutrzejszy. O dwa stoły daléj trędowaty biczownik, w całkowitym stroju pielgrzymim, syllabizował różaniec do Królowéj niebios, poprawiając się w każdéj niedość przez nos wyciągniętéj nucie, w każdéj niedość rozkaszlanéj zwrotce. Gdzieindziéj znowu młody potrącennik brał lekcye tańca ś-go Wita u starego braciszka od męczarników, który mu w téj chwili wykładał sztukę pędzenia piany za pomocą żutego mydła. Obok, śmiertelnie cierpiący na wodną puchlinę, pozbywał się z fabrykowanéj wydętości, ku niejakiéj obrazie powonienia pięciu czy sześciu łapserdaczek, spierających się przy jednym stole o ukradzione z wieczora niemowlę. Wszystko ci sami ludzie i rzeczy te same, które we dwa wieki późniéj żak pociesznemi wydały się dworowi — jak powiada Sauval — że posłużyły za rozrywkę królowi i wstęp do królewskiego baletu Nocy, podzielonego na cztery części I odegranego w teatrze Małego — Burbona. „Nigdy jeszcze — dodaje świadek naoczny z r. 1658 — nagłe metamorfozy Dziedzińca Cudów nie były szczęśliwiéj przedstawione. Benserade przygotował nas do tego wierszami dość udatnemi“.
Gruby śmiech buchał zewsząd, w towarzystwie piosnki brudnéj. Każdy dbał o siebie jedynie, klął, dowcipkował i na sąsiada nie baczył. Przepijano do siebie dzbanami, z zetknięcia się dzbanów powstawały kłótnie, a kłótnie i dzbany poszczerbione, darły łachmany.
Wielkie psisko, usiadłszy sobie na ogonie, patrzyło na ogień. Kilkoro dzieci dzieliło pohulankę starszych. Dziecko skradzione płakało i krzyczało. Inne, tłusty chłopiec czteroletni, siedziało ze zwieszonemi nogami na ławce za wysokiéj na swój wiek, przy stole, który mu pod sam podbródek podchodził, i nic nie mówiło. Trzecie poważnie rozmazywało palcem po stole łój płynący z szabasówki. Ostatnie, drobne, skulone w błocie, niemal całkiem ukryte w kotle, waliło cegłą po jego ściankach, wydobywając zeń dźwięki, od którychby sam Stradivarius omdlał.
Beczka stała w pobliżu ognia; siedział na niéj żebrak. Był to król na swym tronie.
Trzéj trzymający Gringoire’a przyprowadzili go przed ową beczkę, a wszystko łapserdactwo umilkło na chwilę, z wyjątkiem dzieciaka umieszczonego w kotle.
Gringoire nieśmiał odetchnąć, ani oczu podnieść.
Hombre, quita tu sombrero — rzekł jeden z jego posiadaczów; i zanim poeta dorozumiał się znaczenia tych słów, drugi ściągnął mu czapkę. Nędzny kaszkiecik, zaprawdę, lecz dobry jeszcze i od słońca i od deszczu. gringoire westchnął.
A tuż zaraz, z wyżyn swojego antałka, w te słowa król go zagadnął:
— cóż to za łajdaczyna?
Gringoire drgnął. Głos ten, acz zaostrzony tonem groźby, przypomniał mu głos inny, ten właśnie, który z rana pierwszy cios zadał jego dyalogowi, wywodzące przez nos, pośród zgromadzenia: Za zdrowie najmilsze! co łaska! Podniósł głowę. W rzeczy saméj był-to Clopin Trouillefou.
Clopin Trouillefou, obwieszony znakami żebraczéj swéj królewskości, ani jednego łachmana więcéj, ani jednego mniéj nie miał na sobie. Rana znikła mu już z łokcia. Trzymał w ręku jeden z owych kańczugów surowcowych, któremi się posługiwali pachołkowie pałkonosy przy zebraniach tłumnych, a które nazywano sypełkowcami. Na głowie miał gatunek obręczowego nakrycia, spiętego u góry; lecz z powodu niezmiernego do siebie podobieństwa dwóch rzeczy, zachodziła trudność w rozpoznaniu, ażali to była po prostu tylko wypchana szmatka dziecięca, czy téż korona królewska.
Nie wiedziéć dlaczego Gringoire nabrał tymczasem otuchy niejakiéj, poznawszy w królu Cudownego Dziedzińca przeklętego owego żebraka z wielkiéj komnaty.
— Mistrzu — bełkotał. — Jaśnie wielmożny... Najjaśniejszy... jakżeż-bo mam tytułować? — spytał nareszcie, doszedłszy do kulminacyjnego punktu swojego crescendo, a nie wiedząc już ani którędy iść wyżéj, ani jak zejść.
— Wielmożny, najjaśniejszy, djable, czorcie, nazywaj mnie jak chcesz. Ale śpiesz. co masz do powiedzenia na swoją obronę?
— Na swoją obronę? — pomyślał Gringoire — to mi się jakoś nie podoba.
I zaczął jąkając się:
— Ja jestem ten który poranka tego...
— Do kroćset pazurów djablich! — przerwał Clopin — jak się nazywasz, łajdaku, i ani słówka więcéj. Słuchaj. Stoisz w obec trzech potężnych władzców: mnie, Clopina Trouillefou, króla Szałaszników, następcy wielkiego koezry, najwyższego władzcy państwa Szwargotu; Mathiasa Hungadi Spicoli, księcia Cyganii i Bohemii, którym jest ów mąż stary, żółty, ze ścierką w około głowy, Wilhelma Rousseau, Kajzera Galilei, tego oto tłuściocha, który łajdaczkę jakąś pieści i nas nie słucha. Jesteśmy twoimi sędziami. Wszedłeś do naszego królestwa szwargotu, nie będąc sam szwargotnikiem; zgwałciłeś przywileje naszego grodu. Musisz być ukaranym, albo dowieść, że jestem chapunem, podbieraczem lub świstakiem, to jest, tłómacząc na szwargot ludzi porządnych, złodziejem, żebrakiem lub włóczęgą. Czy jesteś czémś w tym guście? Tłómacz się; odsłoń nam swą godność.
— Niestety! — odpowiedział Gringoire, — nie mam tego zaszczytu. Jestem autorem...
— Wystarcza — przerwał Trouillefou, nie pozwalając mu dokończyć. — Zaraz powieszonym zostaniesz. Rzecz całkiem prosta, moi panowie obywatele uczciwi! jaki traktament znajdują nasi u was, takim samym my przyjmujemy waszych u siebie. Prawa, które wy stanowicie przeciwko gołocie, gołota na was stanowi. Wasza w tém wina, jeżeli łagodném nie jest. Wypada przecież spojrzéć kiedy niekiedy iw zęby porządnego człowieka, wyszczerzone po nad sznureczkiem konopianym; dyndulka zyskuje przez to cokolwiek na honorze. Daléj-że przyjacielu, a wesoło! podziel swe łachmanki pomiędzy te oto panienki. Każę cię powiesić dla ubawienia hultajstwa, a ty mu za to oddasz swą kieskę, by miało czém zapić twe zdrowie. Jeśli potrzebujesz wywrócić jakiego świątobliwego koziołka przed śmiercią, to znajdziesz tam, w téj oto budce, kamienny posążek ku temu snać przeznaczony; skradli go niepotrzebnie chłopcy u Św. Piotra Wypustnego. Masz cztery minuty na wyplunięcie przed nim swéj duszy.
Przemówienie było straszliwe.
— Dobrze rżnie, na moją duszę! Clopin Trouilleou prawi jak z kazalnicy! — zawołał kajzer galilejski, poprawiając fstołu i dzban tłukąc zarazem.
— Jaśnie oświeceni cezarowie i królowie — odezwał się Gringoire z krwią zimną (nie wiem bowiem, jakim sposobem wróciło mu męztwo, i prawił rezolutnie) — przebaczcie, ale to chyba żart co powiadacie. Nazywam się Piotr Gringoire, jestem poetą, którego dyalog przedstawiano dzisiejszego rana w wielkiéj komnacie trybnnalskiéj.
— Aha! to ty mistrzu! — rzekł Clopin. — Byłem tam, do kroćset kardynałów! Więc jakże, towarzyszu? czy sądzisz, że dlatego nie masz być powieszony wieczorem, żeś nas znudził zrana?
— Nie utrzymam się na tym punkcie — pomyślał Gringoire.
Z innéj tedy spróbował beczki.
— Nie widzę — mówił — dlaczegoby poeci nie mieli być wykluczeni z bractwa huncwotów. Jeżeli chodzi o włóczęgę, był nim Ezopus; jeżeli o żebraka, to macie Homerusa; jeżeli złodziéj wam potrzebny, to niech Mereurius za mną świadczy...
Przerwał mu Clopin:
— Uważam bratku, że chcesz nam gęby zamalować tém swojém tałałajstwem. Bez tych zachodów, kochanie; nie taki mądry postronek, jak ci się zdaje.
— Przepraszam jaśnie oświeconego króla Szałaszników — odparł Gringoire, spierając się o każdą piędź gruntu. — Sprawa to godna zastanowienia... Chwileczkę!... Ależ posłuchajcie.. Nie skażecie mnie przecież bez wyrozumienia okoliczności...
Ale nieszczęśliwy głos poety utonął we wrzaskach, które się do koła niego podniosły. Mały urwis tłukł w kociołek z większym niż przedtém zapałem; na dobitkę zaś, stara kobieta tylko-co ustawiła była na dynarze rondel pełen szmalcu, który na ogniu warczéć i klekotać począł z hałasem, podobnym do krzyku gromady dzieci, upędzających za maszkarą.
Clopin Trouillefou zdawał się przecież naradzać chwilkę z księciem Cyganii i kajzerem galilejskim, który był już całkowicie pijanym. Następnie krzyknął ostro:
— Milczcież do pioruna!
Ponieważ jednak ani rondel ze szmalcem, ani kocioł z malcem wcale go nie słuchały i daléj prowadziły swój duet, zeskoczył ze swéj beczki, palnął jedną nogą w kocioł, który się o dziesięć kroków z dzieciakiem zatoczył, druga w rondel, który się w ogień, wraz ze szmalcem. zawalił, i poważnie wrócił na swój tron, nie zważając bynajmniéj ani na zduszone łkania dziecka, ani na szemrania staruszki, któréj cała wieczerza zaleciała w górę pięknym płomieniem białym.
Trouillefou dał znak, na który wraz książę cygański, i władca galilejski, i komturowie i arcy-mistrze złodziejstwa, nadbiegli otoczyć króla szwargotników, tworząc w około niego rodzaj żywéj podkowy, któréj Gringoire, silnie zawsze trzymany w rękach trzech swoich zdobywców, zajmował środek. Było to półkole z łachmanów, szmat, brzękadeł, wideł, siekier, nóg napojem oblanych, obnażonych grubych ramion, twarzy pożądliwych, rozkiełznanych, wytartych. Z naczelnéj porady owego „okrągłego stołu“ łajdactwa, Clopin Trouillefou, niby doża tego senatu, niby król téj żebraczéj izby parów, niby arcykapłan pogańskiego tego zboru, przewodził i panował rzeszy całą najprzód wyższością swojéj beczki, następnie zaś nie wiem już jakim wyrazem oczu wyniosłym, rozżartym a strasznym, który zaiskrzając jego źrenicę, wypełniał w dzikim jego profilu bydlęcy typ rassy złodziejskiéj. Rzekłbyś morda odyńca śród świńskich ryjaków.
— Słuchaj-no — mówił do Gringoire’a, gładząc mu podbródek wykrzywiony ze strachu, dłonią namozoloną i połupaną — nie widzę dlaczegobyś nie miał być powieszony. Prawda, że wygląda jakobyś wstręt czuł do szubienicy; i rzecz to całkiem prosta; wy mieszczuchy jacyś, wy z tém nie bardzoście oswojeni. Wielkie rzeczy tworzycie sobie z konopnego procederu. Bądź co bądź, zła ci nie pragniemy. Oto jest dla ciebie sposób wydobycia się na dziś z kłopotu Chcesz zostać jednym z naszych?
Nietrudno sobie wyobrazić, jaki skutek propozycya ta wywarła na Gringoire, który czując, że mu się życie wymyka, spuścił znowu z tonu i całkowicie tym razem. Spazmatycznie tedy chwycił za deskę zbawienia.
— Chcę, oczywiście, najdoskonaléj — odpowiedział.
— Zgadzasz się tedy — mówił daléj Clopin — wejść między mężów drobnego płomyka?
— Drobnego płomyka, właśnież — odrzekł Gringoire.
— Uznajesz się członkiem rzeszy wolno-obywatelskiéj?
— Wolno-obywatelskiéj, najzupełniéj.
— Poddanym królestwa szwargotu?
— Królestwa szwargotu.
— Złodziejem?
— Złodziejem.
— W duszy?
— W duszy.
— Oświadczam ci wszakże — jął król — że tém niemniéj powieszonym zostaniesz.
— Do licha! — zauważył poeta.
— Z tém zastrzeżeniem — prawił Clopin niewzruszony — że powieszonym będziesz późniéj, z większą ceremonią, kosztem przesławnego miasta Paryża, na pięknéj szubienicy kamiennéj i przez ludzi porządnych. Zawszeć to pociecha.
— Co do tego, to niby tak — zauważył Gringoire.
— Są inne jeszcze korzyści. Z tytułu wolnego obywatelstwa, nie będziesz potrzebował płacić na ubogich, na oświetlenie ulic, na zamiataczów, do czego obowiązani są mieszkańcy paryzcy.
— Amen, — rzekł poeta. — Zgadzam się. Zostaję złodziejem, szwargotnikiem, wolnym obywatelem, drobnym płomykiem, wszystkiém, czém chcecie; a co lepsze, mości królu Szałaszników, byłem wszystkiém już z góry; filozof bowiem jestem z professyi; et omnia iw philosophia, omnes in philosopho continentur, jak ci panie wiadomo.
Król Szałaszników zmarszczył brwi.
— Za kogo to mię bierzesz, przyjacielu? — krzyknął gniewnie. — I jakim to węgiersko-żydowskim szwargotem zaśpiewałeś nam w téj chwili? Nie umiem po hebrajsku. Nie jest ten jeszcze żydem, kto jest bandytą. Nie kradnę już nawet; za nizkie to dla mnie; zabijam. Gardłorzeź — tak; rzezimieszek — nie.
Gringoire starał się wtrącić parę słów przeproszenia w ten urywany monolog, któremu gniew coraz ostrzejsze nadawał zacięcie.
— Racz mi przebaczyć, jaśnie mości oświecony — powiadał. — To nie po hebrajsku, to po łacinie.
— Powiadam ci — z uniesieniem wołał Clopin — że nie jestem żydem, mycki przeklęte! i że cię natychmiast każę obwiesić, wraz z tym oto małym przekupniem izraelskim, który obok ciebie stoi, a którego ujrzę kiedyś nareszcie przykłutym do lichwiarskiego stołu, jak sztukę monety fałszywéj, którą jest i był zawsze!
To mówiąc, wskazał palcem na małego brodatego żydka węgierskiego, który powitał był Gringoir’a swojém: facitote caritatem, a który obecnie, nie rozumiejąc innéj mowy, z zadziwieniem spoglądał na króla Szałaszników, spędzającego na nim właśnie swoje złe usposobienie.
Ale nareszcie uspokoił się najjaśniejszy Clopin.
— Włóczęgo — odezwał się do naszego poety — więc chcesz zostać złodziejem?
— Najniewątpliwiéj — odrzekł poeta.
— Chciéć, to jeszcze nie wszystko — rzekł wtedy wymyślny Clopin; — dobre zamiary ani jednéj cébulki nie włożą do garnka; zdadzą się chyba jako paszport do raju; raj zaś a szwargot, to nie jedno, mój bratku. Żebyś był przyjętym do bractwa szwargotników, trzeba pierwéj dowieść, że się jest zdolnym do czegokolwiek; a w tym celu wypada człowieczka przetrząść i obmacać.
— Przetrząsnę i obmacam kogo każecie — odparł Gringoire.
Clopin skinął. Kilku szwargotników oderwało się od gromady i wróciło po chwili. Nieśli dwa drągi zakończone od spodu dwiema drewnianemi podstawkami, najwyraźniéj przeznaczonemi do podtrzymywania słupów na gruncie w kierunku prostopadłym; u górnych zaś końców drągów umocowano wraz belkę poprzeczną, w ten sposób, iż całość utworzyła wcale ładną szubienicę przenośną, która w jedném mgnieniu oka, jak to Gringoire miał przyjemność oglądać, wzniosła się przed nim. Nie jéj nie brakowało, nawet powroza, który się wdzięcznie kołysał pod poprzecznicą.
— Dokąd to oni z tém zamierzają? — zapytywał siebie Gringoire z niejaką obawą.
Odgłos dzwonków, który jednocześnie posłyszał, położył koniec jego niepokojom; był-to człowieczek, manekin, zawieszony przez hultajstwo na sznurku za szyję, gatunek straszydła na wróble, ubrany czerwono i do tyla oczepiany dzwonkami i brzęczącemi kulkami, że niemi objuczyłbyś trzydziestu kastylskich mułów. Tysiączne te dzwonki drgały czas jakiś w miarę kołysania się sznurka, następnie milkły zwolna, aż w końcu, gdy manekin sprowadzony został do nieruchomości na mocy praw wahadła, które zdetronizowało klepsydrę, ucichły całkowicie.
Wtedy Clopin, wskazując na stary kulejący stołek, umieszczony pod szubienicą, rzekł do Gringoire’a.
— Wléź nań.
— Do miliona chorób — odparł Gringoire — ależ kark sobie skręcę. Stołczysko wasze chromieje jak dwuwiersz Marcyala; jedna stopa hexametrowa, druga pentametrowa.
— Léź — powtórzył Olopin.
Gringoire wlazł na stołek, i lubo nie bez niejakich chybań się głową i rękami, zdołał w końcu natrafić na własny środek ciężkości.
— Teraz — mówił daléj król Szałaszników — okręć prawą nogą na około nogi lewéj i wyprostuj się na palcach stopy lewéj.
— Miłościwy panie — ozwał się Gringoire — czyliż ci koniecznie chodzi o to, bym sobie złamał którąkolwiek część ciała.
Clopin podniósł głowę.
— Słuchaj, przyjacielu, zanadto gadasz. Oto w dwóch słowach rzecz cała. Masz się wyprostować na palcach nogi lewéj, jakem ci to powiedział; w ten sposób będziesz mógł dosiądz do kieszeni manekina; przetrzęsniesz takową; wyciągniesz z niéj woreczek, który się tam znajduje; i jeżeli wszystko to uczynisz tak, że ani jeden głos dzwonka się nie odezwie, wówczas i owszem: ogłosimy cię naszym kolegą. Zostanie nam tylko w takim wypadku, tłuc cię w ciągu dni ośmiu.
— Pioruny-by cię! mała rzecz! — mruknął Gringoire — A jeśli dzwoneczki zagrają?
— Wówczas powieszonym zostaniesz. Czy rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem nic a nic — odrzekł Gringojre.
— Posłuchaj-że raz jeszcze. Trzeba ci się dobrać do kieszeni manekina, trzeba z niéj wyciągnąć kieskę; jeżeli podczas téj operacyi choć jeden dzwonek brzęknie, pójdziesz na szubienicę. Czy to rozumiesz?
— No tak — odpowiedział Gringoire — to rozumiem. Późniéj?
— Owóż, jeżeli zdołasz wydostać kieskę w sposób, że ani jedno brzękadełko głosu nie wyda, jesteś naszym, i przez osiem dni kolejnych kołem bity będziesz. Teraz to już bez wątpienia rozumiesz?
— Nie, miłościwy panie, właśnież teraz to nie nie rozumiem. Bo i jakaż moja wygrana? obatożony w jednym razie, powieszony w drugim?
— A godność łajdacka? — podchwycił Clopin — za nie-że masz sobie godność łajdacką? W twoim to własnym interesie tłuc cię będziemy, hartując na cięgi.
— Bóg zapłać! — odparł poeta.
— Nuże, prędzéj! — zawołał król, tupnwąszy nogą w beczkę, która rozbrzmiała jak pudło puste. — Bierz się do człowieczka, i skończmy to już do kaduka. Ostrzegam cię po raz ostatni, że jeżeli posłyszę choć jeden dźwięk, ty zajmiesz miejsce człowieczka.
Banda szwargotników oklaskami przyjęła słowa Clopina, i uszykowała się kolisto przy szubienicy, ze śmiechami tak nielitościwemi, że Gringoire spostrzegł, iż za wiele tu było żartu na żart zwykły; zanadto się nim bawiono, by się wszystkiego nie miał obawiać i nie wszystko przypuszczać. Nie pozostało mu przeto żadnéj nadziei, okrom téj, nieprawdopodobnéj, jaka leżéć mogła w uskutecznieniu operacyi naznaczonéj. Nie było innéj rady; zdecydował się przystąpić do dzieła, nie bez poprzedniéj atoli gorącéj prośby, zwróconéj ku manekinowi, którego wypadało okraść, a który prędzéjby się może dał był wzruszyć niżeli złodzieje. Miliony owych dzwonków z miedzianemi języczkami, wydawały mu się milionami rozwartych pyszczków gadzin, gotowych do kąsania i sykania.
— O! — mówił po cichutku — jest-że możebném, by życie me zależało od najmniejszego drgnięcia najmniejszéj z tych drobnych kulek? O bębenki — dodał ze złożonemi dłońmi — nie bębnijcie! dzwoneczki, nie dzwońcie! brzękadełka, nie brzękajcie!
Z jednym jeszcze wysiłkiem próbował wystąpić w obec Trouillefou:
— A jeśli — pytał go — wiatr wionie zkądkolwiek?
— Powieszonym zostaniesz — odrzekł tamten bez najmniejszego wahania.
Widząc, że tu piwo nie przelewki, że biedy ani zażegnać, ani odwlec, ani omówić nie sposób, Gringoire mężnie postanowił fortuny spróbować; zakręcił nogą prawą około nogi lewéj, wzniósł się na palce i rękę do góry wyciągnął; w chwili atoli gdy się miał dotknąć szaty manekina, korpus nie dotrzymał mu placu; na jednéj już tylko nodze oparty, dał się zachwiać na stołku o trzech jeno nogach; poeta nasz machinalnie szukał podpory w wisielcu, lecz stracił równowagę i ciężko się zwalił na ziemię, ogłuszony fatalnym szczęknięciem tysiąca naraz dzwonków człowieczka, który idąc za popchnięciem jego ręki, zakręcił się parę razy w jednę stronę i naodwrót, i zaczął naostatek majestatycznie huśtać się pomiędzy dwoma słupami.
— Przekleństwo! — zawołał poeta padające, i jak nieżywy, twarzą do ziemi przylgnął.
Słyszał wszakże nad głową straszne dzwonienie, djabelski śmiech hultajów i głos Trouillefou, powiadającego:
— Podnieście mi tego bałwana i co żywo na szubienicę.
Zwlekł się na nogi. Lalka z szubienicy była już odczepiona, i wolne po niéj miejsce na niego czekało.
Szwargotnicy postawili go na stołek. Clopin podszedł ku niemu, założył sznurek na szyję i rzekł, klepiąc ręką po ramieniu:

Adieu, braciszku. Nie umkniesz już teraz, choćbyś kasztelańskie miał gardło[6].
Wyraz: łaski! zamarł na ustach Gringoire’a. Powiódł oczyma do koła, ale nadziei nigdzie nie zoczył; wszyscy się śmieli.
— Belleville de l’Etoile — rzekł król szałaszników do ogromnego hultaja występującego z tłumu — pójdź na belkę.
— Belleville l’Etoile gramolił się zwolna na poprzecznicę szubieniczną, a po niejakiéj chwili Gringoire, gdy podniósł oczy, ujrzał go tuż nad swą głową, siedzącego na belce.
— A teraz, — mówił Clopin Trouillefou — jak tylko klasnę w dłonie, ty, Andry-Rouge, obalisz stołek kolanem: ty, Franciszku Chante-Prune, uczepisz się nóg niegodziwca, a ty, Belleville, rzucisz mu się na kark; wszyscy zaś trzéj, razem... rozumiecie?
Dreszcz przebiegł po skórze Gringoire’a.
— Gotowiście? — spytał Clopin Trouillefou trzech szwargotników, czekających tylko na znak, by się na ofiarę rzucić.
Była to dla Gringoire’a chwila strasznego oczekiwania, podczas któréj Clopin spokojnie podrzucał nogą, ku środkowi ogniska, szczątki łuczywek, których płomień pochwycić nie mógł.
— Gotowiście? — powtórzył, i odwiódł dłonie do klaśnięcia. Jeszcze sekunda jedna i byłoby już po wszystkiém.
Ale się zatrzymał, jakby ostrzeżon myślą nagłą.
— Momencik jeden — rzekł — byłbym zapomniał... Chce miéć zwyczaj, byśmy nie wieszali człowieka, dopóki się nie zapytamy, czy nie ma kobiety, coby go sobie zabrać chciała. Kamracie, to twoja ucieczka ostatnia. Jeżeli się nie ożenisz z łajdaczką, szubieniczkę niechybnie już poślubisz.
Cygańskie owe prawo, jakkolwiek dziwném wydaćby się mogło czytelnikowi, dziś jeszcze znajduje się zapisaném jak długie w starém prawodawstwie angielském. Zobacz Burington’s Observations.
Gringoire odetchnął. Drugi to raz w ciągu pół godziny niespełna, wracał do życia. To i nie tak już bardzo chciał temu wierzyć.
— Hej wy tam! — ryknął Clopin ze swéj beczki, na którą powrócił — hej, baby, babska i babulki, czy nie ma między wami, od czarownicy do kotki, łajdaczki jakiéj, coby tego niewarta chciała? Hej Coletko Charonne! Elżbieto Trouvain! Szymonko Jedouyne! Maryśko Piedebou! Tonko Długa! Berardo Fanouel! Michalinko Geraille! Klodko Rongeoreille! Maciejowo Girorou! hej ty tam Izabelko Thierrye! Chodźcie i pójrzcie! jest chłopiec za darmo! kto go chce?
W tém nędzném swém położeniu Gringoire był chyba mało ponętnym. Propozycya bowiem nie robiła na złodziejkach wielkiego wrażenia. Nieszczęsny słyszał jak odpowiadały:
— Nie, nie! wieszajcie go sobie. Rozweseli to nas wszystkich.
Znalazły się jednak w tłumie trzy kobiety, które przyszły bliżéj interes obejrzéć. Najpierw przystąpiła dziewczyna tłusta, o twarzy czworograniastéj. Bacznie badała opłakany stan filozofa. Żupanik na nim był zużyty i bardziéj podziurawiony, niż blacha do pieczenia kasztanów. Dziewczyna się skrzywiła.
— Stary samodziałek — mruknęła; zwracając się zaś do Gringoire’a:
— Pokaż-no kapiszonik,
— Zgubiłem go — rzekł Gringoire.
— Czapkę?
— Zabrali mi ją.
— Sandałki?
— Już są prawie bez podeszew.
— Sakiewka?
— Niestety — jęknął Gringoire — nie mam ani jednego szeląga paryzkiego.
— To daj się powiesić, i powiedz jeszcze Bóg zapłać — odparła dziewczyna i odwróciła się.
Druga, stara, czarna, pomarszczona, wstrętna, a tak brzydka, że sam Dziedziniec Cudów mogłaby oplamić, poczęła z kolei obchodzić do koła Gringoire’a. Ten trząsł się prawie ze strachu, by go nie zapragnęła. Straszydło przecież wycedziło skroś zęby.
— Za chudy! — i odeszło.
Trzecią była młoda dziewczyna, dość świeża i nie bardzo brzydka.
— Ratuj mię! — rzekł do niéj cichym głosem nieborak.
Ona popatrzyła nań chwilkę z litością, spuściła oczy, zacisnęła w palcach fałdek jeden spódnicy, i sama nie wiedziała jak zrobić. On oczami pożerał każdy z jéj ruchów; ostatniż to był promyk nadziei.
— Nie — powiedziała nareszcie dziewczyna — nie! Wilhelm Longuejoue wytłukłby mnie.
I wróciła do tłumu.
— Nie masz szczęścia, towarzyszu — rzekł Clopin.
Po czém stanąwszy równemi nogami na swojéj beczce:
— Nikt nie chce więcéj? — wołał, naśladując ku wielkiemu zadowoleniu hałastry głos woźnego przy licytacyach. — Nikt nie chce więcéj? Raz, dwa, trzy!
Obracając się zaś ku szubienicy ze znaczącém skinieniem głowy dodał:
— Przysądzono!
Belleville de l’Etoile, Andry le Rouge i Franciszek Chante-Prune postąpili ku Gringoire’owi.
W téj-że chwili rozległ się okrzyk w tłumach szwargotników:
— Esmeralda! Esmeralda!
Gringoire drgnął i zwrócił się w stronę zkad szły okrzyki. Tłumy się rozstąpiły i dały przejście postaci uderzająco czystéj i pięknéj. Była to Cyganka.
— Esmeralda! — powtórzył Gringoire, rażony śród tyla wzruszeń nagłością sposobu, w jaki imię to magicznie wiązało wszystkie wspomnienia dnia całego
Szczególna ta istota, władztwo swych wdzięków i piękna rozciągać zdawała się nawet tu, na Dziedziniec Cudów. Szwargotnicy i Szwargotnice łagodnie się szeregowały, gdzie tylko stąpiła, a brutalne ich twarze rozpromieniały się pod jéj spojrzeniem.
Lekkim krokiem zbliżyła się ku delinkwentowi. Śliczna jéj Dżali biegła za nią. Gringoire był więcéj umarłym niż żywym. Ona poglądała nań chwilkę w milczeniu.
— Czy zamierzacie powiesić tego człowieka? — spytała poważnie, Clopina.
— Tak, siostrzyczko — odpowiedział król Szałaszników — wyjąwszy wypadek, kiedybyś chciała wziąć go sobie za męża.
Dziewczę po zwyczaju z milutką pogardą poruszyło swą wargę niższą.
— Biorę go — odpowiedziało.
Tu Gringoire formalnie i stanowczo uwierzył, że od samego rana wciąż śnił tylko, i że to był dalszy ciąg rojeń.
Przeskok, acz niezmiernie miły, był w istocie nieco za gwałtowny.
Odwiązano poecie stryczek i sprowadzono go ze stołka. Wstrząśnienie było tak silne, że usiąść musiał.
Nie powiedziawszy ani słowa, książę Cyganii przyniósł garnek gliniany. Piękna cyganka podała takowy Gringoire’owi.
— Ciśnij to waszmość na ziemię — powiedziała.
Garnek pękł na cztery kawałki.
Wtedy książę Cyganii położył dłonie na ich czołach, i rzekł, zwracając się najprzód do poety:
— Bracie, to twoja żonka.
A do Esmeraldy:
— Siostro, to twój mąż.
I dodał usuwając dłonie:
— Na lat cztery. Z Bogiem!

VII.Noc po ślubie.

Po niejakim czasie poeta nasz znalazł się w małéj komnatce sklepionéj w ostrołuk, szczelnie opatrzonéj, dobrze ogrzanéj. Siedział właśnie w tój chwili przy stole, któremu jeżeli brakło czego, to chyba niewielkiéj pożyczki u śpiżarenki, zawieszonéj tuż zaraz w sąsiedztwie. W perspektywie było wygodne łóżko i prawdopodobnie czarująca gawędka sam na sam z ładną dziewczyną. Przygoda graniczyła z czarami. Zaczynał na dobre uważać się za jakąś postać z bajek o zaklętych duchach; od czasu do czasu zataczał do koła spojrzeniem, jakby dla przekonania się, azali jeszcze znajdował się gdzie rydwan ognisty, do dwóch skrzydlatych chimer zaprzężony, który sam jeden chyba zdolnym był przywieźć go tak szybko z piekieł do raju. Niekiedy téż upornie wzrok przywiązywał do przeświecających dziurek swojego żupanika, w celu uczepienia się rzeczywistości, by do reszty gruntu pod nogami nie stracić. Rozum jego, skołatany podróżą po przestrzeniach wyobraźni, na tym jednym włoski i wisiał tylko.
Młoda dziewczyna nie zdawała się zwracać nań żadnéj uwagi: krzątała się z kąta w kąt, to tu to tam stołek jakiś poprawiła, zagadała do kózki, i niekiedy zrobiła skrzywioną swą minkę. Nareszcie przyszła usiąść około stołu, i Gringoire swobodnie teraz mógł się jéj napatrzéć.
Byliście niegdyś dziećmi, czytelnicy moi, a może mieliście szczęście i po dziśdzień niemi pozostać, Niepodobna, przeto, byście się choć parę razy w życiu (bo co do mnie, calutkie i najlepiéj zresztą użyte dnie mojéj młodości poświęciłem na to), byście się nie upędzali z zarośli w zaroślę, po nad prądem żywéj rzeczułki, śród słonecznéj pogody, za ładną jaką libellą, w sukience błękitnéj lub zielonéj, łamiącą swój polot nagłemi zwrotami i całującą końce wszystkich gałęzi. Przypominacie sobie, z jaką to rozkochaną ciekawością myśl wasza i wzrok wasz czepiały się szeleszczącego tego wiru skrzydełek błękitnych i różanych, śród którego mknęła postać niepochwytna, osłonię — ta samą już szybkością swych ruchów. Istota powietrzna, niewyraźnie się rysująca na tle owego migocącego drżenia skrzydełek, wydawała się wam urojoną, wyimaginowaną, niepodobną do pochwycenia, niepodobna do widzenia. Ale gdy w końcu usiadła dla spoczynku na szczycie uginającéj się trzciny, i gdyście z zatamowanym oddechem bliżéj rozejrzéć się mogli w tych długich skrzydłach gazowych, w téj sukience różnobarwnéj, w tych dwóch gwiazdkach kryształowych, jakież było wasze zdziwienie, a zarazem jak żywa obawa, by rzeczywistość znowuż nie pierzchła urojeniem w oczach waszych, formy nie rozwiały się w przywidzenia, a istota w mgłach się duchowych nie rozpłynęła. Przywołajcie ku sobie te wrażenia, a łatwo wam będzie zdać sobie sprawę z uczuć, jakie w téj chwili przepełniały pierś Gringoire’a, podziwiającego w sposób niejako naoczny i dotykalny, kształtną postać téj saméj właśnie Esmeraldy, którą dotąd spostrzegał zaledwie w mglistych wirach tańca, śpiewu i ścisku.
Poeta téż coraz bardziéj zatapiając się w marzeniach:
Otóż i ona — wmówił, niewyraźnie oprowadzając wzrokiem dziewczynę — otóż więc i owa Esmeralda! istota nadziemska! tancerka uliczna! tyle i tak mało zarazem! Ona to zadała ostatni cios mojemu dyalogowi z rana, ona ocaliła mi życie wieczorem. Mój duch prześladowca!: mój anioł opiekuńczy!.. Ładna dziewczyna, na moja uczciwość!... i która téż szalenie musi być we mnie rozkochaną, skoro w ten sposób wybrany zostałem... Ale, ale — powiedział nagle, wstając z owém poczuciem prawdy, które bądź co bądź było tłem jego charakteru i jego filozofii — nie wiem, jak i czém się to stało, lecz koniec końcem jestem jéj mężem.
Z myślą tą w głowie i w oczach, zbliżył się do młodéj dziewczyny w sposób tak rycerski i wykwintny, że się ta zerwała z miejsca i odskoczyła.
— Czegoż to waszmość chcesz odemnie? — spytała.
— Czyliż możesz mię oto pytać, boska Esmeraldo? — odpowiedział Gringoire tonem tak namiętnie uczuciowym, że sam się niepomału zdziwił, własną mowę posłyszawszy.
Cyganka otwarła wielkie swe oczy:
— Nie rozumiem, co chcesz waszmość powiedziéć.
— Jakto, prześliczna! — prawił poeta, coraz więcéj się zapalające, i tłumacząc sobie, że ostatecznie ma tu jeno do czynienia z cnotą cór Dziedzińca Cudów — jak to? alboż nie do ciebie należę, przyjaciółko droga, a ty nie do mnie?
I w najszczerszéj intencyi, objął kibić dziewczęcia.
Stanik cyganki wyśliznął mu się z rąk, niby skóra węgorza. Ona skoczyła z jednego końca stancyjki na drugi, schyliła się i wyprostowała ze sztylecikiem w ręku, pierwéj nawet nim Gringoire miał czas dostrzedz, zkąd się sztylecik ów zjawił. Dumna i gniewna, usta miała nabrzmiałe, nozdrza rozdęte, policzki czerwone jak dwa jabłuszka leśne, źrenice błyskawicami ziejące. W tymże czasie biała kózka umieściła się z przodu swéj pani, wystawiając przeciw Gringoire’owi front bojowy, najeżony dwoma ładnemi różkami, złoconemi, lecz silnie zaostrzonemi. Wszystko to spełniło się w jedném mgnieniu oka.
Libelka zmieniła się w osę, która na to tylko i czekała, by ukłuć.
Filozof nasz stał jak wryty, i wodził spojrzenie osowiałe z kozy na dziewczynę, to napowrót.
— Panno Najświętsza! — zawołał w końcu, gdy mu zdziwienie dozwoliło przyjść do języka — otóż dwa bąki krwi chciwe!
Cyganka ze swojéj strony przerwała milczenie:
— Śmiałym, bardzo śmiałym głupcem musisz być waćpan!
— Chciéj mi panna łaskawie przebaczyć! — powiedział Gringoire uspokojony nieco. — Lecz z jakiegoż powodu wzięłaś mię waszmościanka za męża?
— Czyliż należało pozwolić, by cię powieszono?
— To więc — zagadnął poeta, rozczarowany nieco co do swych nadziei miłosnych — to więc biorąc mię nie miałaś panna żadnéj innéj myśli, okrom ocalenia od szubienicy?
— A jakąż inną myśl chciałbyś, żebym miała?
Gringoire przygryzł usta.
— Truda rada — rzekł — nie jestem jeszcze w tak dobréj komitywie z Kupidynem, jakem to sądził. Lecz, w takim razie, po co było rozbijać biedny ów garnuszek?
Tymczasem ani Esmeralda swego sztyleta nie rzucała, ani koza z pozycji obronnéj nie schodziła.
— Panno Esmeraldo — rzekł tedy poeta: — kapitulujmy. Nie jestem ci ja pisarz sądowy z kasztelu, i wcale na to nastawać nie będę, że z puginałem chodzisz po Paryżu, pod samym nosem rozkazów i zakazów jaśnie wielmożnego marszałka. Nie możesz wszakże nie wiedziéć, że Noel Leserivain skazanym został ośm dni temu na dziesięć soldów paryzkich kary za to, że się nosił z rożenkiem po ulicy. Owóż nie wglądam w sprawy nie moje; przystępuję do rzeczy. Przysięgam na wszystkich świętych i moje śród nich miejsce, że się nie będę zbliżał ku waszmościance bez jéj pozwolenia i zachęty; lecz proszę mi dać co zjeść.
Gringoire, w gruncie, jak i pan Despréaux, był „bardzo mało lubieżnym“. Nie należał on do owéj rasy rycerskiéj i muszkieterskiéj, co to szturmem dziewczęta bierze. W kwestyach miłości, tak samo jak i w każdéj innéj sprawie, chętniéj zawsze trzymał się on strony umiarkowania, ustępstw i półśrodków; a niezła wieczerza, z miłém Sam-na-sam, zdawało mu się, zwłaszcza gdy był głodnym, doskonałym antraktem między prologiem a rozwiązaniem przygody miłosnéj.
Cyganka nie odpowiedziała. Zrobiła tylko pogardliwą swą minkę, podniosła głowę jak ptaszę dziobek, i śmiechem parsknęła; ładny puginałek znikł równie szybko, jak się był znalazł, tak że Gringoire nie mógł widziéć, kędy pszczółka żądełko swe schowała.
Po niejakim czasie znalazł się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, parę jabłek pieżastych i konewka podpiwka. Gringoire zabrał się do jedzenia z uniesieniem. Słysząc wściekłe szczękanie widełek jego żelaznych i fajansowego talerza, powiedziałbyś, że wszystka jego miłość w apetyt się nagle zmieniła.
Młode dziewczę, siedzące naprzeciw, w milczeniu spoglądało na to uwijanie się poety; inne ją, najwidoczniéj, zajmowały myśli, do których się uśmiechała kiedy niekiedy, gładząc jednocześnie pulchną rączką zmyślną główkę kozy, łagodnie przytulonéj do kolan swéj pani.
Świeczka z żółtego wosku oświecała tę scenę żarłoczności i marzeń.
Zaspokoiwszy atoli najgwałtowniejsze lamenty swego żołądka, Gringoire ze wstydem niejakim spostrzegł, że jedno już tylko jabłuszko zostało.
— Waszmościanka nie jesz, panno Esmeraldo — zagadnął.
Odpowiedziała poruszeniem głowy potwierdzającém spóźniony domysł poety i spojrzenie zamyślone powiodła ku sklepieniu komnatki,
— Czém-by się tam ona u djabła tak zajmowała? — myślał Gringoire, przypatrując się temu, na co dziewczyna patrzała. — Niepodobna przecież, żeby uwagę jéj pochłaniał grymas tego karluka kamiennego, wykutego u wiązadła sklepienia. Do licha! mogę porównanie wytrzymać!
Podniósł głos:
— Panienko!
Ona nie zdawała się go słyszéć.
Jął więc jeszcze głośniéj:
— Panno Esmeraldo!
Stracony trud. Myśl młodéj dziewczyny bujała gdzieś indziéj, a głos Gringoire’a nie był mocen przywołać jéj ztamtąd. Na szczęście, koza zainterweniowała. Zaczęła targać z lekka swą panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — spytała żywo cyganka, jakby ocknięta z nienacka.
— Głodną jest — odpowiedział Gringoire, szczęśliw że rozmowę zacząć może.
Esmeralda zabrała się do drobienia chleba, który Dżali jadła skromnie i wdzięcznie z dłoni swéj pani.
Zresztą Gringoire nie dał już jéj wrócić do rozpoczętego wątka marzeń. Na chybił trafił posłał pytanie:
— Więc waszmościanka nie chcesz mię za małżonka?
Dziewczę wlepiło weń oczy i po chwili odrzekło:
— Nie.
— A za kochanka? — ciągnął Gringoire.
Cyganka skrzywiła się po swojemu, i odparła:
— Nie.
— Za swego przyjaciela? — nastawał Gringoire.
Popatrzyła nań raz jeszcze, i odpowiedziała po chwilce zastanowienia:
— Być może.
Owo być może, tak drogie filozofom, ośmieliło Gringoire’a.
— A czy wie jéjmościanka, co to jest przyjaźń? — spytał.
— O, tak — odrzekła cyganka — jest to być siostrą i bratem; dwie dusze stykające się choć nie zlewają się z sobą; dwa palce u ręki.
— A miłość? — pytał daléj Gringoire.
— O! miłość! — zawołała, a głos jéj drżał i oko promieniało. Miłość, to być we dwojgu, a być tylko jedném. Mężczyzna i kobieta stopione w anioła. To niebo.
Piękno rozlewające się po całém obliczu cyganki, gdy to mówiła, szczególnie uderzyło Gringoire’a; wydało mu się, jakoby między tém obliczem a uniesieniem prawie wschodniém słów dziewczyny, zachodziła ścisła jakaś łączność. Jéj usta różane i czyste uśmiechały się w połowie; jéj czoło pogodne i wstydliwe pokrywało się chwilami mgłą myśli, jak zwierciadło, gdy oddech na nie spadnie; długie zaś, spuszczone rzęsy czarne, rzucały rodzaj świateł niewypowiedzianie błogich, nadających rysom jéj ową słodycz idealną, którą Rafael znalazł późniéj w punkcie tajemniczego przecięcia się dziewiczości, macierzyństwa i boskości.
Nie powstrzymało to Gringoire’a od pytań.
— Cóż czynić należy, by się jéjmościance podobać? — prawił.
— Trzeba być mężczyzną.
— A ja — rzekł — czém-że u licha jestem?
— Mężczyzna ma hełm na głowie, pałasz w dłoni i złote ostrogi u obcasów.
— Tęgo — powiedział Gringoire — nie masz, zatém znaczy mężczyzny bez konia. Panienka kochasz już kogo?
— Miłością?
— Miłością.
Pozostała chwilkę w milczeniu zamyśloném, późniéj odrzekła z wyrazem szczęśliwym:
— Będę o tém wiedziała wkrótce.
— Dlaczegożby nie dzisiejszego wieczora? — podchwycił poeta czule. — Dlaczegoby nie mnie?
Ona rzuciła nań spojrzenie poważne.
— Tego tylko będę kochała, który mię obronić potrafi.
Gringoire się zarumienił i na tém poprzestać uważał za stosowne. Było rzeczą widoczną, że dziewczę napomknęło mu o przygodzie, w któréj przed dwiema godzinami tak małą od niego pomoc otrzymała śród okoliczności krytycznych. Wspomnienie to, zatarte późniejszemi zdarzeniami wieczora, wróciło mu. Uderzył się w czoło.
— Aha! otóż-to! od tego-bym i zacząć był powinien. Przebacz mi waszmościanka szalone roztargnienie. I jakżeż, powiedz mi, poradziłaś sobie, by się wyrwać z pazurów Quasimoda?
Pytanie to dreszczem przejęło cygankę.
— O! garbus okropny! — zawołała zakrywające sobie twarz rękami.
I drżała jakby na chłodzie wielkim.
— Okropny, w rzeczy saméj — powtórzył Gringoire, własnéj myśli nie tracąc — lecz jakim sposobem mogłaś się mu wydrzéć?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła, lecz milczéć nie przestała.
— A czy wié jéjmościanka, z jakiego powodu garbus za nią śledził? — jął Gringoire w nadziei, że uboczem powróci do swego pytania.
— Nie, nie wiem.
I dodała żywo:
— Lecz waszmość, któryś także mię śledził, pocóżeś mię śledził?
— Sumiennie mówiąc — odparł Gringoire — ja również nie wiem.
Nastało milczenie. Gringoire kiereszował nożem po stole. Młode dziewczę uśmiechało się, i jakby się czemuś przypatrywało przez ścianę. Nagle ni z tego ni z owego poczęło nucić głosem niewyraźnym:

Quando las pintadas aves
Mudas estan, y la tierra...

Lecz zaraz urwała i jęła pieścić swą Dżali.
— Niezmiernie milutkie stworzenie — rzekł Gringoire.
— Siostrzyczka moja — odpowiedziała dziewczyna.
— Dlaczego się waszmościanka nazywasz Esmeraldą? — spytał poeta.
— Nic a nic o tém nie wiem.
— No, ale przecież?...
Cyganka wyjęła z zanadrza rodzaj medalionika, rodzaj drobnéj poduszeczki podługowatéj, zawieszonéj u szyi na sznureczku z ziarnek adrezarachu: z medalionika tego rozchodził się dość silny zapach kamforowy. Pokryty on był z wierzchu jedwabiem zielonym, a w środku zawierał grube szkiełko zielonkawe, szmaragd naśladujące.
— Być może — powiedziała — że to z tego oto powodu.
Gringoire zamierzył wziąć do rąk medalionik. Dziewczę się usunęło.
— Nie wolno dotykać, to talizman. Złe-byś wyrządził czarowi lub czar tobie.
I Ciekawość poety zaostrzała się coraz bardziéj.
— Kto panience to dał?
Ona położyła palce na ustach i schowała talizmanik na piersiach. Próbował innych pytań, lecz cyganka prawie nie odpowiadała.
— Co ma oznaczać ten wyraz: Esmeralda?
— Nie wiem — odparła od niechcenia.
— Do jakiéj mowy należy?
— Do cygańskiéj, sądzę.
— Domyślałem się tego od razu — powiedział Gringoire — więc nie jesteś z Francyi?
— Nie wiem tego.
— Czy masz rodziców?
Dziewczyna zaczęła pośpiewywać na starą nutę.

Ojciec mój jest ptakiem,
Ptaszyną moja matka.

— To sobie niezłe — rzekł Gringoire. — W jakim wieku przybyłaś waszmościanka do Francyi?
— Malutką.
— A do Paryża?
— Łońskiego roku. Gdyśmy wchodzili przez wrota papiezkie, ujrzałam w powietrzu latającą piegżę leśną; było to pod koniec sierpnia; powiedziałam: ciężką miéć zimę będziemy.
— I zaprawdę nie była lekką — dodał Gringoire, ucieszony zawiązkiem klejącéj się jak mniemał rozmowy. — Spędziłem ją calutką chuchając w palce. Więc masz dar przepowiadania?
Dziewczę wróciło do lakonizmu:
— Nie — odparło.
— Człowiek ten, którego nazywacie księciem Cygańskim, to zwierzchnik waszego plemienia?
— Tak.
— A on to właśnie ślub nam dawał? — nieśmiało zauważył poeta.
Cyganka skrzywiła się swoim sposobem.
— Imię twoje nie jest mi nawet znaném — powiedziała.
— Imię moje? ależ jeżeli chcesz, i owszem: jestem Piotr Gringoire.
— Znam ja piękniejsze — odpowiedziała.
— Złośliwaś — odparł poeta. — Lecz mniejsza o to, nie pogniewamy się. Ba, pokochasz mię może, poznawszy bliżéj; przytém z taką szczerością i zaufaniem opowiedziałaś mi swoje życie, że i ja o swojém powinienem ci coś nadmienić. Wiedz przeto, ładna panienko, że się nazywam Piotr Gringoire; jestem synem dzierżawcy z nadziału Gonesse. Ojciec mój powieszonym został przez Burginionów, matkę zakłuli Pikardczykowie podczas oblężenia Paryża przed laty dwudziestu. W szóstym roku życia byłem już sierotą; miejsce podeszew u trzewików zastępował bruk paryzki. Nie wiem już, w jaki sposób przebrnąłem peryod od lat sześciu do lat szesnastu. Tu przekupka owoców rzuciła mi śliwkę, owdzie złapało się skórynkę chleba; wieczorem wpadałem w ręce straży miejskiéj, która mię sadzała do więzienia, i w ten sposób miałem wiązkę słomy pod głowę. Wszystko to nie przeszkadzało mi rosnąć i chudniéć, jak widzisz. W zimie grzałem się na słońcu u przysionka Dworca Sens, i bardzo mi się i śmiesznym wydawał obyczaj palenia ogni święto-jańskich, akurat śród lata. W szesnastym roku chciałem obrać stan jaki. Próbowałem wszystkiego po kolei. Wstąpiłem był do wojska, lecz się okazało, że nie jestem dość bitny. Poszedłem do klasztoru, lecz jak na zakonnika za mało byłem pobożny; przytém i pić nie mogę. Z rozpaczy zapisałem się tedy na chłopca grubo-ciesielskiego cechu; lecz tu siły fizyczne mię zdradziły. Daleko więcéj skłonności czułem do bakałarstwa; nie umiałem wprawdzie czytać, ale to rzecz podrzędna. Po pewnym czasie spostrzegłem się, że mi we wszystkiém czegoś brakło; widząc przeto, żem się na nie zgoła nie zdał, z własnéj i nieprzymuszonéj woli stałem się poetą i wytwórcą rymów. Jest-to professya dostępna w każdym czasie i każdemu, kto jest włóczęgą, a więcéj daleko warta, niźli złodziejstwo, do którego mię namawiało kilku młodych urwisów, synów moich przyjaciół. Na szczęście, pewnego pięknego poranka spotkałem don-Klaudyusza Frollo, wielebnego archidyakona od Panny Maryi. Zaopiekował się on moim losem, i jemu to zawdzięczam, że dziś jestem w pełném znaczeniu słowa piśmiennym; że znam łacinę od „Powinności“ Cycerona aż do Mortuologii ojców Celestynów i że równie biegły jestem w scholastyce, poetyce, jak i w rytmice, téj mądrości nad mądroście. Jam to twórcą misteryum, które dziś przedstawiano z tryumfem wielkim i przy wielkim zbiegu ludności pośród saméj wielkiéj sali pałacu trybunalskiego. Napisałem również książkę, która miéć będzie sześćset stronie, o wspaniałym komecie 1465 roku, z powodu którego jeden już człowiek zwaryował. Doznałem i innych sukcesów. Będąc potrochu stolarzem artyleryjskiego fachu, pracowałem przy owéj, wiész, wielkiej bombardzie Jana Maugue, co to pękła na moście Charenton w dniu czynienia próby około niéj, i dwudziestu czterech ciekawców zabiła. Widzisz więc waszmościanka, że nie jestem tak złą partyą małżeńską. Znam massę sposobów robienia sztuczek wcale niezłych, których kózkę nauczę; jak naprzykład trzeba przedrzeźniać biskupa paryzkiego, przeklętego tego faryzeusza, którego młyny błotem przechodzących obryzgują wzdłuż całego mostu Młynarskiego. W dodatku zaś misteryum moje dużo mi bitych pieniędzy przyniesie, gdy zapłacony zostanę. Jedném słowem, jestem na twe rozkazy, Śliczna panienko, ja, i umysł mój, i nauka moja, i pisma moje: a żyć z tobą gotów jestem wedle twojego rozkazu, zdaleka czy zblizka, świętobliwie czy rozkosznie; jako mąż z żoną, jeśli to uznasz za dobre; jako brat z siostrą, jeśli to uznasz za lepsze.
Gringoire umilkł, oczekując na skutek, jaki przemówienie to wywarło na młodą dziewczynę. Ona wzrok miała wparty w posadzkę.
— Febus — mówiła półgłosem.
Poczém zwracając się ku poecie:
— Febus, coby to właściwie był za wyraz?
Gringoire, acz nie bardzo rozumiał, jakiby to stosunek zachodzić miał między jego mową, a pytaniem cyganki, nie gniewał się przecież na zręczność błyśnięcia erudycyą. Odpowiedział przeto z pyszna:
— Jest-to wyraz łaciński, który oznacza słońce.
— Słońce! — zawołała.
— Imię to nosił pewien strzelec ładny, bóg — dodał Gringoire.
— Bóg! — powtórzyła dziewczyna, a w głosie jéj brzmiało coś głęboko rozmarzonego i namiętnego.
W téj chwili jeden z jéj naramienników odwiązał się i spadł. Gringoire żywo się schylił by takowy podnieść, a gdy się wyprostował, nie znalazł już ani cyganki. ani kózki. Posłyszał zgrzytnięcie rygla. Szczęk szedł od małych drzwiczek prowadzących bezwątpienia do stancyjki sąsiedniéj, od środka się zamykającéj.
— Czy mi przynajmniéj łóżko zostawiła? — rzekł do siebie filozof.
Obszedł celkę do koła. Ze sprzętów mogących służyć do snu znalazł tylko długi drewniany kufer; i to jeszcze, w dodatku, z wiekiem wydatnie porzeźbioném. Gdy się na nim poeta rozciągnął, doznał wrażenia wielce podobnego do tego, jakieby sobie sprawił Mikro, megas, położywszy się wzdłuż Alpów.
— Niech i tak będzie — powiedział, układając gnaty o ile podobna znośniéj; — trzeba się zdać na łaskę przypadku. Ale toż m dopiéro szczególna noce ślubna! Szkoda! Było w tém małżeństwie przy rozbitym garnku coś prostego i przedpotopowego, nie bez wdzięku dla mnie.


KSIĘGA TRZECIA.

I.Notre-Dame.

Bez wątpienia, dziś jeszcze gmach to pyszny i wspaniały, ten kościół Najświętszéj Panny Paryzkiéj. Jakiekolwiek atoli cuda piękności zdołał on starzejąc na sobie zatrzymać, trudno nie westchnąć, trudno się nie oburzyć na widok tych uszkodzeń i krzywd bez liku, jakiemi wieki pospołu z ludźmi pomnik ów sędziwy okryły, bez żadnego poszanowania dla Karola Wielkiego, który podeń pierwszy kamień położył i dla Filipa Augusta, który go ostatnim uwieńczył.
Na twarzy staréj téj królowéj katedr naszych, wszędzie w istocie, znajdziesz obok zmarszczka, szramę. Tempus edax, homo edactor, cebym chętnie przetłómaczył: czas ślepcem, głupcem człowiek. Gdybyśmy bowiem mieli chwile swobodne na obejrzenie dokładne z czytelnikiem, rozmaitych tych ciosów zniszczenia zadanych starożytnemu kościołowi, przekonalibyśmy się, że udział w nich mniejszy przy jęły lata, gorszy ludzie, przedewszystkiém ludzie sztuki, ponieważ znaleźli się i tacy w ostatnich dwóch wiekach, co godność architektów na siebie wzięli.
A najprzód, że tu jedynie celniejsze przykłady powołamy, mało jest niezawodnie piękniejszych kart budownictwa, nad ów fronton świątyni, na którym się kolejno i naraz wzbijają z dołu ku górze: trzy wejścia w ostrołuk spięte; nad niemi haftowany i wiązany szereg dwudziestu ośmiu framug królewskich; ogromna różyczkowa tarcza pośrodku z dwoma pobocznemi oknami, niby arcykapłan z dyakonami; wyżéj wyniosła i wiotka galerya arkad, gałązkowo się zmykających, i dźwigających na cienkich swych kolumnach pomost ciężki: nareszcie dwie wieże ciemne a pełne z galerkowemi nakryciami; części harmonijne wspaniałéj całości, ułożone w pięć piątr olbrzymich, rozwijające się na jeden rzut oka tłumnie a bez zamięszania, z niezliczonemi swemi szczegółami posążnictwa, rzeźby, snycerki, a potężnie zlane w spokojną wielkość jedności; rozległa symfonia z kamienia, że się tak wyrazimy; kolosalna praca człowieka i ludu, prosta i złożona zarazem, jak rapsody Iliady i romanse trubadurskie, których jest siostrą; przepyszny twór współudziału wszystkich sił epoki, na którego cegiełce każdéj widzisz tryskającą tysiącznemi sposoby wyobraźnię robotnika, ujętą w ład geniuszem artysty; coś, jedném słowem, w rodzaju kreacyi człowieczéj, mocnéj i płodnéj jak stworzenie Boże, któremu rzekłbyś że wykradła przymiot podwójny: rozmaitość i wieczność.

Co zaś mówimy tu o fasadzie, trzeba powiedziéć o kościele całym: co mówimy o katedralnym kościele paryzkim, trzeba powiedziéć o wszystkich kościołach chrześciaństwa w wiekach średnich. Wszystko się wiąże w téj sztuce z siebie poczętéj, logicznéj i doskonale ustosunkowanéj. Zmierzysz olbrzyma, zmierzywszy palec wielki u jego stopy.
Wróćmyż do fasady notrdamskiéj, jak się nam takowa przedstawia dzisiaj jeszcze, w chwili gdy się zbieramy podziwiać poważną i wyniosłą katedrę, która, jeśli dać mamy wiarę słowom jéj latopisców, przerażeniem widza zdejmuje; quae mole sua terrorem incutit spectantabus.
Trzech rzeczy braknie obecnie temu frontonowi: najprzód schodów jedenasto-stopniowych, które wywyższały je niegdyś ponad grunt; następnie niższego szeregu posągów, zajmujących ongi framugi trzech wejść, oraz wyższego pocztu dwudziestu ośmiu dawnych królów Francyi[7], który pierwszo-piętrową galeryę zdobił, poczynając od Childeberta aż do Filipa Augusta, trzymającego w ręku „jabłko cesarskie“.
Co do stopni, zniósł je czas, podnosząc w postępie nieubłaganym i powolnym grunt Grodu; czas ów przecież, aczkolwiek z jednéj strony pochłonął przy pomocy wzbierającego morza bruku paryzkiego jedenaście schodków, majestatyczną wysokość gmachu wydłużających, z drugiéj wrócił mu może więcéj jeszcze niż zabrał, gdyż on to rozlał po fasadzie ten ciemny kolor wieków, który sędziwą starość pomników zamienia w uroczą dobę ich piękna.
Ale kto obalił dwa szeregi posągów? kto framugi pustką zostawił? kto w samym środku podwoi głównych wydrążył ów ostrołuk nowy i bękarci? kto śmiał wtłoczyć w ich ramy ciężkie te i ckliwe wrota z drzewa rzeżbionego à la Louis XV, tuż obok arabesków Biscornetta? Ludzie; architekci, artyści dni naszych.
A gdy wejdziemy do środka gmachu, kto obalił ów kolos Świętego Krzysztofa, zażywający przysłowiowéj sławy tym samym tytułem między posągami, jakim wielka komnata Pałacu Sprawiedliwości słynęła między salami, wieża strasburska między dzwonnicami? a miryady owych posągów, zaludniających wszystkie międzysłupia, nawy i chóru, na klęczkach, stojące, konne, mężów, niewiast, dzieci, królów, biskupów, wojaków, z kamienia, ze złota, ze srebra, z miedzi, z wosku nawet, kto takowe wymiótł grubiańsko? — Nie wieki.
Kto zastąpił stary ołtarz gotycki, pełen relikwiarzy i monstrancyj, ciężkim owym grobowcem marmurowym z aniołkami, i obłokami zdający się być kawalcem wydartym u Inwalidów lub w Val-de-Grâce? Kto bezmyślnie wtłoczył ociężały ten anachronizm w karlowingską posadzkę Herkanduka? Nie jest-że to Ludwik XIV, spełniający obiatę Ludwika XIII?
Kto wstawił chłodne szkła białe na miejsce owych szyb „wysokich w kolorze“, które oczarowanemu oku ojców naszych wahać się kazały w wyborze między różyczkową tarczą nad główném wejściem, a ostrołuczami nad ołtarzowemi? I coby powiedział prosty pod-kleryk XVI wieku, zobaczywszy ów śliczny pokost żółty, którym wandalscy nasi arcypasterze poobmazywali swe katedry? Przypomniałby sobie, że to był kolor używany przez katów dla obmazywania ścian budynków opiętnowanych; przywiódłby sobie na myśl pałac Małego-Burbona, oblepiony za zdradę konnetabla również na żółto, — „tak srodze i mocno na żółto — powiada Sauval — i z tak wyborném obostrzeniem, że wiek jeden z górą nie zdołał zetrzéć téj omasty z pałacu“.... Wydałoby mu się, że miejsce święte stało się miejscem bezczesném, i uciekłby.
A gdy z kolei wejdziemy na katedrę, nie zatrzymując się już przy tysiącznych barbarzyństwach wszelkiego rodzaju, co zrobiono, spytajmy, z czarującéj téj wieżyczki, która się opierała na krzyżowym zbiegu szczytów, a która równie wdzięczna i niemniéj wyniosła jak jej strzelista sąsiadka (zniszczona również) w Kaplicy Swiętéj Pałacu trybunalskiego, wysuwała się w niebiosa wyżéj jeszcze niż wieże frontowe, smukła, ostra, dźwięczna, przeświecająca rzeźbami ażurowemi? Ściął ją architekt dobrego smaku (1787), który mniemał, że ranę tę założy szerokim owym plastrem ołowianym, podobnym do nakrywki rądla[8].
W ten to sposób traktowano uroczą sztukę wieków średnich we wszystkich prawie krajach, we Francyi szczególnie. Na ruinach jéj rozróżnić możemy trojakiego gatunku pokrzywdzenia, z których każde dotknęło ją na właściwą sobie głębokość: pokrzywdzenia czasu najprzód, które powierzchnię jéj poszczerbiły tu i ówdzie, a omroczyły zewsząd; następnie pokrzywdzenia rozruchów politycznych i religijnych, ślepych i rozbestwionych ze swéj natury, które gromadnie się ciskały na nią, drąc bogate szaty jéj rzeźb i ozdób snycerskich, łamiąc jéj różyczkowe wachlarze, rwąc z niéj paciorki arabesków i figurek, wywalając jéj posągi, raz z powodu ich pastorałów, drugi raz z powodu ich bereł; nareszcie, pokrzywdzenia gusłów modnych, wciąż grubiejących i podlejących, które od chwili anarchicznych i wybujałych zboczeń Odrodzenia, następowały po sobie w fatalnym upadku architektury. usta owe więcéj zrobiły złego, niżeli przewroty gwałtowne. Rąbały one żywcem, naruszały podskórne, kościste zarysy sztuki; siekały, krajały, rujnowały, zabijały gmach zarówno w jego formie jak w symbolu, zarówno w jego logice jak w pięknie. Co większa, do przeróbek się brały; roszczenia, których przynajmniéj ani rewolucye, ani czas nie objawiły. Mody owe, w imię dobrego tonu, bezczelnie przymierzały do ran architektury gotyckiéj nędzne swe cacka jednodniowe, swe marmurowe opaski, swe metaliczne gałki i wiechcie: prawdziwe krosty kołek, skorupek, przewiązek, centkowań, sznurków, frendzli; płomyków kamiennych, obłoków śpiżowych, amorków pucołowatych, cherubinków wydętych, które oblicze sztuki gryźć i trawić zaczynają w oratoryum Katarzyny Medicis, i konać jéj każą, we dwa wieki późniéj, śród skrzywień i kurczów bolesnych, w sypialni pani Dubarry.
Takiém tedy prawem, by zebrać w jedno punkta tu wskazane, trzy rodzaje nadwerężeń szpecą dziś architekturę gotycką. Zmarszczki i mechy poskórne; jest to dzieło czasu. Cięgi grubiaństwa, obszarpania, sińce; to dzieło przewrotów, od Lutra aż do Mirabeau. Kalectwa, żyworzeźnie, zwichnięcia organiczne, przebudowania vel restauracye; to grecka, rzymska i barbarzyńska praca profesorów wedle Witruwiusza i Vignola. Sztuka ta wspaniała, którą Wandalowie wytworzyli, zamordowaną została przez akademie. Z nieprzyjazną robotą wieków i zaburzeń społecznych, które pustoszyły przynajmniéj bezstronnie i nie bez pewnéj wielkości, przyszły połączyć się chmary budowniczych szkolnych, patentowanych, sprzysięgłych i zaprzysięgłych, szelmujących z rozwagą 1 rozgarnieniem najgorszego smaku, zastępujących koronkowe ozdoby gotyckie cykoryami Ludwika XV ku największéj chwale Partenonu. Kopnięcie osła dane lwu umierającemu. Łysienie sędziwego dębu, opadniętego, na domiar złego, przez gąsienice, kąsające, gryzące, obierające go z góry, z dołu, ze środka, zewsząd.
Jakżeśmy tu daleko od epoki, kiedy Robert Canalis, porównywający Katedrę Najświętszéj Panny Paryzkiéj z głośną świątynią Dyany efezkiéj, do tyla rozgadaną przez dawnych poganów, a unieśmiertelnioną przez Herostrata, znajdował katedrę galską „wielce doskonalszą wszerz, wzdłuż, na wysokość i w budowie“[9].
Notre-Dame nie jest zresztą wcale, coby się dało nazwać pomnikiem uzupełnionym, oznaczonym, określonym. Nie jest-to już kościół romański, i nie jest-to jeszcze kościół gotycki.Gmachu tego niepodobna zaliczyć do pierwowzorów, do typów. Katedra Najświętszéj Panny Paryzkićej wcale nie posiada, jak np. opactwo Tournus, poważnéj téj i barczystéj osady, okrągłego i szerokiego tego sklepienia, chłodnego obnażenia, majestatycznéj prostoty gmachów, których pełnołucz linią genezyjną. Nie jest ona, jak katedra w Bourges, wspaniale wyniosłym, lekkim, wielokształtnym, gaistym, strzępionym, rozkwitowym wytworem ostrołucza. Nie sposób umieścić ją w staréj téj rodzinie kościołów posępnych, tajemniczych, nizkich, i jakby przygniecionych łukiem pełnym, prawie egipskich, powałę wyjąwszy, całkiem hieroglificznych, całkiem kasto-kapłańskich, całkiem symbolicznych, daleko więcéj w ozdobach swych obciążonych zygzakami i rozwartokątami, niżeli kwiatami, kwiatami więcéj, niżeli zwierzętami, i więcéj zwierzętami, niżeli postaciami ludzkiemi; — kościołów, które są raczéj dziełem biskupów niżeli architektów, a znaczą pierwszy w przekształceniach sztuki przebieg nacechowany karnością teokratyczną i wojowniczą, biorący początek w Państwie Bizantyjskiém, a kończący się na Wilhelmie Zdobywcy. Nie sposób także katedrę naszą zaliczyć do drugiéj rodziny kościołów, wysokich, jasnych, napowietrznych, bogatych w szkła i rzeźby; śpiczastych pod względem formy, dumnych z postawy; gminnych i mieszczańskich co do symbolu politycznego; swobodnych i rozmaszystych, swawolnych ze stanowiska dzieł sztuki; kościołów z dalszego okresu przekształceń architektury, już tym razem nie hieroglificznéj, nie nieruchoméj i mniszéj, lecz postępowéj, artystycznéj i ludowéj, poczynającéj się od powrotu z wypraw krzyżowych, a kończącéj się na Ludwiku XI. Katedra paryzka nie jest czystéj krwi romańskiéj, jak gruppa pierwsza, ani téż czystéj krwi maurytańskiéj, jak gruppa druga.
Gmach to z epoki przejściowéj. Architekt saksoński zaledwie zdążył wznieść pierwsze słupy nawy, gdy już łuk ostry, przybyły z wypraw krzyżowych, narzucił się jako zwycięzca szerokim tym kapitelom romańskim, przeznaczonym jedynie do dźwigania pełnołucza. Styl ostrołukowy, odtąd władca, zbudował resztę kościoła. Niedoświadczony jednak i nieśmiały, jak na wstępie, rozkracza się naprzód, rozszerza, powstrzymuje swe zapędy i nie śmie jeszcze wylecić w górę strzałami i iglicami, jak to uczynił późniéj w tylu przecudnych katedrach. Możnaby powiedziéć, że czuje ma sobie sąsiedztwo ciężkich słupów romańskich.
Zkądinąd, przejściowe te gmachy od romańszczyzny do gotyku, niemniéj są drogocenne dla badacza, jak i typy czyste. Wyrażają one pewien odcień sztuki, któryby się zatracił bez nich. Jest-to podpis łuku ostrego na pełnym łuku.
Katedra paryzka przedstawia szczególnie ciekawy okaz tego urozmaicenia. Każda strona, każdy kamień sędziwego pomnika, jest kartą nie tylko dziejów kraju, lecz dziejów nauki i sztuki. I tak, by same główniejsze przytoczyć tu szczegóły: podczas gdy małe drzwi Czerwone sięgają niemal krańców wykwintu gotyckiego z XV-go wieku, te słupy nawy, tak swą objętością jak i powagą, cofają się aż ku karlowingskiemu Opactwu St.-Germain-des-Prés. Przysiągłbyś, że sześć wieków oddziela te drzwiczki od tych słupów. Sami hermetycy, oni nawet, mogliby znaléźć w symbolach od drzwi głównych zadawalniające streszczenie swéj nauki, któréj kościół Ś-go Jakóba-u-Rzeźni tak pełnym był hieroglifem! W ten sposób opactwo romańskie, kościół filozofujący, sztuka gotycka, sztuka saksońska, ciężki słup okrągły przypominający Grzegorza VII, symbolizm hermetyków którym Mikołaj Flamel zapowiadał Lutra, jedność papiezka, rozdwojenie Kościoła, Święty Herman-Łączny, Święty Jakób-u-Rzeźni, wszystko to zlało się, stopiło, okrzepło w katedrze Najświętszej Panny Paryzkiéj. Kościół ten środkowy i macierzysty jest śród starych kościołów Paryża rodzajem fantastycznego gryfa; ma głowę jednego z nich, członki drugiego, kark tamtego, i cóś ze wszystkich razem.
Powtarzamy, wielopoczątkowe te budowy tém niemniéj są ciekawe dla artysty, dla starożytnika, dla dziejopisarza. Każą one odczuwać, jak dalece budownictwo jest rzeczą pierwotna, a to dowodząc (czego dowodzą również ślady pocyklopskie, piramidy egipskie, olbrzymie pagody indyjskie), że największe dzieła architektury nie tyle są dziełem osób pojedynczych, ile wynikowemi pracami społeczeństw; jest-to raczéj poród trudu ludowego, niżeli wytrysk ludzi genialnych; pokład, który po sobie zostawia naród; osad stopniowego ulatniania się usiłowań i zdobyczy społeczności ludzkiéj; słowem, gatunek formacyj geologicznych. Każda fala czasu przynosi swój napływ, każde plemię kładzie swoją warstwę na pomniku, każda jednostka cegiełkę swą wtyka. Tak czynią bobry, tak czynią pszczoły, tak czynią ludzie. Olbrzymi symbol architektury, wieża Babel, jest ulem.
Wielkie gmachy, jako wielkie góry, są dziećmi wieków. Częstokroć sztuka się przekształca, gdy one zaledwo sklepić się zaczynają, pendent opera interrupta; dzieło idzie daléj wedle stylu przekształconego. Sztuka nowa chwyta pomnik, gdzie go w porodzie zastała, zazębia się weń, przyswaja go sobie, rozwija wedle swego widzi-mi-się, i kończy takowy gdy da rady. Sprawa się toczy bez zamętu, bez wysiłków, bez odwetów, według praw przyrodzonych a cichych. To tylko jakby dyl dębowy na modrzew się położył, jakby siejba stara plonem świeżym zakiełkowała, lub roślinność dawna z nową zazieleniła wiosną. Niewątpliwie, materyał to na stosy grubych książek, a często nawet historya rodzaju ludzkiego, kolejne owe wiązanie wielu sztuk na rozmaitych wysokościach tegoż samego wciąż pomnika. Człowiek, artysta, jednostka nikną w wielkich tych massach bez imienia twórcy; lecz duch ludzki streszcza się w nich i skupia. Czas jest ich budowniczy, a mularzem lud.
Spozierając tu jedynie na architekturę chrześciańsko-europejską, młodszą tę siostrę wielkich budownictw Wschodu, przedstawia się ona oczom jako ogromna formacya pokładowa, podzielona na trzy strefy ściśle odrębne, jedna po drugiéj idące: na strefę romańską[10], strefę gotycką i strefę odnowienia, którąbyśmy chętnie nazwali greko-rzymską. Pokład romański, najstarożytniejszy i najgłębszy, zajęty jest pełnym łukiem który, po pewnéj przerwie, odnajduje się na raz drugi w nowożytnych, górnych warstwach odnowienia, wsparty na kolumnie greckiéj. Ostrołucz mieści się między tamtym a tym objawem pełnego łuku. Gmachy, należące wyłącznie do jednego z trzech rzeczonych pokładów, posiadają charakter doskonale się wyróżniający, jeden i uzupełniony. Takiemi są opactwo w Jumièges, katedra w Reims, kościół Ś-to-Krzyzki w Orleanie. Atoli trzy owe strefy łączyć się mogą i stapiać brzegami swemi, jako np. pryzmatycznie uwydatnione kolory widma słonecznego. Ztąd pomniki złożone, gmachy o odcieniach i przejściach. Niektóre z nich mają spód romański, środek gotycki, wierzch greko-romański. Bo téż sześć wieków zużyto na ich wzniesienie. Szczep to wszakże rzadki. Zamkowa wieża w Etampes wzorem jest jego. Częstsze są pomniki dwoisto-pokładowe. Taką jest katedra paryzka, gmach ostrołukowy, a zagłębiony pierwotnemi swemi słupami w téj właśnie strefie romańskiéj. w któréj są całkiem pogrążone: fronton kościoła Saint-Denis i nawa Ś-go Hermana-na-Łąkach. Taką jest również prześliczna pół-gotycka sala kapitulna w Bocherville, któréj warstwa romańska do pół-pasa dochodzi. Taką i katedra w Rouen, która byłaby całkowicie gotycką, gdyby się nie kąpała wierzchołkiem środkowéj swéj wieży w strefie odnowienia[11].

Zresztą, wszystkie te odcienia, wszystkie te różnice dotykają jedynie powierzchni gmachów. Sztuka sama zmieniała powłokę. Co zaś do saméj osady kościołów chrześciańskich, takowa nie dała się ugryźć. Dziś czy przed wieki, zawsze tu jeden i ten sam ustrój wewnętrzny, jeden i ten sam logiczny rozkład części. Jakąkolwiek będzie zwierzchnia szata tkanin i rzeźb katedry, kryje ona zawsze pod spodem, bodajby w stanie zarodkowym i pierwiastkowym, bazylikę romańską. Rozwija się ona na gruncie według jednego i tego samego prawa. Znajdziesz tu niezmiennie dwie nawy przecinające się w kształt krzyża, którego zakończenie górne, zapoprzeczne, wycinkowo zaokrąglone, tworzy chór ołtarzowy: zawsze tam skrzydła poboczne dla processyj wewnętrznych, dla kaplice, w rodzaju przejść postronnych, ku którym się nawa główna wylewa za pośrednictwem otworów między kolumnowych. Gdy to raz zawarowaném zostało, liczba kaplic, wejść, wieżyce, zmienia się nieskończenie, wedle fantazyi wieku, ludu, sztuki. Gdy potrzebom służby religijnéj zadość się stało, gdy wymagania obrzędowe zabezpieczono, architektura może zresztą robić co uzna za lepsze. Posągi, różyczki, arabeski, koronki, kapitele, płaskorzeźby, wszelkie zgoła wymysły wyobraźni twórczéj, wolno jéj układać według logarytmu, jaki najbardziéj jéj na rękę. Ztąd nieprzebrana rozmaitość zewnętrzna tych gmachów, w głębi których spoczywa tyle porządku i jedności. Pień drzewa niewzruszony, roślinność kapryśna.

II.Paryż w ptasiéj perspektywie.

Staraliśmy się naprawić dla czytelnika cudny ten kościół Najświętszéj Panny Paryzkiéj. Wskazaliśmy summarycznie większą część piękności, które on posiadał w wieku XV, a których mu braknie dzisiaj; aleśmy ominęli najgłówniejszą, to jest widok Paryża, rozpościerający się wówczas z wyżyn wież katedralnych.
I zaprawdę, gdy po długiém, omackowém wstępywaniu po ciemnych krętych schodach, przeszywających prostopadle gruby mur dzwonniczny, wychodziło się nareszcie nagle na jeden z wysokich tarasów, oblanych światłem i powietrzem, obraz jaki się wraz roztaczał ze wszech stron przed naszemi oczyma, był jednym z najpiękniejszych; widowisko sui generis, o którém łatwo powziąść mogą wyobrażenie ci z naszych czytelników, co mieli szczęście oglądać jedno z miast gotyckich, całe, całkowite, jednorodne, jakie gdzieniegdzie spotykać się jeszcze daje, Norymbergę np. w Bawaryi, Vittorię w Hiszpanii, lub przynajmniéj coś z drobniejszych okazów, byle dobrze zachowanych, jak Vitré w Bretanii, Nordhausen w Prusiech.
Paryż z przed trzystu pięćdziesięciu lat, Paryż XV wieku był już miastem olbrzymióm. My Paryżanie mylimy się zwykle co do obszerności gruntu, jakiśmy zdaniem upowszechnioném podgarnęli pod siebie od tego czasu. Paryż od Ludwika XI-go nie o wiele więcéj urosł, jak o jednę trzecią część. I niewątpliwie, daleko więcéj stracił on na piękności, niźli wygrał na obszarze.
Jak wiadomo, urodził się Paryż na staréj owéj wyspie Grodu, która ma kształt kolebki. Wybrzeże téj wyspy było jego pierwszym szańcem, Sekwana pierwszą jego fossą. Paryż wiele wieków pozostał w stanie wyspy, z dwoma mostami, jeden na północ, drugi na południe, i dwoma przyczółkami które były zarazem jego bramami i jego strażnicami: Wielkim-Kasztelem na prawym brzegu i Małym-Kasztelem na brzegu lewym. Następnie, z wygaśnieniem pierwszego rodu królów, gdy mu za ciasno było na wyspie, gdy się już na niéj nie miał gdzie obrócić, Paryż przekroczył rzekę. Wtedy po za Kasztelem wielkim i po za małym, pierwsza opaska murów i wież poczęła się wgryzać w nadbrzeżne pola po obu stronach Sekwany. Ze starożytnego ogrodzenia tego parę śladów dochowało się było do zeszłego stulecia; dziś pozostały tylko wspomnienia i gdzieniegdzie podanie niepewne: brama Baudets czy téż Baudoyer, Porta Bagauda. Mało po mału, fala domów, popychana wciąż od serca miasta na zewnątrz, zalewa, świdruje, zużywa i zaciéra ten okop. Filip August stawia Paryżowi nową tamę. Zamyka go w kolisty łańcuch wież grubych, wysokich, mocnych. Więcéj niż wiek jeden domy się ściskają, gromadzą i wznoszą swój poziom w kotlinie owéj, jako woda w kadzi. Zaczynają zbierać się na głębokość; dźwigają piętro na piętro; włażą jeden na drugi; sforują się w górę, jako wszelki siew do koła sparty; każdy zatém już tylko patrzy, jakby łeb wysunąć po nad plecy sąsiada, by zachwycić trochę powietrza. Ulice podkopują się i wężą; wszystkie się place zapychają i nikną. Domy wyskakują nareszcie przez mur Filipa Augusta i rozbiegają się wesoło po płaszczyźnie, bez ładu, bez planu, jak żaki z kozy na otwarte pole. Tu, na swobodzie, rozpierają się, wykreślają sobie ogrody, szeroko i wygodnie. Od r. 1867 miasto do tego stopnia rozpływa się na przedmieścia, że nowy okop staje się niezbędnym, szczególnie na prawym brzegu. Wznosi takowy Karol V. Siedlisko atoli jak Paryż zostaje w wiecznym rozpływie. Takie téż tylko miasta i stają się stolicami. Są to stawy, w które się wylewają wszystkie stoki kraju, geograficzne, polityczne, moralne, intelektualne, wszystkie naturalne spadki ludu; studnie cywilizacyi, że tak powiemy, a i ścieki zarazem, do których handel, przemysł, rozum, ludność, wszystko co jest zasiewkiem, wszystko co jest życiem, wszystko co jest duszą w narodzie, scedza się i zbiera bezustanku, kropla po kropli, stulecie po stuleciu. Więc i okopy Karola V-go spotkał los okopów Filipa Augusta. Z końcem wieku XV-go zabudowania wychylają się przez nie, przełażą i biegną daléj przez przedmieścia. W wieku XVI-ym zdaje się, jakby sama ta opaska skupiała się w sobie i w oczach mizerniała, tak dalece miasto nowe grubiało zewnątrz. Takiém prawem już w wieku XV — że się tu zatrzymamy — Paryż zużył trzy dośrodkowe obmurowania, które za czasów Juliana Apostaty zaczynały dopiéro jakby kiełkować tylko w Wielkim i Małym Kasztelu. Potężne miasto znosiło na sobie jeden po drugim kilka kamiennych pasów, niby dziecię dorastające, na którém pęka odzież z łońskiego lata. Za Ludwika XI widziano jeszcze gdzie niegdzie gołe barki zrujnowanych wieżyc z dawnych okopów, wystające po nad morze domów, jako wierzchołki pagórków ponad powodzią, jako archipelagi starego Paryża zatopionego pod nowym.
Od tamtéj pory Paryż nie przestał się przekształcać, na utrapienie naszych oczu; ale już tylko jeden nowy okop przekroczył, ową zbudowaną przez Ludwika XV-go nędzną lepiankę z błota i śmieci, godną króla co ją stawiał i poety, który na jéj cześć rymy kleił:

Le mur murant Paris rend Paris murmurant.

Aleśmy stanęli na wieku XV. W owéj epoce Paryż podzielonym był jeszcze na trzy miasta całkiem odrębne i oddzielone, z których każde miało własną swą powierzchowność, swój rodzaj zajęć, swoje zwyczaje, swéj obyczaj, swoje przywileje, swoją historyę: na Gród, Wszechnicę, Nowe-Miasto. ród staromiejski, zajmujący wyspę, był dzielnicą najstarożytniejszą, najmniejszą, a matką dwóch innych, ściśniętą między niemi (wybaczmy porównaniu), jakoby nizka staruszka między dwiema słusznemi, urodziwemi swemi córkami. Okręg Wszechnicy zalegał lewy brzeg Sekwany, od Tournelle aż do wieży Nesle, punktów odpowiadających w obecnym Paryżu: pierwszy targowicy win, drugi Mennicy. Jego okopiska dość zamaszyście zakreślały poletek, na którym Julian cieplice swe zbudował. Góra S-téj Genowefy na wewnątrz jego leżała. Punktem najbardziéj wysuniętym krzywéj téj linii murów była brama Papiezka, to jest, prawie miejsce, na którém się dziś wznosi Panteon. Nowe-miasto, największy z trzech odłamów Paryża, zasiadło prawy brzeg rzeki. Podłużne jego arterye, poprzecinane zresztą lub poprzerywane w wielu miejscach, biegły wzdłuż Sekwany, od wieży Billy do wieży drewnianéj, czyli od miejsca, gdzie dziś są śpichrze zapasowe, aż do miejsca gdzie się wznoszą Tuillerye. Cztery punkta, w których Sekwana przecinała szańce stolicy, Tournelle i wieża Nesle, z lewéj strony rzeki wieża Billy i wieża drewniana ze strony prawéj, zwały się przed innemi czterema wieżami miasta Paryża. Nowe-miasto bardziéj się jeszcze wychylało ku obszarom wiejskim, niżeli Wszechnica. Najmocniéj wytkniętemi tu punktami okopisk miejskich (z czasów Karola V-go) były bramy Św. Dyonizego i Św. Marcina, których siedziby nie zmieniły się.
Jakeśmy tylko co nadmienili, każda z trzech wielkich dzielnie Paryża była miastem osobném, lecz każda téż miastem zanadto cechowém by mogła sobie wystarczyć, by mogła się obyć bez innych. Ztąd trzy widoki najzupełniéj wydzielone. Gród przepełniały kościoły, Nowe-Miasto pałace, Wszechnicę Szkoły. Pominąwszy tu podrzędne osobliwości starego Paryża i dziwactwa jego ustaw drogowych, powiemy ze stanowiska ogólnego tylko i czerpiąc jedynie zbiorowo a ryczałtem w tym chaosie juryzdykcyj gminnych, że wyspa była pod biskupem, brzeg prawy pod starostą kupieckim, brzeg lewy pod rektorem. Nad wszystkiemi zaś był kasztelan paryzki, dygnitarz królewski, nie miejski. Gród posiadał Katedrę, Nowe-miasto miało Luwr i Ratusz, Wszechnica Sorbonę. W Nowém-Mieście były Targowice, w Grodzie Dwór-szpitalny, we Wszechnicy Pré-aux-Cleres, uświęcone owe bursy i łączki studenckie. Występki popełnione przez żaków na brzegu lewym sądzono na wyspie, w Pałacu Sprawiedliwości, karano zaś takowe na brzegu prawym, na górze Sokoléj w Montfancon, chyba-by rektor, zwąchawszy słabość władzy królewskiéj, poczuł się na siłach wystąpić z nadaniami Wszechnicy; było to bowiem przywilejem uznanym, że żacy mieli prawo do własnéj szubienicy.
(Zauważmy nawiasowo, że większą część tych przywilejów, a były między niemi i lepsze od powyższego, wydarły królom zaburzenia i bunty. Bieg to rzeczy odwieczny: król łask swych nie skąpił, gdy lud mu nastąpił na gardło. Znajduje się stary pargamin, który sprawy te opowiada w sposób bardzo szczery; co do wierności: Civibus fidekitas in reges, quae tamen aliquoties seditionibus interrupta, multa peperit privilegia.)
W wieku XV Sekwana opływała pięć wysp w obrębie ówczesnego Paryża; wyspę Louviers, gdzie wtedy były drzewa, a gdzie dziś jest tylko drzewo; wyspę Krowią i wyspę Katedralną, obie niemal puste i obie należące do nadziału biskupiego (przybrały one wspólną nazwę wyspy Św. Ludwika, odkąd w wieku XVII połączono je w jedną i zabudowano); nareszcie wyspę Grodu, wraz z wysepką Pastucha-od-krów, przy jéj cyplu położoną: ta ostatnia znikła późniéj pod tarasowym nasypem Nowego-Mostu. Gród starożytny miał pięć mostów: trzy naprawo, Katedralny i Wekslarski, murowane, oraz Młynarski, drewniany; dwa na lewo, Mały-Most, kamienny, i Ś-to Michalski, drewniany; wszystkie obciążone domami. Wszechnica posiadała sześć bram, zbudowanych przez Filipa Augusta, a mianowicie, biorąc się od, Tournelle: bramę Św. Wiktora, Bondelle, Papiezką, Św. Jakóba, Św. Michała, Św. Hermana. Nowe-Miasto takoż sześć, zbudowanych przez Karola V; szły one, zaczynając od wieży Billy w porządku następującym: brama Św. Antoniego; Temple, Św. Marcina, Św. Dyonizego, Montmartre, Św. Honoryusza. Wszystkie te bramy były piękne, a w dodatku mocne, co piękności nie psuje. Szeroki i głęboki kanał, zapełniający się wodą w czasie przypływów zimowych, płukał stopy murów naokoło Paryża; woda szła z Sekwany. Na noc zamykano bramy, zaciągano wielkie łańcuchy żelazne przez rzekę u dwóch nadsekwańskich krańców miasta, i Paryż zasypiał spokojnie.
Z wysokości przelotnéj, każdy z trzech tych okręgów, Gród, Wszechnica, Nowe-Miasto, przedstawiał nierozplątaną siatkę ulic dziwacznie zwartych. Na pierwszy atoli rzut oka można było poznać, że trzy owe odłamy stolicy stanowiły jedno ciało. Spostrzegałeś od razu dwie długie ulice równoległe, które bez przerwy, bez nadwerężeń, prawie w linii prostéj sznurowo przecinały wszystkie trzy miasta z końca w koniec, z południa na północ, prostopadle do Sekwany, łączyły je z sobą, spajały, mięszały, przelewając i przerzucając bezustanku ludność z jednéj części w mury drugiéj; z czego się tworzyła wyrównana wspólność. Pierwsza z dwóch tych ulic szła od bramy Św. Jakóba do bramy Św. Marcina; zwała się ulicą Św. Jakóba we Wszechnicy, ulicą Żydowską w Grodzie, ulicą Sw. Marcina na Nowém-Mieście: w dwóch miejscach przechodziła rzekę, przez Mały-most, i przez most Katedralny. Ulica druga, zwana de la Harpe na stronie lewéj, Bednarską na wyspie, Św. Dyonizego na brzegu prawym, ciągnęła się od bramy Ś-to Michalskiéj we Wszechnicy, przez most Św. Michała na jedném ramieniu Sekwany przez most Wekslarski na drugiém, aż do bramy Św. Dyonizego na Nowém-mieście. Zresztą, pod tyloma rozmaitemi imionami, były to wciąż dwie tylko ulice, lecz dwie ulice-matki, dwie ulice rodzicielskie, dwie główne żyły Paryża. Wszystkie inne żyłki potrójnego miasta z nich brały początek, lub się na nich kończyły.
Niezależnie od dwóch owych ulie pryncypalnych, średnicowych, przeszywających Paryż na wylot po przez całą jego długość, wspólnych całéj stolicy, Nowe miasto i Wszechnica posiadały jeszcze własne swoje ulice główne, biegące w kierunku wydłużenia tych dzielnie, równolegle do Sekwany, a przecinające wymienione arterye wszechstołeczne pod kątem prostym. Itak, w Nowém-mieście postępowało się w prostéj linii od bramy Św. Antoniego do bramy Św. Honoryusza, we Wszechnicy od bramy Św. Wiktora do bramy Św. Hermana. Dwie te wielkie drogi, skrzyżowane z dwiema poprzedniemi, tworzyły kanwę. na któréj spoczywała, pozaciskana i powiązana na wsze strony, labiryntowa siatka ulic Paryża. W zagmatwanym rysunku téj siatki, można było okrom tego rozróżnić, rozpatrując się uważnie, jako dwa snopy rozpostarte, jeden we Wszechnicy, drugi w Nowém-mieście, dwa wory ulic grubych, idących rozwoiście od mostów ku bramom.
Z tego planu geometrycznego zostało i podziśdzień jeszcze Gośkolwiek.
Teraz, jaki widok przedstawiała całość owa z wyżyn kościoła Panny Maryi, w r. 1482? O tém właśnie chcemy pomówić.
Widz, przybywający zdyszany na wierzchołek, doznawał najprzód jakiegoś oszołomiającego olśnienia, bijącego z tego zamętu dachów, kominów, ulic, mostów, placów, strzelnie, dzwonnic. Wszystko ci naraz skakało do oczu, szczyt zębaty, dach ostry, wieżyczka zatknięta na skraju muru, piramida kamienna z wieku XI-go, obelisk łupkowy z XV-go, okrągła i goła wieża kopuły zamkowéj, czworoboczna haftowana wieża kościelna, i wielkie, i małe, i krępe i powietrzne. Wzrok gubił się długo o całą głębokość w tym labiryncie, gdzie nie było ani jednego szczegółu, któryby nie posiadał właściwéj sobie oryginalności, właściwego sobie powodu, twórstwa, piękna, i gdzie wszystko należało do sztuki, od najmniejszego domku o podwojach malowanych i rzeźbionych, o węgłach i zębach wydatnych, o piętrach rozsadzistych, o drzwiach na przód pochylonych, aż do królewskiego Luwru, posiadającego wówczas kolumnadę wieżową. W miarę atoli, jak się oko oswajało nieco z tém tłokowiskiem gmachów, wysuwały się jeden po drugim następujące szczegóły główne:
Gród na czele. Wyspa grodzka — używając tu słów Sauvala, który skroś koszałek opałek swéj gadaniny trafiał niekiedy na szczęśliwsze wyrażenia — „wyspa grodzka obrazem jest okrętu wielkiego który się zagłębił w muły i osiadł śród pędów Sekwany“. Wyłuszczyliśmy tylko-co, jako ów okręt uwiązanym był w wieku XV do obu brzegów rzeki za pomocą pięciu mostów. Forma ta okrętowa zastanowiła téż pisaków heraldycznych; od ich to bowiem czasów, nie zaś od oblężenia Normandów, datuje, według Faryna i Pasquier, znak okrętowy zdobiący starą herbową tarczę Paryża. Kto umie czytać w średniowiecznéj księdze, dla tego herb jest algebrą, dla tego herb jest mową. Cała historya drugiéj połowy wieków średnich spisaną jest w herbarzu, jak historya pierwszéj onych połowy zawiera się w symbolizmie kościołów romańskich. Są to hieroglify feudalizmu po hieroglifach teokracji.
Gród stawał tedy najpierw przed oczyma, tyłem na wschód, przodem na zachód. Zwróciwszy się ku przodowi, miałeś przed sobą niezliczone stado starych dachów, nad któremi szeroko się zaokrąglały ołowiane barki Kaplicy Świętéj, podobne do karku słonia objuczonego swą wieżą. Tylko że w tym razie wieżą była strzała, jedna z najśmielszych, z najwytworniejszych, najbardziéj powydrążanych i porzeźbionych, jakie kiedykolwiek przepuszczały błękit niebios po przez swe stogi koronkowe. Przed katedrą, w samém pobliżu, trzy ulice wypływały na plac przedkościelny, ładne zakole ustawione staremi domami. Na południową stronę tego placu, wychylał się pomarszczony i pokrzywiony fronton Głównego Szpitala i dach jego zasiany jakby krostami i liszajami. Daléj na lewo, na prawo, na wschód, na zachód w tym tak wszelakoż ciasnym obrębie Grodu, wznosiły się dzwonnicy jego dwudziestu i jeden kościołów najrozmaitszego pochodzenia, najrozmaitszéj formy i wielkości, od nizkiéj i próchniejącéj dzwonniczki romańskiéj Saint-Denis-du-Pas (Carcer Glaucini) aż do wykwintnych iglic Św. Piotra-przy-Wołach i Św. Landry. Z tyłu katedry, roztaczały się, na północ: klasztor ze swemi galeryjkami gotyckiemi; na południe: pół-romański pałac biskupi; na wschód: pusty klin Wygonu. W tym natłoku domów, oko wyróżniało (po wysokich owych mitrach kamiennych przetkanych na światło, które wieńczyły wówczas, na dachu samym, gdzie okna pałaców) dworzec dany przez miasto, za Karola VI-go, Juvenalowi od Ursynów; nieco po za tém, smolne budy na rynku Palus; w inném miejscu, nową zakrystyę Św. Hermana-Starego, wydłużoną w r. 1458, kosztem kawałka ulicy Febres; następnie, gdzieniegdzie, placyk zapełniony ludem; szubienicę wywieszoną na rogu ulicy; dobrze zachowany kawał bruku Filipa Augusta, przepyszną tę posadzkę taflową, narzynaną pod kopyta końskie w środku drogi, i tak niezręcznie zastąpioną w końcu wieku XVI-go przez nędzną kamieniarkę, zwaną drukiem Ligi: a nieco bliżéj, ciche podwórze tylne z jedną z owych przezroczystych wieżyczek wschodowych, które wiek XV umiał budować, a jakich jedyny dziś okaz posiadamy przy ulicy Bourdonnais. Nareszcie, na prawo od Kaplicy Swiętéj, ku wschodowi, Pałac Sprawiedliwości sadowił się u brzegów wody, z gromadą swych wież. Gąszcz ogrodów królewskich, pokrywających zachodni klin Grodu, zakrywał wysepkę Pastuszą. Co do wody, z wyżyn wież katedralnych, nie wiele jéj widziałeś po obu stronach Grodu: Sekwana znikała pod mostami i mosty pod domami.
Gdy zaś wzrok, przekroczywszy te mosty zieleniejące przedwczesnemi mchami, które z wyziewów rzecznych powstały, skierował się na lewo ku Wszechnicy, pierwszym gmachem który go uderzał, był gruby i nizki snop wież, Mały-Kasztel, rozwartym swym przysionkiem pochłaniający koniec Małego-Mostu; następnie, prowadząc okiem po wybrzeżu, od wschodu na zachód, od Tournelle do wieży Nesle, spotykałeś długie pasmo domów z belkami rzeźbionemi, z szybami kolorowemi, wysuwających się z piętra na piętro po nad bruk nieskończonym zygzakiem szczytów mieszczańskich, i często ucinanych przez zakręt uliczny, a niekiedy to i przez front lub róg wielkiego kamiennego dworca, który się rozpierzał swobodnie, śród tego gminu zabudowań wązkich i spartych, z dziedzińcami swemi i ogrodami, ze skrzydłami i oficynami, jako wielmożnik i jego służba w kupie prostactwa. Było takich dworców pięć lub sześć na wybrzeżu, od Lotaryngskiego-Zajazdu, zajmującego do współki z Bernardynami wielką płachtę gruntu około Tournelle, do dworca Nesle, którego wieża główna stanowiła z téj strony granicę Paryża, a którego dach ostry, posiadał w ciągu trzech miesięcy na rok przywiléj krajania czarnemi swemi trójkątami szkarłatnéj tarczy zachodzącego słońca.
Ta strona brzegów nadsekwańskich była zresztą bez porównania mniéj handlowną od drugiéj; większy tu hałas, większe zbiegowiska czynili żaki niżeli rzemieślnicy: mówiące zaś ściśle, właściwe wybrzeże, czyli ponadrzecze, istniało tylko od mostu Św. Michała do wieży Nesle. Reszta nadwodzia była albo prostym gołożwirem, jak po za Bernardynami, albo téż nawałem domów, podwalinami sięgających wody, jak na przestrzeni między dwoma mostami.
Rozlegały się tu ciągłe wrzaski praczek, które się śmiały, paplały lub śpiewały od rana do wieczora, wzdłuż całego wybrzeża, przy siarczystych klaskaniach klepaczów, jako i za dni naszych. Nie jest to jedna z mniejszych rozrywek paryzkich.
Okręg Wszechnicy wydawał się dużym klocem na pierwszy rzut oka, z końca w koniec była to całość jednorodna i spoista. Tysiączne jego dachy, gęste, czubate, powiązane, należące niemal wyłącznie do jednego i tego samego pierwiastka geometrycznego, widziane z góry, przedstawiały coś w rodzaju mineralogicznéj krystalizacyi pewnego jakiego ciała. Swawolne wądoły ulic nie rozcinały tego okrzepłego ciasta na części zbyt nieustosunkowane. Czterdzieści dwa kollegiów rozsiane tu były w sposób dość jednostajny i miałeś je wszędzie. Urozmaicone i zabawne wierzchołki pięknych owych gmachów były wytworem téj-że saméj sztuki, do któréj należały i proste poniżéj ich rozłożone dachy, tak, że ostatecznie stanowiły tylko jakby kwadratową lub sześcienną potęgę téj saméj figury geometrycznéj. Bogaciły zatém całość, nie mięszając takowéj, dopełniały ją nieobciążając. Geometrya jest harmonią. Kilka ładnych dworców tworzyły téż tu i owdzie wspaniale wydatności. Śród malowniczych zabudowań lewego brzegu: zajazd np. neverski, zajazd rzymski, zajazd reimski, które znikły; dworzec Cluny, dochowany podziśdzień ku pociesze artysty, choć już bez wieży tak bezsensownie zdjętéj przed kilkoma laty. W pobliżu Cluny, pałacu romańskiego o pięknych arkadach pełnołukowych, znajdowały się Cieplice Juliana. Było tu również niemało opactw, w stylu pobożniejszym, i surowszego niźli we dworcach układu, niemniéj jednak pięknych i niemniéj wzniosłych. Z najpierw pociągających wzrok ku sobie, wymienimy: opactwo Bernardynów z trzema dzwonnicami; Św. Genowefę, któréj wieża czworokątna, istniejąca jeszcze, tak mocno żałować każe reszty; Sorbonę, napół kollegium, napół monaster, po któréj pozostała tyle wielbiona nawa; piękny czworoboczny klasztor Bonifratrów; jego sąsiada, klasztor Benedyktyński, w którego murach miano czas sklecić teatrzyk między siódmém a ósmém wydaniem téj książki; opactwo Franciszkańskie z trzema swemi olbrzymiemi, obok siebie położonemi szczytami; klasztor Augustyański z wdzięczną wieżyczką, tworzącą drugą, po wieży Nesle, koronkowatość z téj strony Paryża, licząc od zachodu. Co do kollegiów, które są w istocie ogniwem przejściowém od klasztoru do świeckości, takowe w szeregu pomnikowym trzymały środek między dworcami a opactwami, posiadając powagę pełną wykwintu, rzeźbę mniéj ulotną od pałacowéj, architekturę mniéj surową od klasztornéj. Na nieszczęście, nic prawie nie pozostało z tych pomników, w których sztuka gotycka z taką ścisłością łączyła w sobie skromność i bogactwo. Kościoły (były zaś one liczne i przepyszne w Wszechnicy; a i tu także rozwijały się one łańcuchem wszystkich wieków architektonicznych, od pełnołucza u Św. Juliana, do ostrych łuków Św. Seweryna), kościoły górowały nad ogółem widoku, i jako najwyższa harmonia w tej harmonijnéj całości, wybijały co chwila po nad urozmaiconą wyciętność szczytów, strzałami narzynemi, przeświecającemi się dzwonniczkami, iglicami cienkiemi, których linia wykreślna była również nie czém inném tylko wytryskowym ostrokątem dachów.:
Grunt miała Wszechnica pagórkowaty. Wyniosłość Swiętéj Genowefy tworzyła tu, ku wschodniemu południowi, kopiec potężny; i rzecz to zaprawdę godna widzenia z wyżyn katedralnych ów tłum uliczek wązkich i krętych (objętych dziś nazwą kraju łacińskiego), te grona domów rozrzuconych w kierunkach najrozmaitszych, od samego wierzchołka góry, a staczających się w nieporządku po jéj pochyłościach stromych, aż ku nadbrzeżom Sekwany. Zdawało się, że jedne z nich rzeczywiście zchodzą na dół, drugie gramolą się ku wierzchołkowi, a wszystkie razem wspierają się i podtrzymują wzajem. Stały odpływ i przypływ tysiąca czarnych punkcików, krzyżujących się i ścierających na bruku, poruszał wszystkiém przed oczami widza. Kropki owe, to był lud widziany z wysoka i z dala.
Nareszcie w przerwach tych dachów, wieżyczek, i tych zarysowych wygięć gmachów bez liczby, wykrzywiających i łamiących w sposób tak dziwny i fantastyczny krańcową linię Wszechnicy, dostrzegałeś, to tu, to tam grubą ścianę muru porosłego, okrągłą i pękatą basztę, zębatą bramę miejską, zastępującą twierdzę: były to okopy Filipa Augusta. Za niemi zieleniały łąki i rozbiegały się drogi, wzdłuż których wlekło się jeszcze kilka domów przedmiejskich, tém rzadszych, im bardziéj się oddalały. Niektóre z owych przedmieść posiadały wagę. Oto najprzód, zaczynając od Tournelle, miasteczko Saint-Victor, ze swoim jedno-arkadowym mostem na rzeczułce Bièvre, z opactwem gdzie się znajdował nagrobek Ludwika Grubego, epitaphium Ludovici Grossi, i ze swoim kościołem o wieżyczce ośmiokątnéj, zdobnéj czterema pobocznemi dzwonniczkami z wieku XI (podobną można jeszcze widziéć w Etampes; nie obalono jéj dotąd); daléj miasteczko St.-Marceau, mające już wtedy trzy kościoły i klasztor; następnie, zostawiwszy na lewo młyn Gobelinów i cztery jego mury białe, było przedmieście St.-Jacques z pięknym z rzeźbionym krzyżem na placu; kościół Św. Jakóba du Haut-Pas, wówczas gotycki, ostry i powabny; Saint-Magloire, piękna nawa kościelna z XIV wieku, z któréj Napoleon zrobił szopę na siano; kościół Panny Maryi Polnéj, gdzie się znajdowały mozaiki bizantyńskie. Nareszcie, porzuciwszy w otwartém polu klasztor Kartuzów, bogaty gmach z czasów Pałacu Sprawiedliwości, z małemi ogródkami poprzedzielanemi, oraz nieuprzejmemi ruinami vauvertskiemi, wzrok padał ku zachodowi na trzy romańskie iglice Św. Hermana-na-Łąkach. Miasteczko St.-Germain, gmina już niemała, składało się z piętnastu do dwudziestu ulic, wijących się po za kościołem i opactwem; ostra dzwonnica Św. Sulpiecyusza zaznaczała jeden z granicznych punktów onego. Zaraz z boku wyróżniało się czworoboczne ogrodzenie jarmarcznego placu St.-Germain, gdzie dziś znajdują się targowice stałe; przy niém w pobliżu była szubienica opacka, piękna wieżyczka okrągła, nakryta stożkiem ołowianym; nieco daléj znajdowała się cegielnia, z ulicą Du-Four, prowadzącą do najpospolitszego wypałowego pieca, tudzież młyn na pagórku i szpital, domek mały, źle reputowany. Lecz co najbardziéj wzrok ku sobie pociągało, pochłaniając uwagę widza, to opactwo samo. I zaiste monaster ów, mający wspaniałą postawę i jako kościół i jako dominium, ten jego pałace opacki, gdzie spędzić noc jedną za szczęście się uważało nawet dla monarchów francuzkich, ten refektarz, któremu architekt nadał kształt, piękną i przepyszną różaną tarczę katedr, wykwintna kaplica Najświętszéj Panny, monumentalna izba sypialna, rozległe ogrody, kolczata brama rycerska, zębate te bastyony, jakby się wrzynające w otaczającą do koła zieleń, dziedzińce te lśniące od stalowych pancerzy wojowników i złotych ornatów duchowieństwa — wszystko to razem, powiadamy, zgarnięte i skupione u stóp trzech wysokich wież pełnołukowych, mocno osadzonych na gotyckiém węzgłowiu kościoła, uroczyście się rysowało na widnokręgu.
Gdy po długim rozglądzie we Wszechnicy zwróciłeś się w końcu ku prawemu wybrzeżu, ku Nowemu-miastu, charakter widoku od razu się zmienił. Jakoż Nowe-miasto, znacznie większe od Wszechnicy, było téż mniéj jednolitém. Najsamprzód, ku wschodowi, część miasta biorąca dziś jeszcze miano swe od bagnisk, w które Camulogenes wpakował Cezara, zawalona była pałacami. Zabudowania podchodziły aż pod samą rzekę. Cztery dworce prawie przyległe, Jouy, Sens, Barbeau i Zajazd Królowéj, odbijały w Sekwanie swe dachy łupkowe, poprzecinane wiotkiemi wieżyczkami. Cztery te gmachy zapełniały przestrzeń od ulicy Nonaindieres do opactwa Celestynów, którego wieżyczka wdzięcznie podnosiła za sobą ku górze linię szczytów i zębatych murów klasztornych. Kilka lepianek zielonkawych, pochylonych nad wodą przed temi okazałymi dworcami, nie zasłaniały widoku na piękne węgły ich facyat, na ich szerokie okna kwadratowe o krzyżownicach kamiennych, na ich ostrołukowe przedsionki posągami obciążone, na ostre krańce ich ścian, dokładnie zewsząd zarysowanych, zgoła na wszystkie czarowne te przypadłości architektoniczne, które sprawiają, że sztuka gotycka ma pozór, jakby swe kombinacye co chwila na nowo rozpoczynała. Po za temi pałacami rozbiegał się we wszystkich kierunkach niezmierzony i wielokształtny obwód dworca Saint-Pol, raz krępy, opasany i najeżony jak twierdza, to znowu ocieniony wielkiemi drzewami, jako śródleśna siedziba zakonna. Był to ów zamek olbrzymi a cudowny, w którym król Francyi swobodnie mógł pomieścić w razie potrzeby czterdziestu i czterech książąt téj-że saméj co Delfin i pan burgundzki godności, z ich pachołkami i orszakami, nie licząc już wielkich dostojników państwa, ani cesarza, gdy przyjeżdżał odwiedzić Paryż, ani lwów do nich należących, które osobny dla siebie posiadały dworzec w dworcu królewskim. Powiedzmy téż tu, że wszelkie mieszkanie książęce składało się wówczas co najmniéj z jedenastu komnat, od izby posłuchalnéj do kaplicy domowéj, że już nie wspominamy ani o galeryach, łaźniach, umywalniach i innych „nadpotrzebnych miejscach“, stanowiących nieodłączne dopełnienie apartamentów książęcych; ani o ogrodach przypadających na każdego poszczególnie gościa królewskiego; ani o kuchniach, lamusach, oficynach, refektarzach, podwórzach pałacowych, przy których się mieściły „pracownie“ ogólne, bez liku i miary, od piekarń do piwnie; ani o dziedzińcach dla gier tysiącznych, w palcaty, w palanta, w pierścienie; ani o ptaszarniach, stawach rybnych, zwierzyńcach, stajniach, oborach, bibliotekach, arsenałach, kuźniach, ludwisarniach. Oto czém były wtedy pałace królewskie, Luwr taki lub dworzec St.-Pol. Gród w grodzie.
Z wieży, na któréjśmy się umieścili, dworzec St.-Pol, lubo do połowy schowany za czterema gmachami, o których tylko co mówiliśmy, wyglądał przecież bardzo jeszcze pokaźnie i w cudownych przedstawiał się zarysach. Wyróżniały się w nim doskonale, pomimo zręcznego spojenia z budową główną za pomocą długich przejść szklannych i wieżyczkowych, najpierw trzy dworce, które Karol V zlał ze swoim pałacem: dworzec Petit-Muce z koronkowemi sztachetkami, wdzięcznie obrębiającemi dach onego; dworzec opata Saint-Maur, posiadający wydatność obronnego zamku, grubą wieżę, zygzakowy mur osłon, strzelnice, żelazne bastyonki, a na szerokich podwojach saksońskich tarczę opata między dwoma zaczepnemi hakami zwodzonego mostu; dworzec hrabiego d’Etampes, którego wieżyca, zniszczona u góry, szczerbato zaokrąglała się w oczach widza jako grzebień koguci; gdzieniegdzie trzy lub cztery stare dęby, tworzące razem gałęziste pęki nakształt olbrzymich kalafiorów; igraszki łabędzi po przezroczystych wodach stawów, pofałdowanych pręgami cieniów i świateł; siła dziedzińców pokazujących swe malownicze zakątki; dworzec Lwi z nizkiemi ostrołuczami na krótkich słupach saksońskich, z kratą żelazną i rykiem nieustającym; skroś téj całości łuskowa strzała kaplicy Ave-Maria; na lewo mieszkalny dom kasztelana paryzkiego, z czterema bocznemi więżycami cienko poprzekłuwanemi; po środku, w głębi, właściwy dworzec Saint-Pol, z mnogiemi swemi fasadami, z kolejnemi od Karola V upiększeniami, z różnorodnemi naddatkami, któremi go fantazya budowniczych obciążyła w ciągu dwóch wieków, ze wszystkiemi węzgłowiami swych kaplic, wszystkiemi szczytami swych korytarzy, tysiącem chorągiewek rozwiniętych na cztery wiatry, i dwiema wysokiemi, przyległemi wieżami, których dach stożkowy, ujęty od spodu w dziąsłowate przewiąsło uwydatnionego poddasza, przypominał coś z kapeluszy śpiczastych o podniesionych skrzydłach.
Posuwając się daléj z piętra na piętro owego amfiteatru pałaców, szeroko w dal roztoczonego na powierzchni, i przeskoczywszy głęboki parów wydrążony w dachach Nowego-miasta, a zaznaczający bieg ulicy Św.-Antoniego, wzrok się spotykał z zamczyskiem angulemskiém, rozległą budową wielu epok, w któréj były części nowe i zupełnie białe, nie o wiele lepiéj przystające do całości jak łata czerwona do błękitnego kaftana. Pokrycie wszakże szczególnie ostre i podniesione nowożytnego tego pałacu, najeżone rynnami rzeźbionemi, zszyte z płacht ołowianych, ociekających w tysiącznych fantazyach arabeskowych błyszczącemi nasadzeniami z miedzi złoconéj, pokrycie owe ciekawie stalowane, z wdziękiem się wysuwało w górę z pośród ciemnawych ruin starożytnego gmachu, którego potężne wiekowe wieże rozłożysto pękające pod ciężarem lat, osuwały się ze starości i zwlekały z siebie od góry na dół zdarte swe wierzchnie szaty. Za zamczyskiem wznosił się las wieżyczek pałacu Tournelles. Ani Chambord, ani Alhambra, ani żaden inny na świecie widok, nie był bardziéj czarującym, bardziéj napowietrznym i wybujałym nad tę puszczę strzelnic, dzwonniczek, kominów, chorągiewek, wieżyc śrubiastych, latarń otworkowo przeświecających się i poświdrowanych pokrowców, wysokich strzępiastych iglic, czyli „krętałek“, jak wówczas je zwano, w kształtach najrozmaitszych, najrozmaitszéj wysokości i położenia. Powiedziałbyś, że to kamienne szachy tytanów.
Na prawo od Tournelles, ta oto wiązka bastyonów krępych, jak sadza czarnych, obejmujących się wzajemnie i jakby powiązanych kolistą fossą; ta wieża gęściéj zasiana strzelnicami, niż oknami; ten most zwodzony, a zawsze wzniesiony; ta kratownica u wejścia wciąż spuszczona — to Bastylia. Te niby-to dzioby czarne, wysunięte przez szczerbate otwory ścian, a które zdala wziąłbyś za dżdżownice, to są armaty.
Pod ich strzałami, u stóp potwornego gmachu, oto mamy bramę Św. Antoniego, skurczoną pod dwiema swemi wieżami.
Po za murami Tournelles, aż ku okopom Karola V, rozwijał się bogatemi rzędami zieleni i kwiatów aksamitny kobierzec sadów i parków królewskich, pośród których łatwo było rozpoznać, labiryntem drzew i dróg cienistych zaznaczony, sławny ów ogród Dedala, darowany przez Ludwika XI lekarzowi Coictier. Obserwatoryum doktora wznosiło się po nad zmięszanemi szeregami sadów; była-to gruba osamotniona kolumna, mająca za naczołek domek maleńki. W oficynie téj spełniła się niejedna straszna przepowiednia astrologiczna.
Na tém miejscu znajduje się obecnie plac królewski.
Jakeśmy to przed chwilą powiedzieli, dzielnica pałaców, o któréj usiłowaliśmy dać czytelnikowi niejakie wyobrażenie na samych jeno wybitniejszych szczegółach, obejmowała kąt gruntu zawartego ku wschodowi między Sekwaną a szańcami Karola V. Środek Nowego-miasta zapchany był kupami domów do pospólstwa należących. Jakoż w tym to właśnie punkcie wychodziły na brzeg prawy trzy mosty Grodu; most zaś tworzy chałupy pierwéj, nim na chałupach dworcy się dźwigną. Zbiorowisko to domów mieszczańskich, ściśniętych jak komórki woskowe w ulu, nie było bez powabu. Z dachami stolicy rzecz się ma podobnie, jak i z falami morza: widok to wielkości. Najprzód ulice, pokrzyżowane i poplątane, tworzyły w massie setki figur zabawnych; dokoła targowie było to cóś w guście gwiazd rozpływających się tysiącznemi włókienkami promieni. Ulica Św. Dyonizego i Św. Marcina, z niezliczonemi swemi odpływnikami, sunęły się wzdłuż jedna obok drugiéj, jako dwa wielkie drzewa gałęzisto z sobą powiązane; a daléj linie wężowate, ulice jak Szklarska, Wapienna, Tkacka, e t. c. wiły się wszędy nie bacząc na żaden już ład. A i ładniejsze gmachy wybijały się z pod skamieniałéj falistości tego morza dachów pospolitych. Takim był u naczółka mostu Wekslarskiego, przy którym się pieniła Sekwana pod kołami mostu Młynarskiego, Mały-Kasztel, nie owa wieża romańska jak za Juliana Apostaty, lecz baszta feudalna z XIII wieku, z kamienia tak twardego, że trzygodzinne piłowanie zaledwo na grubość pięści przegryźć go mogło; taką była bogata czworokątna dzwonnica Św. Jakóba-u-Rzeźni, ze swemi węgłami ściosanemi w rzeźby, już wtedy wspaniała i podziwiana, choć nie była jeszcze w wieku XV skończoną. (Brakło jéj przedewszystkiém czterech tych potworów, które wychylone z poddaszowych jéj rogów, podziśdzień zdają się być czterema sfinksami domagającemi się u nowego Paryża rozwiązania zagadki starego. Rzeźbiarz Rault umieścił je tu dopiéro w roku 1526, otrzymawszy za swą pracę dwadzieścia franków wynagrodzenia). Takim był Domus-ad-piloria, czyli Tracenta, wychodzący na plac Grevski, o którym już wspominaliśmy; takim był kościół Św. Gerwazego, oszpecony późniéj frontonem dobrego smaku; Saint-Mery ze staremi swemi niemal całkowicie pełnemi, romańskiemi jeszcze łukami; Święty-Jan ze swoją przepyszną, przysłowiową wieżyczka; takiemi były dwadzieścia innych pomników, nie wstydzących się chaosu tych ulic czarnych, wązkich i głębokich, śród których swe cuda chowały. Dodajmy do tego kamienne rzeźbione krzyże, gęściéj po placach zasiane niżeli szubienice; cmentarz Niewiniątek, którego murowany obwód wyglądał z po za dachów; słupiaste wiązanie Targowic głównych, wyglądające przez szczyt między dwoma kominami ulicy Cossonnerie; „drabinkę“ na placu rozstaisk du-Trahoir, czerniących się zawsze od ludu; koliste zabudowania wystaw zbożowych; kawałki starożytnego opasowego muru Filipa-Augusta, wystające gdzie niegdzie śród powodzi domów wieżami porosłemi bluszczem, spustoszonemi bramami, ścianami rozpadającemi się i powykrzywianemi; dodajmy nadto wybrzeże z tysiącznemi onego kramnicami i garbarniami parującemi od krwi świeżéj; Sekwanę obciążoną statkami, od bramy Siennéj do Biskupich gumien, a miéć będziemy mglisty obraz tego, czém był w r. 1482 środkowy trapez Nowego-miasta.
Obok dwóch powyższych grupp, pałacowéj i mieszczańskiéj, miałeś trzeci składowy pierwiastek widoku na Nowe-miasto; było nim długie pasmo opactw, rozesłane u krańców prawobrzeżnéj części stolicy przez cały niemal ich przebieg półkolisty, od wschodu do zachodu. Pasmo to, więcéj zbliżone ku Sekwanie niżeli fortyfikacye ściskające Paryż z zewnątrz, stanowiło jakby straż przednią tych ostatnich; było obwodem wewnętrznym, złożonym z kaplic i klasztorów po przed obwodem właściwych okopów. I tak, obok parku Tournelles, między ulicą Ś. Antoniego a starą ulicą Temple, znajdowała się Św. Katarzyna z rozległemi swemi ogrodami, ograniczonemi tylko murem paryzkim. Między starą a nową ulicą Temple był klasztor Temple, złowrogi pęk wież, wysoki, prosty, samotny śród obszernego ogrodzenia z krępego i zębatego muru. Między ulicą Neuve-du-Temple a Św. Marcina wznosiło się opactwo Św. Marcina, otoczone sadami; kościół okazały, obronny, nastrzępiony wieżami, uwieńczony tyarą dzwonnic, ustępujący co do siły i przepychu chyba samemu tylko opactwu St.-Germain-des-Prés. Bardziéj na zachód, między ulicami Św. Marcina i Św. Dyonizego rozwijało się zakole opactwa Św. Trójcy; za niém zaś, między ulicą 5w. Dyonizego a ulicą Montorgueil, klasztor Córek-Bożych. W pobliżu wyróżniały się przegniłe dachy i połamane bruki Dziedzińca-Cudów. Było to jedyne ognisko świeckie; zamięszane do tego mnisiego łańcucha gmachów kościelnych.
Nareszcie czwarty dział, wybitnie się rysujący w tłumie dachów prawego brzegu, a zajmujący zachodni kąt Nowego-miasta, między okopami a dolném wybrzeżem rzeki, składał się z nowego węzła pałaców i dworców, skupionych tym razem u stóp Luwru. Stary ten Luwr Filipa-Augusta, gmach niepomierny, z potężną basztą łączącą w około siebie dwadzieścia trzy naczelnych wież, nie licząc już wieżyczek, zdala wydawał się jakby oprawiany w ramy wierzchów gotyckich pałacu Alençon i Petit-Bourbon. Stuszyjna owa hydra, tytaniczna strażnica Paryża, z dwiestu czterema głowami wciąż wzniesionemi, z potwornym swym grzbietem pokrytym ołowiem i łuską łupkową, lśniąca zewsząd od pobłysków metalicznych, zamykała w sposób podziwu godny zakres Nowego-miasta od wschodu.
Tak tedy niezmierzona kupa (insula jak mawiali Rzymianie) domów mieszczańskich, podparta z boków, na prawo i lewo dwiema klocowatemi gromadami pałaców, ztąd Luwrem, ztamtąd zamczyskiem Tournelles, zaciśnięta od północy długą opaską opactw i ogrodów uprawnych, i wszystko razem stopione i zlane w całość pozorną; nad tysiącem tych gmachów, dachówkowemi i łupkowemi swemi wierzchami wykreślających linie najdziwaczniejsze, las malowanych, klejonych i kratkowanych dzwonnie czterdziestu czterech kościołów prawego brzegu; miriady ulic pokręconych na wszystkie strony; granicą zaś, z jednéj strony, wał ścian wysokich ze strzępiastemi okrągłemi basztami (okop Wszechnicy miał wieże czworoboczne), z drugiéj Sekwana, poprzecinana mostami i pokryta statkami: oto jest Nowe-miasto z wieku XV-go.
Za okopami, kilka przedmieść cisnęło się u bram, mniéj przecież tłumnie a bardziéj rozrzucone, niż za okopami Wszechnicy. Były to: z tyłu bastylii, kilkadziesiąt lepianek uszeregowanych przy ciekawych rzeźbach Krzyża-Faubin i obłąkowych filarach opactwa Św. Antoniego-polnego; daléj Popincourt, w zbożu schowany; daléj Courtille, wesoła wieś gospod; miasteczko Św. Wawrzyńca z kościołem, którego wieża z oddalenia jakby się łączyła ze śpiczastemi bastyonami bramy Św. Marcina; przedmieście St.-Denis, z obszerném ogrodzeniem Św. Ladra; na zewnątrz bramy Montmartre, Flisacze-Stopy, obwiedzione murem białym; za niemi u wyżyn wapnistych i kredowych, przedmieście Montmartre, posiadające wówczas tyleż kościołów co i młynów, a dziś pozostałe przy samych tylko młynach (znać, że społeczność potrzebuje dziś cielesnego już jedno chleba). W końcu po za Luwrem wydłużało się na łąkach przedmieście Św. Honoryusza, dość już wtedy znaczne; przy niém kwitła Mała-Bretania i rozwijały się Targowiska-Prosięce, z czerniącym się w ich środku — strasznym piecem do gotowania fałszerzy pieniędzy. Między Courtille a Ś-ym Wawrzyńcem, oko widza musiało już zapewne spostrzedz pagórek, przysiadły na równinie odludnéj, na którego szczycie wznosił się gatunek gmachu podobnego zdala do kolumnady zszarpanéj i stojącéj na podmurowaniu bosém. Nie był to żaden Partenon, ani świątynia Jupitera olimpijskiego. Była to Góra-Sokola, Montfaucon.
Obecnie, jeśli tylko spis tylu gmachów, jakkolwiek go zwięzłym i doraźnym usiłowaliśmy uczynić, nie roztoczył na miazgę w umyśle czytelnika, w miarę naszych wywodów, ogólnego obrazu starego Paryża, postarajmy się streścić takowy w kilku wyrazach. We środku wyspa Grodu, podobna z formy do ogromnego żółwia, wysuwającego mosty, kryte łuskami chałup, jako łapy z pod szaréj, szyldkretowéj skorupy dachów staromiejskich. Na lewo jednolity, ścisły, gęsty, najeżony wielokąt Wszechnicy; na prawo rozległe półkole Nowego-miasta, nierównomiernie pocięte ogrodami i pomnikami. Trzy wielkie skały: Gród, Wszechnica, Nowomieście, porysowane ulicami bez liczby. Skroś nich na wylot, Sekwana, „karmicielka Sekwana“, jak się wyraża O. Du-Breuil, zapakowana wyspami, mostami i ładownemi galarami. Na około, jak okiem zajrzéć, płaszczyzna nieobjęta, posiekana uprawą tysiącgatunkową, zasiana pięknemi wioskami; na lewo, Issy, Vanves, Vaugirard, Montrouge, Gentilly z wieżą okrągłą i czworokątną, i t. d.; na prawo, dwadzieścia innych, od Confians aż do Ville-l’Evêque.. Na widnokręgu kolisto zatoczony sznur pagórków.
Nareszcie w dali, na czterech skrajnych punktach nieba: ku wschodowi, Vincennes z siedmioma czworobocznemi wieżami; na południe, Bicêtre, z wieżyczkami ostremi; na północ St.-Denis i jego dzwonniczna iglica; na zachód St.-Cloud i jego belwederowa baszta. Oto jest Paryż takim, jakim go z wyżyn katedry Najświętszéj Panny widziały kruki, żyjące w r. 1482.
O tém to wszakże mieście powiadał Voltaire, że „przed Ludwikiem XIV posiadało tylko cztery piękne pomniki“: kopułę Sorbony, Val-de-Grâce, Luwr nowożytny i nie wiem już jaki czwarty, Luxemburg może. Szczęściem, że Voltaire pomimo to nie przestał być autorem Kandyda ani filozofem, który w długim szeregu znakomitych ludzi naszego rodu, najlepiéj śmiać się umiał śmiechem djabelskim. Dowodzi to także, że można być świetnym geniuszem i nie się nie rozumiéć na sztuce, w która się nie wtajemniczyło. Molière azaliż nie mniemał, że wielki zaszczyt czyni Rafaelowi i Michałowi-Aniołowi, nazywając ich „rozkosznisiami swoich czasów“?
Wróćmy do Paryża i wieku XV-go.
Było to wówczas miasto nietylko piękne; był-to pomnik jednorodny, wytwór dziejowy i architektoniczny wieków średnich, kronika kamienna. Był-to gród złożony z dwóch jedynie pokładów, z pokładu romańskiego i pokładu gotyckiego, pokład bowiem rzymski znikł był oddawna, wyjąwszy przy Cieplicach Juliana, gdzie jeszcze sterczał z pod grubéj skorupy wieków średnich. Co do pokładu celtyckiego, nie znalazłbyś go już nawet na pokaz przy świdrowaniu studzień.
W pięćdziesiąt lat późniéj, gdy Odrodzenie przyszło skłócić tę jedność tak surową, a przecież urozmaiconą olśniewającym przepychem swych systematów, rozrzutnością pełnych łuków rzymskich, kolumnami greckiemi i gałęzistą spadzistością podarkadowych ozdób gotyckich, rzeźbą swą miękką i idealną, szczególném zamiłowaniem arabesków i naczółków akantowych, architektonicznym poganizmem z czasów Lutra, Paryż wyglądał być może piękniéj jeszcze, choć mniéj harmonijnie dla oka i myśli. Chwila jednakże tego rozkwitu trwała krótko; Odnowienie nie utrzymało się przy bezstronności; nie poprzestało na wznoszeniu swych dzieł; zapragnęło jeszcze burzyć. Prawda téż, że potrzebowało miejsca. W ten sposób Paryż przez jednę tylko minutę był gotyckim całkowicie i w pełni. Kończono zaledwie wieżę Św. Jakóba-u-Rzeźni, gdy już zaczęto rozwalać Luwr stary.
Odtąd wielkie miasto z każdym dniem szybciéj zmierzało ku zagubie średniowiecznych swych form. Paryż gotycki, pod którym się zatarł Paryż romański, sam się z kolei zatarł; ale czy można powiedziéć, jaki go Paryż zastąpił?
Jest Paryż Katarzyny Medicis w Tuileryach[12], Paryż Henryka II w Ratuszu: dwóch gmachach należących do wielkiego jeszcze stylu; mamy Paryż Henryka IV przy placu królewskim: frontony z cegły, z węgłami kamiennemi, z dachami łupkowemi, domy trójkolorowe; Paryż Ludwika XIII znajduje się w Val-de-Grâce: architektura zduszona i karłowata, sklepienia kabłąkowe, coś pękatego i brzuchatego w kolumnach, coś krzywego w kopule; Paryż Ludwika XIV zamknął się u Inwalidów: wielki, bogaty, złocony i chłodny; Paryż Ludwika XV w Saint-Sulpice: sznurówki, kokardy, pukle, makarony, cykorye, i wszystko kamienne; Paryż Ludwika XVI w Panteonie: tym źle skopiowanym Św. Piotrze rzymskim (gmach rozparł się niezgrabnie, ale to nie nie pomogło jego liniom); Paryż Rzeczypospolitéj zasiadł w Szkole medycznéj: mizerny gust grecki i rzymski, tak samo podobny do Kolizeum lub Partenonu, jak konstytucya roku III do praw Minosa, słowem architektura gustu messidorskiego; Paryż Napoleona zatrzymał się na placu Vendôme: ten to już wzniosły, bo się wsparł na kolumnie śpiżowéj odlanéj z dział; Paryż Restauracyi uczepił się pałacu Giełdy: za słupy silnie białe podtrzymujące fryz znamienicie gładki, i za całość kwadratową, kosztującą dwadzieścia milionów.
Każdemu z tych gmachów charakterystycznych odpowiada podobieństwem stylu, sposobu i położenia, pewna ilość domów rozrzuconych w rozmaitych dzielnicach, a które oko znawcy łatwo wyróżni i do właściwéj daty odniesie. Gdy się umie patrzéć, odczyta się ducha wieku i fizyognomię króla, nawet na młotku ode drzwi.
Paryż obecny nie posiada tedy żadnego ogólnego wyrazu. Jest-to zbiór próbek ze wszystkich wieków, w którym zaginęły najpiękniejsze. Stolica wzrasta jedynie w domy, i w jakie domy! Koleją, jaką dziś Paryż bieży, odnawiać się on będzie przynajmniéj co lat pięćdziesiąt. Ztąd i znaczenie historyczne jego architektury niknie z każdym rokiem bardziéj. Pomniki stają się w nim coraz rzadsze, i zdaje się ja kobyś patrzył na ich powolne tonięcie śród potopu domostw. Ojcowie nasi mieli Paryż kamienny; synowie będą mieli Paryż gipsowy.
Co się zaś tycze świeżych pomników w Paryżu nowym, chętnie uwalniamy siebie od mówienia o nich. Nie dla tego żebyśmy nie umieli ich wielbić należycie, Święta Genowefa pana Soufflot jest niezawodnie najpiękniejszym sabaudzkim plackiem, jaki kiedykolwiek udało się sporządzić z kamienia. Pałac Legii honorowéj należy również do smaczniejszych kęsów niemniéj wybornego pieczywa. Kopuła wystaw zbożowych jest dżokejskim kaszkietem angielskim na szerokie wymiary. Wieże Św. Sulpicyusza są dwoma grubemi klarnetami; forma to jak i każda inna; telegraf na dachu, pokręcony i pokrzywiony, tworzy tu wszakże miłą przypadłość, Święty Roch ma fronton dający się porównać we względzie wspaniałości chyba tylko do Św. Tomasza z Akwinu. Posiada téż rzeźbioną mękę Pańską w piwnicach, i słońce z drzewa złoconego. Są to rzeczy najzupełniéj cudowne. Latarnia nad labiryntem Ogrodu Botanicznego należy do dzieł również wyszukanych. (o do pałacu Giełdy, greckiego przez kolumnadę, rzymskiego przez pełnołucza swych okien i podwoi, renesansowego z powodu wielkiego ku środkowi nachylonego sklepienia, pomnik to zaiste wielce poprawny i wielce czysty. Dowodem to, że wieńczy go attyk, jakiego Ateny nawet nie widziały, i piękna linia prosta, wdzięcznie tu i owdzie poprzecinana rurami od pieca. Dodajmy, że jeżeli jest regułą, iż architektura pewnego gmachu ma być przystosowaną do przeznaczenia onego w ten sposób, aby przeznaczenie owo uwydatniało się od razu na sam widok budowy, to nie sposób jest za wiele się unieść nad pomnikiem, który mocen być bez różnicy: pałacem królewskim, izbą deputowanych, ratuszem, szkołą, ujeżdżalnią, akademią, magazynem, trybunałem, muzeum, koszarami, grobowcem, świątynią, teatrem. Póki co, jest to giełda. Przytém, gmach wszelki powinien miéć na względzie klimat kraju, w którym się znajduje. Owóż pałac Giełdy jest chyba najumyślniéj wystawiony na nasze niebo dżdżyste i chłodne. Posiada dach płaski, prawie jak na Wschodzie, co czyni że w zimie, gdy śnieg pada, wymiatać dach trzeba. A któż nie wié, że dachy są na to, by je wymiatano? W kwesti zaś przeznaczenia, o którém tylko cośmy napomknęli, takowe przesławny czworobok spełnia cudownie: jest giełdą we Francyi, jak byłby świątynią w Grecyi. Prawda, że się architekt dużo nabiedził nad tém, jakby tu skryć kompas zegarowy, któryby łatwo mógł był zniszczyć piękną czystość linij frontonu; ale nawzajem, ma się za-to kolumnadę obiegającą gmach dokoła, pod którą, w czasie wielkich uroczystości religijnych, majestatycznie rozwijać się mogą chorągwie agentów bankowych i komiwojażerów kupieckich.
To są bez wątpliwości najmniejszéj, bardzo przepyszne pomniki. Dodawszy do nich siła ślicznych ulic, zabawnych i urozmaiconych, jak np. ulica Rivoli, trzebaby rzeczywiście zrozpaczyć, gdyby w stanie tym Paryż, widziany w balonowym przelocie, nie przedstawił oczom bogactwa zarysów, przepychu szczegółów, rozmaitości obrazów, i téj — nie wiem już jakby tu i powiedziéć — téj wzniosłości w prostocie i niespodzianki w pięknie, które cechują warcabnicę.
Z tém wszystkiém, i jakkolwiek cudownym wydaje się wam Paryż teraźniejszy, wskrzeście Paryż XV wieku, odbudujcie go sobie w myśli; spójrzcie na światło dzienne skroś zadziwiającego tego szeregu iglic, wieżyc, dzwonnie; opaszcie środek nieobjętego miasta Sekwaną podartą u klinów wysp, pofałdowaną u arkad mostów, mieniącą się żółto-zielonemi pasami jak skóra węża, i wysforujcie wyraziście na błękity widnokręgu gotycki profil starego tego Paryża. Lub téż pogrążcie Jego zarysy w mgle zimowéj, czepiającéj się o niezliczone kominy; zatopcie je w noc głęboką, wpatrzcie się w dziwną grę mroków ze światłami w ciemnym tym labiryncie gmachów, i poślijcie promień księżyca, któryby tęsknie zarysował i z mgieł wydobył wyniosłe głowy baszt. Albo, jeśli wolicie, zbierzcie i napowrót skupcie czarny ów zarys stolicy, uwydatnijcie cienisto tysiączne a ostre węgły jéj szczytów i wież, mocniéj w koronki poszczerbione, niźli szczęka rekina, i zarzućcie całość na miedziane niebo zachodu. Co uczyniwszy, porównajcie.
Jeśli zaś chcecie otrzymać od starego grodu wrażenie, jakiego nowy w żaden sposób dać wam już nie jest w stanie, wnijdźcie porankiem wielkiego jakiego święta, przed wschodem słońca w dzień Wielkiéjnocy lub Zielonych Świąt, na którykolwiek z wysokich punktów, zkądbyście pod sobą mieli stolicę całą. I czekajcie na przebudzenie dzwonów. Patrzcie jak na znak dany z nieba (słońce tu bowiem samo kapelmistrzem) tysiące tych kościołów drgną jednocześnie. Są to najprzód dźwięki rozrzucone, płynące z jednego kościoła do drugiego, niby urywane zacięcia muzykusów, oznajmujących sobie że się wraz dzieło zacznie. Po czém, nagle, spójrzcie — zdaje się bowiem, że w pewnych chwilach ucho ma własny swój wzrok — spójrzcie, jak w jednéj chwili wzniosły się nad wszystkiemi dzwonnicami kolumny huku, niby dymy harmonii. Z początku, każde uderzenie dzwonu wzbija się prosto, czysto, jakby odosobnione od innych, ku uroczym niebiosom poranka; późniéj, zwolna a coraz mocniéj i mocniéj, głosy te mięszają się, łączą i obejmują wzajem, wyrównane i wylane w najwspanialszy koncert. Jest-to już jedna tylko massa roztętnionych drgań, wydobywająca się bezustanku z niezliczonych wież kościelnych, rozkołysana, rozhulana, rozhukana nad stolicą i rozpłynięta daleko po za widnokrąg ogłuszającém kołem powietrznych wstrząśnień. Morze to harmonii nie jest wszakże bynajmniéj chaosem. Jakkolwiek wzburzone i głębokie, nie straciło przezroczystości, i możecie w niém wyróżnić niemal każdy kłębek nut pierścieniasto wyrywający się z dzwonniczego okna; zdołacie posłyszéć i wyrozumiéć każdą rozmowę, to poważniejszą, to wrzaskliwszą, jaką cienki powszednik zaprowadził z grubym niedzielnikiem. W téj rozterce rozmachanych tonów, widzicie oktawy skaczące z wieży na wieżę; postrzegacie jak z nich jedne pierzchają lekko i swobodnie na srebrnych skrzydłach sygnaturek, gdy drugie twardo i głucho na miejscu biją ciężkiemi obuchami śpiżowców; śród nich podziwiacie bogatą gammę, wciąż się podnoszącą i wciąż spadającą z siedmiu dzwonów Św. Eustachego; chwytacie przelatujące skroś na wskroś wytryski głosów, czystych i ostrych, które po trzech lub czterech zwrotach płomiennych, znikają jak błyskawice. Tam oto, opacka dzwonnica Ś-go Marcina, śpiewaczka wrzaskliwa i pryskająca; tu głos groźny i dziwaczny Bastylii; na drugim końcu mrukliwy bas grubéj baszty luwrskiéj. Królewski korowód Pałacu Sprawiedliwości ciska tymczasem niezmordowanie na wszystkie strony rozgorzałe pęki brzękadeł, które równomierne a potężne uderzenia katedralnego garłacza, niby młota po kowadle, rozsypują wraz niebogłośnie na iskry promieniste. Od czasu do czasu, potrójna strzelnica Świętego-Germana-na-Łąkach lunie ognistemi pękami tonów różnorodnych, to znowu wszystek ów huk podniebny rozstępuje się naraz, dając wolne przejście wiązce cienkich i przenikających dźwięków Zdrowasiek, które pryskają, iskrzą się jak gwiaździste wieńce na niebie. Pod spodem, w najniższych strefach koncertu, zdaje się wam, że wyróżniacie zmięszane śpiewy kapłanów i ludu, przedzierające się przez drgające sklepienia świątyń ku napowietrznym tym chórom.
Zaiste, opera to godna słyszenia. Zwykle rumor, podnoszący się z Paryża we dnie, to echo rozmów miejskich; szmery nocne, to oddech stolicy. Tym razem, jest to śpiew wielkiego grodu. Wsłuchajcie-że się w owe tutti dzwonnie; osnujcie takowe gwarem półmiliona ludzi; zawtórujcie całości wiekuistą skargą rzeki, nieskończonemi powiewami wiatrów i poważnym oddalonym kwartetem puszcz rozłożonych na czterech punktach horyzontu, jako niezmierzone frontony organów; odgródźcie się niby półcienistą zasłoną od zbytkowych, zanadto może rozkrzyczanych głosów centralnéj kapeli, i powiedzcie, azali znacie w świecie cokolwiek bogatszego, weselszego, bardziéj złoconego i rozbłyśniętego nad ten odświętnie rozradowany hymn dzwonów i dzwonień; nad to rozpalone ognisko muzyczne; nad pieśń tych dziesięciu tysięcy śpiżowych piersi, dmących razem w kamienne dudy, trzysta stóp wysokie; nad gród ów w jednę zamieniony orkiestrę; nad tę symfonię wrzasków rozmodlonych huraganowo.


KSIĘGA CZWARTA.

I.Duszyczki miłosierne.

Na lat szesnaście przed epoką, w któréj się odbywają wypadki tu opowiedziane, w poranek niedzieli przewodniéj (Quasimodo), stworzenie jakieś żyjące złożoném zostało, po mszy, w kościele katedralnym, na tapczanie przykutym do lewéj ściany babińca, wprost u wielkiego wyobrażenia Świętego Krzysztofa, olbrzymiego owego posągu, na który rznięta z kamienia figura wielmożnego imci Antoniego z Essarts, rycerza, patrzała na klęczkach od r. 1419, dopóki na raz nie pomyślano obalić i świętego i wiernego. Na tym to tapczanie było we zwyczaju kłaść dzieci opuszczonych na łaskę osób miłosiernych. Brał je ztąd kto chciał. U tapczana znajdowała się skarbonka miedziana na jałmużny.
Gatunek istoty ludzkiéj, leżącéj na téj desce przed południem przewodniém roku Pańskiego 1467, zdawał się budzić w wysokim stopniu ciekawość dość znacznéj gromady, zebranéj około tapczana. Gromada składała się przeważnie z osób płci pięknéj. Były to prawie bez wyjątku staruszki.
Z nich cztery w pierwszym szeregu, najbardziéj nad deską pochylone, zwrócić na siebie mogły baczniejszą uwagę; sukmanki na nich szare, w rodzaju sutan, domyślać się w nich kazały sióstr z jakiegoś pobożnego bractwa. Nie wiem dlaczegoby historya przekazać nie miała potomności imion czterech tych skromnych i czcigodnych ichmościanek. Były to: Agnieszka Laherme, Joanna Delatarme, Henryeta Lagaultiere, i Grauchera Laviolètte, wszystkie cztery wdówki, wszystkie cztery służebnice kaplicy Stefana-Haudry, wyszłe z domu za pozwoleniem swéj przełożonéj, dla wysłuchania kazania, stosownie do statutów Piotra d’Ailly.
Zresztą, jeżeli cztery owe Stefanistki w istocie trzymały się tym razem przepisów Piotra d’Ailly, to natomiast gwałciły najwidoczniéj i z całéj duszy reguły Michała z Brache i kardynała z Pizy, które im tak nieludzko nakazywały milczenie.
— A to co takiego, moja siostro? — odezwała się Agnieszka do Gauchery, przypatrując się leżącéj małéj istocie, która się kręciła i skomliła, wylękniona tyloma spojrzeniami.
— Co to się z nami stanie — mówiła Johanna — jeśli to w taki sposób na świat dziś dzieci przychodzą.
— Nie znam się na dzieciach — podchwyciła Agnieszka — lecz grzechem jest chyba patrzéć na takie.
— To nie jest dziecko, Agnieszko.
— To małpa chybiona — zauważyła Gauchera.
— To cud — dodała Henryeta Lagaultiere.
— W takim razie — rzekła Agnieszka — byłby to już trzeci z rzędu od niedzieli Lactare, nie ma bowiem jeszcze i dni ośmiu, jakeśmy mieli cud nad żartownisiem z pielgrzymów, ukaranym z nieba przez Najświętszą Pannę Aubervillierską, a był to drugi cud w tym miesiącu.
— Ależ to prawdziwy potwór obrzydliwości, ten niby to dzieciak podrzucony — poczęła Joanna.
— Wrzeszczy, że dyakona-by ogłuszył — mówiła ze swéj strony Gauchera. — Milcz-że, szczeniaku jakiś!
— I ktoby dał wiarę, że to przewielebny z Reims okropieństwo podobne przeséła naszemu arcypasterzowi! — rzekła Gaultiera składając ręce.
— Przedstawiam sobie — powiadała Agnieszka Laherme — że to jest bydlę, zwierzę, płód żyda z maciorą; coś takiego nareszcie, co nie jest chrześciańskie, a co rzucić należy w wodę lub w ogień.
— Pewną jestem przynajmniéj — dodała Gaultiera — że się nikt o nie upomniéć nie zechce.
— O, mój ty Boże! — wołała Agnieszka — biedne te mamki z tego tam domu podrzutków, wiecie, u końca uliczki, idąc w dół rzeki, tuż obok Pana naszego, biskupa! ot gdy małego tego potwora poślą im do karmienia! Wolałabym już pierwéj upiorowi piersi dawać.
— Otóż niewiniątko, biedna ta Laherme! — pochwyciła Joanna. — Czyliż nie widzisz, siostro moja, że małe to monstrum ma co najmniéj lat cztery, i że więcéj już chyba dbałoby o rożen, niż o pierś twoją?
W istocie, do nowonarodzonych nie mogło się liczyć „małe to monstrum“. (Samibyśmy byli w kłopocie gdyby nam przyszło biedactwo owo nazwać inaczéj.) Była to jakaś drobna massa niezmiernie kańczasta i ruchliwa, zaszyta w worek płócienny, zaznaczony literami Jego Miłości Wilhelm Chartier, ongi biskupa paryzkiego. Z worka wyłaziła głowa, czyli raczéj coś bezkształtnego, pokrytego zaroślą kudeł ryżych, z pod których wyglądało oko, usta i zęby. Oko płakało, usta trzęsły się od wrzasku, a zęby na to tylko i czekały, by kąsać. Wszystko razem wiło się i łomotało w worku ku wielkiemu zadziwieniu tłumu, wzrastającego dokoła i odnawiającego się nieustannie.
Pani Aloiza de Gondelaurier, niewiasta bogata i szlachetnie urodzona, w długim zawoju spadającym ze złoconego rogu jéj czepca, trzymająca za rękę dziewczynkę lat około sześciu, przechodząc zatrzymała się przy desce i popatrzyła chwilę na nieszczęśliwe stworzenie, podczas gdy śliczniutka jéj wnuczka, Fleur-de-Lys de Gondelaurier. cała ubrana w jedwabie i aksamity, syllabizowała drobnym swym paluszkiem wyryty napis na skraju tapczana: „Podrzutki“.
— Doprawdy — rzekła pani, odwracając się ze wstrętem, — sądziłam, że tu jedynie dzieci podrzucają.
I odwróciła się, kładąc na talerz złotówkę srebrną, która aż jękła między miedziakami, a na dźwięk któréj biedne służebnice z kaplicy Stefana-Haudry szeroko aż otworzyły oczy.
Po chwili nadszedł poważny i uczony Robert Mistricolle, protonotaryusz królewski, z ogromnym mszałem pod jedną ręką, pod drugą zaś wiodąc swą żonę (jéjmościankę Wilhelminę Lamoiresse), mające w ten sposób przy swym boku dwa regulatory, duchowny i świecki.
— Podrzutek! — rzekł, oglądnąwszy przedmiot. — Podrzutek wyrzucony niechybnie na poręczy rzeki Phlegeto!
— Jedno tylko ślepie widać na nim — zauważyła Wilhelmina — brodawka zakrywa mu drugie.
— To nie brodawka — odparł mistrz Robert Mistricolle — to jaje zawierające drugiego takiego szatana, który ma na sobie podobneż jajeczko innego znowu czarcika w sobie chowające, i tak bez końca.
— Zkąd wiesz o tém? — spytała Wilhelmina Lamairesse.
— Wiem o tém dowodnie.
— Mości protonotaryuszu — spytała Gauchera — jaki nam prognostyk wyciągasz z tego niby-to podrzutka?
— Prognostyk największych nieszczęść — odpowiedział Mistrieolle.
— Ach, mój Boże, mój Boże! — zawołała stara jakaś kobieta z tłumu — kiedy już łońskiego lata była taka zaraza, i Anglicy, jak powiadają, mają wylądować gromadą w Harefleu.
— Stanie to nawet może na przeszkodzie przybyciu królowéj we wrześniu — dodała inna; — wszak i tak już towar ani rusz w górę.
— Mojém zdaniem — powiedziała stanowczo Joanna Delatarme — byłoby lepiej mieszczanom paryzkim, gdyby małego tego zaklętusa na wiązce drew suchych położyli, niżeli na téj tu desce.
— Na porządnéj wiązce w płomieniach — dodała staruszka.
— Byłoby to daleko roztropniejsze — rzekł Mistricolle.
Rozumowaniu Stefanistek i wyroczym słowom protonotaryusza królewskiego przysłuchiwał się od niejakiego czasu młody kapłan. Była to postać surowa, o szerokiém czole i spojrzeniu głębokiém. W milczeniu rozsunął on ciżbę, przyjrzał się „małemu zaklętusowi“, i dłoń nad nim wyciągnął. Nadchodził nie zawcześnie, gdyż wszystkie dewotki połykały już ślinkę na samo wspomnienie „porządnéj wiązki w płomieniach“.
— Biorę za swoje to dziecko — powiedział kapłan.
Ukrył je pod swoją sutanę i poniósł. Zgromadzenie powiodło za nim wzrokiem osłupiałym. Ksiądz znikł zaraz za podwojami czerwonemi, prowadzącemi wówczas z kościoła do klasztoru.
Gdy pierwsze zdziwienie przeszło, Johanna Delaterme rzekła na ucho do Gaultiery:
— Mówiłam ci przecie, siostro, że młody ten kleryk, imci Klaudyusz Frollo, jest czarnoksiężnikiem.

II.Klaudyusz Frollo.

I w rzeczy saméj Klaudyusz Frollo nie był człowiekiem pospolitym.
Z pochodzenia należał on do owych rodów średnich, które w niegrzecznym języku ostatniego wieku zwano bez różnicy, bądź wyższém mieszczaństwem, bądź drobną szlachtą. Rodzina ta odziedziczyła po braciach Paclet majętność lenną Tirechappe, zależną od biskupa paryzkiego, a któréj dwadzieścia i jeden domów były w wieku XIII przedmiotem tylu pieniaczych sporów przed urzędem ziemskim. Jako posiadacz téj lenności, Klaudyusz Frollo należał do rzędu stu czterdziestu i jednego panów, mających prawo do gruntów czynszowych Paryża i jego przedmieść, długi czas można było oglądać imię jego zapisane w téj godności w archiwach u Św. Marcina-Polnego między dworem Trancarvillskim, należącym do mistrza Franciszka Le-Rez, a kollegium Tours.
Klaudyusz Frollo od dzieciństwa przeznaczonym był przez rodziców do stanu duchownego. Nauczono go czytać na księgach łacińskich; zawczasu wychowano do spuszczania oczu i mówienia po cichu. Dzieckiem jeszcze będąc, zamknięty zostałprzez ojca w kollegium Torchi, we Wszechnicy. Tam to wyrósł nad mszałem i słownikiem.
Było to zresztą dziecię smutne, poważne i myślące; uczyło się z zapałem, pojmowało szybko; w czasie zabaw rekreacyjnych, w okrzykach towarzyszów udziału nie brało; nie mięszało się do swawolnych wypraw na ulicę Dufouarre; nie znało, co to jest dare alapas et capilos laniare, i żadnéj roli nie odgrywało w zaburzeniach 1462 roku, które latopisy poważnie zaznaczają pod tytułem: „Szóstego rozruchu Wszechnicy“. Nie zdarzyło mu się chyba ani razu drwić z biednych uczniów kollegium Montaigu, za ich kapotki, od których nazwę swą brali, ani ze stypendystów kollegium Dornans za ich strzyżone na głowie koronki, i za ich trójmienne sutanki z sukna perskiego, koloru błękitnego i fioletowego, azurini coloris et bruni, jak się wyraża przywiléj kardynała Des Quatre-Couronnes.
Natomiast chłopiec najprzykładniéj uczęszczał do wielkich i małych szkół przy ulicy Świętego Jana z Beauvais. Pierwszym żakiem, jakiego ksiądz od Św. Piotra-de-Val, przed rozpoczęciem lekcyi prawa kanonicznego, spostrzegał naprzeciw swéj katedry w szkole Saint-Vendregesile, był zawsze Klaudyusz Frollo, skromnie przytulony do słupa. uzbrojony kałamarzem rogowym, gryzący pióro, piszący na wytartém kolanie, i jak w zimie, chuchający w palce. Pierwszym nadbiegającym słuchaczem, którego Jmei Pan Miles-d’Isliers, doktor dekretów, spotykał każdego poniedziałku rano przy otwieraniu bram szkoły Chef-St.-Denis, był również Klaudyusz Frollo. W szesnastym téż roku życia młody kleryk już dotrzymać mógł placu w teologii mistycznéj, Ojcom Kościoła; w teologii kanonicznéj Ojcom Soboru; w teologii scholastycznéj doktorom Sorbony.
Skończywszy teologię rzucił się do dekretów. Przeszedłszy Mistrza sentencyj, zajął się kapitularzami Karola Wielkiego; od nich, party nieugaszoném pragnieniem wiedzy, chłonął kolejno, jedne po drugich, dekretalie Teodora biskupa hispalskiego, dekretalie Boucharda biskupa Wormskiego, dekretalie Ivesa, biskupa z Chartres; późniéj dekreta Gracyana, stanowiące ciąg dalszy kapitularzów Karola Wielkiego; późniéj zbiór Grzegorza IX, późniéj epistołę Honoryusza III-go Super specula. Zbadał i przyswoił sobie obszerny i tłumny ten peryod walki prawa pospolitego z prawem kanoniczném, wyłaniający się z chaosu wieków średnich, peryod, który biskup Teodor otwiera w roku 618, a papież Grzegorz zamyka w 1227.
Po strawieniu dekretów, wpadł na medycynę i sztuki wyzwolone. Poznał naukę ziół i naukę leków zewnętrznych. Stał się biegłym w gorączkach i potłuczeniach, w ranach i puchlinach. Jakób d’Espars uznałby go był zu lekarza-fizyka, Ryszard Hellain za lekarza-chirurga. Z jednakiém powodzeniem przebiegł wszystkie stopnie wyzwoleństwa, mistrzowstwa i doktorstwa sztuk. Zgłębił filologię łacińska, grecką i hebrajską, świątynię potrójną, bardzo rzadko wówczas odwiedzaną. Była to prawdziwa gorączka zbierania i gromadzenia skarbów wiedzy. Do ośmnastego roku życia młody ten człowiek przeszedł wszystkie cztery fakultety; zdawało mu się, że jedynym celem życia jest: poznawać.
Około téj to epoki, nadzwyczaj gorące lato 1466 r. spowodowało straszną oną zarazą, która w samém tylko vice-hrabstwie paryzkiém zmiotła czterdzieści tysięcy ludzi z górą, między innemi, powiada Jan z Troyes, „mistrza Arnoula, astrologa królewskiego, wielce człowieka uczynnego, mądrego i dowcipnego.“ Rozeszła się akurat wieść po Wszechnicy, że ulica Tirechappe szczególniéj klęską dotknięta została. Tam zaś znajdowała się lenność, na któréj siedzieli rodzice Klaudyusza. Młodzieniec z trwogą pobiegł do rodzinnéj chaty. Ale zanim jéj próg przestąpił, już wiedział, że ojciec i matka nie żyli od wczora. Ocalał tylko braciszek mały, z powijaków nie wyszły, który leżał w kołysce i płakał. Z tego się odtąd składać miała cała rodzina Klaudyusza. Młodzian wziął dziecię na ręce i wyszedł, głęboko zadumany. Do téj pory żył jedynie nauką; zaczynał teraz żyć życiem.
Katastrofa ta była punktem przesilającym w istnieniu Klaudyusza. Sierota, starszy, głowa rodziny w dziewiętnastym roku, ujrzał się znienacka powołanym od wrażeń szkolnych do rzeczywistości. Więc wzruszony litością, namiętnie i ofiarnie przywiązał się do owego dziecka, do swego brata. Znajdował w uczuciu ludzkiém coś zarazem i dziwnego i słodkiego, on, który dotąd same tylko kochał książki.
Do szczególnego stopnia doszło to uczucie: w duszy równie świeżéj, była to jakby pierwsza miłość. Rozłączony od samego dzieciństwa z rodzicami, których prawie nie znał, zamknięty i jakby zamurowany w swych książkach, żądny przedewszystkiém wiedzy i nauki, zwracając wyłączną uwagę na się w badaniach, oraz na swą wyobraźnię rozkwitłą na sprawie literackiéj, biedny seminarzysta nie miał nawet czasu poczuć miejsca gdy w nim serce biło. Brat ten maleńki bez ojca, bez matki, spadający mu dziś nagle na barki jak z nieba, uczynił żak człowieka nowego. Spostrzegł, że jest coś innego jeszcze na świecie, oprócz rozumowań Sorbony i wierszy Homera; że dusza ludzka i tkliwych wrażeń potrzebuje; że życie bez pieszczoty i miłości byłoby kołowrotkiem suchym, skrzypiącym i rozdzierającym. Wyobrażał atoli sobie — był bowiem w wieku, który złudzenia złudzeniami zwykł zastępować — że same jedynie przywiązania pokrewne, że jedne tylko pokrewieństwa rodzinne są nieodbicie potrzebne, i że dość mu ukochać małego braciszka, by miéć czém wypełnić całe swoje istnienie.
Z całą tedy namiętnością charakteru już głębokiego, gorącego i w sobie skupionego, oddał się przywiązaniu dla małego swojego Janka. Słabe, nieszczęśliwe to stworzenie, miluchne, rumiane, o jasnych kędziorach, sierota rzucona na łaskę i wsparcie sieroty, wzruszało go do dna duszy; i jako myśliciel poważny jął zastanawiać się z miłosierdziem nieskończoném nad jego losem. Otoczył go pieczołowitością i staraniem, jak przedmiot kruchy i wymagający usilnéj ostróżności. Stał się dla dziecięcia czémś więcéj niż bratem: niemal jego matką.
Jehan był jeszcze u piersi, gdy matkę stracił; Klaudyusz oddał go do mamki. Okrom nadziału Tirechappe, w spadku po ojcu otrzymał on nadział du Moulin, zawisły lennictwem od czworobocznéj wieży Gentilly: był to młyn na wzgórzu przy zamku Winchestre (Bicêtre) Młynarka karmiła wówczas ładne niemowlę; wszystko razem znajdowało się tuż pod samym bokiem Wszechnicy. Klaudyusz odniósł do niéj małego swego Jehana.
Odtąd, czując na sobie ciężar do dźwigania, począł brać życie z bardzo poważnéj strony. Myśl o małym braciszku stała się dlań nie tylko rozrywką, lecz celem nauki. Postanowił poświęcić się całkiem przyszłości chłopca, za którą odpowiadał przed Bogiem, i o żadnéj innéj nie myśląc małżonce, o żadném inném nie marząc dziecięciu, oddać się szczęściu i pomyślności swego brata. Bardziéj więc niż kiedykolwiek polubił swój stan duchowny. Zasługi jego, nauka, stanowisko jako bezpośredniego lennika biskupstwa paryzkiego, na oścież otwierały przed nim podwoje Kościoła. Za szczególną dyspensą Stolicy Apostolskiéj w dwudziestym już roku życia został księdzem, i jako najmłodszy z kapelanów katedry notrdamskiéj otrzymał służbę przy ołtarzu, zwanym altare pigrorum (ołtarzem leniuchów), z powodu późnéj mszy przy nim odprawianéj.
Na tém miejscu, więcéj niż kiedykolwiek zatopiony w ukochanych swych książkach, które opuszczał na godzinkę jedynie dlatego, by pobiedz ku nadziałowi Moulin, szybko stał się przedmiotem szacunku i uwielbienia klasztoru, podziwiającego w nim ową mięszaninę nauki i surowości, tak rzadką w jego wieku. Z klasztoru rozgłos jego, jako uczonego, udzielił się niebawem ludowi, u którego, zwyczajem podówczas nierzadkim, zyskał nawet cokolwiek sławę czarnoksiężnika.
W chwili to właśnie, kiedy ostatniéj niedzieli postnéj śpieszył na służbę przy ołtarzu leniuchów, znajdującym się tuż obok drzwi chóru wychodzącego na nawę, na prawo, w pobliżu obrazu Najświętszéj Panny, w téj właśnie chwili uwagę jego obudziła gromada starych sekutnic, ujadająca do koła tapczana podrzutków.
Zbliżył się wtedy do nieszczęśliwéj małéj istoty, tak nienawistnéj i tak zagrożonéj. Niebezpieczeństwo w którém się biedactwo znajdowało, jego kalectwo, jego opuszczenie, myśl o osieroconym bracie, przywidzenie, które się naraz uczepiło wyobraźni Klaudyusza, że i biedny ten mały Janek mógłby również, w razie jego śmierci, być nędznie rzuconym na deskę podrzutków, wszystko to razem zbiegło się do serca młodego kapłana. Litość niewypowiedziana ścisnęła mu duszę i zabrał z sobą dziecię.
Gdy nieboraka wyciągnął z worka, znalazł go w istocie bezkształtnym nad wyraz. Bestyjstwo to małe miało brodawkę na oku lewém, głowę zapartą w ramiona, grzbiet powyginany, kość piersiową wystającą, nogi powykręcane; pomimo to wszakże nie wyglądało chorobliwie, a lubo niepodobna było odgadnąć, w jakiém narzeczu bełkotało, krzyk sam przecież oznajmiał zdrowie i siły nielada. Współczucie Klaudyusza wzmogło w się w skutek téj brzydoty; uczynił w swém sercu wotum wychowania dziecięcia, a to przez miłość dla swego brata, i w tym zamiarze, ażeby — jakiekolwiek byłyby w przyszłości błędy Jehanka — miał on za sobą na wszelki przypadek uczynek ów miłosierny, na jego intencyę spełniony. Był to rodzaj zaliczki dobrych uczynków, którą wnosił na rachunek młodziutkiego swego braciszka; był to akt miłosierdzia, rzucony niby z góry na ten wypadek, gdyby malcowi zabraknąć kiedy miało owéj monety, jedynéj jaką przyjmują u wejścia do raju.
Ochrzcił przybrane swe dziecko i nazwał je Quasimodo, bądź dlatego, że chciał tym sposobem naznaczyć dzień, w którym je znalazł, bądź téż, że mu chodziło o scharakteryzowanie, do jakiego stopnia biedne to mało stworzenie urodziło się niedojdą koszlawym i jakby niewykończonym. I zaprawdę, jednooki, garbaty, połamany podrzutek był chyba tylko niby-czémś (quasi-modo).

III.Immanis pecoris custos, immanior ipse.

Owóż do r. 1482 Quasimodo wyrósł. Od lat kilku był już dzwonnikiem katedry, a to z łaski swego przybranego ojca Klaudyusza Frollo, który został archidyakonem Jozajskim, z łaski swego lennego władzcy, Jego Miłości Ludwika de Beaumont, który po śmierci Wilhelma Chartier obrany został w roku 1472 biskupem paryzkim, z łaski Oliviera Ledaim, golibrody Ludwika XI, który z łaski Bożéj był królem.
Quasimodo był tedy katedralnym dzwonnikiem notrdamskim.
Z czasem wytworzył się pewien, nie wiem już jaki mianowicie, lecz ścisły związek dzwonnika z kościołem. Oddzielony na zawsze od świata podwójném nieszczęściem niewiadomego pochodzenia i potwornych kształtów ciała, uwięziony od niemowlęctwa w kole tém podwójnie nieprzebitém, nieszczęśliwy kaleka przyzwyczaił się w świecie tym widziéć to jedynie, co nie przekraczało murów święconych, które go cieniem swym przygarnęły i otuliły. Katedra stała się dlań stopniowo, w miarę jak się rozwijał i rósł, jajkiem, gniazdem, domem, ojczyzną, wszechświatem.
I niezawodnie istniał pewien rodzaj harmonii tajemniczéj i jakby wrodzonéj we wzajemnym stosunku téj istoty do tego gmachu. Gdy niemowlęciem jeszcze czołgał się kręcąc i skacząc w mroku jego uklepień, zdawał się być, przy ludzkiéj swéj twarzy, przy zwierzęcym układzie ciała, naturalnym płazem owéj posadzki wilgotnéj i posępnéj, na któréj cienie naczółków romańskich łamały się w tyle form dziwacznych.
Późniéj, gdy po raz pierwszy machinalnie się uczepił sznura wieżycowego, i zawiesiwszy się na nim, w dzwon uderzył, wywarło to na Klaudyuszu, przybranym jego ojcu, takie wrażenie, jakby posłyszał głos dziecka, któremu się język rozwiązał i które mówić zaczyna.
W ten to sposób, mało po mału, rozwijając się zawsze pod wpływem zarysów katedry, w niéj? żyjąc, w niéj sypiając, nigdy prawie z niéj nie wychodząc, każdéj chwili wystawionym będąc na tajemnicze jéj oddziaływania, skończył na tém, że się stał do niéj podobnym, że się w nią jakby wtłoczył, że się do niéj jako część do całości dosztukował. Wykulawione i kościsto popychane jego członki, wyciskały się i modelowały (że téj przenośni użyjemy) według ostro-zagłębionych kątów katedry, tak, że sam on zdawał się być jéj nie tylko mieszkańcem, lecz jeszcze jakby naturalném jéj wypełnieniem. Możnaby prawie powiédzieć, że przybrał jéj formę, jak ślimak bierze formę swojéj skorupy. Było to jego mieszkanie, jego kryjówka, jego osłona. Między starym kościołem a nim zachodziło tyle głębokiego współczucia instynktowego, tyle powinowactw magnetycznych i materyalnych, że Quasimodo przystawał do gmachu, jak żółw do swojéj siedziby. Chropowata katedra była jego skorupą.
Uważamy za zbyteczne ostrzegać czytelnika, że nie trzeba dosłownie brać figur, których zmuszeni jesteśmy tu używać dla wyrażenia szczególnéj téj spółki, symetrycznéj, bezpośredniéj, niemal jednoosnownéj, jaka się wyrobiła między człowiekiem a gmachem. Nie ma również potrzeby mówić, do jakiego stopnia człowiek obznajmił się i oswoił z całą katedrą, w skutek długiéj i ścisłéj z nią zażyłości. Był w niéj rzeczywiście jak u siebie, jak we własném legowisku. Nie znalazłbyś lochu, którego on nie zgłębił, nie było wyżyny, na którąby się nie wgramolił. Bardzo często zdarzało mu się włazić po frontonie na stóp kilkadziesiąt, przy pomocy samych jeno wypukłości rzeźby. Wieże, na których zewnętrznéj powierzchni widziano go nieraz, kiedy nakształt jaszczurki wił się po ścianie ich prostopadłéj, dwie owe olbrzymie siostrzyce bliźnięce, tak wysokie, tak groźne, tak przerażające. nie nabawiały go ani zawrotu głowy, ani strachu, ani wstrząśnień odurzających. Patrząc, jak mu one pod ręką łagodniały, jak przychylnie podsuwały pod jego stopy wszystkie swe zgięcia i gzémsy, byłbyś powiedział, że je ugłaskał i oswoił. W skutek częstych przeskakiwań, wierceń się i wspinań po nad przepaściami olbrzymiéj katedry, stał się niejako małpą i kozą dziką, tak samo jak dzieciak kalabryjski pływa pierwéj, nim chodzić zacznie, i igra z morzem, zanim z kolebki wylézie.
Zresztą, nie tylko ciało jego zesklepiać się zdawało na obraz i podobieństwo katedry, ale jeszcze i jego dusza. W jakim mianowicie dusza ta była stanie? w jakie się fałdy i zmarszczki ułożyła? jakie kształty przybrała pod węzłową ową pokrywą i śród tego dzikiego osamotnienia? trudno rzeczywiście określić. Quasimodo urodził się jednookim, garbatym, kulawym. Klaudyusz Frollo cierpliwością niezmierną i niezmiernym trudem zdołał nauczyć go mówić; fatalność atoli nieubłagana uczepiła się biednego podrzutka. W czternastym roku życia gdy został dzwonnikiem katedralnym, nowe kalectwo nawiedzić go przyszło. Dzwony pozrywały mu błonki słuchowe: zrobił się głuchym. Jedyne podwoje, jakie mu natura zostawiła odchylonemi na świat, zamknęły się mu nagle na zawsze.
Zamykając się zaś, ucięły jedyny promień uciechy i światła, jaki jeszcze przenikał do duszy Quasimoda. Dusza ta pogrążyła się w noc głęboką. Smutek nieszczęśliwca stał się nieuleczonym i zupełnym, jak i jego brzydota. Dodajmy, że głuchota uczyniła go w pewnéj mierze niemym. Od chwili, gdy spostrzegł że jest głuchym, nie chcące się wystawiać na śmiechy bliźnich, stanowczo skazał siebie na milczenie, które wtedy chyba przerywał, kiedy był sam jeden. Własnowolnie skrępował sobie język, który mu takim nakładem pracy rozplątał był Klaudyusz Frollo. Ztąd pochodziło, że gdy konieczność zmuszała go do mówienia, język jego był ciężki, niezręczny, i obracał się jako drzwi na zardzewiałych zawiasach.
Gdybyśmy teraz usiłowali przeniknąć do saméj duszy Quasimoda przez grubą i twardą tę łupinę; gdybyśmy mogli zmierzyć głębiny owéj organizacyi bezdarnie zlepionéj; gdyby nam daném było zaglądnąć przy pomocy pochodni za te organa nieprzenikliwe, przetrząść ukryte wnętrza téj nieprzejrzystéj istoty, oświetlić ciemne onéj zakątki, zwiedzić niedorzecznie poucinane w niéj przejścia na głucho zamurowane okna, i rzucić naraz żywą strugę świateł na psychę przykutą u dna téj jaskini, znaleźlibyśmy bezwątpienia biedaczkę w postawie równie nędznéj, skulonéj i cherlaczéj, jak owi więźnie w „ołowiankach“ weneckich, którzy skurczeni we dwoje, starzeli w pudłach kamiennych, nizkich zanadto i krótkich za wiele.
Pewném jest, że duch usycha w ciele chybioném. Quasimodo niewyraźnie tylko czuł w swojém wnętrzu duszę błąkającą się tam omackiem i na oślep, a do niego samego podobną. Wrażenia przedmiotów podlegały wpierw znacznemu przełamaniu, zanim się do jego myśli dostały. Mózg jego był zbiornikiem szczególnym: pojęcia, które tamtędy przebiegały, wychodziły ztamtąd całkiem pokręcone. Pojęcie, sąd, myśl, wypływające z owego przełomu i zgmatwania, z konieczności saméj musiały być rozstrzelone i spaczone.
Ztąd tysiączne ułudy wzroku, tysiączne rozbryzgi wyobrażeń, tysiączne wyboje uczuć, śród których dusza się kołatała, raz szalenie rozhukana, to znów idyotycznie osowiała.
Pierwszym skutkiem fatalnéj téj organizacyi było jakieś zamglenie wzroku na otaczające przedmioty. Quasimodo nie odbierał od nich prawie żadnego wrażenia bezpośredniego. Świat zewnętrzny wydawał się mu daleko więcéj oddalonym, niżeli ludziom zwyczajnym.
Drugi skutek upośledzenia wyrażał się tém, że czyniło go ono złośliwym.
Był on w istocie złośliwym, bo był dzikim; był zaś dzikim, bo był brzydkim. Miała natura jego własną swą logikę, jak nasza swoją.
Siła jego, tak niesłychanie rozwinięta, stanowiła także jednę z przyczyn jego złośliwości. Malus puër robustus, powiada Hobbes.
Zkądinąd trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że złość nie była zapewne cechą jego wrodzoną. Od pierwszego swego występu na świat czuł się, późniéj widział się pogardzonym, oplwanym, odepchniętym. Słowo ludzkie nigdy dlań nie brzmiało inaczéj, tylko naigrawaniem się lub przekleństwem. Dorastając, samą jeno nienawiść znajdował dokoła siebie. Brał ją. Przejął się złością powszechną. Podjął oręż, który go ranił.
Zresztą niechętnie tylko zwracał twarz swą w stronę żyjących; katedra mu wystarczała. Zaludnioną była marmurowemi posągami królów, świętych, biskupów, którzy mu przynajmniéj śmiechem w żywe oczy nie parskali, darzyli go owszem spojrzeniem spokojném i łaskawém. Inne posągi, mianowicie potworów i szatanów, wcale mu wstrętu nie okazywały, jemu Quasimodo. Zanadto po temu był do nich podobny. Szydziły one raczéj z innych ludzi. Święci byli jego przyjaciołmi i błogosławili mu; poczwary nie były jego nieprzyjaciołmi i broniły go. To téż często i serdecznie wylewał się przed niemi. Skurczony przed którąkolwiek z tych postaci, godziny nieraz całe pędził na samotnym z nią rozhoworze. Gdy kto nadchodził, uciekał jako kochanek złapany na serenadzie.
Inie tylko społeczeństwem była mu katedra; stała mu ona za wszechświat, za całą przyrodę. O innych szpalerach nad te, co dlań wciąż kwitły na szybach, nie marzył; o innych cieniach nad spadające z gęstych, bujnych, gałęzisto splecionych, ptastwem zasianych kapitelów saksońskich, nie myślał; innych gór nad kolosalne wieże kościoła, i innego oceanu nad Paryż szumiący u stóp ich, nie pragnął.
Do czego się jednak najmocniéj przywiązał w tym gmachu matczynym, co najżywiéj budziło w nim duszę do swobodnego i radośnego rozwoju skrzydeł, które tak nędznie kurczyć musiała w pokutnéj swojéj pieczarze, co go niekiedy czyniło nawet całkiem szczęśliwym, to dzwony. Kochał je, pieścił, rozmawiał z niemi, rozumiał ich język. Od sygnaturki w wieżyczce nadśrodkowéj, aż do ogromnego dzwonu frontowego, wszystkie jednaką otaczał czułością. Dzwonniczka śródszczytowa i dwie wieże naczelne były dla niego jakby trzema wielkiemi klatkami, których ptastwo, przez niego chowane, dla niego jedynie śpiewało. A wszakże owe to dzwony przyprawiły go o głuchotę; ale bo téż często rodzice najmocniéj kochają te właśnie dzieci, które najwięcéj zgotowały im cierpień.
Dodać także należy, że były to jedyne głosy, które jeszcze mógł słyszéć. Z tego tytułu największą z tych mass śpiżowych, uważaćby trzeba za jego sułtankę. Ją przed innemi przenosił w téj gromadzie dziewcząt hałaśliwych, wiercących się w około niego w dniach świątecznych. Zwała się ona, ta wielka muszkieter-baba, Marya. Mieszkała w naczelnéj wieży południowéj, sam na sam ze swoją siostrą Jakóbiną, panienką umiarkowańszych nieco rozmiarów, osadzoną tuż obok na zagrodzie mniéj obszernéj. Owa Jakóbina nazwaną tak została od imienia małżonki Jana Montagu, który dzwon ten ofiarował kościołowi; co mu wszakże nie przeszkodziło pójść z głową uciętą na cmentarz Montfaucon. W wieży drugiéj znajdowało się sześć innych dzwonów, a tyleż mniejszych zamieszkiwało dzwonniczkę szczyto-krzyżowniczą, razem ze dzwonem drewnianym, w który bito jedynie raz do roku od południa wielkiego czwartku do ranka wielkiéj soboty. Quasimodo posiadał tedy piętnaście poddanych w swém państwie, którego królową była gruba Marychna.
Niezdołalibyśmy sobie wyobrazić, jaka to radość ogarniała go w dnie wielkich uroczystości. W chwili gdy archidyakon wyséłając go wyrzekł słówko magiczne: „Możesz“, pędził on na dzwonnicę po schodkach świdrowych szybciéj, niżby kto inny potrafił z niéj zbiegać. Cały zdyszany wpadał do otwartéj świetlicy wielkiego dzwonu; patrzał nań chwilkę ze skupieniem i miłością; poczém poséłał kilka słów słodkich i głaskał dłonią jako dzielnego rumaka, na którego długa czeka wyprawa. Żałował go, że tak ciężkie trudy ma do przebycia. Po tych wstępnych pieszczotach, nachylał się ku swym pomocnikom, znajdującym się na niższém piętrze wieży, i znak umówiony poséłał. Ci zawieszali się u sznurów, winda zgrzytnęła, i ogromny piston metaliczny zwolna zaczynał się kołysać. Cały wzruszony, Quasimodo wzrokiem ruchy jego śledził. Pierwsze uderzenie buławy sercowéj o ściany śpiżowca, drżeniem przejmowały dylaste rusztowanie, na którém był zawieszony. (Quasimodo podskakiwał i ryczał wraz z dzwonem. „Rznij“ wrzeszczał, wybuchając śmiechem szalonym. Tymczasem wzmagała się siła zamachu świątecznika, i w miarę jak dzwon opisywał kąty coraz szerzéj rozwarte, roztwierało się i oko Quasimoda coraz więcéj i więcéj roziskrzone i płomienne. Nareszcie, następował moment walny: dzwon doszedł do najwyższéj możebnéj zamaszystości. Trzęsła się wieża cała; posadzki, dachy, ściany, wszystko razem huczało i drgało od podwalin budowy do podwoistych stropów. Quasimodo wrzał wówczas pianami grubemi; rzucał się w tył i naprzód, drgał wraz z wieżą od stóp do głowy. Dzwon rozjadły i rozchychotany wysuwał kolejno ku obu otworom wieży swą paszczę bronzową, zkąd się wyrywał oddech ten burzliwy, słyszany na cztery mile dokoła; Quasimodo stawał naprzeciw paszczy rozwartéj; przysiadywał, podnosił się za każdym odlewnym zwrotem dzwonu, pożądliwie chłonął w siebie gwałtowne te podmuchy, spoglądał kolejmo to na plac głęboki, mrowiący się ludem na dwieście stóp pod nim, to na potężną miedzianą gomołę, która od sekundy do sekundy nadlatywała by zawyć mu w ucho słówko dobitne. Była to, powtarzamy, jedyna mowa, którą mógł jeszcze słyszéć i rozumiéć, był to jedyny ton, który mu przerywał milczenie powszechne. Rozpływał się téż w nim, jak ptak w promieniach słońca. Nagle, gorączka dzwonu chwytała w swe objęcia jego samego; wzrok mu się rozpalał niezwykle; stawał, zaczajał się, pilnował dogodnego zwrotnego rzutu niedzielnika, jak pająk przelotu muchy pilnuje, i ciskał się nań naraz gwałtownie całém ciałem bez pamięci. Wówczas, zawieszony nad przepaścią, pchnięty w przerażające zapędy rozhuśtanego dzwonu, porywał rozgorzałego potwora za mosiężne ucha, ściskał go kolanami, wpierał weń pięty, i całym naporem swojego skoku, całym ciężarem ciała podwajał szał jego uderzeń. Wieża tymczasem nie przestawała się chybać, on wrzeszczał i zgrzytał zębami, ryże włosy jeżyły mu się na głowie, pierś holowała miechem kowalskim, oko pałało płomiennie, potworny śpiżowiec cały zdyszany rżał pod nim; wówczas nie był to już ani wielki dzwon katedralny, ani Quasimodo: było to jakieś widziadło, wir, burza; wścieklizna oklepem na huku; upiór pazurami wpity w grzbiet napowietrznego rumaka; dziwotwór bajeczny z pół człowieka i pół dzwona; coś w rodzaju strasznego Astolfa, unoszonego na rozhukanym smoku z bronzu żywego.
Obecność istoty téj nadzwyczajnéj napełniała katedrę całą nie wiem już jakiemi tchnieniami życia. Zdawało się, a przynajmniéj takie przesądne i powiększające krążyły śród gminu baśnie, że się z niéj wydobywały kłęby tajemniczych mgieł jakichś, które ożywiały wszystkie kamienie kościoła i najgłębsze jego wnętrza poruszały. Dość było wiedziéć, że dzwonnik jest tam, by na własne oczy widziéć żyjące i poruszające się posągi portyków i galeryj. I poniekąd katedra zdawała się być pod jéj ręką w rzeczy saméj jakąś istotą łagodną i pokorną; na jego tylko wolę czekała, ilekroć oderwać się zapragnęła; on był geniuszem rodowym, stróżującym wszystkie jéj kąty i kryjówki. Gotów byłbyś powiedziéć, że jego duchem oddychał gmach ten niezmierny. Pełno go było wszędzie, mnożył się on tu, jakby na wszystkich punktach jednocześnie. Raz widziałeś z przerażeniem na samym wierzchołku wieży dziwnego jakiegoś karzełka, który się wdrapywał, wił i pełzł na czworakach, wysuwał się na zewnątrz nad przepaścią, piął się z gzemsu na gzems, i zapadał we wnętrzu rzeźbionego jakiego gryfa: był to Quasimodo, spędzający kruków. To znowu potrącałeś w ciemnym jakim zakątku nawy bocznéj o gatunek żyjącéj mary, zwiniętéj w kłębek i sapiącéj: był to Quasimodo pogrążony w dumach. Innym znowu razem rzucał ci się w oczy u dołu dzwonniczki łeb ogromny z wiązką bezładnie rozrzuconych członków, huśtający się zapalczywie na końcu sznura: był to Quasimodo wydzwaniający na nieszpory lub Anioł-Pański. Często w nocy spostrzegano kształt jakiś ohydny, błąkający się śród koronkowo przetkanych cienkich balustrad, wieńczących obie wieże i brzegi nadołtarzowego naczółka katedry: i tym jeszcze razem był to garbusek notrdamski. W takich zdarzeniach, mówiły sąsiednie kumoszki, kościół nabierał czegoś fantastycznego, nadnaturalnego, okropnego; tu i tam otwierały się paszcze, zapałały się ślepie kamiennych jaszczurek; słyszéć się dawały ujadania psów dzikich, grzechotnic i poczwarników, czuwających we śnie i na jawie, z wyciągniętemi szyjami, z pyskami rozwartemi, dokoła olbrzymiéj, kolczato najeżonéj katedry. Jeśli zaś miało to miejsce w noc Bożego Narodzenia, podczas gdy wielki dzwon, zdający się stękać z wysilenia, wzywał wiernych na uroczystą pasterkę, wtedy ciemne oblicze katedry takim zapływało wyrazem, że sambyś przysiągł, iż różyczkowa jego tarcza iskrami sypała na tłumy, gdy główne podwoje chłonęły i pożerały lud boży. Wszystko to właśnie czynił Quasimodo. Egipt byłby go wziął za Boga téj świątyni; wieki średnie mieniły go złym jéj duchem; a on był jéj duszą naprawdę.
I to do tego stopnia, że dla tych którzy wiedzą, że Quasimodo istniał, kościół Najświętszéj Panny Paryzkiéj jest dziś pustym, głuchym, obumarłym. Czuje się, że tu coś znikło i przepadło. Próżnia zaległa kolosalne to ciało. Szkielet to tylko sterczący dumnie. Duch go potężny opuścił, siedziba jeno po nim została, nie więcéj. Ma to pozór czaszki, w któréj są jeszcze otwory na oczy, ale gdzie już nie ma spojrzenia.

IV.Pies i jego pan.

Była przecież na świecie istota, którą Quasimodo wyłączał ze swéj nienawiści i złości do innych, a którą kochał tyleż, jeżeli nie więcéj, co i swą katedrę. Istotą tą, Klaudyusz Frollo.
Rzecz prosta. Klaudyusz Frollo dał mu przytułek, on go wykarmił, on wychował. U kolan to Klaudyusza Frollo zwykł był Quasimodo szukać obrony i ratunku w chwilach, gdy będące jeszcze dzieckiem, uciekać nieraz musiał przed ujadaniem psów i uliczników. Klaudyusz Frollo nauczył go mówić, czytać i pisać. Nareszcie Klaudyusz to Frollo uczynił go dzwonnikiem katedralnym. Dać zaś Quasimodowi w zamężcie wieżę wielko-dzwonniczną, to tyle, co dać Romeowi Juliettę.
To téż i wdzięczność Quasimoda była głęboką, namiętną, bezgraniczną; i lubo oblicze przybranego jego ojca nieraz się zasępiało groźnie, lubo mowa jego była zwyczajnie twardą, krótką, rozkazującą, to przecież wdzięczność ta nigdy ani na jednę chwilę nie uległa zmianie lub pokusie najmniejszéj. Archidyakon miał w Quasimodo niewolnika najuleglejszego. Gdy biedny dzwonnik ogłuchł, ustalił się między nim a Klaudyuszem Frollo pewien rodzaj języka znakowego, tajemniczego, im samym tylko zrozumiałego. W ten sposób archidyakon był jedyną istotą ludzką, z którą Quasimodo związek zachował. Stosunki jego z tym światem ograniczały się na dwóch rzeczach, Ra katedrze i Klaudyuszu Frollo.
Wpływ archidyakona na dzwonnika i przywiązanie dzwonnika do archidyakona, nie dadzą się do niczego porównać. Dość było jednego skinienia Klaudyusza, dość było wiedziéć, że to mu uczyni jakąś przyjemność, by Quasimodo gotów był rzucić się z wysokości wież katedralnych. Szczególne to zjawisko owéj siły fizycznéj, doszłéj w Quasimodo do rozwoju tak nadzwyczajnego, a ślepo przezeń oddanéj na rozkazy cudze! Było w tém niewątpliwie poświęcenie synowskie, przywiązanie rodzinne; ale był téż urok i wpływ jednego ducha na drugi. Jestestwo nieszczęśliwe, kalekie, niezgrabne, stało tu, z głową pochyloną i wzrokiem błagającym, w obec umysłu podniosłego i głębokiego, wyższego i potężnego. Przytém i nadewszystko, była w tém wdzięczność. Wdzięczność do tyla posunięta ku swym najdalszym krańcom, że z niczém nie umielibyśmy jéj zestawić. Cnota ta nie jest z rzędu tych, których najpiękniejsze przykłady znajdują się śród ludzi. Powiemy więc, że Quasimodo kochał archidyakona, jako żaden pies, żaden koń, żaden wielbłąd nie kocha swojego pana.

V.Ciąg dalszy o Klaudyuszu Frollo.

W 1482 Quasimodo miał około lat dwudziestu, Klaudyusz Frollo około trzydziestu sześciu. Jeden wyrósł, drugi postarzał.
Klaudyusz Frollo nie był to już prosty żak z kollegium Torchi, czuły opiekun małego dziecięcia, filozof młody i marzący, który wiele rzeczy znał i nie znał wielu. Był to kapłan surowy, poważny, chmurny, dusz przewodnik, wielebny archidyakon Jozajski, drugi przybocznik biskupa, mający na swéj głowie dwa dekanaty, Montlhery i Châteaufort, oraz sto sześćdziesiąt probostw wiejskich; osobistość dumna a ponura, przed którą drżeli chłopcy-śpiewaki w komżach i albach, zakrystyanie, bracia od Św. Augustyna, jutrzenni klerycy Najświętszéj Panny katedralnéj, gdy on zwolna postępował pod wysokiemi wspięciami chórów, wspaniały, zamyślony, z rękami skrzyżowanemi i z głową tak na piersi pochyloną, żeś z całéj jego głowy widział tylko czoło wyłysiałe.
Dominus Klaudyusz Frollo nie opuścił zresztą ani nauki, ani starań około wychowania młodszego swego brata, dwóch głównych zajęć swojego życia. Z czasem atoli przymięszało się trochę goryczy do rzeczy tych tak słodkich. — Z laty — powiada Paweł Diakon — najlepsze sadło jełczeje. Mały Jehan Frollo, przezwany du Moulin czyli Wiatrakiem, może z powodu miejsca, w którém się wykarmił, a może i z innéj jakiéj przyczyny, poszedł akurat w kierunku najmniéj przez Klaudyusza pożądanym. Starszy brat liczył na ucznia pobożnego, pokornego, pracowitego, szanowanego. A tu właśnie braciszek młodszy, niby owe drzewka świeże, zawodzące usiłowania ogrodnika i uporczywie zwracające się w stronę, zkąd otrzymują światło i powietrze — braciszek ten, mówimy, właśnież puszczał najbujniejsze i najrozkoszniejsze gałązki jedynie od strony hultajstwa, nieuctwa i rozpusty. Był to prawdziwy szatan, rozwydrzony niezmiernie, co marszczyło brwi dom Klaudyuszowi, ale téż i niezmiernie śmiały a dowcipny, co znowu wywoływało uśmiech na usta starszego brata. Klaudyusz oddał go był do tego samego kollegium Torchi, gdzie sam niegdyś spędził pierwsze lata rozmyślań i pracy; boleśnież mu było, że świątynia owa, kędy wpierw tryumfami brzmiało imię Frolla, w imieniu tém dziś uosobione zgorszenie widziało. Z tego to powodu prawił niekiedy Jehankowi długie i wcale niewesołe kazania, które od a do z najpobożniéj połykał; ostatecznie bowiem młody niewart wcale niezłe miał serce, jak się to daje widziéć we wszystkich komedyach. Tam niemniéj przecież po każdém takiém kazaniu, najspokojniéj wracał do wątka dawnych psot i nieprawości. Raz, idąc za szanowną od wieków wiecznych podziśdzień tradycyą szkolną, wyszczutkował i wyczubił, na powitanie, jakiegoś futora (zwano tém słowem nowonadpływających do Wszechnicy); to znowu, gdzieindziéj, podjudził i podburzył gromadę żaków do klassycznéj wyprawy na gospodę, quast classico exeitati, do wytłuczenia winiarza „kijami całkiem szkodliwemi“, przy wesołych okrzykach i skokach dokoła fontanny z poszczepanych w piwnicy beczek. Innego dnia zjawiło się sążniste curriculum diei po łacinie, które Klaudyuszowi podawał skurczony monitorek kollegialny, i gdzie na marginesie ze smutkiem czytałeś opłakane streszczenie przełożonego: Rixa; prima, causa vinum optimum potatum. Nareszcie... o zgrozo, w dziecku szesnastoletniém!... mówiono nawet, że uniesienia Jehanka sięgały niekiedy aż ku ulicy Glatigny...
Zniechęcony tém wszystkiém i zawiedziony w swych uczuciach ludzkich, Klaudyusz z tém większym zapałem rzucił się w objęcia nauki, siostry téj, która ci przynajmniéj, w żywe oczy nie parska i zawsze płaci acz monetą cokolwiek lichą i pustą, usługi sobie świadczone. Stawał się więc coraz bardziéj uczonym, a jednocześnie, następstwem naturalném, coraz bardziéj w pełnieniu powinności ścisłym jako kapłan, a coraz smutniejszym jako człowiek. Dla każdego z nas istnieją pewne linie równoległe między umysłem, charakterem i obyczajami naszemi, linie rozwijające się bez przerwy, a urywające się jedynie przy wielkich wstrząśnieniach życia.
Klaudyusz Frollo, przebiegłszy od młodości całe już prawie koło wiadomości ludzkich, pozytywnych, zewnętrznych, przed każdym otwartych i każdemu dostępnych, a nie chcąc zatrzymać się ubi defuit orbis, zmuszonym był niemal fatalnie iść daléj i szukać innych pokarmów dla nienasyconéj żądzy i czynności niezmordowanéj swojego umysłu. Starożytny symbol węża kąsającego się za ogon, stosuje się przedewszystkiém do nauki. Zdaje się, że Klaudyusz Frollo doświadczył tego na sobie. Wiele osób poważnych zapewniało, że wyczerpawszy fas wiedzy ludzkiéj, śmiał on zagłębić się w jéj nefas. Kosztował on — mówiono — każdego z kolei jabłka z drzewa poznania, i czy to z głodu, czy z przesytu, skończył na tém, że ukąsił i za owoce wzbroniony. Brał on kolejno udział, jakeśmy to pierwéj nadmienili, w dysputach teologów sorbońskich, w zgromadzeniach sztukmistrzów opieki Św. Hilarego, w naradach dekretystów wezwania Św. Marcina, w kongregacyach lekarzy u kropielnicy Najświętszéj Panny, ad cupam Nostrac-Dominae, Wszystkie potrawy dozwolone i potwierdzone, które cztery te wielkie kuchnie zwane fakultetami, mogły przygotować i podać umysłowi, spożył on skwapliwie, i pierwéj nim głód zaspokoił, sytość go opanowała. Wówczas jął grzebać, głębiéj, daleko niżéj, po pod całą tą nauką skończoną, materyalną, ograniczoną, i hazardując może zbawienie swéj duszy, zasiadł w jaskini u owego tajemniczego stołu alchemików, astrologów i hermetyków, przy którym Averroes, Wilhelm paryzki i Mikołaj Flamel koniec jeden zajmują w wiekach średnich, a który drugim wydłuża się na Wschód, przy blaskach siedmioramiennego świecznika, aż do Salomona, Pitagorasa i Zoroastra,
Tak przynajmniéj sądzono, słusznie czy niesłusznie.
Pewném jest, że archidyakon często odwiedzał cmentarz Św. Niewiniątek, gdzie, co prawda, spoczywały zwłoki jego ojca i matki, pospołu z innemi ofiarami powietrza z r. 1466, lecz gdzie Klaudyusz daleko mniéj zajętym się zdawał pobożnością, przy nagrobkowym ich krzyżu, niżeli dziwnemi figurami, obciążającemi pomnik Mikołaja Flamela i Claude-Pernella, wzniesiony tuż obok!
Pewném jest, że widywano go często, jak się przemykał przez ulicę Lombardów i skrycie wchodził do małego domku, położonego na rogu ulicy Marivault. Był to dom zbudowany niegdyś przez Mikołaja Flamel, i od śmierci swego właściciela, przypadłéj około r. 1417, zalegający pustką i zapadający w ruinę, tak dalece alchemicy i tygielkarze wszystkich krajów zniszczyli jego ściany, pisząc na nich swoje tylko nazwiska. Kilku sąsiadów twierdziło nawet, że widziano raz przez szczelinę, jak archidyakon kopał, rył i przewracał ziemię
w dwóch owych piwnicach, których belki ostrogowe zasiane były wierszami i hieroglifami bez liku, skreślonemi ręką samego Flamela. Przypuszczano, że Flamel zakopał był przed laty w tych piwnicach kamień filozoficzny; i hermetycy w ciągu dwóch wieków, od Magistrina do ojca Pacifika, nie przestawali męczyć zaklętéj téj gleby, aż dopóki dom tak niemiłosiernie strzeżony i pokiereszowany, w pył się nie rozleciał pod ich stopami.
Pewném jest również, że archidyakon nie umiał się obronić szezególnéj jakiejś namiętności do symbolicznych odedrzwi katedralnego kościoła, do czarnoksięzkiéj owej karty, wyrytéj na kamieniu przez biskupa Wilhelma paryzkiego, który téż bez wątpienia i potępiony został, że tak piekielny ustęp zamięszał do poematu wiekuiście śpiewanego przez resztę gmachu. Arehidyakon Klaudyusz — jak utrzymywano — miał obok tego zbadać i zgłębić kolosów. Krzysztofa, ów wysoki, zagadkowy posąg, wznoszący się wówczas przy wejściu do babińca, a lekceważąco zwany przez pospólstwo Starym jegomościem. Ale co najbardziéj wszystkich zastanawiało, to właśnie nieskończone owe godziny, jakie Frollo tak często pędził, siedząc na progu babińca, przed rzeżbami odedrzwi, w rozmarzonych zachwytach to nad dziewicami nieroztropnemi i ich przewróconemi lampami, to nad dziewicami mądremi, czujnie i prosto trzymającemi lampy swe w ręku. Inną jeszcze razą z przerażeniem spoglądano na archidyakona, gdy w myślach obliczał kąt spojrzenia tego oto kruka, który umieszczon u lewego frontowego wejścia do katedry, mierzył w tajemnicy pewien punkt jej wnętrza, gdzie niewątpliwie schowany był kamień filozoficzny, jeśli już go nie było w piwnicach Flamela. Mówiąc nawiasowo, szczególne to było przeznaczenie Katedry Najświętszéj Panny z owych czasów, że ją tak silnie a jednocześnie, choć ze względów różnych, kochały dwie istoty do tyla niepodobne do siebie: Klaudyusz i Quasimodo. Kochał ją jeden, gatunek pół-człowieka dzikiego i instynktowego, dla jéj piękna, dla jéj postawy, dla harmonijnych wdzięków wydobywających się z przepysznéj jéj całości; kochał ją drugi, dusza namiętna, wypracowana a rozbujała, dla jéj znaczenia, dla jéj mitologii, dla symbolu rozwiniętego pod frontową rzeźbą, jako pismo niewyraźne, przemazane na tablicy marmurowéj pod pismem powtórnie skreśloném; słowem, kochał ją ten drugi dla zagadek, wiecznie przez nią umysłowi stawianych.
Pewném jest nakoniec, że archidyakon przykuł się, zrósł się prawie z pewną maleńką, tajemniczą celką, do któréj, jak zapewniano, nikt a nikt, sam biskup nawet, nie mógł wchodzić bez jego upoważnienia, a która się mieściła w jednéj z dwóch wież katedralnych, téj miamowicie, co wychodziła na plac tracenia, czyli grevski. Celkę ową kazał niegdyś wykuć u samego prawie szczytu wieży, śród gniazd kruczych, biskup Hugo bezansoński[13], który tam w swoim czasie sztuki czarne wyrabiał. Co mianowicie obejmowała ta celka, nikt nie wiedział; często atoli, śród nocy, gdyś stanął na wybrzeżach Wygonu katedralnego, spostrzedz mogłeś w jéj okienku wydrążoném w tylnéj ścianie wieży, jakieś migotanie światełek czerwonych, dziwnych, to się zjawiających, to niknących, i znów wyskakujących w odstępach czasu krótkich, równomiernych — migotanie zdające się biegać w takt zdyszanych podmuchów mieszka, pochodzące raczéj z płomienia, niż ze światła. W cieniu na téj wyżynie wywierało to skutek dziwny, a poczciwe kumoszki mówiły wtedy do siebie: „To archidyakon dmucha! piekło skrzy się tam w górze!“
Rzecz dobrze zważywszy, nie było jeszcze w tém wszystkiém wielkich dowodów czarnoksięztwa; tém niemniéj przecież dymu akurat miałeś na tyle, by przypuszczenie o obecności ognia mogło być uzasadnioném; zwłaszcza gdy i tak już imię archidyakona strasznym a głuchym śród gminu tętniło rozgłosem. Ze swojéj strony jednak zmuszeni jesteśmy powiedziéć, że nauki egipskie, nekromancya, magia, nawet najbielsza i najniewinniejsza, nie znały wroga odeń zaciętszego i oskarżyciela nielitościwszego przed obliczem wielebnych officyałów Najświętszéj Panny paryzkiéj. Ale, czy to był wstręt szczery, czy udana tylko gra łotra krzyczącego: hej! na pomoc! trudno już było archidyakonowi w każdym razie rozpędzić chmurki podejrzeń z czoła uczonych mężów kapituły, która go uważała za duszę zbłąkaną w przedsionkach piekła, zapadłą w jaskinię kabalistycznych praktyk, tłukącą się śród mroku potajemnych nauk. A i lud także nie dał się wyprowadzić w pole: kto choć trochę posiadał przenikliwości, brał wręcz Quasimoda za djabła, a Klaudyusza Frollo za czarnoksiężnika. Widoczném było, że dzwonnik obowiązany był służyć arechidyakonowi przez pewien tylko okres czasu, po upływie którego porwać miał jego duszę w zamian za ziemskie myto. Ztąd téż archidyakon, pomimo nadzwyczajnéj surowości życia, krzywém okiem widziany był u ludzi z gruntu świątobliwych, i nie znalazłbyś węchu na tyle w pobożności niewyćwiczonego, iżby ci takowy od razu nie zwietrzył, co się to święciło pod tą sutaną na piersi i pod wyłysiałą czaszką na karku.
W gruncie, jeżeli wraz z laty w sumieniu jego rzeczywiście potworzyły się głębokie jakie rozpadliny, to już niezawodnie coś podobnego w sercu jego mieścić się musiało. Tak przynajmniéj wypadało wnosić z rozglądu po téj twarzy oryginalnéj, na któréj żaden promień duszy nie lśnił inaczéj, jeno jakby skróś mgły ciemne. Bo i zkądby mu ta wczesna łysina na głowie? Zkąd te zadumy ciężkie i głębokie? zkąd westchnienia ustawicznie pierś jego podnoszące? Jaka myśl tajemna zmuszała jego usta do tak gorzkiego uśmiechu, gdy jednocześnie brwi zmarszczone zbliżały się ku sobie, jako dwie do boju gotujące się jaszczurki? Z jakiego powodu resztka jego włosów już siwiała? Czém był ów ogień wewnętrzny, w spojrzeniu jego buchający niekiedy tak siarczyście, że oczy wyglądały mu wtedy jak dwa otwory wybite w rozgorzałym piecu?
Objawy gwałtownéj jakiéjś gorączki duszy doszły do wysokiego stopnia natężenia, szczególnie w epoce opowiadanych tu wypadków. Ileż to razy żaczek chóralny, znalazłszy się sam na sam w kościele z archidyakonem, uciekał z przestrachu przed rozgorzałym jego wzrokiem. A i w obecności ludzi, w czasie nabożeństwa, przed samym ołtarzem, czyliż to raz zdarzało się sąsiadowi z ławki chóralnéj posłyszéć, jak w środek strof kościelnego śpiewu, ad omnem tonum, archidyakon wtrącał niezrozumiałe jakieś pomruki. Na co sam nawet krochmalnik z Wygona, zajmujący się „opieraniem kapituły”, azaliż pokilkakroć już nie zauważył, i nie bez przerażenia, śladów pazurów i palców skurczonych na komży Jmci archidyakona Jozajskiego?
Ksiądz Frollo podwajał tymczasem surowość postępowania i nigdy nie był więcéj wzorowym. Z charakteru, jak i z powołania swego, trzymał się on zawsze z dala od kobiet; teraz zdawał się nienawidziéć je bardziéj niż kiedybądź. Sam jeno szelest jedwabnéj spódniczki zarzucał mu zaraz kaptur na oczy. W punkcie tym stał się do tego stopnia dbałym o nieskazitelność i ścisłe dochowanie reguł zakonnych, że gdy Pani z Beaujeu, córka królewska, zapragnęła była w grudniu 1481 zwiedzić klasztor Najświętszéj Panny paryzkiéj, on się najsilniéj temu sprzeciwił, przypominające biskupowi statut księgi-czarnéj, datowany w wigilię Świętego Bartłomieja 1884, zabraniający przystępu do klasztoru „niewieście każdéj, kto zacz byłaby, stara albo młoda, pani albo służebnica“. Na co biskup zmuszonym aż był powołać się na rozkaz legata Odo, czyniący wyjątek dla niektórych znakomitych matron, aliquae magnates mulieres, quae sine scandalo evitari non possunt. Lecz i wtedy jeszcze archidyakon protestował, zarzucając postanowieniu legata, które wyszło było w r. 1207, że jest o sto dwadzieścia siedem lat wcześniejszém od księgi czarnéj, a przez to samo i faktycznie przez nią zniesioném. I odmówił stawienia się przed księżną.
Okrom tego zauważono, że od pewnego czasu wzmogła się i odraza archidyakona do cyganek i skoczków ulicznych. Domagał się on właśnie od biskupa o wydanie edyktu, najsurowiéj zabraniającego cygankom wyprawiania tańców i bębenkowych uciech na placu przedbabińcowym; od téj-że również pory począł szperać w spleśniałych archiwach kapituły, celem zebrania i spisania wypadków sądowych z czarnoksiężnikami i wiedźmami, skazanemi na ogień lub postronek za gusła szatańskie przy pomocy capów, macior i kóz.

VI.Niepopularność.

Archidyakon i dzwonnik, jakeśmy o tém nadmienili, nie cieszyli się wcale przywiązaniem grubszych i nędzniejszych warstw pospólstwa z okolic katedralnych. Gdy Klaudyusz i Quasimodo wychodzili razem, co się bardzo często zdarzało, ilekroć widziano ich przechodzących wspólnie — pan naprzód, sługa z tyłu — przez ciemne, wązkie i chłodne ulice przyległego kościołowi okręgu, niejedno złe słowo, niejeden docinek ironiczny, niejeden dowcip obraźliwy spotkał ich po drodze. Napaści podobne stały się nawet pewnego rodzaju zwyczajem, który wtedy tylko w kąt schował się nagle, gdy rzadkim wyjątkiem Klaudyusz Frollo szedł z głową wyprostowaną i podniesioną, wystawiając czoło swe surowe i prawie sędziwe na spojrzenia tłuszczy zdumiałéj.
Obaj byli w swój dzielnicy jako poeci, o których powiada Regnier:

Wszelkiéj miary ludzie w ślad poetów dążą,
Jak za sową — piegży, kiedy wrzeszcząc, krążą.

To raz ulicznik jakiś złośliwy narażał skórę i kości, by tylko miéć niewysłowioną przyjemność wsadzenia szpilki w garb Quasimoda. To znowu młoda ładna dziewczyna, więcéj wesoła i śmiała niżby wypadało, szarpnęła księdza za sutanę, zaśpiewawszy mu u samego ucha sarkastyczną zwrotkę: a kysz, a kysz! daj buziaka... w krzyż!
Kiedy indziéj brudna gromada bab starych, skupionych i skulonych w cieniu, u stopni jakiego portyku, skomléć i łajać poczynała na sam widok archidyakona i dzwonnika, ciskając w nich łaskawém tém powitaniem: „Aha, to ten oto, co ma duszę akurat jak tamten ciało”. W inném miejscu przechodniów spotykały kupy urwisów szkolnych, grających w gałki, którzy naraz wstawali wszyscy razem, jako w szkole przy wejściu rektora, i kłaniając się wykrzykiwali łacińskie jakie głupstwo: Eia! eia! Claudius cum claudo! (Klaudyusz z kulawym!)
Najczęściéj atoli obelga mijała niepostrzeżona ani od księdza, ani od dzwonnika. Aby zwrócić uwagę na tak miłe rzeczy, Quasimodo był zanadto głuchy, Klaudyusz zanadto w myślach zatopiony.


KSIĘGA PIĄTA.

I.Abbas beati Martini.

Sława dom Klaudyusza daleko się rozbiegła. Spowodowała mu ona, jakoś około epoki wspomnionych sporów z biskupem o Panią z Beaujeu, odwiedziny pewne, które na długo wyryły się w jego pamięci.
Było to pod wieczór. Archidyakon, wróciwszy tylko co z nabożeństwa, usunął się do swój celki zakonnéj w klasztorze Notre-Dame. Okrom może kilku flaszek szklannych, zastawionych w kącie i pełnych jakiegoś dwuznacznego piasku, wielce podobnego do strzelniczego prochu, celka ta nie przedstawiała nie dziwnego ani tajemniczego. Tu i owdzie widziałeś wprawdzie parę napisów na ścianie; były to jednakże proste sentencye naukowe lub pobożne, wyjęte z autorów niepodejrzanych. Klaudyusz zasiadł właśnie przy świetle mosiężnego trójramiennika, naprzeciw obszernéj skrzyni objuczonéj rękopisami. Oparł łokieć o rozwartą książkę Honoryusza Autun: De praedestinationne et libero arbitrio, i w głębokiéj zadumie przerzucał karty jakiegoś foliału drukowanego, który z sobą przyniósł. Sród tych jego dumań zastukano do drzwi. — Kto tam? — zawołał uczony, uprzejmym głosem zgłodniałego brytana, odpędzanego od kości. Odpowiedziano z zewnątrz: — Przyjaciel waszéj miłości, Jakób Coietier. — Poszedł odemknąć.
Był to w istocie lekarz królewski; osobistość już niemłoda, lat pięćdziesięciu, o ostrym wyrazie twarzy, którą łagodził chyba wzrok chytrowaty. Towarzyszył mu ktoś drugi. Obaj mieli na sobie szaty długie siwego koloru, podbijane futerkiem popieliczkowóm, opasane i spięte, z kapturami tegoż koloru i materyału. Ręce ich chowały się w obszernych rękawach, nogi kryły się pod fałdami kapot, a oczy pod kapturami.
— A miej-że mię, Panie, w swojéj opiece! — rzekł archidyakon wprowadzając gości — zaprawdę, panowie, nie spodziewałem się tak zaszczytnych odwiedzin o téj porze. I ciągnąc wciąż w sposób równie ugrzeczniony, wzrok niespokojny i badawczy rzucał to na lekarzy, to na jego towarzysza.
— Nie jest nigdy zanadto późno oddać pokłon uczonemu tak znakomitemu, jak dominus Klaudyusz Frollo de Tire-chappe — odpowiedział doktor Coietier, którego akcent frane-comptski rozwlekał wszystkie wyrazy frazesu z majestatem sukni ogoniastéj.
Wtedy się rozpoczął między lekarzem a archidyakonem jeden z owych wzajem pochwalnych prologów, które w owéj epoce, zwyczajem utartym, poprzedzały wszelką rozmowę między uczonymi, a które im bynajmniéj nie przeszkadzały nienawidziéć się najserdeczniéj w świecie. Nie jest zresztą. dzisiaj inaczéj: każde usta uczonego wywyższające drugiego uczonego, to czara żółci miodem zaprawnéj.
Grzeczności Klaudyusza Frollo sypane Jakóbowi Coictier odnosiły się szczególnie do licznych korzyści światowych, jakie czcigodny lekarz wyciągnąć umiał, w ciągu swojego tak godnego zazdrości zawodu, z każdéj choroby króla. Operacya ta alchemiczna, jak się okazuje, pewniejsza i skuteczniejsza, niźli poszukiwanie kamienia filozoficznego.
— Doprawdy, mości doktorze Coictier, niezmiernie byłem rad, dowiedziawszy o biskupstwie pańskiego siostrzeńca, mnie wielce miłościwego pana Piotra Verse. Czyliż nie jest biskupem w Amiens?
— Tak jest, mości archidyakonie; wielka to łaska i miłosierdzie Boże.
— A czy wiesz waszmość, przepysznieś mi wyglądał w dzień Bożego Narodzenia na czele swojego bractwa izby obrachunkowéj. Pozdrowić, pozdrowić pana seniora!
— Pod-seniora, tylko pod-seniora, księże Klaudyuszu. Niestety, nie nad to.
— No, a jakże daleko postąpiły roboty około domu przy ulicy Saint-André-des-Arecs? To Luwr prawdziwy. Bardzo lubię rzeźbione owe morelowe drzewko na drzwiach, z tą miłą grą słów: à l’abricotier[14].
— Ha, mistrzu Klaudyuszu, cała ta murarka strasznie drogo mię kosztuje. W miarę jak się dom wznosi, ja w ruinę zapadam.
— Ależ! alboż cię pozbawiono dochodów z ciemnie i dzierżaw Pałacu Sprawiedliwości? alboż nie do ciebie należy komorne z domów, bud, stajen i zagród okopowych? Dojna-to krówka!
— Klucz Poissy nic a nic mi w tym roku nie przyniósł.
— Lecz kopytkowe z Triel, Saint-James, St.-Germain-en-Laye, zawsze przecież stoi wybornie?
— Sześć-dwudziestek liwrów, nawet nie paryzkich.
— Masz urząd radcy królewskiego. To już stałe, zdaje mi się.
— Zapewne, ojcze Klaudyuszu; ale za to przeklęte owe dominium Poligny, o którém tyle plotą, nie przynosi mi nawet rocznie w przecięciu sześćdziesięciu dukatów w złocie.
W grzecznościach, któremi dom Klaudyusz z umysłu okładał Jakóba Coictier, znać było ów ton ostry, zjadliwy i głucho drwiący, pobłyski-
wał ów uśmiech smutny a niemiłosierny człowieka wyższego i nieszczęśliwego, który niekiedy naigrawa się od niechcenia nad grubą pomyślnością człowieka pospolitego. Lekarz królewski ani się poznał na tém.
— Na moją duszę — rzekł nareszcie Klaudyusz ściskając go za rękę — rad widzę, że waszmość przy tak doskonałém zostajesz zdrowiu.
— Bóg ci zapłać, mistrzu Klaudyuszu.
— Ale, ale — zawołał dom Klaudyusz — a jakże się ma najjaśniejszy nasz chory?
— Nie dość się wypłaca lekarzowi swemu — odpowiedział doktor, rzucając uboczne spojrzenie na swego towarzysza.
— Tak sądzisz, bracie Coietier? — wtrącił naraz towarzysz.
Wyrazy te, wymówione tonem zdziwienia i wyrzutu, sprowadziły na nieznajomego uwagę archidyakona, który mówiące właściwie, ani na chwilę nie spuścił z myśli obcego przybysza, odkąd ten próg jego celki przestąpił. Wielorakie téż tylko względy dla doktora Jakóba Coietier, wszechmocnego lekarza Ludwika XI, były powodem, że dom Klaudyusz przyjąć go raczył w takiém niespodziewaném towarzystwie. Ztąd i w twarzy archidyakona nie znać było bynajmniéj życzliwości, gdy Jakób Coictier odezwał się doń:
— Otóż właśnie, ojcze Klaudyuszu, przyprowadzam ci jednego z braci, który cię pragnął widziéć, prowadzon twoim rozgłosem.
— Jego miłość naukom się poświęca? — spytał archidyakon, wpierając w nieznajomego wzrok swój przenikliwy. Pod powiekami obcego skrył się wzrok niemniéj przeszywający i niemniéj niedowierzający, jak i jego własny. Był to, o ile słabe światełko lampy pozwoliło archidyakonowi miarkować, starzec lat około sześćdziesięciu, średniego wzrostu, niepomału jak się zdawało skołatany a chorowity. Rysy jego oblicza, acz na ogół dość pospolite, mieszczańskie, miały w sobie coś potężnego i surowego; Źrenica jego migotała z pod głęboko wgiętéj arkady powiekowéj, jako światło w głębi jaskini, a pod kapturem nasuniętym i zwieszającym się na sam nos prawie, czułeś poruszającą się szeroką płaszczyznę czoła genialnego,
Nieznajomy podjął się sam odpowiedziéć na pytanie archidyakona.
— Czcigodny mistrzu — odezwał się tonem poważnym — sława twa doszła aż do mnie, i zapragnąłem zasięgnąć twéj rady. Jestem tylko biedny szlachcie prowincyonalny, który sandały swe zrzuca, zanim wejdzie do mieszkania uczonych. Wypada byś się o mojém imieniu dowiedział. Jestem sodalis Tourangeau.
— Szczególne imię jak na szlachcica — pomyślał archidyakon. Poczuł się jednak w obec czegoś silnego i rzetelnie poważnego. Instynkt wzniosłego jego umysłu odgadnąć mu pomógł zdolność również wysoką, choć pod zwieszonym kapturem sodalisa Tourangeau, i rozpatrując się w surowéj téj postaci, kąśliwy półuśmiech, wywołany na jego ściętéj twarzy obecnością Jakóba Coictier, znikał zwolna jako brzask na widnokręgu nocy. Ponury i milczący, wrócił do swego wielkiego poręczastego krzesła, i usiadł, oparłszy się po zwyczaju łokciem o stół, i głowę zwiesiwszy na dłoń. Po krótkiéj chwili namysłu, dał znak ręką, by goście raczyli usiąść, i odezwał się do Tourangeau:
— Przychodzicie, mistrzu, do mnie po radę, i w jakiéj-że nauce?
— Wielebny — odrzekł Tourangeau — jestem chory, mocno chory. Posiadacie imię wielkiego Eskulapa, przybyłem tedy prosić o radę w lekach.
— W lekach! — rzekł archidyakon podnosząc głowę. Zdawał się skupiać w sobie przez chwilę, poczém mówił daléj:
— Mości sodalisie Tourangeau, że takie jest już wasze imię, odwróćcie jeno głowę. Odpowiedź znajdziecie wypisaną na ścianie.
Tourangeau usłuchał i odczytał po nad sobą ten oto napis, wyrznięty w murze: „Lecznictwo jest córą mar. Jamblichos“.
Doktor Jakób Coictier, nie bez pewnego tymczasem oburzenia posłyszał był zapytanie towarzysza. Odpowiedź Klaudyusza ukłuła go jeszcze żywiéj. Nachylił się ku Tourangeau i rzekł doń głosem dostatecznie cichym, by nie być słyszanym od archidyakona:
— Uprzedziłem, że to szaleniec. Aleście się kazali prowadzić...
— Bo téż — odparł sodalis w tymże tonie, a z usmiechem gorzkim — bo téż, doktorze Jakóbie, bardzo być może iż ten szaleniec ma słuszność.
— A, to już wola wasza! — zamknął Coictier sucho.
Zwracając się zaś do archidyakona:
— Szybko jedziesz, mości Klaudyuszu i nie więcéj ci Hipokrates czyni trudności, niż małpie łupina orzecha! Leki marą! Nie sądzę, iżby aptekarze i mistrze, gdyby tu byli przytomni, zastanawiali się długo nad tém, czém cię ukamionować. Więc zaprzeczasz wpływowi cieczy na krew i maści na ciało! Więc zaprzeczasz wiecznéj téj mocy leczniczéj kwiatów i metalów, którą światem nazywamy, stworzonéj umyślnie dla wiecznego tego łazarza, którego zwiemy człowiekiem?
— Nie zaprzeczam — odparł chłodno dom Klaudyusz — ani lekarstwom ani chorobom. Zaprzeczam lekarzowi.
— Więc nieprawda — ciągnął Coictier z zapałem — że podagra jest liszajem na wewnątrz, że się ranę orężną leczy przyłożeniem myszy pieczonéj, że krew junacza właściwie wstrzyknięta przywraca młodość żyłom zastarzałym; więc już nieprawda, że dwa i dwa są cztery, a amprostatonos następuje po opistatonos?
Archidyakon odpowiedział niewzruszony:
— Są pewne rzeczy, o których sądzę w sposób pewien...
Coictier poczerwieniał z gniewu.
— No, no — odezwał się sodalis Tourangeau — nie unośmy-że się. Jego miłość, archidyakon, naszym jest przyjacielem.
Coictier się uspokoił, mruknąwszy półgłosem:
— Zresztą, to szaleniec!
— Do kaduka — począł sodalis Tourangeau do archidyakona po niejakiém milczeniu — nie trafiacie jakoś w chęć moją. Zamierzałbym prosić was o dwa posłuchania, jedno w przedmiocie zdrowia, drugie w przedmiocie mój gwiazdy.
— Miłościwy panie — odrzekł archidyakon — jeśli taką jest myśl wasza, równie dobrze byłoby się stało, gdybyście się byli nie męczyli po moich schodach. Nie wierzę w medycynę. Nie wierzę w astrologię.
— Na prawdę? — zawołał sodalis zdziwiony.
Coietier śmiał się śmiechem przymuszonym.
— Widzisz, wasza mość teraz — mówił z cicha do Tourangeau — widzisz, że to istny waryat. I w astrologię nie wierzy.
— Bo téż — kończył Klaudyusz — niech-że mi kto będzie mądry i wyobrazi sobie coś w rodzaju tego, że każdy promień gwiazdy jest nitką, która się wiąże z głową człowieka!
— To więc w cóż nareszcie wierzycie! — zawołał sodalis Tourangeau.
Archidyakon zawahał się sekundę jednę, poczém pozwolił przemknąć po swych ustach uśmiechowi, który jakby kłam zadawał odpowiedzi jego:
Credo in Deum.
Dominum nostrum — dodał sodalis, kładąc na piersi znak Krzyża Świętego.
Amen — rzekł Coictier.
— Przezacny mistrzu — począł sodalis — błogo mi na sercu, że was widzę przy tak mocnéj świętobliwości. Wszelakoż, wielkim takim uczonym będące, azaliżbyście do tego w końcu doszli, że w naukę nie wierzycie?
— Nie! — powiedział archidyakon, chwytając za ramię sodalisa Tourangeau, iskra zapału rozświeciła szarą jego źrenicę. — Nie, nauce nie urągam, nauki nie odrzucam! Jeżelim pełzał tak długo po ziemi i z pazurami w nią wpuszczonemi śród nieprzeliczonych skrętów jaskini, to nie bez tego, bym zdala, przed sobą, u końca lochu nie spostrzegał światła, płomienia, czegoś, najpewniéj odbłysku oślepiającéj téj pracowni środkowéj, gdzie cierpliwi i mędrcy Wszechmoc oglądają...
— Ostatecznie — przerwał Tourangeau — na czém zasadzić pewność i prawdę? w czém je upatrujecie?
— W alchemii.
Coictier aż podskoczył.
— Ależ oczywiście — zawołał — alchemia ma swoją racyę, ale po cóż, don Klaudyuszu, złorzeczyć medycynie i astrologii?
— Nicość, wasza nauka o człowieku! Nicość, wasza nauka o niebie! — powiedział archidyakon stanowczo.
— To tyle, co jedném dmuchnięciem zmieść Epidaurus i Chaldeę — odciął się Coctier drwiąco.
— Posłuchaj-no mnie waszmość, panie Jakóbie. To ci mówię w najlepszéj wierze. Nie jestem ja, wiesz, lekarzem króla, i Najjaśniejszy Pan nie powierzał mi Dedalowego ogrodu dla postrzeżeń konstelacyjnych... Nie gniewaj się, chciéj wysłuchać. Jaką, pytam, prawdę żywotną wyciągnęliście już nie z medycyny, która jest sztuką zanadto niedorzeczną, lecz z astrologii saméj? Czy przymioty „bustrefedonu“ prostopadłego, czy może cudowne własności liczby ziruph, lub takież własności liczby zephirod?
— A sympatyczna siła „kluczykowéj kostki“? — zawołał Coictier — a kabalistyka cała ztąd wypływająca?
— Błąd, mości doktorze! żadna z waszych formuł gruntu rzeczywistości nie dościga. Alchemia tymczasem, ona, zadziwiające poczyniła odkrycia. Zdołasz-li zaprzeczyć wypadkom jak następujące? Lód zamknięty w ziemi przez lat tysiąc przekształca się w kryształ skalny. Ołów jest praszczurem wszystkich metalów; złoto bowiem nie jest metalem, złoto jest światłem. Owóż, ołów potrzebuje zaledwo czterech okresów po dwa wieki każdy, by przejść stopniowo z ołowiu w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro. Azaliż to nie fakta? Ale wierzyć w „kluczyk“, w prostopadłość promienistą i w gwiazdy, rzecz to niemniéj śmieszna, jak wierzyć z mieszkańcami Wielkiego-Kataju, że wilga przeradza się w kreta, a ziarnko zboża w rybę cyprinowego rodzaju.
— Badałem hermetykę — przerwał Coictier — i utrzymuję...
Nie pozwolił mu dokończyć rozpędzony archidyakon.
— Ja zaś — mówił — badałem medycynę, astrologię i hermetykę. Oto w czém prawda (i to mówiąc, wziął z półki flaszkę napełnioną proszkiem, o którym wspomnieliśmy wyżéj), w tém jedynie światło! Hipokrates złudzenie, Urania sen; Hermes, oto jest myśl. Złoto to słońce; robić złoto, to tyle co być Bogiem. W tém jedyna nauka. Zgłębiłem — powiadam wam — medycynę; zgłębiłem astrologię: nicość, nicość. Ciało ludzkie, ciemnością; gwiazdy, ciemnością.
I zasunął się we swe krzesło w postawie potężnéj i natchnionéj. Sodalis Tourangeau śledził za nim w milczeniu. Coictier usiłował poddrwiwać, ruszał nieznacznie ramionami, i powtarzał z cicha:
— Szaleniec! fiksat!
— Lecz punkt ostatni — ozwał się naraz Tourangeau — punkt celowy, został-że dopięty? Czy doszedłeś, jak się robi złoto?
— Gdybym tego doszedł — odrzekł archidyakon zwolna, rozwlekając wyrazy jako człowiek, ważący w myśli wartość każdéj syllaby — gdybym tego doszedł, król Francyi nosiłby imię Klaudyusza, nie zaś Ludwika.
Sodalis ściągnął brwi.
— Cóż-bo tam znowu plotę! — podchwycił dom Klaudyusz z uśmiechem pogardy. — Na co-by mi się przydał tron Francyi, skoro mógłbym odbudować państwo Wschodu!
— Ano, to co innego! — powiedział sodalis.
— O nieszczęśliwy waryat! — mruknął Coictier.
Archidyakon ciągnął tymczasem daléj, lecz się zdawało, że tym razem własnym już tylko myślom odpowiada.
— Daremnie, gdzie tam! pełzam dziś zaledwo; kaleczę sobie twarz i kolana o kamienie na drodze podziemnéj. Przewiduję, nie widzę jeszcze! nie czytam, syllabizuję tylko.
— A gdy się nauczysz czytać — spytał sodalis — czy zrobisz złoto?
— Któż o tém wątpi? — odrzekł archidyakon.
— W takim razie, świadczę się Panną Najświętszą, że w ciężkiéj jestem potrzebie pieniędzy, i bardzobym chciał nauczyć się czytać w twych księgach. Powiedz mi, wielebny mistrzu, nauka twoja nie jest-li wrogą lub nieprzyjemną Królowéj niebios?
Na to pytanie sodalisa, dom Klaudyusz z wyniosłością spokojną. odpowiedział tylko:
— Czyim-że jestem archidyakonem?
— To prawda, mój mistrzu. W takim tedy razie, byłżebyś łaskaw przypuścić mię do tajemnicy? Kaź mi syllabizować z sobą.
Klaudyusz przybrał majestatyczną i arcykapłańską postawę drugiego Samuela.
— Starcze — rzekł — trzebaby dłuższego szeregu lat, niźli ci pozostał, by przedsięwziąć tę podróż po przez światy tajemnicze. Sędziwą, wielce sędziwą masz głowę! Nikt nie opuszcza jaskini bez włosów pobielałych, ale się do niéj wchodzi o rumianéj jedynie twarzy. Nauka wybornie umié sama przez się zasuszać, ze świeżości odzierać i bliznami zaorywać twarze ludzkie; nie potrzebuje od starości, by jéj przynosiła oblicza całkiem pomarszczone. Jeżeli jednak bierze cię ochota poddać się w twym wieku karności i odczytywać straszliwy alfabet mędrców, chodź ze mną, dobrze, sprobujemy. Nie każę ci, biedny mój staruszku, zwiedzać grobowcowych izb piramid, o których powiada starożytny Herodotus, ani ceglanéj wieży babilońskiéj, ani niezmiernego biało-marmurowego przybytku indyjskiéj świątyni Eklingi. Równie jak ty, i ja téż nie oglądam murów chaldejskich, wzniesionych według świętéj formuły Sikry, ani świątyni Salomona, dziś zniszczonéj, ani kamiennych a połamanych drzwi grobowca królów izraelskich. Wytłómaczę ci posąg Św. Krzysztofa, obraz siewcy i symbol dwóch aniołów u fasady Kaplicy Swiętéj, z których jeden rękę swą trzyma w kielichu, a drugi w chmurach...
Wtém miejscu Jakób Coictier, zbity najprzód z tropu zapaloną wymową archidyakona, odchrząknął tryumfalnie, i przerwał tonem uczonego, poprawiającego kolegę:
Erras, amice Claudi. Symbol nie jest liczbą. Bierzesz Orfeusza za Hermesa.
— To waszmość się raczéj mylisz — odparł poważnie archidyakon. — Dedalus to podmurowanie, Orfeusz to ściany, Hermes to gmach, to wszystko. Przyjdziesz, ojcze, kiedy ci się spodoba — mówił daléj, zwracając się do Tourangeau — pokażę ci cząsteczki złota pozostałe na dnie tygla Mikołaja Flamela, porównasz je ze złotem Wilhelma paryzkiego. Odkryję ci cudowne własności greckiego słowa peristera. Przedewszystkiém atoli odczytam ci jednę po drugiéj marmurowe litery alfabetu, granitowe stronice książki. Od fasady biskupa Wilhelma i od Św. Jana-Okrągłego przejdziemy do kaplicy Swiętéj, następnie zaś do domu Mikołaja Flamela przy ulicy Marivaulx, do jego nagrobka na cmentarzu ŚŚ. Niewiniątek, do dwóch jego szpitali przy ulicy Montmorency. Dam ci do odczytania hieroglify, okrywające cztery wielkie żelazne rynny facyaty szpitala Św. Gerwazego i ulicy Rupieciéj. Wspólnie téż odsyllabizujemy fasady Św. Koźmy, Św. Genowefy przy Ogiennikach, Św. Marcina, Św. Jakóba-u-Rzeźni...
Tourangeau, jakkolwiek rozumném było jego spojrzenie, od dawna nie zdawał się już pojmować słów dom Klaudyusza. Przerwał teraz:
— Jako Bóg żyw! i jakież to są te książki waszéj miłości?
— A oto z nich jedna! — powiedział archidyakon.
I otwierając okno celki, wskazał palcem na niezmierną katedrę Najświętszéj Panny, która ścieląc się na gwiaździstém niebie ciemnym wycinkiem dwóch swych wież, swych żeber kamiennych i fantastycznego swego grzbietu, wyglądała jako niezmierny sfinks dwugłowy, rozsiadły pośrodku stolicy.
Archidyakon popatrzył czas jakiś w milczeniu na gmach olbrzymi, poczém wyciągając z westchnieniem rękę prawą ku książce drukowanéj, która leżała rozwartą na stole, lewą zaś ku Notre-Dame, i prowadząc wzrok smutny z książki na kościół: „Niestety — rzekł — to zabije tamto“.
Coictier, który się z ciekawością zbliżył był ku książce, nie mógł się wstrzymać od okrzyku:
— Cóż znowu! — jest-że w tém coś tak bardzo strasznego: Glossa in epistolas D. Pauli. Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. Stare rzeczy. Książka to Piotra Lombarda, mistrza Sentencyi. A może dlatego taka nadzwyczajna, że drukowana?
— Rzekłeś — odpowiedział Klaudyusz, który, jak się zdawało, pogrążonym był w głębokie dumy, i stał wyprostowany, trzymając odgięty indeks na foliale wyszłym z pod sławnéj prassy norymbergskiéj. Poczém dodał te słowa tajemnicze:
— O zaprawdę, zaprawdę! drobne rzeczy dają rady wielkim; ząb góry znosi. Szczur nilowy zabija krokodyla, koncerz zabija wieloryba, książka zabije gmach!
Klasztorne „gaście ognie“ wydzwoniły w chwili, gdy doktor Jakób po raz dziesiąty szeptał nieznajomemu swą zwrotkę: To obłąkaniec! Na co towarzysz odrzekł mu tym razem:
— Zdaje się, że tak jest.
Była to godzina, o któréj żadna obca dusza nie mogła już dłużéj bawić w klasztorze. Goście pożegnali więc archidyakona.
— Mistrzu — rzekł sodalis do archidyakona na progu — lubię ludzi uczonych, cenię umysły wielkie, i ciebie w szczególniejszém mam poszanowaniu. Przyjdź jutro do zamku Tournelle i zażądaj widziéć się z opatem Ś-go Marcina z Tours.
Archidyakon wrócił do celki cały zdumiony. Pojął nareszcie kim był ów sodalis Tourangeau, i przyszedł mu na myśl ustęp z kapitularzy Ś-go Marcina Tourskiego: „Abbas beati Martini, scilicet Rex Franciae, est camonicus de consuetudine et habet parvam praebendam, quam habet sanctus Vemantius et debet sedere in sede thesaurart.
Utrzymywano, że od téj to właśnie daty archidyakon częste miewać począł narady z Ludwikiem XI, gdy Jego Królewska Mość przybywała do Paryża, i że wpływ don Klaudyusza cieniem okrywał Olliviera Le-Daim i Jakóba Coictier, który, swoim zwyczajem, silnie za to króla strofował.

II.„To zabije tamto.“

Nasze czytelniczki przebaczą nam, jeżeli się zatrzymamy tutaj na chwilę dla rozpatrzenia, jaką mogła być myśl, która się wymykała z pod tych zagadkowych słów archidyakona: To zabije tamto. Książka gmach zabije.
W naszém rozumieniu rzeczy, myśl ta miała dwie strony. Była to najprzód myśl księdza; przestrach kapłańskiego stanu przed nowym czynnikiem, przed drukiem. Było to przerażenie i olśnienie sługi ołtarza w obec promiennéj prassy Gutenberga. Katedra i rękopis, słowo mówione i słowo pisane, zatrwożone słowem drukowaném; coś, jakby osłupienie wróbla, któryby ujrzał Legion aniołów, rozwijający swe sześć milionów skrzydeł. Był to krzyk proroka, który już słyszy wrzawę wyzwolonéj ludzkości i widzi w przyszłości podkopanie wiary przez rozum, zdetronizowanie dogmatu przez opinię, opuszczenie Rzymu przez świat. Była to przepowiednia filozofa, który widzi, jak myśl ludzka, zamieniona w parę siłą prassy, opuszcza kościół teokratyczny. Trwoga żołnierza, który ogląda taran śpiżowy i mówi: „Wieża upadnie“. Znaczyło to, że nowa potęga miała zniszczyć potęgę istniejącą, że „prassa zabije Kościół“.
Lecz pod tą pierwszą i bez wątpienia najprostszą myślą, była, naszém zdaniem, druga, nowsza, będąca dodatkiem pierwszéj, trudniej dająca się spostrzedz i więcéj podpadająca sporowi, zawierająca pogląd równie filozoficzny nie samego już tylko księdza, ale uczonego i artysty. Było to przeczucie, że myśl ludzka zmieniając kształt, zmieni także sposób objawiania się; że idea główna każdego pokolenia nie będzie nadal wyrażaną tym samym sposobem i za pomocą téj saméj materyi; że księga kamienna, tak mocna i trwała, ustąpi miejsca jeszcze mocniejszéj i jeszcze trwalszéj, księdze papierowéj. Pod tym względem mglista formuła archidyakona rzeczywiście inne miała znaczenie; znaczyła ona, że jedna sztuka zwycięży drugą sztukę; że „Druk zabije budownictwo“.
Jakoż, od początku rzeczy, aż do XV wieku ery chrześciańskiéj włącznie, budownictwo było wielką księgą ludzkości, głównóm objawieniem się człowieka w rozmaitych stopniach jego rozwijania się, bądź jako siły, bądź jako intelligencyi.
Kiedy pamięć pierwotnych ras poczuła się przepełnioną, kiedy zasób wspomnień rodzaju ludzkiego stał się tak ciężkim i tak pomięszanym, że gołe a lotne słowo nie było już w stanie nieść go bezpiecznie, wówczas przepisano te wspomnienia na ziemi w sposób najwidoczniejszy, najtrwalszy i zarazem najnaturalniejszy. Każde podanie zapieczętowano pomnikiem.
Pierwsze pomniki były prostemi odłamami skały, których się żelazo nie tknęło, powiada Mojżesz. Budownictwo miało początek podobny do początku pisma. Było ono najprzód abecadłem. Stawiano kamień i to było literą, a każda litera hieroglifem, na każdym zaś hieroglifie spoczywała gruppa myśli, jak kapitel na kolumnie. Tak robiły pierwotne plemiona wszędzie, jednocześnie, na powierzchni świata całego. „Wzniesiony kamień“ Celtów odnajdujemy w Syberyi, w pampasach Ameryki.
Późniéj zaczęto tworzyć wyrazy; kładziono kamień na kamień, łączono te syllaby granitowe, słowo zdobyło się na kilka kombinacyj. Dolmen i kromlech Celtów, etruski tumulus, hebrajski galgal, są to wyrazy. Niektóre, przedewszystkiém tumulus, są imionami własnemi. Czasami nawet, gdy posiadano wiele kamieni i nie brakło miejsca, pisano cały okres. Olbrzymie nagromadzenie kamieni w Karnaku jest już zupełną formułą.
Nareszcie ukazały się książki. Podania porodziły symbole, pod któremi same znikały, jak pień znika pod liściem. Wszystkie symbole, w które ludzkość wierzyła, wzrastały, mnożyły się, krzyżowały i mięszały się coraz bardziéj. Pierwsze pomniki nie były już w stanie pomieścić ich w sobie i symbole rozpierały swe znaki zewnętrzne; pomniki bardzo tylko jeszcze niedokładnie wyrażały pierwotną tradycyę, prostą jak one same, naga i do ziemi przytuloną. Symbol uczuł potrzebę rozkwitnięcia w budynek. Wtedy budownictwo zaczęło się rozwijać razem z myślą ludzką; stało się olbrzymem o tysiącu głów i rąk, oblókłszy wieczystą, widzialną i dotykalną formą cały ten symbol ruchomy. Podczas gdy Dedal, który jest siłą, mierzył; podczas gdy Orfeusz, który jest intelligencyą, śpiewał; — słup, będący literą, arkada będąca syllabą, piramida będąca wyrazem, wprowadzone w ruch przez prawo geometryczne i przez prawo poezyi, dopóty się gruppowały, łączyły, zlewały, zniżały, podnosiły się z ziemi, piętrzyły się ku niebu, dopóki nie napisały, pod kierownictwem głównéj idei epoki, tych cudownych ksiąg, które były także cudownemi budynkami: Eklingskiéj pagody, Egipskiego Rhamzejonu, świątyni Salomona.
Myśl naczelna, słowo, tkwiło nie tylko w treściowéj głębi budynku, ale także i w ich kształcie. Świątynia Salomona, naprzykład, nie była tylko prostą oprawą świętéj księgi, sama była księgą świętą. Na każdym jéj spółśrodkowym murze, kapłani mogli czytać wytłómaczone i objawione ich oczom słowo, i z przybytku do przybytku śledzić jego przeobrażenia się aż do chwili, w któréj ukazało się im w swojém ostatniém mieszkaniu, w swéj najdoskonalszéj formie: w arce. Tak więc, słowo było zamknięte w budynku; ale obraz słowa malował się na jego powłoce, tak jak rysy człowieka malują się na sarkofagu mumii.
I nietylko kształt budynków, ale również miejsce, gdzie się wznosiły, zdradzało myśl, którą przedstawiały. Stosownie do tego, czy symbol mający być wyobrażonym był jasny lub ponury, Grecya swe góry wieńczyła przyjemną dla oka świątynią, Indye zaś skały swe wydrążały od środka, by tam kuć i ciosać niekształtne pagody podziemne, oparte na olbrzymich szeregach granitowych słoni.
Tak tedy w ciągu sześciu tysięcy pierwszych lat świata, począwszy od najdawniejszéj pagody Hindostanu, aż do katedry Kolońskiéj, budownictwo było wielkiém pismem rodzaju ludzkiego. I jest to do tyla prawdziwém, że nie tylko każdy symbol religijny, ale nawet każdą myśl człowieka ma w téj ogromnéj księdze swoją stronicę i swój pomnik.
Wszelką cywilizacyę zaczyna teokracya, a kończy demokracya. Prawo to wolności, idącéj po jedności, zapisane jest w budownictwie. Bo, zwracamy jeszcze raz uwagę czytelników na ten ważny punkt, błędem byłoby sądzić, że mularstwo służy tylko do wzniesienia świątyni, do wyrażenia mytu i kapłańskiego symbolizmu, do przepisywania hieroglifami na kamiennych kartach tajemniczych tablic prawa. Gdyby tak było, (to ponieważ w każdém towarzystwie ludzkiém nastaje chwila, kiedy święty symbol zużywa się i zaciera pod wpływem wolnéj myśli, kiedy człowiek wymyka się z rąk księdza, a rozrost filozofii i systemów wgryza się w łono religii) — gdyby tak, powiadamy, było, toby budownictwo nie umiało przedstawić tego nowego stanu ludzkiego umysłu; jego karty miałyby tylko pierwszą stronicę zapisaną, druga pozostałaby nietknięta; jego dzieło byłoby niezupełném, jego księga — niecałą. Ale nie.
Weźmy naprzykład czasy średniowieczne, w których jaśniéj widzimy, bo są bliżéj nas. W ciągu pierwszego ich peryodu, podczas gdy teokracya organizuje Europę, a Watykan gromadzi i rozmieszcza wkoło siebie żywioły nowego Rzymu, zlepionego z leżących przed kapitolem gruzów Rzymu Starożytnego; podczas gdy chrystyanizm idzie grzebać w szczątkach dawnéj cywilizacyi, ażeby znów sklecić wszystkie piętra społeczeństwa, i buduje z tych rumowisk nowy świat hierarchiczny, któremu kapłaństwo służy za klucz sklepienia, słyszysz zarazem w tym chaosie najprzód szmer jakiéjś siły, torującéj sobie drogę, późniéj zaczynasz spostrzegać coraz wyraźniéj, pod tchnieniem chrystyanizmu, pod ręką barbarzyńców, wychylające się z pośród zwalisk umarłych budownictw Grecyi i Rzymu, tajemnicze budownictwo romańskie, siostrę teokratycznego mularstwa Egiptu i Indyj, niespożyty emblemat czystego katolicyzmu, niezatarty hieroglif papiezkiéj jedności. Całkowita ówczesna myśl odbija się w tym ponurym stylu romańskim. Wszędzie tam daje się czuć władza, jedność, tajemniczość, samodzielność Grzegorza VII; wszędzie ksiądz, nigdzie człowieka; wszędzie kasta, nigdzie ludu. Niebawem nadchodzą wojny krzyżowe. Wielki to ruch ludowy; wszelki zaś wielki ruch ludowy, jakakolwiek byłaby jego przyczyna i cel, wydobywa zawsze z ostatniego swego osadu ducha swobody. Nowe prądy wydzierają się na światło dzienne. Oto otwiera się burzliwy okres rzezi chłopskich, młócek taboryckich i religijnych sprzysiężeń. Władza się chwieje, jedność się rozpada. Feodalizm wyzywa teokracyę do podziału, zanim nadejdzie lud, który niechybnie, jak zawsze, udział lwi dla siebie zabierze: quia nominor leo. Rycerstwo wykluwa się z pod kapłaństwa, gminy z pod rycerstwa. Postać Europy zmienia się. Otóż, w ślad za tém, charakter budownictwa także się zmienia. Jak cywilizacya, tak téż i budownictwo przewróciło kartę, i nowy duch czasu znajduje je gotowém do pisania wedle wskazówek nowych. Z wojen krzyżowych wróciło ono z ostrołuczem, podobnie jak ludy wróciły z wolnością. Wtedy, powolnemu rozkładowi Rzymu towarzyszy upadek architektury romańskiéj. Hieroglif porzuca katedrę i idzie zamki zdobić herbami, dla dodania uroku feudalizmowi. Sama nawet katedra, gmach niegdyś tak dogmatyczny, teraz zalany przez mieszczaństwo, gminę i wolność, wydziera się z rąk księdza i oddaje się artyście. Artysta buduje ją według swéj woli. Bywaj mi zdrowa, tajemnico! żegnam was, myty i prawa! Nastaje panowanie fantazyi i swobody. Byleby tylko ksiądz miał swoją bazylikę i swój ołtarz, niczego więcéj nie może żądać. Cztery ściany są w mocy artysty. Księga budownicza przestaje należéć do kapłaństwa, do religii, do Rzymu; staje się własnością wyobraźni, poezyi, ludu. Ztąd szybkie i niezliczone przeobrażenia tego budownictwa, liczącego zaledwo trzy wieki, przeobrażenia zdumiewające po strupieszałéj nieruchomości budownictwa romańskiego, które liczy sześć czy siedm wieków. Sztuka tymczasem postępuje naprzód krokiem olbrzyma. Geniusz i samodzielność ludu pełnią dawne zadanie biskupów, każde plemię kreśli w przechodzie swój wiersz na téj księdze, wyskrobując dawne hieroglify z fasad katedr, tak że wkrótce niepodobna prawie będzie dostrzedz śladów dogmatu pod nowym symbolem, który się na nich rozpościera. Ludowe draperye domyślać się zaledwie pozwalają istnienia zarysów religijnych. Trudno przedstawić sobie ówczesną samowolę budowniczych względem samego nawet Kościoła. Tu spostrzegasz kapitele utkane z mnichów i mniszek w pobożne pary poukładanych, jak np. w kominowéj sali paryzkiego pałacu Sprawiedliwości; tam przygoda Noego wyrzeźbiona została dosłownie, jak pod wielkim portykiem katedry Bourges; gdzie indziéj masz pucołowatego mnicha o oślich uszach, z puharem w ręku, śmiejącego się do rozpuku w obecności całego zakonu, jak na umywalni opactwa Bocherville. W téj epoce myśl pisana kamiennemi zgłoskami posiada przywiléj, podobny do wolności prassy naszych czasów. Jest-to wolność budownictwa.
Ta wolność wiele sobie pozwala. Czasami portyk, fasada, nawet cały kościół wyobraża jakiś symbol, nie mający nic wspólnego z religią, lub wrogi Kościołowi. Już w XIII wieku Wilhelm paryzki, Mikołaj Flamel, napisali niejednę taką kartę buntowniczą. Cały Św. Jakóbu-Rzeźni był kościołem oppozycyjnym.
Ówczesna myśl tylko w taki sposób mogła być wolną; to téż i wyrażano ją od a do z jedynie w książkach owych, zwanych gmachami. Inaczéj pod postacią np. rękopisu, gdyby nierozważnie tę formę była przybrała, zostałaby spaloną na publicznym placu, ręką kata. Myśl, jako portyk kościelny, patrzyłaby była na tracenie myśli jako książki. To było powodem, że mające tylko jednę mularską drogę do wydobycia się na światło dzienne, rzuciła się na nią zewsząd. Ztąd nieobjęta ilość katedr pokrywających Europę, ilość tak bajeczna, że trudnoby jéj wierzyć, nawet po sprawdzeniu. Wszystkie siły umysłowe społeczeństwa dążyły ku jednemu punktowi: ku budownictwu. W taki sposób, pod pozorem budowania przybytków Pańskich, sztuka rozwijała się na rozmiary przepyszne.
Rzecz prosta, że ktokolwiek wówczas przychodził na świat poetą, stawał się budowniczym. Rozproszony w massach geniusz, gnieciony ze wszech stron pod feodalizmem, jak pod skorupą ze śpiżowych puklerzy, znajdując jedyne wyjście w budownictwie, wytryskał przez tę sztukę, a Iliady jego przybierały kształty katedr. Wszystkie inne sztuki oddawały się pod rozkazy budownictwa. Były robotnikami wielkiego dzieła. Budowniczy, poeta, mistrz, skupiał w sobie: rzeźbę, która mu rzeźbiła jego fasady, malarstwo, które mu barwiło okna, muzykę, która wprawiała w ruch jego dzwon i dęła w jego organy. Nawet właściwa poezya, ta biedna poezya, która uporczywie wegetowała w rękopismach, ujrzała się zmuszoną, chcąc być czémkolwiek, dać się ująć w ramy gmachu pod postacią hymnu lub prozy; była to ta sama rola, jaką grały tragedye Eschyla w religijnych uroczystościach Grecyi, Genesis w świątyni Salomona.
Tak więc, aż do Gutenberga, budownictwo było głównóm pismem, pismem powszechném. Średnie wieki zapełniły ostatnią kartę téj granitowéj księgi, którą Wschód rozpoczął, a prowadziła daléj starożytność grecka i rzymska. Zresztą, ten fenomen budownictwa ludu następującego po budownictwie kasty, fenomen, który tylko cośmy oglądali w wiekach średnich, powtarza się z całym podobnymże ruchem w umyśle ludzkim w innych wielkich epokach historyi. I tak (zaznaczamy tutaj tylko pobieżnie to prawo, dla rozwinięcia którego trzeba byłoby napisać kilka tomów), na Wschodzie, w kolebce pierwotnych czasów, po budownictwie hinduskiém następuje budownictwo fenicyańskie, ta bogata matka budownictwa arabskiego; w starożytności, po budownictwie egipskiém, którego styl etruski i cyklopskie pomniki są tylko przetworami, idzie budownictwo greckie, którego styl rzymski jest tylko przeciążonym ciągiem dalszym kartagińskiéj kopuły; w czasach nowożytnych, po budownictwie romańskiém. mamy budownictwo gotyckie. Rozdzielając na dwoje te trzy szeregi, znajdziemy w trzech starszych siostrach, w architekturze hinduskiéj, w architekturze egipskiéj, w architekturze romańskiéj ten sam symbol, to jest: teokracyę, kastę, jedność, dogmat, myt, Boga: a w trzech siostrach młodszych: w architekturze fenicyańskiéj, w architekturze greckiéj, w architekturze gotyckiéj, bez względu na rozmaitość form właściwych ich naturze, jedno i to samo również znaczenie, to jest: wolność, lud, człowieka.
Jakąkolwiek władza duchowna przybiera nazwę, bramina, maga, czy papieża, w mularstwie hinduskiém, egipskiém lub romańskiém czujesz zawsze kapłana, tylko kapłana. Inaczéj rzecz się ma w budownictwach ludowych. Są one bogatsze a mniéj święte. W fenicyańskiém czujesz kupca; w greckiém republikanina; w gotyckiém mieszczanina.
Głównemi cechami każdego budownictwa teokratycznego są: nieodmienność, wstręt do postępu, zachowywanie tradycyonalnych linij, uświęcanie pierwotnych wzorów, zastosowywanie wszystkich kształtów człowieka i natury do niepojętych wymagań symbolu. Księgi to ciemne, czytelne tylko dla wtajemniczonych. Jednakże wszelka forma, wszelka potworność nawet, ma tutaj znaczenie, które ją czyni nietykalną. Napróżnoby wymagano od budownictw hinduskich, egipskich i romańskich jakichkolwiek ulepszeń rysunku lub posążnictwa; wszelkie ulepszenie jest dla nich bezbożnością. W tych architekturach sztywność dogmatu zdaje się podwajać skamieniałość użytych materyałów. Wręcz przeciwne cechy spostrzegamy w pomnikach ludowych, a temi są: rozmaitość, postęp, oryginalność, bogactwo, ruch wieczny. Mularstwo gminne na tyle się już wyzwoliło z więzów religii, że może dbać o swe piękno, pielęgnować je, naprawiać strój swój z posągów i arabesków. Zgadzają się te budownictwa z duchem swego czasu. Cóś ludzkiego łączą z symbolem boskim, pod wpływem którego wciąż jeszcze oddychają. Ztąd gmachy zrozumiałe dla każdéj duszy, dla każdego umysłu, dla każdéj wyobraźni, symboliczne jeszcze, ale tak łatwo dające się pojąć, jak natura. Między budownictwem teokratyczném a tém drugiém jest takaż sama różnica, jaka istnieje między językiem kościelnym a językiem pospolitym, między hieroglifem a sztuką; między Salomonem a Fidyaszem.
Streszczając, cośmy dotychczas wykazali bardzo pobieżnie, z pominięciem tysiącznych dowodów i tysiącznych szczegółowych uwag, przychodzimy do następującego wypadku: że budownictwo aż do XV wieku było główną kroniką ludzkości; że w tym przeciągu czasu nie było ani jednéj myśli mniéj więcéj złożonéj, któraby się nie stała gmachem; że każda myśl ludowa, jak każde prawo religijne, miała swoje pomniki; że nareszcie rodzaj ludzki wszelką swoją myśl, mającą pewne znaczenie, kreślił na kamieniu. Dlaczego? bo wszelka myśl, bądź religijna, bądź filozoficzna, zasługuje na uwiecznienie; bo myśl, która poruszyła jedno pokolenie, chce poruszyć inne także i ślad po sobie zostawić. Jakżeż-bo niepewną jest nieśmiertelność rękopismu! A jak mocną i trwałą księgą gmach! Dla zniszczenia słowa pisanego dość pochodni i ladajakiego Turka. Dla zatarcia słowa budowanego, potrzeba rewolucyi społecznéj, rewolucji ziemi. Nad Kolizeum przeszła nawałnica barbarzyńców; po nad piramidami potop może przeszedł.
W XV wieku wszystko się zmienia.
Myśl ludzka znajduje sposób uwiecznienia się nie tylko trwalszy od budownictwa, ale jeszcze prostszy i łatwiejszy. Budownictwo traci berło. Kamienne litery Orfeusza ustępują miejsca literom ołowianego Gutenberga.
Książka ma zabić gmach.
Wynalazek druku jest największém zdarzeniem historyczném. Jestto rewolucya-matka. Sposób wyrażania się ludzkości zupełnie się odnawia; myśl człowiecza porzuca dawny kształt i przybiera nowy; zmienia się całkowicie i ostatecznie skóra symbolicznego tego węża, który od czasu Adama przedstawia rozum.
W kształtach druku, myśl mniéj niż kiedykolwiek podlega zniszczeniu. Jest lotną, nieułowioną, nigdy nie ginącą. Wznosi się i mięsza z powietrzem. Za czasów budownictwa była niejaką górą panującą potężnie nad jednym pewnym wiekiem, nad jedną miejscowością. Dziś zamienia się w stado ptasząt, rozlatuje się na cztery wiatry i zajmuje jednocześnie wszystkie punkta powietrza i przestrzeni.
Powtarzamy, któż nie przyzna, że w tym kształcie jest ona bez porównania trwalszą? Zamiast mocy ma życie; zamiast trwałości ma nieśmiertelność. Massę można obalić; jakże wykorzenić wszechobecność? Nastanie potop, góra zniknie pod falami; lecz ptaki będą jeszcze latały, i niech tylko jedna arka pływa na powierzchni wody, a na niéj usiądą, z nią się wyratują, z nią będą patrzały na opadanie wód, a nowy świat, który wyjdzie z tego chaosu, przebudzając się ujrzy bujającą nad sobą skrzydlatą i pełną życia myśl świata pochłoniętego.
A gdy zwrócimy uwagę na to, że ten sposób wyrażania idei jest najbardziéj zachowawczym, lecz także najprostszym, najwygodniejszym, najpraktyczniejszym ze wszystkich innych; że nie wymaga wielkiéj ilości sprzętów i nie porusza żadnych ciężkich narzędzi; zwłaszcza zaś gdy myśl zmuszoną, dla objawienia się w gmachu wprowadzać w ruch cztery lub pięć innych sztuk, beczki złota, całą górę kamieni, cały las budulcu, cały naród robotników — gdy myśl tę, powiadam, porównamy z myślą, która staje się książką i dla któréj wystarcza trochę papieru, trochę atramentu i pióro, dziwić się wcale nie będziemy, że duch ludzki porzucił budownictwo dla druku. Przetnijmy pierwotne koryto rzeki kanałem wykopanym pod jéj poziomem, a rzeka opuści swoje łożysko.
To téż architektura, od chwili wynalazku druku, powoli umyka i ubożeje. Czujesz, że woda opada, że sok życiowy wycieka, że myśl czasów i narodów ją opuszcza! W XV wieku wycieńczenie jest prawie niedostrzeżoném, prassa zbyt jeszcze słaba, ssie zaledwo z potężnego budownictwa nadmiar życia. Lecz w XVI wieku choroba objawia się w sposób widzialny; budownictwo już nie wyraża dokładnie społeczeństwa; przeistacza się nędznie w sztukę klassyczną, z galskiéj, z europejskiéj, z krajowéj, staje się grecką i rzymską, z prawdziwéj i nowożytnéj, pseudo-starożytną. Ten to upadek mienią Odrodzeniem. Upadek to wszakże wspaniały; stary bowiem geniusz gotycki, słońce owo zachodzące za olbrzymiemi prassami Moguncji, przeplata jeszcze czas jakiś ostatniemi swemi promieńmi całe to bezładne nagromadzenie łacińskich arkad i korynckich kolumnad.
Ten to właśnie zachód słońca bierzemy za jutrzenkę.
Z tém wszystkiém, od chwili kiedy budownictwo staje się sztuką pospolitą, od chwili kiedy przestaje być sztuką zupełną, sztuką najwyższą, sztuką tyranem, traci siłę krępowania sztuk innych. Więc się te wyzwalają, druzgocą jarzmo budowniczego i każda idzie w swoją stronę. Każda z nich zyskuje na tym rozwodzie. Samotność wszystko podnosi. Snycerstwo staje się posążnictwem, ikonoklectwo malarstwem, śpiew kantyczkowy muzyką. Masz tu, rzekłbyś, cesarstwo, które się rozpada po śmierci swego Aleksandra, i którego każda prowincya ogłasza się królestwem.
Ztąd Rafael, Michał-Anioł, Jan Goujon, Palestrina, te blaski olśniewającego wieku XVI.
Jednocześnie ze sztukami, myśl także się wszędzie wyzwala. Już herezyarchowie średnich wieków poczynili szerokie wyłomy w katolicyzmie. Szesnaste stulecie łamie jedność religijną. Przed drukiem reforma byłaby tylko odszczepieństwem, druk uczynił ją rewolucyą. Bez prassy herezya nie ma siły. Przypiszmy to fatalizmowi lub Opatrzności, w każdym razie Gutenberg jest zwiastunem Lutra.
Tymczasem po zupełném zajściu średniowiecznego słońca, gdy g8niusz gotycki na zawsze zgasł na widnokręgu sztuki, architektura przyćmiewa się, blednieje, zaciera się coraz bardziéj. Drukowana książka, ten robak toczyciel gmachu, wysysa ją i pożera. Budownictwo wyzuwa się ze swego bogactwa, więdnie, chudnie widocznie. Staje się lichém, ubogiém, błahém. Nie już nie wyraża, wspomnienia nawet sztuki dawnéj dostrzedz w niém nie można. Zostawione samo sobie, opuszczone przez wszystkie inne sztuki, w braku artystów przyzywa robotników. Prosta płyta szklanna zastępuje miejsce różnokolorowego okna. Kamieniarz następuje po rzeźbiarzu. Znika jedność, oryginalność, życie, intelligencya. Architektura podobna do wędrownego czeladnika, szuka i kopiuje cudze tylko wzory. W głowie Michała-Anioła, który od XVI wieku przeczuwał zapewne śmierć budownictwa, zabłysła ostatnia myśl, myśl rozpaczliwa. Tytan ten sztuki wspiął Panteon na Partenon i stworzył kościół Św. Piotra w Rzymie. Wielkie dzieło, które zasługiwało na pozostanie jedyném, ostatni wytrysk samodzielności budownictwa, podpis artysty-olbrzyma, położony na końcu zamykającéj się kolosalnéj księgi kamiennéj. Po śmierci Michała-Anioła cóż czyni to nędzne budownictwo, które przeżyło samo siebie w stanie widma i cienia? Oto bierze kościół Św. Piotra i naśladuje, parodyuje go. Istna mania, godna litości. Każdy wiek ma swój kościół Św. Piotra; w XVII stuleciu Val-de-Grâce, w XVIII kościół Św. Genowefy. Każdy kraj posiada swój kościół Św. Piotra. Londyn posiada swój. Petersburg posiada swój. Paryż ma ich aż dwa czy trzy. Testament to bez znaczenia, ostatnie zabełkotanie wielkiéj sztuki zgrzybiałéj, która przed śmiercią wpada w dzieciństwo.
Jeżeli, z charakterystycznych pomników, jak te o których tylko cośmy mówili, przeniesiemy wzrok na ogólną postać budownictwa w okresie od XVI do XVIII wieku, zauważymy takież same objawy upadku i suchot. Począwszy od Franciszka II, architektoniczny kształt gmachu zaciera się coraz bardziéj i odsłania kształt geometryczny, podobny do szkieletu wychudłego chorego. Piękne linie sztuki ustępują miejsca zimnym i surowym liniom geometryi. Gmach przestaje być gmachem, jest to wielościan. Jednak budownictwo biedzi się nad ukryciem téj nagości. Fronton grecki ściele się na frontonie rzymskim i nawzajem Panteon w Partenonie, to jest kościół Św. Piotra i nie po za tém. Patrzmy: oto cegielne domy Henryka IV z kamiennemi węgłami przy placach Królewskim i Delfina; oto kościoły Ludwika XIII, ciężkie, przysadkowate, pochyłe, skulone, przytłoczone kopułą jakby garbem; oto budownictwo mazarińskie, złe pasticcto włoskie Czterech-Narodów; oto pałac Ludwika XIV, długie koszary dla dworaków, sztywne, chłodne, nudne; oto nareszcie Ludwik XV z cykoryą i makaronem, ze wszystkiemi brodawkami i narościami, które szpecą to stare trzęsące się budownictwo, jeszcze zalotne, choć już zmurszałe. Od Franciszka II do Ludwika XV choroba wzmagała się według geometrycznego postępu. Sztuce zostały tylko skóra i kości. Umiera nędznie.
Zobaczmy teraz co się dzieje z drukiem. Całe to życie, uciekające z budownictwa, weń wchodzi. W miarę chylenia się ku upadkowi budownictwa, druk wielmoży się i wzrasta. Kapitał sił, który myśl ludzka wydawała wprzód na gmachy, opłaca teraz książki. Od XVI właśnie wieku, prassa rośnie obok walącego się budownictwa, z niém walczy i je zabija. W XVII stuleciu jest ona już na tyle wszechwładną, na tyle tryumfującą, na tyle silną w swém zwycięztwie, że może wyprawić światu ucztę wielkiego stulecia literackiego. W wieku XVIII, po długim spoczynku na dworze Ludwika XIV, chwyta znów starą szpadę Lutra, i w zbroi Woltera śpieszy z zapałem atakować tę starożytną Europę, któréj architektoniczny wyraz już zabiła. W chwili kiedy wiek XVIII dobiega swego kresu, prassa kończy dzieło niszczenia. W wieku XIX zaczyna budować.
Otóż, zapytajmy obecnie, która z tych dwóch sztuk rzeczywiście przedstawia od trzech wieków myśl ludzką? która ją tłómaczy? która wyraża nietylko jéj popędy literackie i scholastyczne, ale również jéj niezmierny, głęboki, ruch powszechny? która równoległa siejbą pojęć i wyobrażeń towarzyszy bez przerw i ustanku rodzajowi ludzkiemu, potworowi temu o tysiącznych nogach, w pochodzie jego czynów? Budownictwo czy druk?
Druk. I rzeczywiście, niech to nikogo już nie łudzi: budownictwo umarło, umarło bez zmartwychwstania, zabite przez książkę drukowaną, zabite dlatego, że krócéj trwa, zabite dlatego, że więcej kosztuje. Każda katedra jest miliardem. Wyobraźmyż teraz sobie, jakiegoby to nakładu potrzeba było, aby napisać dziś nową księgę budowniczą; aby znów pokryć ziemię tysiącami gmachów, aby wrócić do tych epok, w których ilość pomników była taką, podług słów naocznego świadka, że, „rzekłbyś, iż świat strząsł z siebie stare swe łachmany, ażeby przywdziać białą szatę kościołów.“ Erat enim ut st mundus, ipse excutiendo semet, rejecta vetustate, candidam ecclesiarum vestem indueret. (Glaber Radulphus).
Książka tak mało wymaga czasu, tak mało kosztuje, a tak daleko zajść może! Jakże się dziwić, że myśl ludzka spływa po téj pochyłości? To nie znaczy, by budownictwo tu i owdzie nie zdobyło się jeszcze dziś na piękny pomnik, na arcydzieło pojedyncze. Dlaczegożbyśmy nie mieli posiadać jeszcze od czasu do czasu, pod panowaniem druku, jakiéjś kolumny, zrobionéj, przypuszczam, przez całą armię, a ulanéj z dział? przecież pod panowaniem architektury były iliady i romamcerosy, Mahabaraty i Nibelungi, stworzone przez cały naród z nagromadzonych i zlanych rapsodów. Genialny budowniczy przypadkiem nadzwyczajnym zjawić się będzie mógł i w XX wieku, jak Dante zjawił się w XIII. Ale budownictwo nigdy już nie zostanie sztuką społeczną, sztuką zbiorową, sztuką panującą. Wielki poemat, wielki gmach, wielkie dzieło ludzkości nie będzie się już odtąd budowało; drukować się ono będzie.
I w ogóle, jeżeli się budownictwo i podniesie w przyszłości, to bez wszechwładztwa. Pójdzie ono pod prawa literatury, która przedtem jego rozkazów słuchała. Stanowiska dwóch sztuk odwrócą się. Kto był wodzem, zostanie szeregowcem. Pewném to, że w epoce budownictwa poemata, rzadkie wprawdzie, podobne były do pomników. W Indyi Wjaza, zawikłany, dziwny, niepojęty, prawdziwą jest pagodą. Na Wschodzie egipskim poezya ma, jak i gmachy, wielkość i spokój linij; w starożytnéj Grecyi, piękno, pogodę, ciszę; w chrześciańskiéj Europie, majestatyczność katolicką, prostotę ludową, okwitość i krasę epok odświeżających się. Biblia podobną jest do piramid, Iliada do Partenonu, Homer do Fidyasza. Dante w XIII wieku, to ostatni kościół romański; Szekspir w XVI, to ostatnia katedra gotycka.
Tak więc — że tu streścimy, cośmy dotychczas w krótkości wypowiedzieli — tak więc rodzaj ludzki posiada dwie księgi, dwa życiorysy, dwa testamenta: budownictwo i druk, Biblię kamienną i Biblię papierową. Bez wątpienia, patrząc na te dwie Biblie, tak szeroko rozwarte przez wieki, wolno żałować widzialnego majestatu pisma granitowego, tych olbrzymich alfabetów, złożonych z kolumnad, z obelisków, z wież, z baszt, z kopuł, tych niejako gór ludzkich, pokrywających świat i przeszłość, od piramidy aż do dzwonnicy, od Cheopsa aż do Strasburga. Trzeba odczytywać przeszłość na tych marmurowych stronicach; trzeba podziwiać tę księgę przez budownictwo spisaną i ciągle przewracać jéj karty; lecz nie należy odmawiać wielkości gmachowi, który z kolei druk wznosi.
Gmach to olbrzymi, zaiste. Nie pamiętam już, który statysta obliczył, że kładąc jeden na drugi wszystkie tomy, wydane przez prassę od czasu Gutenberga, możnaby zapełnić przestrzeń dzielącą ziemię od księżyca; nie o tego to jednak rodzaju wielkości chcielibyśmy tu mówić. Chociaż, gdy w myśli szukamy ogólnego obrazu wszystkich nagromadzonych aż do dni naszych płodów druku, czyliż nie przedstawia się nam całość ta w kształcie ogromnego budynku, któremu świat cały podstawą, nad którym ludzkość nieustannie pracuje, a którego głowa potworna kryje się w głębokich mgłach przyszłości? Jest-to mrowisko duchów; ul, dokąd wszystkie wyobraźnie, te pszczoły złocone, nektar swój znoszą; gmach o tysiącznych piętrach. Tu i owdzie dają się widziéć otwory ciemnych jaskiń nauki, krzyżujące się w jego wnętrzach. Po szczytach i poboczach sztuka rozsypała swe arabeski, różyczkowe tarcze i koronki. Wszelkie dzieło pojedyncze, na pozór nieraz dziwaczne i odosobnione, ma tu swe miejsce i swe wytyczne znaczenie. Harmonia wynika z całości. Od katedry Szekspira aż do meczetu Byrona, tysiące wieżyczek wieńczą w malowniczym nieładzie tę metropolię myśli powszechnéj. U jéj podstawy wpisano kilka starożytnych tytułów ludzkości, które budownictwo pominęło. Na lewo od wejścia umieszczono starą płaskorzeźbę z białego marmuru Homera; na prawo Biblia wielojęzykowa podnosi swych siedm głów. Daléj jeży się hydra romancerosów, i kilku innych niedokształtów twórczości ludzkiéj, Weda i Nibelungi. Zkądinąd cudowny gmach pozostaje wciąż niewykończonym. Prassa, machina ta olbrzymia, bez przerwy pochłaniająca wszech-umysłową treść społecznego żywota, nie przestaje wytwarzać jednocześnie nowych materyałów dla swego dzieła. Cały rodzaj ludzki zalega budownicze rusztowania i zastawy. Każdy tu umysł mularzem. Najuboższy na duchu cegiełkę swą kładzie i luki chudoby swój wypełnia. Retif-de-la-Bretonne przynosi swój kosz złomków gipsowych. Dnia nie ma bez nowych zakładzin. Niezależnie od osobistéj i samodzielnéj wkładki każdego pisarza, bywają także wkładki zbiorowe. Wiek XVIII daje Excyklopedyę, rewolucya daje Monitora. Zaiste, gmach to również rzeczywisty, gromadnie a niebotycznie narastający nieobjętemi kolistemi splotami i wylotami w górę; mamy tu również pomięszanie języków, czynność nieustanną, pracę niezmordowaną, zażarty współudział sił ludzkości całéj, obiecaną arkę ducha przeciwko nowemu potopowi, przeciwko nowym zalewom barbarzyństwa. Jest-to druga wieża Babel człowieczeństwa.


KSIĘGA SZÓSTA.

I.Bezstronny rzut oka na dawne sądownictwo.

Szczęśliwy to był człowiek, w roku Pańskim 1482, ten wielmożnie urodzony Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andry-en-Marche, radca i dworzanin królewski, namiestnik wicehrabskiéj kasztelanii paryzkiéj. Oto. już bez mała lat siedemnaście, bo od 7 listopada 1465, od roku komety[15], dzierżył on z rąk królewskich piękną tę godność Kasztelana paryzkiego, będącą w przekonaniu powszechném raczéj księztwem udzielném niźli urzędem: Dignitas — powiada Jan Loemnoeus — quae cum non exigua potestate politiam concernente, atquae praerogativis multis et juribus conjuncta est. Dygnitarz z rodu szlacheckiego, którego listy installacyjne, łaską królewską nietykalnie zachowane, sięgałyby epoki małżeństwa naturalnéj córki Ludwika XI z jego miłością nieprawym synem Burbonów, rzecz to zaprawdę cudowna w r. 82. Tegoż samego dnia, w którym Robert d’Estouteville obejmował po mistrzu Jakóbie-de-Villiers posadę kasztelana paryzkiego, mistrz Jehan Dauvet zajął miejsce Imci Helego de Thorrettes na urzędzie pierwszego marszałka Izby trybunalskiéj, Jehan Jouvenel des Ursins wysadzał Piotra de Morvillier z dostojności kanclerza Francyi. Regnault des Dormans uwalniał Piotra Puy od ciężarów referendarza zwyczajnych spraw dworu królewskiego. Owóż, przez czyjeż to już ręce nie przemkło marszałkowstwo, kanclerstwo lub referendarstwo, od kiedy Robert d’Estouteville posiadł kasztelanię paryzką! Dostała mu się ona „ku stróżowaniu starościńskiemu“, jak się wyrażały listy wierzytelne; i zaiste dzielnie ją pan kasztelan stróżował. Uczepił się jéj rękami i nogami, wcielił się w nią, zlał się z nią do tego stopnia, że cało umknął przed gorączkową namiętnością zmian, na którą cierpiał Ludwik XI, król podejrzliwy, skąpy, czynny i wciąż przemyśliwający, jakby za pomocą ciągłych rozdawnictw i odwołań, utrzymać sprężystość swéj władzy. Nie dość. Mężny nasz rycerz dla własnego syna otrzymać potrafił pośmiertny przekaz swojego obowiązku, tak, że już od lat dwóch imię wielmożnego Jakóba d’Estouteville, koniuszego, czerniło się obok imienia ojcowskiego na czele służbowego regestru kasztelanii paryzkiéj. Prawda téż, że Robert d’Estouteville dobrym był wojakiem, że wiernie chorągiew swą podjął przeciwko lidze dobra publicznego, i że w dniu wjazdu królowéj do Paryża w r. 14..., ofiarował Najjaśniejszéj Pani cudnego jelenia z powideł. Przytém zostawał w najlepszéj przyjaźni z Trystanem Pustelnikiem, marszałkiem nadwornym króla Jegomości. Rozkoszne to więc i słodyczy pełne było życie tego jaśnie wielmożnego pana Roberta. Najprzód, płaca doskonała, przy któréj jako zbytkowne grona, wychylające się po za winnicę, wisiały kancelaryjne dochody z cywilnych i kryminalnych procedur kasztelanii; okrom tego cywilne i kryminalne dochody z posłuchalnych izb Podwala wielko-zamkowego, nie licząc już drobniejszych myt z mostów Mantes i Corbeil, oraz kopytkowych zysków z paryzkich targowic zboża i nierogacizny, z pomiarników i pomiernic drzewa i soli. Dodajmy do tego przyjemność paradnych przejażdżek po mieście i możność uwydatnienia na tle szat ławniczych, przez pół czerwonych a przez pół dębnikowych, ślicznego swego ubioru wojskowego, którego rzeźbę podziśdzień podziwiać możemy na jego grobie, w opactwie Valmont w Normandyi, a jego hełm pogięty w Montlhéry. Nadto, za nie-że liczyć mamy władzę wszelaką, posiadaną przez pana paryzkiego nad woźnemi dwunastki trybunalskiéj, nad odźwiernym i dozorcą Wielkiego-Zamku, nad dwoma audytorami Kasztelu, auditores Castelleti, nad czterema przysięgłemi strażnikami wice-hrabstwa, szesnastoma wydziałowymi tyluż obwodów miejskich, jednym wielkim turemnikiem Kasztelu, stoma dwudziestoma łucznikami chorągwi kasztelańskiéj, stoma dwudziestoma pachołkami pieszéj starościńskiéj straży, nad dowódzcą czat rycerskich, wraz z jego przyboczną wartą nocną, wartą jego obchodową, objezdną, przednią, tylną, jego wartą zapasową, drugo- i trzecio-hasłową? Mamyż liczyć za nie przywiléj wymiaru sprawiedliwości, wielkiéj i małéj, przywiléj skazywania na gardło i grzywny, prawo wieszania, ćwiertowania i darcia kołem, że już pominiemy drobiazgowe sądownictwo pierwszopowodowe (in prima instantia, jak się wyrażają nadania ówczesne), i to nad całém tém wicehrabstwem paryzkiém, tak znakomicie uposażoném siedmioma starostwami rycerskiemi? Możnaż sobie wyobrazić zajęcie powabniejsze od tego, jakiém się każdodziennie rozkoszował J. W. Robert d’Estouteville, gdy zasiadłszy pod szerokiemi i zduszonemi łukami sklepienia Filipa Augusta w Wielkim-Kasztelu, wydawał wszem w obec i każdemu z Osobna wyroki i sądy? lub gdy po skończonych już sprawach, wracał sobie wieczorem na odpoczynek do czarującego swojego pałacyku, położonego przy ulicy Galileusza, w zakolu dworców królewskich, a spadłego nań w posagu żony Ambrozyi de Loré? Zadowolenie wtedy tém większe było, im większą liczbę hultajstwa odprawił był przed chwilą pan kasztelan na noc do maluczkiego onego mieszkanka podle ulicy Złupiskórnéj, w którém starostowie i ławnicy sławetnego Paryża kunice swoje założyli; a która to rzeczona izdebka trzymała jedenaście stóp długości, siedem stóp i cztery cale szerokości, zasię jedenaście stóp wysokości“[16].
I nie dość, że J. W. Robert d’Estouteville posiadał osobną juryzdykcyę kasztelaństwa i wice-hrabstwa paryzkiego; miał on jeszcze współudział, oko i kęs w wielkiém sądownictwie króla. Nie było głowy za wiele wyniosłéj, któréjby jego nie dosięgły ręce, pierwéj nim się jéj dotknęły ręce oprawcy. On to wysłany był do Bastylii Św. Antoniego, by z niéj wyprowadził księcia Nemourskiego na szafot Targowie głównych; on to wyprowadzał z niéj na plac Grevski J, W. Saint-Pol, który się ciskał i krzyczał ku wielkiéj radości J. W. kasztelana, który od dawien dawnych nienawidził J. W. hetmana.
Wszystkiego tego, przyznajmy, było aż nadto, aby człeka uczynić szczęśliwym a sławnym, i zapewnić mu kiedyś znakomitą kartę w zajmującéj onéj historyi kasztelanów paryzkich, z któréj się uczymy takich oto naprzykład ciekawych szczegółów, jak, że Oudar z Villeneuve posiadał dom przy ulicy Rzeźniczéj, że Wilhelm z Hangest kupił wielką i małą Sabaudyę, że Wilhelm Thiboust podarował zakonnicom od Św. Genowefy swe domy przy ulicy Clopin, że Hugon Aubriot mieszkał w zamku Porc-Epic, i tym podobnych zdarzeń familijnych.
Z tém wszystkiém, przy tylu powodach brania życia z najmilszéj i najspokojniejszéj strony, J. W. Robert d’Estouteville obudził się był w poranek 7 stycznia 1482, w najkwaśniejszém usposobieniu ducha, w najopryskliwszym humorze. Zkądby to pochodziło? samby on nie o tém nie umiał powiedziéć. Czy niebo było trochę za szare? czy klamra starego jego pasa z Montlhéry źle była spięta i zanadto po wojskowemu ściskała cielesną powagę jego kasztelańskiéj mości? czy ujrzał przez okno urwipołciów przeciągających z podrwiwającemi minami, czterech po czterech, w kurtkach a bez bielizny, w kołpakach bez denek, z sakwami i butelkami u boku? A może to było niejasne przeczucie tych trzystu siedmdziesięciu liwrów, szesnastu soldów, ośmiu denarów, które w rok potém następca Ludwika XI, król Karol VIII odtrąci od dochodów kasztelanii? Czytelnik może zrobić wybór; co do nas bylibyśmy skłonni mniemać najprościéj, że dygnitarz dlatego w złém się znajdował usposobieniu, że się w usposobieniu złém znajdował.
Zresztą, było to nazajutrz po uroczystości, dzień nudów dla wszystkich, szczególniéj zaś dla potentata powołanego do sprzątania wszelkich owych nieczystości (w przenośném i aktualném słowa znaczeniu), które po sobie uroczystość w Paryżu zostawia. Do tego zaś jeszcze przypadało akurat i posiedzenie w Wielkim-Kasztelu. Owóż, rzecz to powszechnie znana, że sędziowie tak zwykle urządzają swoje humory, ażeby się takowe objawiały najpunktualniéj w dniach rokowych. W ten sposób zawsze jest na kogo wylać przynajmniéj niezadowolenie i złość swoją, w imię króla, prawa i sprawiedliwości.
Posłuchanie wszakże zaczęło się bez pana paryzkiego. Sprawy odprawiali, wedle zwyczaju, jego zastępcy na wydziale cywilnym, kryminalnym i partykularnym; i już od ósméj godziny z rana kilka tuzinów mieszczan i mieszczek, zebranych w Podwalu zamkowém i spakowanych w ciemnym kątku izby posłuchalnéj, między mocném odgrodzeniem dębowém a ścianą, z uszczęśliwieniem wielkiém przyglądało się pociesznemu i urozmaiconemu widowisku sprawiedliwości cywilnéj i kryminalnéj, wymierzanéj w sposób nieco zgmatwany i całkiem przypadkowy przez mistrza Floryana Barbedienne, audytora Kasztelu, zastępcę J. W. pana paryzkiego.
Izba była mała, nizka, sklepiona. Stół zasłany kobiercem z herbownemi liliami znajdował się w głębi, wraz z wielkiém rzeźbioném krzesłem dębowém, dla kasztelana przeznaczoném, a próżném, i z prostym stołkiem na lewo dla audytora mistrza Floriana. Poniżéj siedział pisarz sądowy i od niechcenia wodził piórem po papierze. Naprzeciw mieścił się gmin; około zaś stołu i przy podwojach, stała służba starościńska w opończach z kamlotu fioletowego w krzyżyki białe. Dwaj woźni posłuchalni-mieszczańskiéj, w kontuszach wszechświętnych przez pół szkarłatnych i szafirowych, trzymali się przy nizkich zamkniętych drzwiach, widzialnych w głębi, po tamtéj stronie stołu. Jedno jedyne okno ostrołukowe, wązko zaciśnięte w grubym murze, bladym promieniem stycznia oświecało dwie dziwaczne postacie: skrzywionego kamiennego biesa, rzeźbionego u kluczowéj cegły sklepienia w kształt haka od lampy, i sędziego siedzącego w głębi izby na herbownych liliach.
I rzeczywiście ten drugi godnie dotrzymał placu pierwszemu, pod pewnym przynajmniéj względem. Wyobraźmy-no sobie za stołem kasztelańskim, śród gromad dokumentów procesowych, mistrza Floryana Barbedienne, audytora Zamkowego, w chwili gdy wsparty na łokciach, z nogami na ogonie swéj sukni koloru mocno brunatnego, z twarzą oprawną w białe barankowe futerko, z brwiami téj-że saméj rzekłbyś maści, czerwonego jak rak, mrugającego oczkami, sapiącego, a jednak z powagą i godnością wielką dźwigającego sadełko swych policzków, które się mu aż pod podbródek schodziły, wyobraźmy go sobie w chwili, gdy się zabiera do sądzenia spraw. Kontrast to, jak widzimy, niezbyt rażący w odniesieniu do rzeżbionéj figury u powały. Zachodziła przecież jedna jeszcze okoliczność, zbliżająca hak latarniany do audytora. Mistrz Floryan był głuchy.
Ułomność ta, jak wiadomo, jest wcale lekką na sędziego, jeśli ty]ko nawet nie jest zaletą. Wszystko bowiem, czego się po nim żąda, sprowadza się do tego, by miał pozór i postawę słuchającego; warunkowi zaś temu, jedynemu zasadniczemu przy dobrze pojętéj sprawiedliwości, czcigodny audytor tém lepiéj i swobodniéj odpowiadał, że żaden hałas nie mógł przerywać jego uwagi. Pewném zaś w każdym razie jest to, że mistrz Floryan, cokolwiek tam sobie mówiono o jego uszach, wyrokował zawsze najstanowczéj i z podziwu godną biegłością.
Zresztą, znajdował się w izbie posłuchalnéj nieubłagany kontroler jego dzieł i ruchów w osobie naszego przyjaciela Jehana Frollo du Moulin, wrzaskliwego owego żaka, któregośmy wczoraj w Pałacu poznali, „dowódzcy kawaleryi piechotyńskiéj“, jak go jeszcze zwano z powodu, że o każdéj porze byłeś pewien spotkać go na wszystkich punktach Paryża, ławkę szkolną wyjąwszy.
— Patrzaj — mówił Wiatrak po cichu do swego koleżki Robka Poussepain, śmiejącego się tuż obok, podczas gdy Janek czynił spostrzeżenia nad widowiskiem roztaczającém się przed ich oczami — patrzaj, toż to Żanetka du Buisson! Córeczka nicponia z Nowego-Rynku! Na mój honor, skazał ją, stary szelma! Nie lepsze snać baryła ma oczy od uszu. Piętnaście soldów i cztery denary paryzkie za to, że dwie pary paciorek miała na sobie. Za ostro. Lex duri carminis. — A ten zacz? Robin rakarz miejski, gospodnik! Że przeszedł egzamin i otrzymał magistraturę w rzeczonym fachu?... Aha, to wpisowe! — Ba, dwaj szlachetnie urodzeni śród téj hołoty! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly. Obaj koniuszowie, corpus Christi. Grali w kostki... no, to co innego. Kiedyż koléj na naszego rektora? Sto liwrów paryzkich do skarbu za obrazę króla! Ta czerwona dynia wali na głucho. Niech mię djabli porwą, niech się stanę własnym moim bratem archidyakonem, jeśli mi to przeszkodzi grać, przegrywać i wygrywać; grać we dnie, grać w nocy, żyć grając, grając skonać, grać zawsze i wszędzie aż do ostatniéj koszuli i co pod nią! — Ależ dziewczyna, Barnabo święty! Jedna za drugą, gołąbki. Ambrozya Lecuyére, Izabelka Paynetta! Bierarda Gironin! Znam wszystkie, co do utka, tak mi Boże dopomóż. Na grzywny! na grzywny! To was moje panienki nauczy, gdzie macie drugi raz nosić opaski złocone. Dziesięć soldów paryzkich, zalotnice wy jakieś! — O, stara sędziowska morda, głucha i głupia! bydle opasłe! dardanelski osioł! toż dopadł do korytka! źre skargi, źre procesy, źre, żuje, zapycha się, dławi. Grzywny, taksy, zaguby, koszta, płace, pokomorne, zwrótne, gehenny, odwieżne, gardlane, łańcuszkowe, podybne, wszystko to jemu zaledwo plackiem wielkanocnym i święto-jańskim korowajem. Spojrzno co za parsiuk! — Masz tobie! akurat! jeszcze jedna pani kochanica! Thibaud-Thibalda?... Dalibóg że ona, ta sama. Za to, że się wymknęła po za ulicę Glatigny! Czy razem z tym oto synalkiem wąsalem? Znam go. Gieffroy Mabonne, żandarm, hałaburdnik pierwszéj ręki. Zaklął, łajdak, w imię Ojca... Na grzywny go! na grzywny oboje, Thibaldkę i żandarma! Stary muchomór najniezawodniéj pomięszać musiał sprawy! założę się nie wiem o co, że każe dziewce zapłacić za zaklęcie, a Mabonne’owi za miłostki! — Baczność, Robusin kochany, baczność! Kogóż to teraz wprowadzą? Pachołków jak nasiał! Na Jupitera cała psiarnia tu, jak u Patroszyn. Najgrubsza to pewno zdobycz obławy. Dzik może. — Ach Robku, tak jest, dalipan, że dzik. — I jaki jeszcze! — Herkulesie święty! toż to nasz książę wczorajszy, nasz król błaznów, nasz dzwonnik katedralny, nasz jednooki, nasz garbus, nasz skrzywipysk! Quasimodo!
Nie kto inny, w istocie.
Jakoż był to Quasimodo, skrępowany, spętany, skuty, osznurowany od stóp do głowy, i pod silną strażą. Oddział pachołków otaczający go, prowadzon był przez samego dowódzcę czatów w pełnym uniformie, z herbem Francyi na piersi i herbem stolicy na plecach. Zkądinąd, a kalectwo wyjąwszy, nie było nie tak szczególnego w postawie Quasimoda, coby usprawiedliwiało niezwykłą tę wystawę łuków i halabard. Twarz więźnia była smutną, lecz spokojną i nieruchomą. Jego tylko jedno jedyne oko rzucało od czasu do czasu spojrzenie złe i gniewne na obciążające go więzy.
Tymże samym wzrokiem zatoczył on przy wejściu do koła siebie, źrenica atoli jego tak była przygasłą i senną, że kobiety dla śmiechu jeno wytykały go sobie palcami.
Audytor mistrz Floryan przerzucał tymczasem kartki oskarżenia, spisanego przeciw winowajcy, a złożonego na stół sędziowski przez pisarza. Poczém zdawał się czas jakiś namyślać. Dzięki téj ostrożności, którą sędzia nasz śledczy zachowywać zwykł przed każdém zgoła badaniem, znanemi mu były zawczasu imiona, rodzaje zajęć i win oskarżonych. Pozwalało to mu z góry układać zarzuty przewidziane przeciwko przewidzianym odpowiedziom, i wymijać w ten sposób wszystkie krzywizny i zboczenia przesłuchań, bez wielkiéj ujmy dla swój głuchoty. Protokół sprawny tém był dla niego, czém pies dla ślepego dziada. A jeśli przypadkiem zdradził czasami swą ułomność jedną lub drugą apostrofą cudacką, lub pytaniem niezrozumiałém; uchodziło to za głęboką mądrość u jednych, za głupotę u drugich. W obu razach cześć sądownictwa nie tak dużo na tém cierpiała, gdyż z dwojga złego lepiéj już jest, gdy sędziego mają za półgłówka, lub za uczonego, niż za głuchego. Mistrz Floryan dokładał tedy wszelkich starań dla ukrycia swéj głuchoty przed światem, i tak mu się to dobrze zazwyczaj udawało, że w końcu sam własnemu złudzeniu dał się zwyciężyć. Co zresztą łatwiejszém jest, niźli się wydaje. Każdy garbusek ma głowę wyprostowaną, każdy jąkała peroruje, każdy głuchy mówi z cicha. Co do niego, w najgorszym wypadku mógłby się na to chyba zgodzić, że ucho miał nieco za twarde, odrobinkę nieposłuszne. Było to jedyne ustępstwo, jakie w tym punkcie czynił na rzecz opinii publicznéj, w chwilach otwartości zupełnéj i szczerego obrachunku sumienia.
Dokładnie tedy przeżuwszy sprawę Quasimoda, mistrz Floryan przechylił głowę w tył i przymknął do połowy powieki, dla tém większego majestatu i bezstronności, tak, że w téj chwili stał się w rzeczy saméj głuchym i ślepym zarazem. Podwójny warunek, bez którego nie masz sędziego doskonałego. W téj to wspaniałéj postawie rozpoczął badanie obwinionego.
— Imię twe? — spytał.
Owóż zachodził tu właśnie jeden z wypadków nieprzewidzianych w ustawie, wypadek gdzie głuchy głuchego przesłuchuje.
Quasimodo, którego nie nie ostrzegało o wystosowaném do niego pytaniu, nie przestawał patrzéć na sędziego spokojnie i prosto i nie odpowiadał wcale. Sędzia, również głuchy i przez nikogo nie ostrzeżony o milczeniu obwinionego, mniemał, iż ten odrzekł jak należało, i jak czynili zazwyczaj wszyscy w ogóle oskarżeni; ciągnął więc daléj z powagą nadętą a głupią:
— Dobrze. — Ile masz lat?
Quasimodo nie wiele więcéj odpowiadał i na to drugie pytanie. Sędzia uważał je jednak za wyczerpane, i zagadnął z kolei:
— Teraz, czém się zajmujesz?
Zawsze to samo milczenie. W publice zaczynało już wszakże szeptać i poglądać po sobie.
— To wystarcza — jął nieugięty audytor, gdy wedle swych obliczeń obwiniony skończyć był powinien trzecią swą odpowiedź. — Jesteś w obec nas zawezwany i oskarżony: primo o rozruchy nocne; secundo o czyny niegodne na osobie kobiety straconéj, in praejudicium meretricis; tertio o rebelię i nierzetelność względem łuczników z ordynansu Jego Miłości króla, Pana naszego. Wytłómacz się co do wszystkich tych punktów.
Zwracając się zaś do pisarza:
— Czy zapisałeś waszmość wszystko, co oskarżony dotąd powiedział?
Na to niefortunne pytanie audytoryum całe, od kratek aż do podwoi, buchnęło śmiechem tak gwałtownym, tak szalonym, tak udzielającym się i powszechnym, że nań w końcu i obaj głusi zwrócić musieli uwagę. Quasimodo się obejrzał, ruszając garbem pogardliwie, podczas gdy mistrz Floryan, niemniéj od niego zdziwiony, a przypuszczając że śmiech widzów wywołany został nieskromnym jakim dowcipem oskarżonego, co poniekąd i sam ruch garbu jego zdawał się potwierdzać, gromić jał winowajcę z oburzeniem wielkiém:
— Dałeś mi tu, bałwanie, odpowiedź zasługującą na stryczek! Czy wiész z kim mówisz?
Koncept ten bynajmniéj nie był zdolnym powstrzymać wspienionych fal wesołości powszechnéj. Wydał się on owszem tak dziwacznie i rogato, że śmiech szalony ogarnął nareszcie i dwóch strażników Posłuchalni-Mieszczańskiéj, gatunek pałek frontowych, u których głupota już na uniformie, zda się, wyszytą była. Sam tylko Quasimodo ani źdźbła nie stracił na zwykłéj surowości i powadze, z téj doskonałéj przyczyny, że nie a nie nie pojmował, co się w około niego działo. Sędzia, podraźniony do najwyższego stopnia, uważał za potrzebne nie spuszczać z tonu; miał nadzieję, że w ten sposób zdoła zatrwożyć oskarżonego, i grozą oddziałać na publikę, powołując ją do szacunku należnego wysokiemu swemu stanowisku.
— Więc to ma znaczyć — wołał — człeku ty przewrotny i buntowniczy, że sobie pozwalasz uchybień względem audytora Kasztelu, delegata do spraw gminnych magistratu paryzkiego, dygnitarza zajmującego się poszukiwaniem zbrodni, występków i włóczęgostw złych; powierzaniem rzemiosł i ściganiem monopolu; utrzymywaniem bruków; niedopuszczaniem podstępnych oszukaństw przekupniów na jatkach kurzych, ptaszych i zwierzynnych; mierzeniem łuczyw i innych gatunków drzewa; oczyszczaniem miasta z błota, a powietrza z pomorów zaraźliwych; ustawiczném, jedném słowem, strzeżeniem pospolitego dobra, bez płacy i nadziei na wynagrodzenie! Wiedz, że się nazywam Floryan Barbedienne, własny Namiestnik samego J. W. Kasztelana, a takoż komisarz, asesor, kontroler i egzaminator z władzą jednaką w kasztelanii, starostwie, grodzie i trybunale...
Trudno przewidziéć, z jakiegoby powodu głuchy mówiący do głuchego miał się zatrzymać. Bóg sam tedy wié tylko, gdzie i kiedy wy lądowałby mistrz Floryan, rozmachany w ten sposób na wszystkich wiosłach elokwencyi, gdyby się naraz nie rozwarły były nizkie podwoje w głębi izby i nie wszedł przez nie sam Kasztelan.
Za jego zjawieniem się mistrz Floryan nie urwał ani na chwilę, lecz uczyniwszy w też pędy pół obrotu na piętach, i w Kasztelana mierząc oracyą, któréj gromy spadały przed chwilą na Quasimoda:
— Miłościwy Panie: — rzekł — żądam na obecnego tu oskarżonego takiéj kary, jaką się spodoba Waszéj Miłości naznaczyć, a to za ciężką i rozmyślną obrazę sprawiedliwości.
I usiadł cały zdyszany, ocierając wielkie krople potu, spadające mu z czoła, niby łzy duże na leżące przed nim dokumenta. J. W. Robert d’Estouteville ściągnął brwi i skinął na Quasimoda w sposób tak rozkazujący i znaczący, że głuchy i jednooki garbus zrozumiał nareszcie, że tu o coś przecie chodzi.
Surowo doń Kasztelan przemówił.
— Cóżeś to zrobił, łajdaku, żeś się tu dostał?
Biedaczysko, przypuszczając że Kasztelan pyta go o nazwisko, przerwał milczenie, w jakiém się zwykle zamykał, i odrzekł głosem chrapliwym i zduszonym:
— Quasimodo.
Odpowiedź tak się mało stosowała do pytania, że huczne śmiechy poczęły znowu obiegać izbę, a Imci Pan Robert zawołał czerwieniejąc od gniewu:
— To i ze mnie szydzisz sobie, huncwocie jakiś?
— Dzwonnik katedry Najświętszéj Panny — powiedział na to Quasimodo, mniemając że chodzi o wytłómaczenie sędziom, czém się zajmuje.
— Dzwonnik Najświętszéj Panny! — krzyczał Kasztelan, który, jakeśmy to zauważyli, od samego już rana w dostatecznie kiepskiém był usposobieniu, i wcale nie potrzebował tak dziwacznych odpowiedzi dla zaostrzenia swéj złości. — Dzwonnik Najświętszéj Panny! Ja ci na karku każę wyprawić dzwonienie bizunami, na wszystkich placach i rogach ulic Paryża. Słyszysz, szelmo ty ostatnia?
— Jeśli o wiek mój chodzi wielmożnemu panu — rzekł Quasimodo — to sądzę, że na Św. Marcin skończę lat dwadzieścia.
Tego już było zanadto; Kasztelan nie mógł wytrzymać.
— A, to ty z władzy kasztelańskiéj drwisz, nikczemniku? Poczekajże! Hej, mości panowie pachołkowie rzemienni, zaprowadzić mi tego łotra pod pręgierz grevski. Godzinę całą nabojów i koła! Ja mu pokażę, serce przenajświętsze! Obwieścić mi wyrok obecny, w asystencyi czterech trębaczów przysięgłych w siedmiu starostwach wicehrabstwa paryzkiego.
Pisarz wziął się natychmiast do formułowania sentencji.
— A święty żywocie Pański! to mi dopiéro sąd, co się zowie! — zawołał ze swego kątka żak Jehan Frollo du Moulin.
Kasztelan się odwrócił i po raz drugi przeszył Quasimoda wzrokiem płomienistym.
— Słyszałem, zdaje mi się, że zbrodniarz wyrzekł żywocie Pański! Mości pisarzu, dodaj dwanaście denarów paryzkich, jako grzywnę za zaklęcie, któréj połowę odesłać do skarbca Św. Eustachego. Szczególniejsze mam do Św. Eustachego nabożeństwo.
W minut kilka wyrok był spisany. Treść jego brzmiała krótko i zwięźle. Obyczajowe prawa kasztelanii i wice-hrabstwa paryzkiego nie były wówczas jeszcze poprzerabiane i pogmatwane przez marszałka Thibaut Baillet i Rogera Barmne, adwokata królewskiego; nie zaciemniała ich gęsta owa puszcza procedur i ceregieli, jaką dwaj prawnicy zasieli tu w początkach wieku XVI. Wszystko w nich było jasne, wyraźne, proste, bez zachodu i kłopotu. Szło się prosto do celu; ani jednego nigdzie kruczka; od pierwszego wejrzenia wszędzie jak na dłoni widziałeś czysto i równo wytknięte ścieżyny, u końca których miałeś pręgierz, szubienicę lub torturę. Nie łudziłeś się przynajmniéj po drodze.
Pisarz podał wyrok Kasztelanowi, który przyłożywszy doń pieczęć, wyszedł wraz do dalszych izb posłuchalnych, w nastroju ducha wiele dobrego obiecującym na dzień ten wszystkim paryzkim więzieniom i strażnicom. Jehan Frollo i Robert Poussepain aż usta sobie rękawami zapychali. Quasimodo spozierał dokoła wzrokiem obojętnym a zdziwionym.
W chwili jednakże, gdy mistrz Floryan Barbedienne, odczytawszy z kolei wyrok, zabierał się do podpisania onego, pisarz tknięty litością dla skazanego nieboraka, a sądząc, że dlań wyjedna niejakie zmniejszenie kary, nachylił się jak mógł najbliżéj do ucha audytora i powiedział wskazując na Quasimoda:
— Człowiek ten, wielmożny sędzio, głuchym jest.
Liczył, że wspólnictwo to w ułomności obudzi uwagę i łaskę mistrzą Floryana dla skazanego. Ale najprzód, jakeśmy o tém nadmienili, mistrz Floryan bardzo mało dbał o to, by się spostrzegano na jego głuchocie. Powtóre zaś, słuch tak rzeczywiście miał tępy, że ani jednego wyrazu z odezwania się pisarza nie schwycił. Chciał pomimo to pokazać, że doskonale posłyszał zrobioną uwagę i odrzekł:
— Czy tak? to co innego; nie wiedziałem o tém. W takim razie dorzuć waszmość drugą jeszcze godzinkę u pręgierza!
I podpisał wyrok w ten sposób ulżony.
— O to to to! — powiedział Robek Poussepain, który od wczorajszéj przygody nie przestał ostrzyć zębów na Quasimoda — drugi raz nauczy go to, jak się ma z ludźmi obchodzić.

II.Szczurza-Jama.

Pozwól, czytelniku, wrócić teraz z sobą na Plac tracenia, któryśmy opuścili wczoraj z Gringoirem, idąc w ślad za Esmeraldą.
Godzina szósta z rana; wszędzie czuć, że to nazajutrz po uroczystości ludowéj. Bruk pokryty szczątkami: kokardki, szmatki, piórka od kitek, okrzepłe krople wosku z pochodni, okruszki z pohulanki ludowéj. Spora liczba mieszczan wałęsa się, jakbyśmy to dziś powiedzieli, z kąta w kąt, podrzucając nogami zagasłe głowienki radosnych ogni, rozwodząc się przed Domem-słupiastym na wspomnienie pięknych transparentów wczorajszych, i przyglądając się samym już słupkom i zawiaskom, resztce uciechy minionéj. Przedawcy jabłeczników i podpiwków wywijają się śród gromadek, tocząc przed sobą beczułki próżne. Kilku śpieszących za interesami snuje się w jednę i drugą stronę. Przekupnie gwarzą i wywołują się z progów i przyźb domów. Obchód, posły, Coppenole, król trefnisiów na wszystkich są ustach; ubiega się każdy o to, kto lepiéj wykrztusi nazwę, kto do głośniejszego pobudzi śmiechu. Czteréj łucznicy konni, którzy tylko-co się umieścili u czterech rogów pręgierza, skupili już tymczasem dokoła siebie niemałą kupę gawiedzi miejscowej, rozrzuconéj przed chwilą na placu, a skazującéj siebie obecnie na nieruchomość i nudę, w nadziei, że się zobaczy maleńką jaką egzekucyę.
Tyle o poświętnym ruchu. Jeśli zaś, dowoli się napatrzywszy na tę scenę żywą i krzykliwą, odgrywającą się na wszystkich punktach placu, czytelnik zwróci wzrok ku starożytnemu, na pół-gotyckiemu, na pół-romańskiemu domowi Wieży-Rolandowéj, tworzącemu węgieł wybrzeża od zachodu, zauważy on niezawodnie na rogu fasady jego gruby modlitewnik publiczny w bogatéj oprawie, zabezpieczony od deszczu daszkiem niewielkim, od złodziejów zaś kratą żelazną, tak przecież urządzoną, by kartki brewiarza można odwracać. Tuż zaraz przy téj kapliczce znajdowało się wązkie ostrołukowe okienko, przegrodzone dwiema żelaznemi sztabami na krzyż, wychodzące na plac; był-to jedyny otwór, pozwalający powietrzu i światłu przenikać do środka małéj celki bez drzwi, wykutéj w grubéj ścianie starożytnego domu, w odziemném jego piętrze, a zalegającéj milczeniem. tém posępniejszém, spokojem tém głębszym, że plac sąsiedni, najludniejszy i najhałaśliwszy w Paryżu, wiecznie się roił i huczał do koła.
Celka ta głośną była w Paryżu od trzech blizko wieków, od czasu kiedy pani Rolland-z Rolandowéj Wieży, w żałobie po swoim ojcu, zmarłym na wyprawie krzyżowéj, wykuć ją kazała w murze własnego domu, i w niéj się zamknęła na zawsze, zapisawszy pierwéj wszystek majątek ubogim i Kościołowi, i zatrzymawszy przy sobie z całego zamku tę jednę tylko izdebkę z zamurowanemi na głucho drzwiami, a z okienkiem otwartém i w zimie i w lecie. Lat dwadzieścia stroskana dziewica oczekiwała na śmierć w zawczesnym tym grobie, modląc się ustawicznie za duszę swego ojca, sypiając w popiele, bez kamienia nawet pod głowę, odziana w worek czarny, i żyjąc jedynie chlebem i wodą, jakie miłosierdzie przechodniów zastawiło na krawędzi pustelniczego okienka. Rozdawszy dobra na jałmużny, jałmużną się sama teraz utrzymywała. Po śmierci, w chwili przejścia do innego grobu, na wieki wieczne i tę ostatnią swą ziemską spuściznę przekazała niewiastom dotkniętym ręką losu, matkom, wdowom lub dziewicom, którym-by wypadło modlić się wiele za drugich lub za siebie, a któreby pragnęły za życia się odziać całunem wielkiéj boleści, czy téż wielkiéj pokuty. Ubodzy tamtych czasów sprawili jéj piękny pogrzeb z łez i błogosławieństw; ku wielkiemu atoli ich żalowi, pobożne dziewczę nie dostąpiło kanonizacyi na świętą, z braku poparcia. Ci z nich, których niedowiarstwo po trochu już było zaraziło, udali się z prośbami o to do Boga, niemogąc się dostać wprost do papieża, i sądzili że sprawa daleko łatwiéj pójdzie w raju, niżeli w Rzymie. Większość poprzestała na tém, że pamięć pani z Rolandowéj-wieży święcie w swém sercu zapisawszy, jéj łachmany za relikwie poczytała. Ze swojéj strony miasto sprawiło na cześć i pod wezwaniem dziewicy brewiarz gminny, przykuty tuż u okienka lochu, a to w tym celu, iżby przechodnie od czasu do czasu zatrzymać się tu mogli, bodajby tylko dla modlitwy. Modlitwa, sądzono, przypomni komukolwiek obowiązek jałmużny, by w ten sposób biedne worecznice, jak zwano pustelne dziedziczki przedśmiertnego majątku pani Roland, nie konały tu w całkowitém zapomnieniu i o zupełnym głodzie.
Gatunek owych grobów żywych nie był zresztą niczém tak nadzwyczajném po miastach średniowiecznych. Bardzo często, przy ulicy najludniejszéj, na rynku najkrzykliwszym i najruchliwszym, w samiutkim środku, pod kopytami końskiemi, niejako pod kołami wozów, spotykałeś jamę, studnię, izdebkę murowaną i zakratowaną, w głębi której, we dnie i w nocy modliła się istota ludzka przez siebie skazana, własnowolnie posłana na wieczne płacze i prośby, lub ciężka, dozgonną pokutę. I zważmy, że wszystkie myśli, jakie w nas dziś obudziłby widok ten dziwny i straszna owa celka, coś jakby pośrednie ogniwo wiążące dom z mogiłą, kraj z cmentarzem; ten człowiek odcięty za życia od społeczności ludzkiéj i odtąd liczony między umarłych; ta lampa zużywająca ostatnią kroplę oliwy w cieniu; ta resztka życia migocącego w katakumbie; ten głos, ta wieczysta modlitwa w skrzyni kamiennéj; to oblicze, na zawsze obrócone w stronę innego świata, oko pobłyskujące promieniami innego już słońca; ta dusza więziona w ciele, to ciało więzione w kryjówce chłodnéj, i pod podwójną ową skorupą kości i granitu szepczące głuche pokutne pacierze: wszystko to, powiadamy, wymykało się pojęciom ówczesnego gminu. Niewiele rozumująca i wcale nie subtelna pobożność tamtych czasów nie spostrzegała stron tylu w jednym czynie religijnym. Brała rzecz ryczałtem, i lubo czciła, wielbiła, do świętości wywyższała ofiarę i zaparcie się, to jednak cierpień nie roztrząsała i mało się nad niemi w litości rozpływała. Od czasu do czasu przynosiła trochę żywości nieszczęśliwemu pokutnikowi, zaglądała do nory, czy żyje jeszcze, nie troszczyła się o jego imię lub stan, wiedziała zaledwo, od jak dawna zamknięty umierać począł, a cudzoziemcowi zapytującemu sąsiadów, kto jest ten szkielet rozkładający się za życia na dnie jaskini, odpowiadała po prostu: „to pustelnik“, jeśli pokutnikiem był mężczyzna, „to pustelnica“, jeśli w zamknięciu znajdowała się niewiasta.
Na wszystko patrzano wtedy témże okiem, bez metafizyki, bez przesady, bez szkieł powiększających. Mikroskop nie był jeszcze wynaleziony, ani dla rzeczy materyalnych, ani dla spraw ducha.
Przykłady tego rodzaju zamknięcia się i zamurowania w środku miast, pomimo niewielkiego nad niemi zachwytu, były zaiste, jakeśmy to przed chwilą nadmienili, wcale nierzadkie. Paryż posiadał dość znaczną liczbę takich celek modlitewnych i pokutnych; a żadna z nich długo nie próżnowała. Prawda téż, że i duchowieństwu nie chodziło bynajmniéj o zostawienie ich pustką, coby gorliwość wiernych w podejrzenie mogło było podać; gdy nie było pokutników, rzucano do nory trędowatych. Okrom izdebki Placu Tracenia, znajdowała się druga taka w Montfaucon, trzecia przy cmentarzu Niewiniątek, czwarta nie pamiętam już gdzie, zdaje się że przy gospodach Clichon; inne jeszcze w rozmaitych miejscowościach, gdzie ślad po nich, z braku pomników, w podaniach pozostał. Wszechnica posiada własne studnie pustelnicze. Na górze Św. Genowefy gatunek średniowiecznego Hioba przez lat trzydzieści odśpiewywał siedm psalmów pokutnych na gnoju, w głębi ciemnego i wilgotnego lochu, zaczynając da capo co raz skończył, i głośniéj wywodzące w nocy niż we dnie, magna voce per umbras; starożytnikowi dziś jeszcze zdaje Się, że słyszy głos łazarza, wchodząc na ulicę Puits-qui-parle.
Co do izdebki w Rolandowéj-wieży, że na niéj poprzestaniemy, zaznaczyć trzeba, iż nigdy jéj na pustelnicach nie zbywało. Od śmierci pani Roland rzadko kiedy bywała ona rok lub dwa niezajętą. Mnóstwo niewiast przychodziło tu po kolei szukać przytułku i opłakiwać śmierć rodziców, krewnych, kochanków i błędy własne. Złośliwość paryzka, mięszająca się do wszystkiego, nawet do rzeczy najmniéj ją obchodzących, utrzymywała, że wdówek tylko tradycya zapamiętać jakoś nie mogła.
Upowszechnionym trybem epoki, przysłowie łacińskie, wypisane na ścianie, wskazywało przechodniowi czytelnemu świątobliwe przeznaczenie celki. Aż do środka XVI wieku dochował się obyczaj tłómaczenia budynku za pomocą krótkiéj sentencyi, wyrytéj po nad bramą. I tak podziśdzień jeszcze czytamy, we Francyi, nad więzienną furtką szlacheckiego dworu Tourville: Sileto et spera; w Irlandyi pod tarczą osłaniającą główną bramę zamku Fortescue: Forte scutum, salus ducum; w Anglii, u naczelnego wejścia do gościnnego gniazda hrabiów Cowperów: Tuum est, Jakoż w czasach owych gmach każdy był myślą.
Ponieważ celka wykuta w wieży Rolandowéj nie miała drzwiczek, nad jéj tedy okienkiem wyryto wielkiemi romańskiemi głoskami dwa te wyrazy:

Tu, ora.

Ztąd poszło, że lud, którego zdrowy rozsądek nie upatruje w różnych przedmiotach subtelności zbyt wiele i którą rad tłómaczy; Ludovico Magno słowami: Brama Św. Dyonizego, nadał temu ciemnemu, posępnemu i wilgotnemu lochowi nazwisko Szczurzéj-Jamy (Trou aux rats)., Tłómaczenie mniéj być może od oryginału wzniosłe, za to bardziéj jest odeń malownicze.

III.Historya pewnego kukurydzowego placka.

W epoce, w któréj rzecz przez nas opowiadana ma miejsce, cela Wieży-Rolandowéj była zajętą. Jeżeli czytelnik chce wiedziéć, przez kogo, niech posłucha rozmowy trzech poczciwych kumoszek, które w chwili, kiedyśmy jego uwagę zatrzymali na Szczurzéj-Jamie, zmierzały właśnie w tę samą stronę, idąc wzdłuż wody od Zamku ku Placowi-Tracenia.
Dwie z tych kobiet były ubrane na sposób porządnych mieszczanek paryzkich. Ich cienkie białe kołnierzyki, spódniczki z pół-wełnianéj tkaniny w czerwone i niebieskie pasy, białe pończochy z kolorowemi wyszyciami, opięte na nodze, czworograniaste trzewiki z płowéj skóry o czarnych podeszwach, a przedewszystkiém ich czepce w kształcie rogu pokrytego niezmierną ilością wstążek i koronek, czepce, jakie noszą jeszcze wieśniaczki w Szampanii i Grenadyerzy gwardyi cesarskiéj, świadczyły, że należą one do téj klassy bogatych kupcowych, która zajmuje pośrednie miejsce między tém, co służba nazywa kobietą, a tém, co zwie panią. Nie miały na sobie ani pierścieni, ani złotych krzyżyków; ale widoczném było, że przyczyną tego braku nie było ubóstwo, lecz po prostu obawa kary. Strój niewiasty trzeciéj niczém się prawie nie różnił od stroju jéj towarzyszek; w postawie tylko i w ruchach jéj było cóś, co trąci żoną prowincyonalnego notaryusza. Jéj zbyt podniesiona przepaska kazała się domyślać, że nie oddawna znajduje się w Paryżu. Dodajmy do tego zmięty kołnierzyk, kokardy wstążkowe na trzewikach, pasy sukni wszerz zamiast wzdłuż, i tysiące innych wybryków uwłaczających dobremu gustowi.
Dwie pierwsze szły krokiem właściwym Paryżankom, gdy pokazują Paryż swoim przyjaciołkom z prowincyi. Parafianka prowadziła za rękę tłustego malca, który trzymał w garści spory placek.
Jesteśmy zmuszeni dodać, że ze względu na chłodną katarową porę roku, język służył chłopakowi za chustkę.
Malec pozwalał się wlec, nom passibus acquis, jak mówi Wirgiliusz, i potykał się co chwila ku wielkiemu umartwieniu swój matki. Prawda, że patrzał więcéj na placek, niż na bruk. Zapewne jakaś ważna przyczyna przeszkadzała mu jeść, bo nie zbliżał placka do ust, tylko czule nań spoglądał. Właściwie mówiąc, matka powinnaby była przysmak ów własnéj powierzyć pieczy. Okrucieństwem było narażać tłuścioszka tego na tantalowe męki.
Tymczasem trzy panienki (paniami nazywały się wówczas tylko szlachcianki) odzywały się jednocześnie.
— Spieszmy się, panno Mahietto — mówiła najmłodsza i najgrubsza z trzech do parafianki. — Lękam się, abyśmy nie przyszły zapóźno; w Zamku nam powiedziano, że go natychmiast poprowadzą pod pręgierz.
— E! o tam nam prawisz, panno Oudardo Musnier! — odparła druga Paryżanka. — Aż dwie godziny zostawać on będzie pod pręgierzem. Mamy dosyć czasu. Czy widziałaś kiedy stawianie pod pręgierz, kochana Mahietto?
— Widziałam — odrzekła parafianka — w Reims.
— A ba! toż mi tam sztuka, wasz pręgierz w Reims! Stara jakaś klatka, w któréj samych tylko chłopów kręcą. Ot wielka rzecz!
— Tylko chłopów? — zawołała Mahietta — na Sukienicznym Rynku? w Reims? Prawda to! Widywaliśmy tam bardzo pięknych zbrodniarzy, takich co to zabili matkę i ojca! Tylko chłopów! No proszę, za kogoż nas bierzesz, Gerwazo?
Nie ulega wątpliwości, że parafianka blizką była gniewu za honor swego pręgierza. Na szczęście, przezorna panienką Oudarda Musnier w porę zmieniła przedmiot rozmowy.
— Ale, ale, panno Mahietto, cóż mówisz o naszych posłach flamandzkich? Czy widziałaś podobnie pięknych w Reims?
— Wyznaję — odpowiedziała Mahietta, że tylko w Paryżu można widziéć takich Flamandczyków.
— Czy zauważyłaś między nimi tego wielkiego posła, który jest pończosznikiem? — zapytała Oudarda.
— A jakże — odrzekła Mahietta — wygląda jak Saturn.
— I tego grubego, którego czoło wielkie ma podobieństwo do gołego kolana? — pytała daléj Gerwaza — a tego znowu małego o małych oczętach, oprawnych w czerwone i obrzmiałe powieki, wychapane jak główka ostu?
— A co za śliczne konie, ubrane według mody ich kraju! — wtrąciła Oudarda.
— Ach! moja droga — przerwała parafianka Mahietta, przybierając także ton pewnéj wyższości — cóżbyście to dopiéro powiedziały o koniach książąt i dworu królewskiego, gdybyście były w Reims w roku 61 (jest temu lat ośmnaście) podczas koronacyi królewskiéj? Najrozmaitsze rzędy i czapraki, jedne z adamaszku i złotogłowia, podbite sobolami, drugie z aksamitu, podbite gronostajami, inne znów wyszywane złotem i srebrem z takiemiż dzwoneczkami! Ile to wszystko pieniędzy kosztowało! A ile pięknych paziów na koniach!
— To nic nieznaczy — odparła sucho panna Oudarda — a pewną jest rzeczą, że Flamandczycy mają bardzo śliczne konie i że wczoraj byli na pysznéj wieczerzy u burmistrza, w Ratuszu, gdzie im dawano rozmaite cukry, grzanego wina, korzeni i innych przedziwnych łakoci.
— Ale gdzie tam, sąsiadko! — zawołała Gerwaza — Flamandczycy nie byli wcale na wieczerzy u burmistrza, ale u kardynała w małym pałacu Burbońskim.
— Nie prawda, w Ratuszu!
— Mylisz się, w pałacyku Burbońskim!
— Na dowód, że to było rzeczywiście w Ratuszu — odrzekła cierpko Oudarda — mogę jeszcze dodać, iż doktor Secourable miał do nich mowę po łacinie, z któréj bardzo byli zadowoleni. Słyszałam to od mego męża, który jest księgarzem przysięgłym.
— A ja na dowód, że to było w pałacyku Burbońskim — odparła z niemniejszą żywością Gerwaza — powiem nawet co im ofiarował pełnomocnik kardynalski: dwanaście podwójnych kwart białego, różowego i czerwonego grzanego wina; dwadzieścia cztery skrzynek lugduńskich złoconych marcepanów; tyleż dwufuntowych pochodni i sześć miar najlepszego wina z Beaune, białego i żółto-różanego. Zdaje mi się, że to jasne; powiedział zaś mi to mój mąż, który jest pięćdziesiętnikiem w posłuchalnéj izbie mieszczańskiéj i który tego rana porównywał posłów flamandzkich z posłami księdza-Jana oraz cesarza Trebizondu, co to za ostatniego króla przybyli do Paryża z Mezopotamii i mieli obrączki w uszach.
— A jednak prawdą jest, że byli na wieczerzy w Ratuszu — ode rzekła mało wzruszona tym świetnym opisem Oudarda, jakożby nie widziano jeszcze ani razu podobnéj wystawy mięsiwa i cukrów.
— Powiadam ci, że im usługiwał Le Sec, pachołek z Ratusza, lecz w pałacyku Burbońskim, i to cię właśnie w błąd wprowadza.
— Ależ zapewniam, że w Ratuszu!
— W pałacu Burbońskim, moja kochana, w Burbońskim; nawet był tam oświetlony w szkła magiczne wyraz: Nadzieja, który znajduje się napisany nad główną bramą.
— W Ratuszu! w Ratuszu! boć nawet Husson le Voir grał na flecie!
— Powiadam ci, że nie!
— Powiadam ci, że tak!
— Otóż nie!
Poczciwa tłusta Oudarda zbierała się na nową odpowiedź i kłótnia doszłaby być może aż do czepców, gdyby Mahietta nie zawołała nagle:
— Czy widzicie tych ludzi, co stoją tam przy moście? Jest pośród nich coś, czemu się przypatruj.
— W saméj rzeczy — rzekła Gerwaza — słyszę bębnienie. Zdaje mi się, że to mała Esmeralda pokazuje swoje wywijałki z kozą. Prędzéj, Mahietto! śpiesz się i ciągnij chłopca. Przyjechałaś tu do nas dla widzenia osobliwości Paryża. Wczoraj widziałaś Flamandczyków; trzeba żebyś dzisiaj zobaczyła cygankę.
— Cygankę! — zawołała Mahietta, nagle się wracając w przeciwną stronę i silnie chwytając za ramię swego synka. — A niech mię Bóg uchowa! Ukradnie mi jeszcze moje dziecko! Chodź, Eustaszku!
I to rzekłszy, podążyła szybko po nadbrzeżu w stronę Placu-Tracenia, zostawiając most daleko za sobą. Tymczasem dzieciak, którego ciągnęła za rękę, pośliznął się na kolana; zatrzymała się zadyszana. Oudarda i Gerwaza ją dopędziły.
— Ta cyganka miałaby ci ukraść dziecko? — rzekła Gerwaza. — Dziwne doprawdy masz urojenia!
Mahietta kiwnęła głową z miną zamyśloną.
— Dziwna rzecz — zauważyła Oudarda — że worecznica tak samo lęka się cyganek.
— Cóż to za jedna ta worecznica? — zapytała Mahietta?
— Siostra Gudula — odpowiedziała Oudarda.
— Cóż to za jedna ta siostra Gudula? — pytała daléj Mahietta.
— Widać zaraz, że jesteś z Reims; jakże można tego nie wiedziéć! — odparła Oudarda. — Jest-to pokutnica ze Szczurzéj-Jamy.
— Jakto! — zawołała Mahietta — ta biedna kobieta, dla któréj niesiemy placek?
Oudarda zrobiła głową znak twierdzący.
— Właśnie. Zaraz ją zobaczysz przez zakratowane okno wychodzące na Plac-Tracenia. Ona podobnie jak i ty zapatruje się na tych włóczęgów egipskich, którzy biją w bęben i wróżą publiczności. Niewiadomo, zkąd się u niej wziął ten wstręt do cyganów i Egipcyanów. Ale ty, Mahietto, dlaczego się tak boisz samego ich widoku?
— O! — rzekła Mahietta, tuląc ku sobie głowę dzieciaka — nie chcę, aby mię spotkało to, co spotkało Różę Perełkę.
— A! musisz nam opowiedziéć tę historyę, moja dobra Mahietto — zawołała Gerwaza, biorąc ją pod rękę.
— Zgoda — odpowiedziała Mahietta — ale trzeba w saméj rzeczy być Paryżankami, żeby tego nie wiedziéć! Powiem więc wam (ale nie potrzebujemy się zatrzymywać dla téj historyi), że Róża Perełka była śliczną ośmnastoletnią dziewczyną w czasie, kiedy i ja nią byłam również, to jest, będzie temu lat już ośmnaście, a jéj to własna wina, jeżeli dzisiaj nie jest tak samo jak ja, poczciwa, pulchną i świeżą trzydziesto-sześcioletnią matką, mającą męża i chłopaka Trzeba zresztą wyznać, że zaledwie doszła lat czternastu, już było po czasie! Owoż, była ona córką Guybertaud’a, minstrela czółen w Reims, tego samego, który grał w obecności króla Karola VII podczas jego koronacyi, gdy pospołu z panią Dziewicą Orleańska płynął po naszéj rzece Vesle od Sillery aż do Muison. Stary ojciec odumarł Różyczkę jeszcze dzieckiem; nie miała więc nikogo, okrom swój matki, siostry sławetnego Pradona, ślusarza i kotlarza, który mieszkał w Paryżu przy ulicy Parin-Garlin, a umarł w roku zeszłym. Widzicie, że należała do dobréj familii. Matka była poczciwą kobietą, ale, na nieszczęście, nie nauczyła Róży niczego, prócz robienia dziecinnych zabawek, co wcale jéj nie przeszkadzało rosnąć i być bardzo ubogą. Mieszkały obie w Reims, nad rzeką, przy ulicy Ciężko-Smutnéj. Zauważcie to dobrze, bo sądzę, że okoliczność ta była właśnie przyczyną nieszczęść Róży. W roku 61, a zatém w roku koronacyi naszego króla Ludwika XI, którego niech Bóg ma swojéj opiece! Róża była tak ładną a tak wesołą, że wszędzie ją nazywaną Perełką-Śpiewną... Biedna dziewczyna!... Miała śliczne ząbki i śmiać się lubiła, żeby je pokazywać. Otóż dziewczyna, która się lubi śmiać, prostą drogą idzie do płaczu; ładne zęby gubią ładne oczy. Taką była Perełka. Ona i jej matka ciężko pracowały na życie; Minstrel umierając zostawił je w nędzy; bawidełkowe ich robotki przynosiły zaledwie sześć denarów tygodniowo, co nawet nie czyni dwóch orzełkowych liardów. Ani porównania do czasów, kiedy ojciec Guybertaud zarabiał w dnie koronacyjne po dwanaście soldów paryzkich za jednę piosenkę. Ku zimie (było to w tym samym roku 61), gdy obie nie miały ani drew, ani chrustu, a na mróz się zbierało nadzwyczajny, chłody owe okryły naraz dziewczynę tak żywemi rumieńcami, że wszyscy mężczyźni zaczęli ją nazywać Różą, a inni Różyczką, i tak się biedna zgubiła... Eustaszku, niech cię tylko raz jeszcze zobaczę z plackiem w ustach!... Pewnéj niedzieli, gdy Różyczka przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi, od razuśmy poznały, że już po niéj!... W czternastym roku! (Czy możecie sobie coś podobnego wyobrazić? Nasamprzód, był to młody wice-hrabia de Cormontreuil, który ma zamek o milkę od Reims; potém pan Henryk de Triancourt, koniuszy królewski; potém Chiart de Beaulion, figura mniéj wielmożna, bo tylko urzędnik dworski; potém schodzące coraz niżéj i niżéj, Guery Aubergeon, krajczy pachołek królewski; potém Macé de Frépus, golibroda Jmci królewicza; potém Thévenin le Moine, kuchta królewski; potém, wciąż tymże porządkiem z młodszego na mniéj znacznego trafiając, zeszła aż do Wilhelma Racine, dudarza, i Thierry’ego de Mer, lampucera. W końcu biedna Perełka wszystkim ze wszystkiém się zaprzepaściła; złotko jéj wyczerpało się do ostatniego szeląga. Cóż wam jeszcze mam powiedziéć, moje kochane? Podczas koronacji, w tym samym roku 61, ona to właśnie słała łoże królowi niewartów... W tym samym roku!
Mahietta westchnęła i otarła łzy spływające z oczu.
— Historya to wcale nie nadzwyczajna — rzekła Gerwaza — i nie widzę w tém wszystkiém ani cyganów, ani dzieci.
— Cierpliwości! — odparła Mahietta; — co do dziecka, będziecie je zaraz miały. W roku 66, lat temu blizko szesnaście, właśnie w dzień Św. Pawła, Róża powiła dziewczynkę. Nieszczęsna! była to dla niéj wielka radość; oddawna już chciała miéć dziecko. Jéj matka, dobra kobieta, ale do niczego, umarła. Róża nie miała odtąd nikogo na świecie, coby ją kochał, ani kogoby kochała. Od lat pięciu, od dnia swego upadku, była téż to najnieszczęśliwsza istota na ziemi. Sama samiuteńka na świecie, wytykaną była palcami, łajaną publicznie, bitą przez pachołków miejskich, wyśmiewaną od odartusów ulicznych. Do tego, nadbiegł dwudziesty roczek życia, a dwadzieścia lat, to starość dla miłośnie. Swawola przynosiła jéj zaledwie tyle już tylko, ile dawniéj miała z robótek cacedełkowych. Każda nowa zmarszczka dukata jéj odbierała. Zima znów stawała się straszną; na kominku jéj coraz częściéj brakło polanka i coraz częściéj chleba nie było w niecce. Pracować już nie mogła, bo namiętnościom raz się oddawszy, stała się tém samem leniwą; cierpiała podwójnie, gdyż ze swojéj strony lenistwo czyniło ją bardziéj jeszcze namiętną. W ten to przynajmniéj sposób tłómaczy ksiądz proboszcz z Saint-Rémy, dla czego podobne kobiéty, gdy się zestarzeją, czują biedaczki silniéj, niż inne, zimno i głód.
— Tak, dajmy na to zauważyła Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— Poczekajże chwilkę, Gerwazo! — odezwała się Oudarda, któréj uwaga była mniéj niecierpliwa. — Cóżby zostało na zakończenie, gdyby się wszystko znajdowało w początku? Proszę cię, Mahietto, mów daléj. Biedna Perełka!
Mahietta znów zabrała głos.
— Była więc ona bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą, schła, więdła i oczy sobie wypłakiwała. W téj atoli hańbie, w tém opuszczeniu i pogardzie, zdawało się jéj, że byłaby mniéj shańbioną, mniéj pogardy godną i mniéj opuszczoną, gdyby miała kogokolwiek, kogoby kochać mogła i ktoby ją kochał. Na to trzeba było dziecka, bo tylko dziecię mogło być na tyle niewinném. Przekonania tego nabrała Perełka, spróbowawszy kochać jakiegoś złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał wejść z nią w stosunki; po niejakim wszakże czasie spostrzegła, że złodziéj nią pogardzał... Kobietom tym zatraconym potrzeba albo kochanka, albo dziecka dla zapełnienia próżni w sercu. W każdym innym razie s ąone nieszczęśliwe. Nie mogące posiadać kochanka, Róża oddała się całkiem pragnieniu dziecka i, ponieważ nie przestała być pobożną, jęła zaséłać o to do Boga gorące i ustawiczne modły. Dobry Bóg zlitował się nad nią i dał jéj córeczkę. Nie będę wam mówiła o jéj radości; był to wybuch łez, pieszczot i pocałunków. Sama karmiła swoje dziécię; z jedynego swego prześcieradła zrobiła mu pieluchy i nie czuła już ani zimna, ani głodu. Aż odładniała z rozkoszy. Stara panna odzyskuje młodość, stając się matką. Znów zaczęto skakać i mizdrzyć się koło niéj; odwiedzano ją i Perełka znalazła niebawem licznych konkurentów o swoje wdzięki; ze wszystkich zaś tych szkaradzieństw sporządzała pieluszki, czepeczki, fartuszki, koronkowe kaftaniczki, nie myśląc nawet o sprawieniu sobie nowego prześcieradła... Mości Eustachy, powiedziałam ci raz, żebyś nie jadł placka... Nie ulega wątpliwości, że mała Anielka... takie bowiem imię nadano dziecku na chrzcie świętym... imię, bo co się tyczy nazwiska, to Perełka oddawna takowe straciła... Nie ulega, mówię, wątpliwości, że ta mała więcéj na sobie miała rozmaitych haftów i koronek, niż córka królewska! Między innemi rzeczami posiadała parę trzewiczków tak ładnych, że pewno nawet król Ludwik XI nie nosił podobnych! Zrobiła je i wyszyła sama matka, a użyła ku temu całéj swéj umiejętności, że wyglądały, jak na obrazku złoconym. Były to rzeczywiście dwa najśliczniejsze trzewiczki, jakie kiedykolwiek widziano. Ot takie, od mego palca nie większe, i trzebaby oglądać nóżki dziewczęcia, żeby uwierzyć, iż mogły w nich się pomieścić. Prawda, że małe te nóżki były tak małe, tak ładniutkie, tak różowe! więcéj różowe, niźli atłas trzewiczków.... Gdy będziesz miała dzieci, Oudardo, przekonasz się, że nie ma nie piękniejszego nad małe te nóżki i małe te rączki.
— Tego tylko pragnę — rzekła Oudarda z westchnieniem — ale i w tém, jak we wszystkiém, stanowi wola sławetnego Jędrzeja Musnier, małżonka mego.
— Zresztą — mówiła daléj Mahietta — u dziecka Perełki nie same tylko nóżki były ładne. Widziałam dziewczynkę, kiedy miała zaledwie cztery miesiące; był to aniołek! Oczy większe od ust i najśliczniejsze czarne włoski, które się już zaczynały w kędziorki układać. Mogłaby z niéj wyjść przepyszna brunetka w szesnastym roku! Matka szalała z miłości ku niéj. Pieściła ja, całowała, myła, stroiła, pożerała! Odchodziła od zmysłów patrząc na nią, dziękczynne modły niebiosom składała.... Szczególnie śliczne małe różowe jéj nóżki były przedmiotem ciągłych zachwytów, zapamiętałych uniesień Perełki! Ust od nich nie odrywała, nigdy dosyć nadziwić się im nie mogła. To wkładała trzewiczki, to znów je zdejmowała, znów się drobnemi stopkami zachwycała, przyglądając się im przez światło, litując się nad niemi. gdy przyszło uczyć małą chodzić po łóżku; chętnie byłaby całe życie spędziła na klęczkach przed niemi, niby... Panie odpuść grzechy... przed nóżkami Dzieciątka Jezus.
— Ładna to bardzo historya, nie przeczę — rzekła półgłosem Gerwaza — ale nie widzę w niéj wcale cyganów.
— Zaraz zobaczysz — odparła Mahietta. — Pewnego dnia przybył do Reims gatunek dziwacznych jakichś jeźdzców. Byli to złodzieje i włóczęgi, przeciągający po kraju pod przewodnictwem swego księcia i swoich komturów. Płeć mieli śniadą, włosy kędzierzawe i srebrne obrączki w uszach. Kobiety brzydsze jeszcze były od mężczyzn. Miały twarz ciemniejszą i zawsze odkrytą, nędzny kaftanik na grzbiecie, starą, sznurkami skleconą szmatę po wierzchu i włosy w kształcie końskiego ogona. Tłukące się im pod nogami dzieci mogłyby przestraszyć nawet małpy. Słowem, banda potępieńców. Wszystko to przybyło prostą drogą z Niższego Egiptu do Reims przez Polskę. Mówiono, że papież ich spowiadał i kazał za pokutę chodzić po świecie przez siedem lat, zabroniwszy spać w łóżkach; dlatego téż słusznie nazywano ich smrodkami, a i zaprawdę nie pachło od nich. Wieść niesie, że kiedyś dawniéj byli oni Saracenami, że więc wierzyli w Jowisza i że żądali od wszystkich arcybiskupów, biskupów i opatów, obdarzonych pastorałem i mitrą, po dziesięć liwrów turskich. Zrobiła im to bulla papiezka. Do Reims przybyli wróżyć w imię króla algierskiego i cesarza Niemiec, co ma się rozumiéć, było dostatecznym powodem, aby im wzbroniono wstępu do miasta. Wtedy cała banda, rada nierada, rozłożyła się obozem w blizkości bramy Braine, na wzgórzu, gdzie się znajduje młyn, obok dawnych kopalni glinki. Tam to mieszkańcy Reims na wyścigi biegli ich oglądać, a oni obmacywali dłonie i dziwne każdemu pletli przepowiednie. Samemu Judaszowi zdolni byli wywróżyć, że zostanie papieżem. Pomimo to obiegały po mieście straszliwe pogłoski o skradzionych dzieciach, o odciętych mieszkach, o jedzeniu ludzkiego ciała. Rozsądni mówili wartogłowom: — „Nie chodźcie tam“, — a sami tymczasem ukradkiem pod namioty zaglądali. Był to szał. Prawda jest zresztą, że co tam słyszeli, nawet kardynała zadziwić mogło. Matki tryumfowały, bo cyganki wyczytywały na rękach ich dzieci najrozmaitsze cuda spisane w języku pogańskim i tureckim. Jedno miało być cesarzem, drugie papieżem, inne wodzem. Biedna Perełka uległa także pokusie; i ona zapragnęła wiedziéć, czyją jest matką, i czy czasami piękna jéj Anielka nie będzie cesarzową Armenii, lub czémś w tym guście. Poniosła więc je do cyganów, a cyganki dawajże się nią zachwycać, całować czarnemi swemi ustami, podziwiać jéj małą rączkę, ku wielkiéj, niestety! radości matki. Wynosiły szczególniéj małe jéj nóżki i ładne trzewiczki, Dziewczynka nie miała jeszcze roku; ale już szczebiotała, śmiała się do matki, jak opętana, była okrąglutką, pulchniutką i robiła minki tak czarujące, że choć do rany przyłóż! Widok cyganek przestraszył ją i biedactwo się rozpłakało. Matka ucałowała dziecinę i odeszła uradowana z przyszłości, jaką wróżbiarki przepowiedziały jej Anielce. Przeznaczono jéj było stać się pięknością nad pięknościami, wcieloną cnotą, królową. Perełka wróciła tedy do swojéj chałupki przy ulicy Ciężko-Smutnéj dumna, że wniosła do niéj królową. Nazajutrz, korzystając z chwili, kiedy dziecko spało na jéj łóżku (bo sypiała zawsze z niém razem), zostawiła drzwi lekko przymknięte i pobiegła do sąsiadki, mieszkającéj przy ulicy Séchesserie opowiedziéć, jak to przyjdzie dzień, w którym Anielce posługiwać będą u stołu król Angielski i książę Etyopii, oraz wiele innych niespodzianek. Z powrotem, nie słysząc na schodach krzyku dziecka, pomyślała sobie: „Dobrze! mała się nie przebudziła“. Drzwi znalazła więcéj roztwarte, niźli zostawiła przy wyjściu; miała jednak siły biedna matka próg przestąpić i podbiedz do łóżka.... Dziecka na niém nie było. Po Anielce nic nie zostało, nic, okrom ładnego małego trzewiczka. Matka wypadła z pokoju, zleciała ze schodów i zaczęła głową tłuc o ściany. „Moje dziecko! — wrzeszczała — u kogo moje dziecko? kto wziął moje dziecko?“ Ulica była pustą, dom odosobniony; nikt jej nie odpowiadał. Chodziła po mieście, przebiegała ulice dzień cały, szalona, nieprzytomna, straszna, wietrząc u drzwi i okien, jak dzikie zwierzę po stracie swych małych. Zadyszana, z rozpuszczonemi włosami, przerażająca, z oczami których ogień suszył jéj łzy, zatrzymywała przechodniów, wołając: „Moja córka! moja córka! moja śliczna mała Anielka! będę niewolnicą tego, kto mi odda moją córkę, sługą jego psa, serce mu oddam na pożarcie, jeżeli zechce“. Spotykając proboszcza z Saint-Rémy, rzekła do niego: „Księże proboszczu, będę paznogciami orała ziemię, ale wróć mi moje dziecko!“ Był to rozdzierający widok, Oudardo. Widziałam człowieka bardzo twardego serca, prokuratora Lacabre’a, jak płakał rzewnemi łzami. Biedna matka!.. Wieczorem wróciła do siebie. Podczas jéj nieobecności jedna z sąsiadek widziała dwie cyganki, wchodzące ukradkiem do jéj mieszkania z jakiémś zawiniątkiem w rękach; po chwili wyszły i śpiesznie się oddaliły. Po tych odwiedzinach u Perełki dały się słyszéć krzyki dziecięce. Matka buchnęła śmiechem radosnym, wbiegła, a raczéj wleciała po schodach na górę, wywaliła drzwi i weszła... Strach pomyśléć, Oudardo! Zamiast jéj ślicznéj małéj Anielki tak zdrowéj, tak świeżéj, jakiś mały potwór odrażający, kulawy, ślepy, kaleka, czołgał się, piszcząc po podłodze. Perełka z przestrachu zakryła sobie oczy. „O! — zawołała — czyżby te czarownice przemieniły moją córkę w to straszliwe zwierzę?“ Pośpieszono wynieść straszydło, bo mogło doprowadzić ją do wścieklizny. Było to dziecko któréjś cyganki powite djabłu. Zdawało się miéć około czterech lat i mówiło nieludzkim jakimś językiem... Perełka rzuciła się na mały trzewiczek, który jeden tylko jéj został z tego wszystkiego co kochała. Długo leżała na nim nieruchoma, niema, bez oddechu; sądzono że umarła. Nagle zadrżała całém ciałem, wściekłemi pocałunkami pokryła drogą pamiątkę i zalała się tak obfitym potokiem łez, jakby jéj serce pękło. Wierzcie mi, i mybyśmy wszystkie tak płakały. Mówiła: „O! moja córko! moja ładna mała Anielko, gdzieś ty teraz?“ aż nam się wszystko we wnętrznościach przewracało. Dziś jeszcze mi łzy cieką na samo wspomnienie. Bo, widzicie, nasze dzieci, to szpik naszych kości... Mój biedny Eustaszku! Ślicznoto moja!.. Gdybyście wiedziały, jaki on miły! Wczoraj mówił do mnie: „Ja koniecznie chcę być wojakiem“. O mój Eustaszku! gdybym cię broń Boże straciła!... Perełka nagle się podniosła i pobiegła przez miasto krzycząc: „Do obozu cyganów! do obozu cyganów! Dajcie mi żołnierzy! spalić te czarownice!“ Cyganie już byli daleko. Noc ciemna zapadła. Nie można było ich gonić. Nazajutrz, o dwie mile od Reims, w zaroślach między Gueux a Tilloy, znaleziono resztki wielkiego ogniska, kilka wstążek, które należały do dziecka Perełki, ślady krwi i trochę gnoju koźlego. Działo się to akurat w sobotę. Nikt nie wątpił, że cyganie w tych zaroślach mieli z djabłem naradę i że pożarli dziecko w towarzystwie Belzebuba, jak się to praktykuje u mahometanów. Perełka, gdy się dowiedziała o tych strasznych rzeczach, ani jednéj już łzy nie wylała, tylko poruszyła ustami, jakby chciała mówić, ale nie mogła. Nazajutrz jéj włosy były siwe. Na drugi dzień, znikła.
— W saméj rzeczy to okropna historya — rzekła Oudarda — nawet Burgundczyka do łez-by wzruszyła!
— Teraz nie dziwię się, że się tak lękasz cyganów — dodała Gerwaza.
— I dobrześ robiła, tak uciekając przed chwilą razem z Eustaszkiem, bo ci oto są także z Polonii.
— Wcale nie — odparła Gerwaza — ci przyszli z Hiszpanii i z Katalonii.
— Z Katalonii? to być może — odrzekła Oudarda. — Polonia, Katalonia, Walonia; ile razy się mówi o tych trzech prowincyach, zawsze biorę jednę za drugą. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że są to cyganie.
— I mają zęby aż nadto długie, by pożerać małe dzieci — dodała Gerwaza. — Nie dziwiłabym się wcale, gdyby i Esmeralda kosztowała czasami téj potrawy, pomimo swojéj małéj buzi. Jéj biała koza jest zbyt mądrą, jak na zwierzę; musi w tém być cóś nieczystego.
Mahietta szła milcząca, pogrążona w marzeniu, które jest niejako przedłużeniem każdego bolesnego opowiadania, i które ustaje dopiéro, kiedy już przejmie i poruszy wszystkie struny i zakątki serca.
Po chwili Gerwaza odezwała się do niéj:
— I nie można było dowiedziéć się, co się stało z Perełką?
Mahietta nie nie odpowiedziała. Gerwaza powtórzyła pytanie, potrząsając ją za rękę i nazywając po imieniu. Mahietta jakby się przebudziła z zamyślenia.
— Co się stało z Perełką? — rzekła, powtarzając machinalnie wyrazy, których wrażenie było zupełnie świeżém w jéj uchu; a następnie, czyniąc wysilenie, ażeby zrozumiéć znaczenie swych własnych słów, dodała z żywością:
— A to dla wszystkich pozostało tajemnicą.
Po krótkiéj przerwie znów ciągnęła daléj:
— Jedni widzieli ją o zmroku wychodzącą z Reims przez bramę Fléchembault; inni zaś powiadają, że wyszła nad rankiem przez starą bramę Basée. Pewien żebrak znalazł jéj złoty krzyżyk zawieszony na kamiennym krzyżu śród pola gdzie się jarmark odbywa. Ten to właśnie klejnot był przyczyną jéj zguby w r. 61. Pochodził od wicehrabiego de Cormontreuil, jéj pierwszego kochanka. Nigdy przedtém, pomimo największéj nędzy, Perełka nie chciała się go pozbyć. Ceniła go nad życie. To téż, kiedyśmy się dowiedziały o porzuceniu tego krzyżyka, domyśliłyśmy się wszystkie od razu że umarła. Jednakże są ludzie w Cabaret-les-Vautes, którzy utrzymują, że widzieli ją idącą boso po żwirze na drodze do Paryża. Ale w takim razie musiałaby wyjść przez bramę Vesle; i jakże tu pogodzić te wszystkie tak różne zdania. Co do mnie, sądzę że rzeczywiście wyszła przez bramę Vesle w drogę na drugi świat.
— Nie rozumiem cię — rzekła Gerwaza.
— Vesle — odpowiedziała z westchnieniem Mahietta — to rzeka.
— Biedna Perełka! — wymówiła Oudarda ze drżeniem — utopiła się.
— Tak, utonęła! — powtórzyła Mahietta; — i któżby to mógł powiedziéć ojcu Guybertaut’owi, kiedy przyśpiewując sobie przepływał w czółnie pod mostem Tinqueux, że przyjdzie dzień, w którym jego kochana mała Perełka przepłynie także pod tym samym mostem, ale bez czółna i bez pieśni?
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł razem z matką.
— Biedny mały trzewiczek! — westchnęła Oudarda.
Oudarda, tłusta i czuła kobiecina, poprzestałaby chętnie na wzdychaniu w towarzystwie Mahietty; lecz ciekawsza od niéj Gerwaza nie wyczerpała jeszcze wszystkich swoich pytań.
— A potwór? — odezwała się nagle do Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potwór cygański, który czarownice zostawiły u Perełki w zamian za jéj córkę. Moście z nim zrobiły? Spodziewam się, że utopiłyście go także.
— Bynajmniéj — odrzekła Mahietta.
— Jakto! więc spaliłyście? Może to nawet było słuszniejsze. Dziecko czarownicy!
— Ani to, ani owo, Gerwazo. Arcybiskup ulitował się nad dzieckiem cyganki, wyegzorcyzmował je, pokropił święconą wodą, wypędził starannie djabła z jego ciała i posłał do Paryża z rozkazem wystawienia go na ławie przy kościele Najświętszéj Panny, jako podrzutka.
— Oj, ci biskupi! — mruknęła Gerwaza. — Pod pretekstem że są uczeni, wszystko robią nie tak jak inni. No pytam cię, Oudardo, jakże można poséłać djabła do domu podrzutków? bo nie ma wątpliwości, że mały ten potwór był djabłem. I cóż, Mahietto, co z nim zrobiono w Paryżu? Jestem przekonaną, że żadna osoba miłosierna wziąć go nie chciała.
— Nie wiem — odrzekła Mahietta — właśnie w tym czasie mój mąż kupił notaryuszostwo w Beru, o dwie mile od miasta i więcéj już nie zajmowaliśmy się tą sprawą; straciłam z oczu nawet wieże katedry Reimskiéj, które się schowały za dwa pagórki Cernay znajdujące się przed Beru.
Tak rozprawiając, trzy poczciwe mieszczanki przyszły na Plac-Tracenia. Zajęte rozmową, minęły nie zatrzymując się brewiarz publiczny Wieży Rolandowéj, i kierowały się machinalnie ku pręgierzowi, około którego tłum się powiększał co chwila. Prawdopodobnie widok, jaki w téj chwili zajmował oczy całego tłumu, odwróciłby zupełnie ich myśli od Szczurzéj-Jamy, i zamierzane przez nie odwiedziny nie miałyby miejsca, gdyby tłusty sześcioletni Eustaszek, którego Mahietta ciągnęła za rękę, nie przypomniał im celu ich wycieczki:
— Mamo! — zawołał, jak gdyby instynkt go był uprzedził, że Szczurza-Jama znajduje się tuż za nim — czy mogę teraz jeść placek?
Gdyby Eustaszek był nieco przezorniejszym, czyli właściwie mówiąc mniéj łakomym, byłby zaczekał na powrót do domu do swego ojca Andrzeja Musnier przy ulicy Walencyi, i wtedy dopiéro, odgrodziwszy placek od Szczurzéj-Jąmy dwoma ramionami Sekwany i pięcioma mostami Grodu, byłby śmieléj wyrzekł nieśmiałe pytanie: „Mamo, czy mogę teraz jeść placek?“
Ale to samo zagadnienie bardzo nieroztropne w chwili, kiedy z ust Eustaszka akuratnie wyszło, obudziło tylko uwagę Mahietty.
— Ale, ale — wykrzyknęła — zapominamy o worecznicy. Pokażcież mi waszą Szczurzą-Jamę, niechże tam oddam placek.
— Zaraz — odrzekła Oudarda — miłosierny to będzie uczynek.
Taki obrót rzeczy wcale nie zadawalał Eustaszka.
— Tak-że! to mój placek — zawołał, dotykając uszami obu ramion, co w podobnym wypadku bywa największą oznaką niezadowolenia.
Kobiety zawróciły się nazad, a gdy przystąpiły do domu Wieży-Rolandowéj, Oudarda rzekła do swoich towarzyszek:
— Nie zbliżajmy się wszystkie trzy naraz do otworu, aby nie przestraszyć worecznicy. Udawajcie obie, że czytacie Dominus w brewiarzu, podczas gdy ja będę patrzała przez okienko; worecznica zna mię trochę. Uprzedzę was, kiedy będziem mogły podejść.
Sama stanęła przy okienku. W chwili, gdy wzrok jéj przeniknął wewnątrz, głęboka litość zasępiła jéj rysy, a wesoła ta i otwarta twarz tak nagle zmieniła swój zwykły wyraz i kolor, jak gdyby z pod promienia słonecznego przeszła pod promień księżyca; oko zabiegło łzą, usta złożyły się jakby do płaczu. Po chwili skinęła na Mahiettę.
Mahietta zbliżyła się wzruszona, w milczeniu i na palcach; rzekłbyś, że idzie do łóżka umierającego.
Widok przedstawiający się oczom dwóch kobiet, które nieruchome i nieme, patrzały przez zakratowane okienko Szczurzéj-Jamy, był w saméj rzeczy smutnym.
Cela wązka, szersza niż wysoka, sklepiona w ostrołuk, miała pewne podobieństwo do wnętrza wielkiéj mitry biskupiéj. W kącie, na gołéj kamiennéj podłodze, siedziała skulona kobieta. Podbródek miała oparty na kolanach, które skrzyżowanemi rękami silnie przyciskała do piersi. Tak skurczona, ubrana w brunatny wór, którego szerokie fałdy ją całą okrywały, ze spadającemi aż do nóg włosami, przedstawiała na pierwszy rzut oka dziwną postać, występującą z cienia celki, rodzaj trójkąta, który promieniem dziennym wpadającym przez okienko, przecięty był na dwie połowy, ciemną i oświetlona. Było to jedno z tych widm z cienia i światła, bladych, nieruchomych, strasznych, przytulonych do grobowca lub opartych o więzienną kratę, jakie można widziéć tylko w snach i na sławném malowidle Goyi. Nie była to ani kobieta, ani mężczyzna, ani żyjąca istota, ani forma określona: była to postać, widzenie, w którém się mięszały rzeczywistość z fantastycznością, dzień z ciemnością. Zaledwie można było rozpoznać pod jéj włosami profil wychudły i surowy; jéj okrycie zaledwie pozwalało dostrzedz koniec gołéj stopy, przyciśniętéj do zimnéj podłogi. Trochę ludzkich kształtów, które dawały się widziéć pod tą żałobną zasłoną, przejmowały dreszczem.
Ta postać, jakby wmurowana w kamienną podłogę, zdawała się być pozbawioną ruchu, myśli, oddechu. Pod tym cienkim worem, w styczniu, mając za posłanie granitową podłogę, bez ognia w cieniu celi, któréj otwór ukośny przepuszczał tylko wiatr, a nigdy słońca, niczém nie dawała poznać, że cierpi, że czuje. Rzekłbyś, że stała się kamieniem razem z ciemnicą, że pora roku przemieniła ją w lód. Pierwszy rzut oka kazał ją brać za widmo, drugi, za posąg.
Wprawdzie, od czasu do czasu jéj sine usta otwierały się pod westchnieniem i drżały; ale były tak martwe i tak machinalne, jak liście poruszane wiatrem.
Jednakże z jéj zamglonych oczu wymykało się spojrzenie, spojrzenie dziwne, głębokie, ponure, niewzruszone, wciąż utkwione w niewidzialny z zewnątrz kąt celi; spojrzenie, które zdawało się przykuwać wszystkie czarne myśli téj duszy w rozpaczy, do jakiegoś tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą nazywano pustelnicą dla miejsca jéj pobytu, a worecznicą dla jéj odzieży.
Trzy kobiety — gdyż Gerwaza połączyła się niebawem z Mahiettą i Oudardą — patrzyły przez otwór. Chociaż ich głowy pozbawiały celę jéj słabego światła, nieszczęśliwa istota nie zwracała na nic najmniejszéj uwagi.
— Nie zakłócajmy jéj spokoju — rzekła półgłosem Oudarda — jest teraz w swoim zwykłym zachwycie, modli się.
Mahietta jednak z wrastającém zajęciem wpatrywała się w tę twarz wynędzniałą i zwiędłą, a jéj oczy napełniały się łzami.
— To byłoby nie do uwierzenia — mruczała.
Nareszcie wychyliła głowę za kratę i rzuciła wzrokiem w kąt, ku któremu ciągle były skierowane oczy nieszczęśliwéj.
Gdy się odwróciła od okienka, jéj twarz była zalaną łzami,
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała Oudardy.
Qudarda odrzekła:
— Siostrą Gudulą.
— A ja — domówiła Mahietta — nazywam ją Różą Perełką.
I, kładąc palec na usta, dała znak zdumionéj Oudardzie, aby wychyliła głowę za kratę,
Oudarda usłuchała i spostrzegła w kącie, gdzie w ponurym zachwycie tkwił wzrok pustelnicy, mały trzewiczek z różowego atłasu, pokryty złotemi i srebrnemi wyszyciami.
Po Oudardzie spojrzała Gerwaza, i wtedy trzy kobiety, patrząc na nieszczęśliwą matkę, zaczęły płakać.
Wszakże ani ich spojrzenia, ani ich łzy nie wywiodły pustelnicy ze stanu, w jakim się znajdywała. Jéj ręce pozostały załamane na kolanach, usta nieme, oczy nieruchome; widok zaś tego małego trzewiczka zdolnym był przeszyć serce każdego, kto znał jego przeszłość.
Kobiety nie wymówiły jeszcze ani słowa; lękały się odezwać, nawet pocichu. To wielkie milczenie, ta wielka boleść, to wielkie opuszczenie, w którém znikło wszystko, okrom strasznego wspomnienia, sprawiało na nich wrażenie, jakiegoby doznały przed wielkim ołtarzem w dzień Zmartwychwstania lub Bożego Narodzenia. Milczały, rozmyślały i były gotowe uklęknąć. Zdawało się im, że weszły do kościoła podczas rozpamiętywania Męki Pańskiej.
Nareszcie Gerwaza, najciekawsza z trzech i wskutek tego najmniéj czuła, spróbowała wejść w rozmowę z pustelnicą::
— Siostro! siostro Gudulo!
Powtórzyła ten wykrzyknik aż trzy razy, podwyższając głos za każdym razem. Pustelnia nie poruszyła się; ani słowa, ani spojrzenia, ani westchnienia, ani znaku życia.
Po kolei Oudarda, głosem słodszym i bardziéj ujmującym, zawołała: A
— Siostro! siostro Swięta-Gudulo!
Toż samo milczenie, taż sama nieruchomość.
— Dziwna kobieta! — wykrzyknęła Gerwaza — wystrzał z moździerza jéj-by nie poruszył.
— Ogłuchła może — rzekła Oudarda.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Lub téż umarła — zauważyła Mahietta.
To pewna, że jeżeli dusza jeszcze nie była porzuciła tego bezwładnego, uśpionego ciała, to w każdym razie skryła się w takich głębokościach, dokąd wrażenia organów zewnętrznych wcale nie dochodziły.
— Trzeba chyba będzie — rzekła Oudarda — zostawić placek na okienku; dzieciak go jaki weźmie. Jakby ją obudzić?
Eustaszek, którego uwaga była do téj chwili zajętą małym wózkiem ciągnionym przez dużego psa, spostrzegł nagle, że jego trzy przewodniczki przypatrywały się czemuś przez okno, a zdjęty także ciekawością, wskoczył na kamienny słupek, podniósł się na palcach i zbliżając swoję pulchną i różową twarzyczkę do otworu, zawołał;
— Mamo, niechże i ja zobaczę!
Na ten głos dziecięcy, świeży i dźwięczny, pustelnica drgnęła. Suchym i gwałtownym ruchem stalowéj sprężyny odwróciła głowę, długiemi, wychudłemi rękami odgarnęła włosy z czoła i utkwiła w dzieciaku wzrok zdziwiony, gorzki, zrozpaczony. Spojrzenie to było tylko błyskawicą.
— O mój Boże! — zawołała nagle, tuląc głowę do kolan, a głos jéj był tak ochrypły, że zdawało się iż pierś jéj rozdziera — nie pokazujcież mi przynajmniéj innych...
— Dzień dobry pani — przemówił poważnie Eustaszek.
Wstrząśnienie to jednak ocknęło, że tak powiemy, pustelnieę. Długi dreszcz przebiegł po całém jéj ciele od głowy do stóp; zęby jéj dzwoniły; nieszczęśliwa na pół podniosła głowę i rzekła przyciskając łokcie do bioder, a rękami obejmując stopy, jakby dla ich rozgrzania.
— Och! jakże zimno!
— Biedna kobieto! — wymówiła litościwie Oudarda; — czy chcesz trochę ognia?
Pustelnica wstrząsnęła głową na znak odmowy.
— A więc — dodała Oudarda — oto grzane wino, które cię rozgrzeje; napij się.
Znowu wstrząsnęła głową, wpatrzyła się w Oudardę i odrzekła:
— Wody.
Oudarda nastawała:
— Nie, siostro, woda nie jest napojem styczniowym. Trzeba wypić trochę wina i zjeść ten placek z kukurydzy, który upiekłyśmy dla ciebie.
Pustelnica odepchnęła placek, który Mahietta jéj podawała i rzekła:
— Chleba czarnego.
Gerwaza, ulegając także litości, zdjęła z siebie narzutkę wełnianą.
— Oto masz okrycie cieplejsze od twego — rzekła. — Zarzuć to na plecy.
Pustelnica odepchnęła płaszczyk, podobnie jak odepchnęła butelkę z winem i placek i odpowiedziała:
— Wór.
— Ależ musiałaś spostrzedz — ciągnęła dobra Oudarda — że wczoraj było święto.
— Spostrzegam to — odparła pustelnica — już od dwóch dni nie ma wody w mym dzbanku.
Po chwili milczenia dodała:
— Święto; zapominają o mnie. Dobrze robią. Dlaczegóżby świat miał o mnie pamiętać, kiedy ja o nim wcale nie myślę? Gdy węgiel zgaśnie, popiół go chłodny okryje.
I jakby zmęczona tém co powiedziała, spuściła znowuż głowę na kolana. Prosta a litościwa Oudarda, któréj się zdawało, że pustelnica w ostatnich swoich słowach, uskarżała jeszcze na zimno, odrzekła prostodusznie:
— Więc chcesz trochę ognia?
— Ognia! — rzekła dziwnym tonem worecznica — a czy rozniecicie także zarzewie dla biednéj małéj, która od piętnastu lat spoczywa pod ziemią?
Wszystkie jéj członki drgnęły, głos drżał, oczy błyszczały; nagle podniosła się na kolana, wyciągnęła swoją białą, wychudłą rękę ku dziecku, które spoglądało na nią ze zdziwieniem, i wykrzyknęła:
— Weźcie ztąd to dziecko. Cyganka idzie.
To powiedziawszy, padła twarzą na ziemię, a czoło jéj, uderzając o podłogę, wydało odgłos kamienia spadającego na kamień. Kobiety sądziły, że się zabiła. Po chwili jednak worecznica poruszyła się; ujrzały ją pełznącą na kolanach aż do kąta, gdzie się znajdował mały trzewiczek. Wtedy zabrakło im odwagi patrzéć na nią; nie widziały jéj, ale słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, zmięszane z rozdzierającemi krzykami i głuchemi uderzeniami, podobnemi do uderzeń głowy o mur; nareszcie, po jedném z takich uderzeń, tak silném i gwałtowném, że wszystkie trzy zawahały się na nogach, nie więcéj nie słyszały.
— Czyżby się zabiła? — rzekła Gerwaza, odważając się okiem przez okienko. — Siostro, siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Oudarda.
— Ach! mój Boże! nie rusza się! — ubolewała Gerwaza — może umarła! Gudulo! Gudulo!
Mahietta, z oddechem przytłumionym do tego stopnia, że nie mogła słowa wymówić, uczyniła wysilenie.
— Zaczekajcie — rzekła; poczém zbliżając się do okienka, zawołała: — Różo! Różo Perełko!
Dziecko dmuchające nierozważnie na źle zapalony knot bomby, która mu naraz pryska w oczy, mniéjby się przestraszyło niespodziewanym wybuchem, niżeli Mahietta skutkiem, jaki wywarło imię to rzucone do celi siostry Guduli.
Pustelnica drgnęła całém ciałem, wyprostowała się na gołych nogach i podskoczyła do otworu z oczami tak rozognionemi, że Mahietta z dzieckiem, Oudarda i Gerwaza odskoczyły aż ku ogrodzeniu nadrzecznemu.
Ukazała się straszliwa twarz pustelnicy, przyparta do kraty otworu.
— O! o! — wykrzyknęła z okropnym śmiechem — cyganka mię woła!
Téj-że atoli chwili, sceną odbywająca się u pręgierza, ścięła jéj wzrok obłąkany. Czoło nieszczęśliwéj zfałdowało się, pod wpływem przerażenia i głosem podobnym do ryku zawołała:
— To jeszcze ty, córko Egiptu! to ty mię wołasz, złodziejko dzieci! A więc przeklętą bądź, przeklętą! przeklętą!

IV.Łza za kroplę wody.

Ostatnie słowa worecznicy były niejako łącznikiem dwóch scen, które rozwijały się dotychczas jednocześnie, każda na właściwéj sobie widowni: jedna, ta którąśmy opisali, w Szczurzéj-Jamie; druga, ta którą mamy opisać, na stopniach pręgierza. Świadkami pierwszéj były tylko trzy kobiety, z któremi czytelnika zaznajomiliśmy; druga miała za świadków całą publiczność, jaką widzieliśmy wyżéj gromadzącą się na placu Tracenia w około pręgierza i szubienicy.
Tłum, któremu czteréj żołnierze, stojący od dziewiątéj godziny z rana przy czterech rogach pręgierza, obiecali niewielką egzekucyjkę, nie wieszanie, chowaj Boże, ale ot tak sobie, proste biczowanie, obcięcie uszu lub coś podobnego, — tłum ten wzrósł tak prędko, że ściśnięci ze wszystkich stron żołnierze już kilka razy zmuszeni byli ją „ścisnąć* (jak się wówczas już mówiło), za pomocą supełkowców i kopnięć końskich.
Motłoch, wyćwiczony w oczekiwaniu na publiczne egzekucye, nie objawiał zbyt wielkiéj niecierpliwości. Oglądanie pręgierza, maszyny bardzo prostéj, składającéj się z murowanego czworoboku wysokości dziesięciu stóp, wewnątrz pustego, służyło mu za rozrywkę. Kamienne, strome wschody, zwane drabinką, prowadziły na pomost, na którym znajdowało się koło z drzewa dębowego umieszczone poziomo. Skazanego przywiązywano do tego koła w postawie klęczącéj, ze związanemi na tył rękami. Słup wprawiony w ruch za pomocą kołowrotu, znajdującego się wewnątrz czworoboku, obracał kołem, które w taki sposób, utrzymywane zawsze w kierunku poziomym, przedstawiało kolejno twarz skazanego wszystkim stronom placu; to właśnie nazywano „kręceniem“ przestępcy.
Jak czytelnik widzi, pręgierz placu-Tracenia był daleko mniéj zajmującym, niż pręgierz Targowiska. Ani cienia sztuki budowniczéj, Nie pomnikowego. Ani żelaznego krzyża, ani ośmiograniastéj latarni, ani lekkich wieżyczek wykwitających na brzegu dachu w kapitele liściaste i kwieciste, ani fantastycznie łamanych a potwornych ryn, ani śladu rzeźb bądź na drzewie, bądź na kamieniu.
Trzeba się było zadowolić temi czterema murowanemi ścianami i lichą gołą szubienicą z kamienia, wznoszącą się obok.
Ten widok nie zachwyciłby wcale miłośników budownictwa gotyckiego. Prawda, że poczciwi średniowieczni gapie nie grzeszyli bynajmniéj ciekawością względem pomników, i że piękność pręgierza bardzo mało ich obchodziła.
Pacyent przybył nareszcie przywiązany do tyłu wozu, a gdy go wniesiono na pomost, gdy ze wszystkich punktów placu ujrzano go skrępowanego powrozami i pasami na kole pręgierza, okropny okrzyk zmięszany ze śmiechem rozległ się na placu. Poznano Quasimoda.
Był to rzeczywiście Quasimodo. Dziwny obrót rzeczy! karany na tém samém miejscu, gdzie dzień przedtém był witany i ogłoszony panem i władzcą łajdactwa; w orszaku księcia Egiptu, króla Szałaszników i hercoga Galilei. To jednak pewna, że nikt w tym tłumie, on sam nawet, naprzemian tryumfator i ofiara, nie uczynił w myśli tego zestawienia. Brakowało w tém widowisku Gringoire’a i jego filozofii.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły króla Jegomości, nakazał milczenie motłochowi i ogłosił wyrok, stosownie do postanowienia i rozkazu kasztelana. Poczém usunął się nieco na stronę, za wóz, razem ze swoimi pomocnikami, ubranymi w opończe urzędowe.
Quasimodo, obojętny, brwi nawet nie zmarszczył. Wszelki opór uniemożebniono mu tém, co nazywano wówczas. w stylu kancelaryi kryminalnéj, gwałtownością i mocą węzłów; mówiąc prościéj powrozy i łańcuchy wchodziły mu zapewne w ciało. Odwieczna to zresztą tradycya więzienia i ciurmy, którą śród nas, narodu cywilizowanego, łagodnego i ludzkiego, kajdany starannie podziśdzień przechowują (galery i gilotyna w nawiasie).
Pozwolił się prowadzić, popychać, nieść, windować, wiązać i zawiązywać powtórnie. Na jego twarzy nie można było wyczytać nic, prócz zdumienia człowieka dzikiego lub idyoty. Wiedziano, że głuchy; teraz rzekłby kto jeszcze że ślepy.
Kazano mu uklęknąć na okrągłéj desce; ukląkł, Obnażono go aż do pasa: nie sprzeciwiał się wcale. Okręcono go nową siecią powrozów i pasów; pozwolił i na to. Tylko od czasu do czasu rzęził głośno, jak cielę, którego zwieszona głowa bije się o brzeg rzeźniczego wozu.
— Bałwan — rzekł Jehan Frollo du Moulin do swego przyjaciela Robka Poussepain (gdyż dwaj wszechniczniki, jak się i należało było spodziewać, przyszli za skazanym), — tyle on tylko chyba ma pojęcia o swéj godności, co chrząszcz zamknięty w pudełku.
Na widok gołego garbu Quasimoda, jego wielblądziéj piersi, kosmatych i kościstych ramion, tłuszcza parsknęła szalonym śmiechem. Podczas téj wesołości, na pomoście ukazał się człowiek w mundurze grodzkim, nizkiego wzrostu, ale barczysty, i stanął za pacyentem. Jego nazwisko przelatywało z ust do ust śród obecnych. Byłto Pierrot Torterue, przysięgły kat Kasztelu.
Zaczął od postawienia na rogu pręgierza czarnéj klepsydry, któréj górna część była napełniona czerwonym piaskiem, przesypującym się do części dolnéj; następnie zrzucił z siebie kaftan i wtedy ujrzano w jego prawéj ręce zawiesisty kańczuk z białych rzemieni, błyszczących, węzłowatych, splecionych razem i uzbrojonych w metaliczne kruczki. Lewą dłonią zakasywał niedbale koszulę około ręki prawéj, aż do pachy.
Tymczasem Jehan Frollo nie przestawał krzyczéć, wznosząc po nad tłum swoją głowę z jasnemi ufryzowanemi włosami (dlatego wlazł na plecy Robka Poussepaina).
— Panowie i panie! chodźcie patrzéć jak będą ćwiczyć przykładnie Quasimoda, dzwonnika mego brata, archidyakona Jozajskiego; raczcie spojrzéć na ten dziwny okaz wschodniego budownictwa, z garbem zamiast kopuły i z nogami nakształt kręconych kolumn.
A tłum w śmiech, szczególnie dzieci i młode dziewczęta.
Nareszcie kat stuknął nogą. Koło zaczęło się obracać, Quasimodo zachwiał się pod powrozami. Wyraz osłupienia, jaki nagle jego potworna twarz przybrała, powiększył jeszcze wesołość tłuszczy.
W tém, w chwili gdy koło obracając się pokazało katowi górzysty grzbiet Quasimoda, Pierrot podniósł ramię; cienkie rzemienie syknęły ostro w powietrzu jak gadziny, i spadły ze wściekłością na plecy nieszczęśliwego.
Quasimodo drgnął i zwinął się, jakby nagle ze snu zbudzony. Zaczynał pojmować. Skręcił się w swych więzach; gwałtowna boleść i zdziwienie skurczyły mięśnie jego twarzy, ale nie wydał ani jednego jęku. Głową tylko rzucał to w tył, to na prawo, to na lewo, obracając nią, jak byk ukąszony przez szerszenia.
Drugie uderzenie nastąpiło po pierwszem, późniéj trzecie, czwarte, piąte, bez liczby. Koło nie przestawało się obracać, ani uderzenia spadać. Wkrótce trysnęła krew, a jéj niezliczone strugi zalały czarne plecy garbuska; cienkie paski rzemienia, przerzynając powietrze, kroplisto tryskały ją na tłumy.
Po niejakim czasie Quasimodo odzyskał, na pozór przynajmniéj, pierwotną swą obojętność. Z początku próbował po cichu i bez wielkiego wstrząśnienia zerwać więzy. Widziano, jak się jego oko zapaliło, wyprężyły muszkuły, a stężały pasy i łańcuchy. Naparcie było potężne, nadzwyczajne, rozpaczliwe; ale stare powrozy kasztelańskie przemogły. Zatrzeszczały, i nie więcéj. Quasimodo skulił się wycieńczony. Na jego rysach, gorzkie a głębokie zwątpienie zajęło miejsce osłupienia. Zamknął jedyne oko, spuścił głowę na piersi, i leżał jak nieżywy.
Od téj chwili, ani drgnął. Nie już nie mogło go poruszyć; ani krew, która nie przestawała ciec, ani spadające ze wzmagającą się wściekłością uderzenia, ani gniew kata, który sam sobie dodawał ducha, upajał się egzekucyą.
Nareszcie woźny zamku, czarno ubrany, na czarnym koniu, stojący przy wschodach pręgierza od początku egzekucji, wyciągnął swoją hebanową laskę ku klepsydrze; kat się zatrzymał. Zatrzymało się i koło. Oko Quasimoda zaczęło się otwierać powoli.
Biczowanie skończyło się. Dwaj pomocnicy przysięgłego kata obmyli zakrwawiony grzbiet pacyenta, wytarli go nie wiem już jaką maścią, która natychmiast zasklepiła wszystkie rany, i zarzucili na plecy rodzaj chusty żółtéj, w kształcie ornata. Tymczasem Pierrot Torterue strząsał na bruk krew z rzemieni swego bicza.
Nie wszystko się skończyło dla Quasimoda. Pozostawało mu odbyć jeszcze jedną godzinę pręgierza, tę, którą imci pan Floryan Barbedienne tak trafnie i słusznie dodał do wyroku J. W. Roberta d’Estouteville; a to wszystko ku większéj sławie staréj fizyologicznéj i psychologicznéj gry słów Jana Cumena: Surdus absurdus.
Przewrócono więc klepsydrę i zostawiono garbuska przywiązanego do deski, aby się w pełni zadość stało wielmożnemu starościńskiemu rozkazaniu.
Lud, szczególnie w średnich wiekach, tém jest w społeczeństwie, czém dziecko w rodzinie. Dopóki pozostaje w stanie pierwotnéj niewiadomości, małoletności moralnéj i umysłowéj, można o nim powiedziéć to samo co o dziecku:

Ten wiek nie zna litości.

Powiedzieliśmy już, że Quasimodo był powszechnie nienawidzony, — dla wielu słusznych przyczyn, trzeba to przyznać. W tłumie tym nie wiem czybyś jednego znalazł widza, któryby nie miał powodu uskarżania się na złośliwego garbuska od Najświętszéj Panny. Wszyscy się cieszyli, widząc go u pręgierza; surowa zaś kara, jakiéj uległ, i upokarzająca postawa w jakiéj go zostawiono, nie tylko że nie rozczuliły tłuszczy, ale uczyniły nienawiść jéj jeszcze złośliwszą, dodając do niéj szczyptę śmieszności. Szk
To téż, skoro „krzywdzie publicznéj stało się zadość”, jak dziś jeszcze wyrażają się adwokaci, nastała koléj tysiącznych zemst osobistych. Tak tutaj, jak w sali sądowéj, kobiety szczególniéj gardłowały. Wszystkie miały do niego jakąś urazę, jedne za jego złośliwość, drugie za jego szpetność. Te ostatnie były najzawziętsze,
— O! larwa Antychrysta! — mówiła jedna.
— Czarownik! — krzyczała druga.
— Co za piękny grymas tragiczny — wrzeszczała trzecia, — Dla saméj téj jego miny wartałoby ogłosić go królem huncwotów, gdyby dzień wczorajszy był dzisiaj,
— To dobrze — mówiła jakaś stara — wiemy teraz, jak wygląda u pręgierza; kiedyż zobaczymy go na szubienicy?
— Kiedyż cię dzwon twój do ziemi przygniecie na wieki, dzwonniku ty przeklęty!
— A jednak czort ten dzwoni na Anioł Pański!
— O! — głuchy! garbaty! potwór!
— Spojrzéć dość na tę mordę, by poronić, bez żadnych lekarstw, ni ziółek.
Dwaj zaś żaki, Jehan Frollo i Robek Poussepain, śpiewali w niebogłosy starą piosenkę ludową:

Powrozy! stryki!

Na szubieniczniki!
A smolne stosy

Na dusitrzosy!

Tysiące obelg, przekleństw, szyderstw i gdzie niegdzie kamieni, sypały się gradem..
Quasimodo był głuchy, ale widział dobrze; złość zaś publiczna równie energicznie malowała się na twarzach, jak i w słowach. Zresztą kamienie były dobitném objaśnieniem śmiechu.
Trzymał się z początku nieźle. Lecz powoli, sama nawet cierpliwość, która go uczyniła była nieczułym na uderzenia katowskiego bicza, zaczęła słabnąć pod temi ukąszeniami owadów. Byk asturyjski, mało zważający na ciosy pikadora, wpada w gniew na widok psów i szczeniąt.
Groźnym wzrokiem powiódł po tłumie. Ale skrępowany, nie mógł jedném spojrzeniem odpędzić much, co mu się w rany wpijały. Co spostrzegłszy, wstrząsnął więzami, że aż od wściekłych tych wysileń skrzypnęło stare koło pręgierza. Wzmogło to jeszcze szyderstwa i krzyki.
Nie mogąc złamać obroży, w którą jak dzikie zwierzę był ujęty, znów się uspokoił; tylko od czasu do czasu wściekłe westchnienie pierś mu wzdymało. Na twarzy nie można było dostrzedz ni wstydu, ni rumieńca. Zbyt był oddalonym od życia towarzyskiego, i zbyt blizkim stanu natury, aby wiedziéć co to jest wstyd. Zresztą, w tym stopniu potworności, czyż hańba może się dać uczuć? Gniew atoli, nienawiść, rozpacz, napędzały powoli na tę odrażającą twarz chmurę coraz to czarniejszą, pełną elektryczności, która wybuchała w tysiącznych błyskawicach z oka cyklopa.
Chmura ta wszakże zeszła mu na chwilę z czoła na widok muła, przeciskającego się przez tłum z księdzem na grzbiecie. Jak skoro nieszczęśliwy pacyent spostrzegł z oddalenia tę prawdopodobnie odsiecz duchową, twarz się jego rozjaśniła. Na miejscu gromadzącéj się wściekłości osiadł uśmiech dziwny, pełen słodyczy i spokoju, niewysłowionéj czułości. W miarę zbliżania się księdza, uśmiech ów stawał się wyraźniejszym, bardziéj promiennym. Zdawało się, że nieszczęśliwy witał nadchodzącego zbawcę. Wszakże, w chwili gdy muł znalazł się dosyć blizko pręgierza, aby jeździec mógł poznać pacyenta, ksiądz spuścił oczy, szybko zwrócił muła w inną stronę i oddalił się, jak gdyby chciał unikać poniżających przycinków z jednéj strony, a z drugiéj powitań i podziękowań biedaka w takiém położeniu.
Tym księdzem był archidyakon Klaudyusz Frollo.
Chmura wróciła na czoło Quasimoda czarniejsza niż poprzednio. Uśmiech igrał jeszcze przez czas jakiś na jego ustach, ale gorzki; smutny, pełen ostatecznego zwątpienia.
Czas bieżał. Półtory już godziny najmniéj spędził na kole, bez przestanku bity, wyśmiewany, kamionowany prawie.
Nagle poruszył znowu łańcuchami, a z taką rozpaczą, że rusztowanie zgrzytło i zajęczało; przerywając zaś milczenie, które dotychczas uporczywie zachowywał, zawołał głosem chrapliwym, ostrym, podobnym raczéj do szczekania psa, niż do krzyku człowieka, głosem, który zagłuszył wrzaski tłuszczy:
— Wody!
Krzyk ten rozpaczliwy nie tylko że nie obudził żadnego współczucia, ale nawet wywołał nowy wybuch dobrego humoru w poczciwym ludzie paryzkim, otaczającym pręgierz. Lud ten, trzeba wyznać, wzięty w massie, ryczałtem jako tłum, nie był w owym czasie ani mniéj okrutnym, ani mniéj nikczemnym od plemienia włóczęgów, z którém zaznajomiliśmy już czytelnika, i które było nie czém inném, tylko najniższą warstwą ludu. Żaden głos nie odezwał się w około nieszczęśliwego pacyenta, wyjąwszy głosy, pragnienie jego wyśmiewające. A i to pewna, że w téj chwili widok jego twarzy, zaczerwienionéj i oblanéj potem, z okiem obłąkaném, ustami zapienionemi od gniewu i cierpienia, z językiem na pół wysuniętym, mógł obudzić raczéj naigrawanie się i odrazę, niżeli litość. Trzeba jeszcze dodać, że gdyby nawet znalazła się w tłumie miłosierna jaka dusza mieszczanina lub mieszczanki, chcąca podać szklankę wody téj nieszczęśliwéj istocie cierpiącéj, przesąd wstydu i hańby, panujący w około pręgierza, cofnąłby dobrego Samarytanina.
Po kilku chwilach Quasimodo powiódł po tłumie rozpaczliwym wzrokiem, i powtórzył głosem jeszcze bardziéj rozdzierającym:
— Wody!
Wszyscy w śmiech.
— Wypij to! — krzyknął Robek Poussepain, ciskając mu w twarz gąbkę umaczaną w rynsztoku. Masz, podły garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta palnęła go kamieniem w głowę.
— To cię nauczy budzić nas w nocy przeklętém twém dzwonieniem.
— No cóż! synu — wrzeszczał sparaliżowany żebrak, starając się ugodzić go swoją kulą — czy będziesz jeszcze rzucał na nas czar) z wieży Najświętszéj Panny?
— Oto naczynie do picia! — mówił człowiek jakiś, ciskając mu w pierś rozbitym dzbankiem. Tyś winien, że moja żona, koło któréj tylko przeszedłeś, porodziła dziecko z dwiema głowami!
— A moja kotka, kota z sześcioma nogami! — dodała stara baba rzucając dachówką.
— Wody! — powtórzył poraz trzeci Quasimodo.
W téj chwili ujrzał, jak się tłuszcza rozstępowała. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubrana, wyszła z tłumu. Szła w towarzystwie małéj kozy białéj ze złoconemi rogami, a w ręku niosła bębenek góralski.
Zaiskrzyło oko Quasimoda. Była to ta sama cyganka, którą usiłował porwać poprzedniéj nocy, i czuł, chociaż niewyraźnie, że ten właśnie napad karano go teraz; co zresztą było błędem, gdyż karano go tylko za to, że miał nieszczęście być głuchym i że był sądzony przez głuchego. Nie wątpił, że cyganka przychodzi wywrzéć na nim swą zemstę, jak i wszyscy inni.
W saméj rzeczy, ujrzał ją szybko wbiegającą po wschodach. Gniew dusił go. Chciałby rozwalić pręgierz, i gdyby błyskawica jego oka miała władzę pioruna, cyganka byłaby w proch obróconą, zanimby wstąpiła na pomost.
Młoda dziewczyna, nie wyrzekłszy ani słowa, zbliżyła się do pacyenta, który się napróżno silił uniknąć jéj zbliżenia, a odwiązując od swego paska flaszkę, podniosła ją łagodnie do spiekłych ust nieszczęśliwego.
Wtedy to oko, tak dotychczas suche i spalone, zabiegło dużą łzą, która spłynęła po potwornéj, skurczonéj rozpaczą twarzy. Była to, być może, pierwsza łza, jaką nieszczęśliwy wylał w swém życiu.
Zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się z niecierpliwości i z uśmiechem przytknęła flaszkę do zębatéj gęby Quasimoda. Pociągnął łapczywie. Pragnienie jego było gorące.
Gdy skończył, wyciągnął naprzód czarne swe usta; chciał zapewne ucałować rękę, która go opatrzyła. Lecz młoda dziewczyna, pomna gwałtownego nocnego napadu i, być może, nie dowierzając mu zupełnie, oddaliła rękę z przestrachem dziecka, które się obawia ukąszenia zwierza.
Wtedy biedny głuchy rzucił na nią spojrzenie pełne wyrzutu i niewysłowionego smutku.
Widok téj młodéj dziewczyny, świeżéj, niewinnéj, pięknéj a zarazem tak wiotkiéj i słabéj, przybiegającéj w pomoc człowiekowi nędznemu, potwornemu, złośliwemu, w każdém miejscu byłby wzruszającym. Na rusztowaniu widok ów był wzniosłym.
To téż sam lud nawet zmiękł zaraz jak wosk, i jął klaskać w dłonie wołając:
— Zuch dziewczyna!... zgoda już, przebaczyć zbrodniarzowi!
W téj właśnie chwili pustelnica spostrzegła przez otwór swéj nory cygankę na pomoście pręgierza i posłała jéj straszne to złorzeczenie:
— Bądź przeklęta, córko Egiptu! — przeklętą, bądź przeklętą!

V.Koniec historyi placka.

Esmeralda pobladła; chwiejąc się zeszła z rusztowania. Głos pustelnicy ścigał ją jeszcze:
— Schodź! schodź! złodziejko egipska! wrócisz tam znowu!
— To zwykła febra pustelnicy — rzekł lud mrucząc — i na tém poprzestano. Kobiety tego rodzaju wzbudzały obawę, i dlatego téż może uważane były za święte. W owym czasie nielada kto napaść śmiał na tego, kto się modlił we dnie i w nocy.
Nadeszła chwila uwolnienia Quasimoda. Odwiązano go i tłum się rozproszył.
Około Wielkiego-Mostu, Mahietta, wracająca ze swemi dwiema towarzyszkami, zatrzymała się nagle.
— Ale, ale, Eustaszku, cóżeś zrobił z plackiem?
— Mamo — odrzekło dziecko — jak ty rozmawiałaś z tą kobietą co siedzi w dziurze, to jakiś duży pies ukąsił placka. Wtedy i ja także ukąsiłem.
— Jakto! waćpan wszystko zjadłeś?
— Mamo, to pies! — Mówiłem, żeby nie ruszał, ale on nie słuchał, więc ja także spróbowałem trochę.
— To straszliwy dzieciak — mówiła matka śmiejąc się i łając zarazem. — Czy wiész, Oudardo? on już sam objada nam wszystkie wiśnie? ogrodu w Charlerange. Jego dziadek powiada téż, że będzie z niego wielki wódz.... Niech cię tylko raz jeszcze złapię na uczynku, mości Eustachy... No, idźże, psotniku!


KSIĘGA SIÓDMA.

I.O niebezpieczeństwie powierzania swych tajemnic kozie.

Upłynęło kilka tygodni.
Było to w pierwszych dniach marca. Słońce, którego Dubartas, klassyczny ów protoplasta przenośni, nie był jeszcze nazwał wielkim księciem świec, i które pomimo to nie było ani mniéj wesołém, ani więcéj jasném, opromieniało jeden z tych dni wiosennych, które mają w sobie tyle słodyczy i piękna, że cały Paryż, wysypany na placach i przechadzkach, święci je jak niedzielę. W tych dniach jasności, gorąca i pogody, jest pewna godzina, kiedy fasada kościoła Najświętszéj Panny staje się istotnie uwielbienia godną. Moment to, w którym słońce, już skłonione ku zachodowi, znajduje się prawie naprzeciwko katedry. Promienie jego przybierają kierunek coraz bardziéj poziomy, podnoszą się powoli z placu, ścielą się prostopadle na fasadę, i na ciemném tle jéj murów uwydatniają w ten sposób rzeźby tysiączne, podczas gdy wielka tarcza środkowa płomienić się zaczyna, jak oko cyklopa oświetlone odblaskami kuźni.
W takiéj tu właśnie chwili jesteśmy.
Naprzeciwko wysokiéj katedry, zaczerwienionéj zachodzącém słońcem, na kamiennym balkonie zawieszonym nad bramą bogatego gotyckiego domu, który stanowił róg placu i ulicy Parois, kilka ślicznych młodych dziewcząt śmiało się i rozmawiało z wszelkim możliwym wdziękiem i z nieopisaną wesołością. Sądząc z długości zasłon, które z wierzchołka ich wysokości stożkowych ubrań głowy, okręconych sznurami pereł, spadały aż do stóp; z cienkości haftowanych koszulek, które okrywały ich ramiona, nie zasłaniając wcale, według ówczesnéj powabnéj mody, ich ślicznych dziewiczych szyj; z bogactwa spódniczek, cenniejszych jeszcze od zwierzchnich narzutek (wyszukanie godne podziwu!) z gazy, materyii aksamitu, szczególnie zaś z białości ich rąk, świadczących o ich odświętnéj zawsze bezczynności, łatwo możnaby się było domyśléć, że są to dziedziczki szlachetnych i bogatych rodów. W saméj rzeczy miałeś tu Lilią Grondelaurier z towarzyszkami swemi: Dyaną de Christeuil, Amelottą de Montmichel, Kolumbą de Gaillefontaine, małą de Champehevrier; wszystkie córki rodzin krajowi znanych, a zgromadzone w téj chwili u owdowiałéj pani de Gondelaurier, z powodu jaśnie pana de Beaujeu i jego małżonki, mających przybyć do Paryża w kwietniu, w celu wybrania towarzyszek honorowych dla Jéj książęcéj mości Małgorzaty, przyszłéj żony Delfina Francyi, którą mieli Flamandczycy odprowadzić aż do Pikardyi. Otóż, cała okoliczna szlachta starała się o ten zaszczyt dla swych córek, i wielu panów zawczasu przywiozło je lub przysłało do Paryża. Te, o których mowa, zostały powierzone przez swych rodziców pieczy przezornéj i sędziwéj pani Aloizy de Gondelaurier, wdowy po dawnym naczelniku halebardników królewskich, mieszkającéj ze swoją jedynaczką w domu przy placu Najświętszéj Panny, w Paryżu.
Balken, gdzie się znajdowały młode dziewczyny, łączył się z pokojem bogato obitym skórą flamandzką koloru płowego ze złotemi ozdobami. Belki, przecinające powałę równolegle, bawiły oko niezliczoną ilością rzeźb malowanych i złoconych. Na szafach lśniły się pyszne emalie; fajansowy łeb dzika uwieńczał wspaniały kredens, którego stopnie świadczyły, że gospodyni domu była żoną lub wdową po udzielnym panu. W głębi, obok wysokiego komina zasianego herbami od góry do dołu, bogatym fotelu z czerwonego aksamitu, siedziała pani de Gondelaurier, któréj pięćdziesiąt pięć lat równie wyraźnie odbijały na jéj sukni, jak i na twarzy. Przy niéj stał młody człowiek, postawy dosyć okazałéj, chociaż tchnącéj próżnością, jeden z tych młodzików, którzy podobają się wszystkim kobietom, ale na widok których ludzie poważni i fizyognomiści wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie świetny ubiór kapitana straży królewskiéj, ubiór zbyt podobny do stroju Jowisza, skreślonego w pierwszéj księdze powieści, abyśmy potrzebowali nudzić czytelnika powtórnym jego opisem.
Panny zajmowały część balkonu i część pokoju, siedząc jedne na poduszkach z utrechtskiego aksamitu ze złotemi frendzlami, inne na stołkach z dębowego rzeźbionego drzewa. Każda z nich trzymała na kolanach róg szerokiéj igiełkowéj tkaniny, nad która wspólnie pracowały i któréj spory kawał rozciągał się na pokrywającym posadzkę dywanie.
Rozmawiały z sobą tym głosem szepczącym i temi pół-uśmiechami stłumionemi, jakich zwykle używają dziewczęta, śród których znajduje się młody mężczyzna. Młodzian zaś, którego obecność wprowadzała w grę wszystkie te kobiece miłości własne, zdawał się być zupełnie na to obojętnym, podczas bowiem gdy piękne panny na wyścigi starały się ściągnąć na siebie jego uwagę, rotmistrz z wielkiém zajęciem czyścił łosiową rękawicą klamrę u swego pasa.
Od czasu do czasu stara dama zwracała się ku niemu z rozmową cichą, a on odpowiadał jak mógł najgrzeczniéj, ze starannością wymuszoną i dość niezręczną. Uśmiechy, znaki porozumienia pani Aloizy, spojrzenia jakie rzucała ukradkiem na swoją córkę Lilię, szepcząc do kapitana, jasno mówiły, że chodziło tutaj o zaręczyny, o ślub, zapewne blizki, między młodym człowiekiem a Lilią. Z drugiéj strony, zakłopotana oziębłość oficera była oczywistym dowodem, że miłość wcale go nie zajmuje. Cała jego postawa wyrażała obowiązek powinny i znudzenie, któreby dzisiejsi nasi obozowi podporucznicy wymownie określili wykrzyknikiem: „psia-ż to pańszczyzna!”
Poczciwa dama, bardzo rozkochana w swéj córce, jak każda zresztą matka, nie spostrzegała wcale téj obojętności oficera i nie przestawała wychwalać przed nim niezrównanéj zręczności, z jaką Lilia igłą dziergała, lub motek swój rozwijała.
— Patrz, kuzynku — rzekła przyciągnąwszy go do siebie za rękaw i szepcząc mu na ucho — patrz na nią! teraz się nachyla.
— W saméj rzeczy — odrzekł. młody człowiek i znów się pogrążył w chłodne i roztargnione milczenie.
Po chwili trzeba się było znowu nachylić, a pani Aloiza ciągnęła:
— Czy widziałeś kiedy twarzyczkę milszą i weselszą od twarzyczki swój narzeczonéj? Czy podobna być bielszą i miéć ładniejsze jasne włosy? a ręce, jakie wykończone! a szyja, czyż nie przybiera zachwycających kształtów szyi łabędziéj? Jakże ci niekiedy zazdroszczę! i jakżeś szczęśliwy, żeś mężczyzną, swawolniku! Nieprawdaż, że moja Lilia jest piękną jak bogini i że szalejesz za nią?
— Bez wątpienia — odpowiedział kapitan, myśląc zupełnie o czém inném.
— Ależ przemów do niéj — rzekła nagle pani Aloiza, popychając go naprzód — powiedzże jéj cokolwiek; stałeś się zbyt nieśmiałym.
Możemy upewnić czytelników, że nieśmiałość nie była ani cnotą, ani wadą kapitana. Spróbował jednak uczynić to, czego od niego żądano.
— Piękna kuzynko — rzekł podchodząc do Lilii — powiedz mi, co przedstawia ten deseń, według którego wyszywasz?
— Piękny kuzynie — odparła tonem urazy Lilia — już ci to powiedziałam trzy razy: grotę Neptuna.
Widoczném było, że Lilia wiedziała lepiéj niż jéj matka, co znaczyło oziębłe postępowanie kapitana. Ten ostatni uczuł potrzebę zawiązania dłuższéj niby rozmowy.
— I dla kogoż ta neptunerya? — zapytał.
— Dla opactwa Św. Antoniego des Champs — rzekła Lilia nie podnosząc Oczu.
Kapitan dotknął się palcami brzegu tkaniny.
— Cóż to za jeden, piękna kuzynko, ten gruby rycerz, dmący z całych sił w trąbę?
— Jest-to Tryton — odpowiedziała.
Krótkie odpowiedzi Lilii tchnęły zawsze pewném zagniewaniem. Młody człowiek pojął, że konieczném było powiedziéć jéj coś na ucho, jakieś głupstwo, jakąś grzeczność; byle co. Nachylił się więc, ale nie mógł znaleźć w swej wyobraźni nie czulszego i nie bardziéj romansowego nad to:
— Dlaczego twoja matka nosi ciągle fałdzisty stanik z herbami, jak nasze babki z czasów Karola VII? — Powiedz-że jéj piękna kuzynko, że to nie należy do wykwintności dzisiejszéj, a te klamry i wawrzyny wyszyte herbownie na sukni, czynią ją podobną do chodzącego ekranu od komina? Przysięgam ci na honor, że dzisiaj nikt już nie siada tak na swéj tarczy.
Lilia podniosła piękne swe oczy pełne wyrzutu:
— I to już wszystko, na co mi przysięgasz? — wymówiła półgłosem.
Tymczasem poczciwa pani Aloiza, uradowana widokiem młodéj szepczącéj z sobą pary, mówiła sama do siebie, bawiąc się oprawą swéj książki do nabożeństwa:
— Co za rozczulający obraz miłości!
Kapitan, coraz bardziéj zakłopotany, uczepił się znowu tkaniny:
— Prawdziwie cudowna robota! — zawołał.
Korzystając z tego wykrzykniku, Kolumba de Gaillefontaine, także piękna blondynka o białéj cerze, w sukni z niebieskiego adamaszku, odważyła się przemówić słówko do Lilii w nadziei, że kapitan jéj odpowie.
— Kochana Gondelaurier — rzekła — czy widziałaś kobierce w pałacu la Roche-Guyon?
— Czy to nie ten pałac, do którego przytyka ogród Luwru? — wtrąciła śmiejąc się Dyana de Christeuil, która mając ładne ząbki, szczerzyła niemi bezustanku.
— I gdzie się znajduje duża stara wieża dawnego okopu paryzkiego? — dodała Amelotta de Montmichel, śliczna brunetka, kędzierzawa i świeża, mająca zwyczaj wzdychać, tak jak Dyana śmiać się, nie wiedziéć dlaczego.
— Moja droga Kolumbo — odezwała się pani Aloiza — czy chcesz mówić o pałacu, który należał do pana de Baqueville, za panowania króla Karola VI? — są tam w istocie pyszne kobierce.
— Karol VI! Karol VI! — mruknął młody kapitan, pokręcając wąsa. — Mój Boże! jak staruszka pamięta dawne czasy!
Pani de Gondelaurier mówiła dalej:
— Piękne tkaniny, zaprawdę. Robota tak ceniona, że uchodzi, za nadzwyczajną!
W téj chwili Beranżera de Champchevrier, wysmukła siedmioletnia dziewczynka, która patrzała na plac z balkonu, zawołała:
— Oj! piękna matko chrzestna, Lilio! Patrz, jaka śliczna tancerka tańczy na bruku i bije w bęben śród tłumu.
W saméj rzeczy, dźwięczne burczenie góralskiego bębna dolatywało do pokoju.
— Zapewne jakaś cyganka — rzekła Lilia, zwracając niedbale głowę w stronę placu.
— Zobaczmy! zobaczmy! — zawołały żywo jéj towarzyszki, i wszystkie pobiegły na skraj balkonu, podczas gdy Lilia zamyślona nad oziębłością swego narzeczonego, postępowała za niemi powoli, a kapitan, uradowany zdarzeniem kładącém koniec kłopotliwéj rozmowie, wracał w głąb komnaty z wyrazem zadowolenia na twarzy, jak żołnierz zlózowany po odbytéj służbie. Służba jednak przy pięknéj Lilii była przyjemną, i taką téż mu się dawniéj wydawała; ale czas zepsuł kapitana; myśl blizkiego ślubu ochładzała go z każdym dniem bardziéj. Zresztą miał charakter niestały i, mamyż powiedziéć? smak trochę pospolity. Chociaż bardzo szlachetnie urodzony, pod zbroją nabył przecież wiele zwyczajów żołnierskich. Lubił oberżę i jéj dodatki, był swobodny tylko pośród grubych dowcipków, wojskowych umizgów, łatwych piękności i łatwych zwycięztw. Wyniósł z rodzinnego domu pewne wykształcenie i niektóre jego polory, lecz w zbyt młodym wieku zaczął harcować po kraju, zbyt wcześnie poznał życie obozowe, by szlachecki połysk nie zszargał się pod codzienném tarciem twardego żołnierskiego temblaka. Nie przestając przez resztę uszanowania, odwiedzać od czasu do czasu Lilii, czuł się u niéj podwójnie krępowanym: najprzód dlatego, że roztrwoniwszy zapał młodzieńczy na miłość po wszelkiego rodzaju kątach, mało dla niéj przy sobie zostawił rzetelnego uczucia; następnie dla tego, że w gronie tak pięknych dam, sztywnych, oszpilkowanych i przyzwoitych, drżał wciąż z bojaźni, aby jego usta, przyzwyczajone do krzyków żołnierskich, nie wypowiedziały mu nagle posłuszeństwa i nie palnęły karczemnego jakiego zaklęcia. Proszę sobie wyobrazić, jakieby to przyjemne sprawiło wrażenie!
Zresztą, wszystko to razem łączyło się w nim z wielkiemi uroszczeniami do wykwintu, stroju i okazałéj postawy. Niech czytelnik pogodzi sprzeczności owe jak mu się podoba. Jestem tylko dziejopisarzem.
Już od kilku chwil stał tedy kapitan zamyślony, lub téż wcale bez myśli, oparty w milczeniu o rzeźby komina, gdy wtém Lilia, zwracając się ku niemu, przemówiła. Biedna dziewczyna nie miała snać wielkiéj ochoty gniewać się na kapitana.
— Dobry kuzynie, wszakżeś opowiadał nam o małéj cygance, którą uratowałeś przed dwoma miesiącami, prowadzące patrol nocny, z rąk bandy złodziei?
— Zdaje mi się że tak, piękna kuzynko — odrzekł kapitan.
— A więc! — mówiła daléj — może to ta sama cyganka tańczy teraz na placu przed kościołem. Chodź zobacz, czy poznasz ją, kochany kuzynie Phoebusie.
Tajemna chęć zgody przebijała się w tém słodkiém wezwaniu i wymówieniu imienia. Kapitan Phoebus de Chateaupers (bo jego to ma czytelnik przed sobą od początku tego rozdziału) podszedł wolnym krokiem do balkonu.
— No — rzekła Lilia czule, kładąc swą rękę na ramieniu Phoebusa — przypatrz się téj małéj, co tańczy pośród tłumu. Twojaż to cyganka?
Phoebus spojrzał i odpowiedział:
— Tak, nie wątpię, poznaję ją po jéj towarzyszce kozie.
— O! co za ładna mała koza! — zawołała Amelotta, składając ręce w zachwyceniu.
— Czy rogi jéj są rzeczywiście ze złota? — zapytała Beranżera.
Nie powstając ze swego fotelu pani Aloiza zabrała głos:
— Czy nie jest to jedna z tych cyganek, które przybyły w roku zeszłym przez bramę Gibarda?
— Pani matko — zauważyła łagodnie Lilia — ta brama nazywa się dzisiaj bramą Piekielną.
Panna de Gondelaurier wiedziała, do jakiego stopnia rotmistrz gorszył się przestarzałym sposobem mówienia jéj matki. W saméj rzeczy, zaczynał już mruczéć przez zęby:
— Brama Gibarda! Brama Gibarda! Jak za Karola VI!
— Mateczko chrzestna! — zaszczebiotała Beranżera, któréj biegające wciąż oczy zatrzymały się były na szczycie wież Najświętszéj Panny — jaki to czarny człowiek tam na górze?
Panny razem podniosły oczy. W istocie, człowiek jakiś stał przy najwyższém ogrodzeniu północenéj wieży, od strony Placu-Tracenia. Ksiądz najwyraźniéj. Można było dokładnie rozpoznać jego ubiór i jego twarz wspartą na dłoniach. Zresztą, był nierachomy jak posąg. Wzrok miał utkwiony w jedno miejsce placu. Była to nieruchawość kani, patrzącéj na odkryte gniazdo wróbli.
— Jest-to archidyakon Jozajski — rzekła Lilia.
— Masz dobre oczy, jeżeli go ztąd poznajesz — zauważyła panna de Gaillefontaine.
— Jak się wpatruje w tę małą tancerkę! — zawołała Dyana de Christeuil.
— Niech się cyganka ma na baczności, bo nie lubi cyganów! — dodała Lilia.
— Szkoda, że człowiek ten tak na nią patrzy — odezwała się Amelotta de Montmichel — bo zachwycająco tańczy.
— Piękny kuzynie Phoebusie — rzekła nagle Lilia — ponieważ znasz tę małą cygankę, daj jéj znak, żeby przyszła tutaj. To nas rozweseli.
— O! tak, tak! — krzyknęły wszystkie panny klaszcząc w dłonie.
— Ależ to szaleństwo — odparł Phoebus. — Już mnie pewno zapomniała, ja zaś nie wiem nawet, jak się nazywa. Jednakże, ponieważ panie tego żądacie, spróbuję.
I wychylając się po nad sztachety balkonu zawołał:
— Hej! mała!
Tancerka nie bębniła w téj chwili. Zwróciła głowę w stronę, zkąd głos wyszedł, a wzrok jéj błyszczący padł na Phoebusa. Stanęła.
— Mała! — powtórzył kapitan i skinął na nią.
Młode dziewczę raz jeszcze spojrzało na niego, oblało się rumieńcem żywym, jakby ukropem prysnął jéj kto na twarzyczkę, i wziąwszy swój bębenek pod pachę, skierowała się przez tłum zdumionych widzów ku bramie domu, z którego Phoebus ją wołał. Szła powoli, chwiejąc się, ze zmięszanym wzrokiem ptaszka zaklętego pod spojrzeniem węża,
Po chwili zasłona drzwi podniosła się, i na progu komnaty stanęła cyganka, zapłoniona, nieśmiała, zdyszana, z oczami spuszczonemi, nie odważając się jednego kroku naprzód uczynić.
Beranżera klasnęła w dłonie.
Tancerka wciąż nieruchomie stała na progu. Ukazanie się jéj sprawiło na młodych pannach dziwne wrażenie. Nie ulega wątpliwości, że wszystkie miały ukrytą i niejasną chęć podobania się ślicznemu oficerowi, że jego pyszny mundur był przedmiotem wszystkich ich zalotów, i że od czasu jego przybycia istniało między niemi pewne utajone, głuche współzawodnictwo, z którego zaledwie same sobie zdawały sprawę, ale które wszakże objawiało się co chwila w ich ruchach i w ich słowach. Ponieważ jednak wszystkie były zarówno ładne, walczyły z sobą równą bronią i każda mogła spodziewać się zwycięztwa. Przybycie cyganki zniszczyło tę równowagę. Była ona tak wyjątkowio piękną, że w chwili, gdy się zjawiła we drzwiach, zdawało się, iż opromieniła całą komnatę właściwą sobie jasnością. W tym ściśniętym pokoju, w tém ciemném otoczeniu malowideł i rzeżb, wydała się powabniejszą jeszcze i bardziéj rozpromienioną, niż na placu publicznym. Była to pochodnia, którą ze światła dziennego przeniesiono w cień. Wielmożne panny pomimo woli zostały olśnione. Każda uczuła się, jakby ranną na swéj urodzie. To téż natychmiast, ani jednego słówka pomiędzy sobą nie zamieniwszy, odwróciły dotychczasowy szyk bojowy (niech nam czytelnicy przebaczą to wyrażenie). Doskonale i od razu się zrozumiały. Instynkta niewieście pojmują się i odpowiadają sobie prędzéj, niż rozumy męzkie. Spotykały wroga i wszystkie go czuły, wszystkie się łączyły. Dość jednéj kropli wina do zabarwienia szklanki wody; dla nadania pewnego nastroju zgromadzeniu kobiet ładnych, dość przybycia kobiety ładniejszéj... szczególnie, jeżeli w ich gronie znajduje się jeden tylko mężczyzna.
To téż przyjęcie, jakiego doznała cyganka, było nadzwyczaj zimne. Zmierzyły ją z góry, następnie spojrzały na siebie i postanowienie zapadło: były gotowe. Tymczasem młoda dziewczyna czekała aż do niéj przemówią, a tak była wzruszoną, że nie ośmielała się podnieść powiek.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie:
— Na honor — rzekł tonem zuchwałego lekceważenia — śliczne stworzenie! Jak sądzisz, piękna kuzynko?
Ta uwaga, którą delikatniejszy wielbiciel uczyniłby przynajmniéj po cichu, nie mogła oczywiście zażegnać zawiści kobiet, stojących. już na czatach przed cyganką.
Lilia odpowiedziała kapitanowi ze słodko kwaśnym wyrazem pogardy:
— Nie brzydka.
Inne szeptały.
Dopiéro pani Aloiza, mniéj zazdrosna, boć przecie chodziło tu o jéj córkę, odezwała się do cyganki:
— Zbliż się, mała.
— Zbliż się, mała! — powtórzyła Beranżera z powagą komiczną, gdyż nie sięgała głową wyżéj stanika nowo przybyłéj.
Cyganka postąpiła ku szlachetnéj matronie.
— Śliczne dziecię — rzekł z napuszeniem Phoebus, czyniąc także ze swój strony kilka kroków ku dziewczynie — nie wiem, ażali mam to niezmierne szczęście być poznanym przez ciebie...
— O! tak! — przerwała cyganka.
— Ma dobrą pamięć — zauważyła Lilia.
— Bo téż — mówił daléj Phoebus — zbyt prędko uciekłaś tamtego wieczora. Czy się mię lękasz?
— O! nie! — odparła.
W tonie, jakim to: o! nie! zostało wymówione po: o! tak, było coś niewysłowionego, co zadrasnęło Lilię.
— Zostawiłaś mi w zamian, moja piękna — ciągnął kapitan, któremu się język rozwiązywał w rozmowie z dziewczyną uliczną, — zostawiłaś jakiegoś połamanego łajdaka, jednookiego i garbatego, który zdaje mi się, jest dzwonnikiem biskupa, czy co. Słyszałem, że to bękart pewnego archidyakona, a djabeł z urodzenia. Zabawne ma imię; nazywa się Kwasipost, Mięsopust, Suchednik, nie wiem już jak! Słowem, nazwa jakiegoś wielkiego święta! I on to ośmielił się porwać cię, jak gdybyś była przeznaczoną dla kościelnych dziadów! no proszę! Czegóż on chciał od ciebie, ten nietoperz? Hę, powiedz!
— Nie wiem — odrzekła.
— Zuchwałość nie do uwierzenia! jakiś dzwonnik porywa dziewczynę, jak hrabia! Chłop zastawia sidła na zwierzynę szlachecką! to rzecz niesłychana. Ale drogo za to zapłacił. Pierrot Torterue lepiéj się sprawia z chłopstwem, niż najdzielniejszy ze stajennych; dodam jeszcze, jeżeli to może sprawić ci przyjemność, że skóra twego dzwonnika gładziuchno z rąk jego wyszła.
— Biedny człowiek! — westchnęła cyganka, któréj te słowa przypominały scenę pręgierza.
Kapitan parsknął śmiechem.
— Do pioruna! toż mi litość w miejscu, jak kita u łopatki prosięcéj. Bodajbym rozpęczniał jak ojciec Św....
Nagle urwał.
— Darujcie, panie! Zdaje mi się, żem tylko co nie palnął głupstwa jakiego.
— To źle, panie! — rzekła panna de Gaillefontaine.
— Mówi do téj istoty jéj własnym językiem! — dodała Lilia, któréj gniew wzrastał co chwila. Gniewu tego nie łagodził bynajmniéj widok rotmistrza, gdy zachwycony cyganką, a głównie samym sobą, wykręcał się na obcasie i powtarzał z grubą galanterya, naiwną a żołdacką:
— Śliczny kęs, dalipan!
— Dosyć dziko ubrana, — rzekła Dyana de Christeuil, ze zwykłym swoim uśmiechem, odsłaniającym ładne jéj ząbki.
Uwaga była rzutem światła dla drugich. Pokazała im słabą stronę cyganki; nie mogąc ugryźć jéj piękności, rzuciły się na jéj strój.
— W saméj rzeczy, to prawda, mała — —potwierdziła panna de Montmichel. — Zkąd ci przyszła myśl biegania po ulicach bez fartuszka i bez kołnierzyka?
— Drżę, patrząc na tę krótką spódniczkę — dodała panna de Gaillefontaine.
— Moja kochana — przemówiła znów Lilia — pachołcy miejscy gotowi cię zaaresztować za pozłacaną tę opaskę.
— Mała — dorzuciła panna de Christeuil z uśmiechem kolącym — gdybyś rękawkiem przykryła swą rękę, jak przyzwoitość nakazuje, słońce mniéjby ją spiekło.
Był to w istocie widok godny rozumniejszego niż Phoebus widza, widok urodziwych tych panien, — gdy rozjątrzone z jadowitemi językami, wiły się niby gadziny w około ulicznéj tancerki; okrutne i zarazem pełne uprzedzającéj niby to dobroci, z szyderstwem grzebały, szperały w jéj ubogim i dziwacznym stroju z rozmaitych błyskotek i grzechotek; nie szczędziły śmiechów, naigrawań się, poniżeń, szyderstwa, wyniosłéj łaskawości, gniewnych spojrzeń. Wszystko to razem sypało się na cygankę jak grad. Rzekłbyś, że masz przed sobą młode owe Rzymianki, które bawiły się zanurzając złote szpilki w pierś pięknéj niewolnicy. Patrzyłeś, zdawało się, na zwinne charcice na polowaniu, z rozdętemi nozdrzami, z iskrzącemi się oczyma, skaczące w około biednéj sarny, do któréj oko pana dotknąć się im nie pozwala.
Zresztą, czémże była, w obec tych panien z wielkich domów, jakaś biedna tancerka z publicznego placu? Nie zdawały się wcale zważać na jéj obecność, i mówiły o niéj przed nią, do niéj saméj, głośno, jakby o jakimś przedmiocie podrzędnym, dość sobie brudnym a niebrzydkim.
Cyganka nie była nieczułą na te ukąszenia. Od czasu do czasu rumieniec wstydu, błyskawica gniewu, zapalały jéj policzki i oczy; nieraz już pogardliwa odpowiedź była na jéj ustach; jéj twarzyczka przybierała znajomy czytelnikowi wyraz niecierpliwości; ale pozostawała nieruchomą, zatrzymując na Phoebusie spojrzenie pełne poddania się, smutku i słodyczy. Spojrzenie to drgało także szczęściem i czułością. Rzekłbyś, że się dziewczę hamuje z bojaźni, aby jéj nie wypędzono.
Phoebus tymczasem śmiał się i bronił cygankę tonem, w którym przebijała się zuchwałość i litość.
— Pozwól im mówić co chcą, mała! — powtarzał, dzwoniąc złotemi ostrogami. — Zapewne, twój strój jest trochę dziwaczny i dziki, ale cóż to znaczy dla tak pięknéj jak ty dziewczyny?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa de Gaillefontaine z gorzkim uśmiechem, prostując łabędzią swą szyję — widzę, że panowie oficerowie straży królewskiéj łatwo się zapalają do ładnych oczu cygańskich.
— Dlaczegóżby nie? — odparł Phoebus.
Na tę odpowiedź, rzuconą niedbale przez kapitana, wszystkie zaczęły się śmiać, i Kolomba, i Dyanna, i Amelotta i Lilia, w oku któréj jednocześnie zabłysła łza.
Cyganka, która po słowach Kolumby de Gaillefontaine spuściła była oczy ku ziemi, podniosła je rozpromienione radością i dumą, i znów utkwiła w Phoebusa. W téj chwili zaprawdę piękną była.
Stara matrona, świadek téj sceny, uczuła się dotkniętą, chociaż dobrze jéj nie pojmowała.
— Matko Boska! — zawołała nagle, cóż to się wałęsa pod mojemi nogami? Ach! brzydkie zwierzę.
Była to koza, która szukając swéj pani, tylko co wpadła do pokoju i w drodze ku niéj zawadziła różkami o stos materyi, wznoszący się na nogach siedzącéj gospodyni domu.
Zdarzenie to pobudziło wszystkich do wesołości. Cyganka w milczeniu pomogła kozie wydostać się z przypadkowéj matni.
— O! maleńka kózka ze złoconemi kopytkami! — krzyknęła Beranżera, skacząc z radości.
Cyganka uklękła i zbliżyła pieszczotliwie do swój twarzy łaszącą się główkę kozy, jakby prosząc o przebaczenie za to, że ją opuściła.
Tymczasem Dyana pochyliła się do ucha Kolumby.
— E! mój Boże! — rzekła półgłosem — jakże można było o tém zapomniéć? Toż to cyganka, włócząca się z kozą. Mówią, że jest czarownicą i że jéj koza pokazuje zadziwiające sztuki.
— A więc — odrzekła Kolumba — niechże teraz z kolei koza nas bawi i cud nam jaki pokaże.
Dyana i Kolumba odezwały się z żywością do cyganki:
— Mała, każ swéj kozie, żeby nam pokazała cud jaki.
— Nie wiem, co chcecie panie powiedziéć — odrzekła tancerka.
— No, przecież cokolwiek, cudy, czary, sztuki magiczne.
— Nie rozumiem! — i zaczęła głaskać ładne zwierzę, powtarzając: — Dżali! Dżali!
W téj chwili Lilia spostrzegła woreczek z haftowanéj skóry, zawieszony na szyi kozy.
— Co to takiego? — spytała.
Cyganka podniosła na nią swe duże oczy i odpowiedziała poważnie:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym bardzo poznać tę twoją tajemnicę — pomyślała Lilia.
Wtém sędziwa matrona powstała ze skrzywioną miną.
— Cóż znowu — zawołała surowo do cyganki — jeżeli ani ty, ani twoja koza nie chcecie tańczyć, pocóżeście tu przyszły?
Dziewczyna bez żadnéj odpowiedzi, skierowała się zwolna ku drzwiom. Lecz czém więcéj się ku nim zbliżała, tém więcéj zwalniała kroku. Jakiś niewidzialny magnes zdawał się ją zatrzymywać. Nagle zwilżone oczy podniosła na Phoebusa i stanęła.
— Dalibóg! — zawołał kapitan — tak się nie odchodzi. Wróć i potańcz nam trochę. Ale ba! piękny amorku, jak-że bo się nazywasz?
— Esmeralda — odrzekła tancerka, wciąż patrząc na rotmistrza.
Na to dziwne imię śmiech szalony rozległ się między młodemi pannami.
— Dla dziewczyny straszne to imię — zawyrokowała Dyana.
— A co, widzicie — rzekła Amelotta — że to czarownica.
— Moja kochana — zawołała uroczyście pani Aloiza — przyznaj, że twoi rodzice nie złowili ci tego imienia w kropielnicy.
Tymczasem Beranżera, nie zwracając na siebie niczyjéj uwagi, zaprowadziła kozę, przy pomocy marcepana, do kąta pokoju, i zawiązawszy z nią bardzo prędko przyjazne stosunki, już od kilku minut tam pozostawała. Ciekawe dziecię odwiązało zawieszony na szyi kozy woreczek, otworzyło takowy i wypróżniło na dywan. Woreczek zawierał całe abecadło, którego każda litera była napisaną na oddzielnéj tabliczce bukszpanowéj. Zaledwie tabliczki owe zostały wysypane na dywan, koza, któréj było to zapewne jednym z cudów, ku wielkiemu zdumieniu dziecka, zaczęła wysuwać swoją złoconą nóżką niektóre litery i układać je zręcznie w pewny porządek. W taki sposób po chwili utworzył się wyraz, w składaniu którego koza zdawała się być bardzo wprawną, gdyż go utworzyła bez najmniejszego wahania się, tak, że Beranżera składające ręce z zadziwienia, zawołała nagle:
— Mateczko chrzestna Lilio, zobacz co koza zrobiła!
Lilia przybiegła i zadrżała. Ułożone na posadzce litery tworzyły Wyraz:

Phoebus.

— Czy koza to napisała? — zapytała dziecka zmienionym głosem.
— Tak, mateczko chrzestna — odrzekła Beranżera.
Niepodobna było wątpić; dziecko nie umiało pisać.
— Oto i jéj tajemnica! — pomyślała Lilia.
Na okrzyk dziecka zbiegli się wszyscy, i matka i młode panny i cyganka i kapitan.
Cyganka spostrzegła popełnioną przez kozę niedorzeczność. Zarumieniła się, zbladła i zaczęła drżéć przed rotmistrzem, jak winowajca; ten zdziwiony spoglądał na nią z uśmiechem zadowolenia.
Phoebus! — szeptały młode panny pomięszane — imię kapitana!
— Masz nadzwyczajną pamięć! — rzekła Lilia do skamieniałej z bojaźni cyganki.
Poczém, skróś łez i łkania powiedziała z boleścią, zakrywając sobie twarz ślicznemi rękami:
— O! to czarownica! — Głos zaś jeszcze bardziéj gorzki dodał w głębi jéj serca: — To rywalka!
Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — krzyknęła przestraszona matka. — Precz, cyganko piekielna!
Cyganka w mgnieniu oka zebrała nieszczęśliwe litery, skinęła na Dżali i wyszła przez jedne podwoje, podczas gdy przez drugie wynoszono Lilię.
Kapitan Phoebus, pozostawszy sam, wahał się przez chwilę między jednemi a drugiemi drzwiami; poczém udał się za cyganką.

II.Co filozof, to nie ksiądz.

Księdzem, którego młode panny spostrzegły na szczycie północnéj wieży, pochylonego nad placem i uważnie przypatrującego się tańczącéj cygance, był rzeczywiście archidyakon Klaudyusz Frollo.
Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne tajemniczéj celi, jaką archidyakon wybrał dla siebie w téj wieży. (Dodam nawiasem, że nie wiem, czy to nie jest czasami ta sama, któréj wnętrze dziś jeszcze oglądać można przez kwadratowe od wschodu okienko, znajdujące się na wysokość człowieka — tuż przy saméj niemal platformie, zkąd wzbijają się wieże dzwonniczne; klatka zupełnie teraz goła, pusta i oszarpana; ściany jéj, niedbale wapnem pomazane, ozdabia obecnie kilka nędznych żółtych malowideł, przedstawiających fasady rozmaitych katedr. Przypuszczam, że dziurę tę zamieszkują teraz nietoperze do współki z pająkami, i że wskutek tego służy ona za teatr nieustającéj wojnie, któréj celem wytępienie much).
Codziennie na godzinę przed zachodem słońca, archidyakon wchodził do téj celi i noce całe niekiedy tam spędzał. Tego dnia, w chwili, gdy stanąwszy przed nizkiemi drzwiami komnatki, wkładał do zamka mały sztuczny kluczyk, który nosił zawsze przy sobie w sakwie zawieszonéj u boku, odgłos bębna i kastanietek doleciał jego uszu. Odgłos ów szedł z placu kościelnego. Powiedzieliśmy już, że cela miała jedno tylko okienko, wychodzące na grzbiet kościoła. Klaudyusz Frollo szybko wyjął klucz z zamku i po chwili znalazł się na szczycie wieży, w postawie ponuréj i zadumanéj, w jakiéj go młode dziewczyny postrzegły.
Stał tam, poważny, nieruchomy, cały wylany w jedno spojrzenie i w jedną myśl. Paryż był pod jego stopami, z niezliczonemi wieżyczkami swych gmachów, z okrągłym widnokręgiem płaskich wzgórzy, ze swoją rzeką wężowo wijącą się pod mostami, z ludem swym falującym ulicami, z powłóczystemi dymami swych kominów, z kolczatym łańcuchem swych dachów, jakby ściskających kościół Najświętszéj Panny w kleszcze zębate. W całym tym atoli grodzie, jeden tylko punkt zwracał na siebie uwagę archidyakona: plac przedkatedralny; w całym tym tłumie jedna tylko postać go zajmowała: cyganka.
Trudném byłoby określić to spojrzenie i powiedziéć, zkąd pochodził żarzący się w niém ogień. Było to spojrzenie nieruchome, a jednak pełne niepokoju i wrzawy. Patrząc téż na zupełną nieruchomość całego jego ciała, zaledwie czasami poruszanego machinalném drżeniem, jak drzewo od wiatru; patrząc na sztywność jego łokci, sztywniejszych od marmurowéj balustrady, o którą się opierały, na skamieniały uśmiech wykrzywiający jego twarz i usta, rzekłbyś, że w Klaudyuszu Frollo oczy tylko jedne żyły.
Cyganka tańczyła sarabandy prowansalskie, kręcąc swój bębenek na końcu palca i podrzucając go w powietrzu; zręczna, lekka, wesoła, ani czuła ciężaru strasznego wzroku, spadającego wprost na jéj głowę.
Tłum mrowił się w około niéj; od czasu do czasu mężczyzna w żółto pąsowym kaftanie ustawiał publiczność w kółko, po czém wracał zasiąść na stołku o kilka kroków od tancerki, i kładł na swe kolana głowę kozy. Jegomość ów zdawał się być towarzyszem cyganki. Z wysokości, na jakiéj stał, Klaudyusz Frollo nie mógł rozpoznać jego rysów.
Od chwili, w któréj archidyakon go spostrzegł, uwaga jego podzieliła się między tancerkę a nieznajomego, twarz zaś przybrała wyraz bardziéj jeszcze ponury. Nagle wyprostował się i dreszcz przebiegł po całém jego ciele.
— Co to za człowiek? — mruknął przez zęby — widziałem ją zawsze samą jedną!
To rzekłszy, skrył się pod krętém sklepieniem wschodów i zeszedł na dół. Przechodząc koło drzwi dzwonnicy, ujrzał rzecz, która go mocno zastanowiła: ujrzał Quasimoda, jak pochylony nad otworem jednego z naddaszków, tworzących rodzaj olbrzymich żaluzyj, wyglądał również na plac. Był tak silnie zajęty tém, na co patrzał, że wcale nie zauważył przybranego swego ojca. Dzikie jego oko szczególny miało wyraz: było pełne zachwytu i słodyczy.
— To cóś nadzwyczajnego! — mruknął Klaudyusz. — Czyliżby się cygance tak przypatrywał? — I poszedł daléj. Po kilku minutach zadumany archidyakon wyszedł na plac przez drzwi, znajdujące się u spodu wieży.
— Gdzież się podziała cyganka? — spytał, mięszając się z gromadą widzów, których bębenek był zwabił.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z sąsiadów — tylko co znikła. Zdaje mi się, że poszła pokazywać swe sztuki do tego oto domu naprzeciwko, dokąd ją zawołano.
W miejscu cyganki, na tym samym kobiercu, którego arabeski zacierały się przed chwilą pod dziwacznym deseniem jéj tańca, archidyakon ujrzał tylko czerwono — żółtego jegomościa, który snać dla zarobienia także kilku groszy, pełzał w kółko z rękami opartemi o biodra, głową odrzuconą w tył, twarzą czerwoną, szyją wyciągniętą i z krzesłem w zębach. Do tego krzesła przywiązał był kota, którego mu użyczyła któraś z sąsiadek, a który miauczał ze strachu.
— Matko Boska! — zawołał archidyakon, w chwili gdy kuglarz, oblany potem, przechodził koło niego ze swoją piramidą stołków i kotem — co tutaj robisz, mości Piotrze Gringoire?
Surowy głos archidyakona sprawił na biedaku tak silne wrażenie, że stracił równowagę razem ze swoim gmachem; krzesełko i kot runęły na głowy widzom, pośród nieopisanych okrzyków tłumu.
Prawdopodobnie Piotrowi Gringoire (on to był w istocie), przyszłoby odbyć ciężką rozprawę z właścicielką kota i ze wszystkiemi poszkodowanemi na oczach lub policzkach, gdyby nie pośpieszył był skorzystać z zamięszania, i ukryć się w kościele tuż w ślady za Klaudyuszem Frollo, który był nań skinął.
W katedrze było już ciemno i pusto; nawy boczne zalegał mrok gruby, a lampy kaplic gwiazdkami już migotały pod czarném sklepieniem. Wielka tylko różnokolorowa tarcza fasady, przeszyta poziomemi promieniami słońca, jaśniała w cieniu jak stos dyamentów, lejąc na drugą stronę nawy głównéj, ku ołtarzowi, strugę olśniewających odblasków.
Uczyniwszy kilka kroków, archidyakon oparł się o filar i spojrzał na Gringoire’a. Spojrzenie to nie było takiém, jakiego się obawiał Gringoire, zawstydzony, iż osoba równie szanowna i uczona spotkała go w kuglarskim stroju. Rzut oka księdza nie miał w sobie nic drwiącego ani uszczypliwego, przeciwnie, świeciła w nim powaga, spokój i przenikliwość. Archidyakon pierwszy przerwał milczenie:
— Zbliż się no, mości Piotrze. Masz mi wiele rzeczy wytłómaczyć. A najprzód, powiedz mi, co za przyczyna, żeś się nie pokazywał od dwóch blizko miesięcy, i że zjawiasz mi się oto raptem na ulicy, w pięknym stroju, zaprawdę! pół żółtym, pół czerwonym, jak jabłko z Caudebec?
— Księże archidyakonie dobrodzieju! — zaczął Gringoire żałośnie — strój to w saméj rzeczy dziwaczny i dla tego widzisz mnie bardziéj zakłopotanym, niż kot z pęcherzem. Czuję, że robię bardzo źle, narażając ukryte pod tym kaftanem gnaty pitagorejskiego filozofa na pałki miejskich pachołków. Ale cóż chcesz, wielebny ojcze? wina spada na mój stary surdut, który mię nikczemnie zdradził w początkach zimy, pod pozorem, że był zbyt podarty i że czuł potrzebę pójścia na spoczynek do kosza gałganiarza. Cóż robić? cywilizacya nie doszła jeszcze do tego stopnia rozwoju, iżby się godziło chodzić golcem, jak tego chciał starożytny Dyogenes. Trzeba dodać, że na dworze wiatr dął straszliwie; trudnoż było w miesiącu styczniu zaczynać podobną dla ludzkości zbawczą reformę. Znalazł się oto kaftan, wziąłem go, pożegnawszy starą czarną kapotkę, która dla hermetyka jak ja nie zapinała się już dość hermetycznie. I oto w jaki sposób przywdziałem strój kuglarza, jak Św. Genest. Cóż chcesz, mistrzu? stało się zaćmienie. Toż i Apollo wlazłszy między wrony...
— Slicznym trudnisz się przemysłem! — przerwał archidyakon — Nie ma co mówić.
— Przyznaję, mistrzu, że lepiéj filozofować i poetyzować, rozdmuchiwać ogień w pięciu, lub otrzymywać takowy z nieba, niźli obnosić koty po ulicach. Dlatego téż, skoroś przemówił do mnie, zgłupiałem jak osioł przed rożnem kuchennym. Ale co robić, mistrzu? żyć trzeba, a najpiękniejsze wiersze aleksandryjskie nie zastąpią w gębie kawałka normandzkiego séra. Napisałem na cześć Jéj królewiczowskiéj mości Małgorzaty Flamandzkiéj sławne owo znane ci misteryum; cóż kiedy miasto nie płaci mi pod pozorem, że sztuka nie jest dość znakomitą, jak gdyby to można było za cztery czerwone złote dać tragedyę Sofoklesa. Miałem więc umrzéć z głodu. Na moje szczęście spostrzegłem się, że mam wcale mocne szczęki; rzekłem więc do nich na pół już tylko po łacinie: „Pokazujcie sztuki, uczcie się równowagi sił; karmcie same siebie. Ale te ipsam.“ Zawiązałem przyjazne stosunki z bandą żebraków i włóczęgów, którzy nauczyli mię rozmaitych herkulesowych figlów, i oto obecnie co wieczór daję zębom chléb, zarobiony przez nie w dzień w pocie czoła. Z tém wszystkiém, concedo, zgadzam się, że najhaniebniejszy użytek robię ze swych władz umysłowych; człowiek bowiem nie dlatego się rodził, by przez całe życie bił w bęben i kąsał stołki. Ale, wielebny mistrzu, nie dosyć życie pędzić, trzeba na nie zarobić!
Archidyakon słuchał w milczeniu. Nagle zapadłe jego oczy przybrały wyraz tak koląco przenikliwy, że Gringoire uczuł się jakby przeszytym do głębi duszy.
— Bardzo dobrze, mości Piotrze — zawołał — ale dlaczegóż teraz chodzisz w towarzystwie téj tancerki cygańskiéj?
— Rzecz prosta! — odrzekł Gringoire; — dla tego, że ona jest moją żoną, a ja jéj mężem.
Ponury wzrok księdza ogniem się zapalił.
— Miałżebyś to uczynić, nędzniku? — krzyknął, chwytając gwałtownie Gringoire’a za ramię. — Czyliż Bóg tak cię już opuścił, żeś się odważył sięgnąć po tę dziewczynę?
— Przysięgam, wielebny ojcze, na moją cząstkę raju — odparł Gringoire drżąc całém ciałem — przysięgam ci, że nigdym się jéj nie tknął, jeżeli tylko o to ci chodzi.
— Dlaczegóż więc mówisz o mężu i żonie? — spytał ksiądz.
Gringoire pośpieszył opowiedziéć mu, w jak można najkrótszych wyrazach, wszystko co czytelnik już wie; swój przypadek na Dziedzińcu Cudów i swój ślub stłuczonym dzbankiem. Słowem, według opowiadania Gringoire’a, ślub ów nie miał żadnego dotąd rezultatu, gdyż każdego wieczora cyganka kradła mu noc weselną, zupełnie jak po pierwszém spotkaniu się.
— Nieprzyjemne to bardzo — dodał kończąc — pochodzi to przecież ztąd, że miałem nieszczęście ożenić się z dziewczyną, niewinną jak nowonarodzone dziécię.
— Co chcesz przez to powiedziéć? — zapytał archidyakon, który się stopniowo uspokoił, słuchając tego opowiadania.
— Jest-to dosyć trudne do wytłómaczenia — odpowiedział poeta. — We wszystkiém tém główną rolę gra przesąd. Moja żona, jeśli mam wierzyć staremu włóczędze, zwanemu u nas księciem Egipskim, jest dzieckiem zgubioném czy podrzuconém, co na jedno wychodzi. Nosi na szyi pewien szkaplerzyk, który ma jéj niby to dopomódz do znalezienia rodziców, ale straciłby właściwość swą, gdyby dziewczyna cnotę swoją straciła. Ztąd wynika, że pozostajemy oboje bardzo, za. nadto niewinnymi.
— Zatém — rzekł Klaudyusz z czołem bardziéj jeszcze wypogodzoném — sądzisz, mości Piotrze, że żaden mężczyzna nie miał téj istoty?
— Cóż człowiek może poradzić zabobonowi, powiedz mistrzu?. Nikt jéj tego z głowy już nie wybije. Mojém zdaniem jest-to rzecz nadzwyczaj rzadka, wstydliwość owa klasztorna stale dzika i nieubłagana śród tych cyganek, tak łatwo dających się przyswoić. Ma wprawdzie dla swéj obrony trzy rzeczy: 1) księcia Egipskiego, który wziął ją pod swoją opiekę w nadziei, być może, sprzedania jéj duchownemu jakiemu łowimieszkowi; 2) całe plemię, co ją czci, jak nie przymierzając Najświętszą Pannę; i 3) pewien sztylecik, który filutka nosi ciągle przy sobie w któréjś kieszonce, pomimo zakazów starościńskich, i który natychmiast błyska w jéj ręku, gdy ją ktokolwiek ujmie za stanik. Ona to nielada, dalibóg!
Archidyakon osypał Gringoire’a pytaniami.
Esmeralda, według Gringoire’a, była to istota nikomu nieszkodliwa a miła, piękności bez zarzutu, okrom chyba pewnego, właściwego jéj wykrzywienia ust; dziewczyna pełna prostoty i uczucia, nie nie wiedząca a kochająca wszystko; nie znająca dotąd różnicy między niewiastą a mężem, nawet we śnie; taką już przyszła na świat; rozmiłowana w tańcu, wrzawie i swobodzie; rodzaj pszczółki, z niewidzialnemi skrzydłami u stóp, żyjącéj śród wichrów. Naturę tę zawdzięczał życiu tułaczemu, jakie pędziła zawsze. Gringoire’owi udało się dowiedziéć, że będąc jeszcze dzieckiem, przebiegła Hiszpanię i Katalonię, aż do Sycylii; sądził nawet, że była z karawaną zingarów, do których należała, w królestwie Algieru, kraju położonym w Achai, która-to Achaja przytyka z jednéj strony do małéj Albanii i Grecyi, a z drugiéj do morza Sycylijskiego, kędy idzie droga Konstantynopolska. Cyganie — mówił Gringoire — byli wassalami króla Algieru, jako naczelnika narodu białych Maurów. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Esmeralda przybyła do Francyi w młodym bardzo wieku, przez Węgry. Ze wszystkich tych krajów, młoda dziewczyna wyniosła okruszyny dziwacznych narzeczy, cudzoziemskich śpiewów i wyobrażeń, co czyniło jéj mowę czémś tak pstrém, jak jéj strój pół paryzki, pół afrykański. Zresztą, mieszkańcy zwiedzanych przez nią dzielnie lubili ją za jéj wesołość, miłe i żywe ruchy, za jéj tańce i śpiewy. Jak sama mniemała, w całém mieście dwie tylko osoby ją nienawidziły, i o nich to często się odzywała z bojaźnią: worecznica Wieży Rolandowéj, odrażająca pustelnica, która, nie wiadomo z jakiego powodu, czuła urazę do cyganek i przeklinała młodą tancerkę, ile razy ta przechodziła koło jéj okienka; drugą zaś osobą był ksiądz niejaki, który zawsze spotykając się, rzucał na nią spojrzenia i wymawiał słowa przejmujące ją trwogą. Ostatni szczegół zmięszał silnie archidyakona, Gringoire jednak bynajmniéj tego nie spostrzegł; dość było dwóch miesięcy czasu dla zatarcia w pamięci lekkomyślnego poety dziwnych zdarzeń wieczora owego, kiedy to spotkał był cygankę, dla zatarcia w umyśle jego roli, jaką w tém wszystkiém archidyakon odegrywał. W rezultacie, zapewniał Gringoire, i mała tancerka niczego się nie bała; nie zajmowała się wcale wróżbiarstwem i to ją chroniło od zatargów z władzą, tak często się przydarzających cyganom. Przytém, w razach cięższych, poeta był dla niéj bratem, jeżeli nie mężem. Filozof zaś znosił bardzo cierpliwie gatunek ów platonicznego małżeństwa. To mu dawało w każdym razie kąt i chleb. Każdego rana opuszczał siedlisko żebractwa, najczęściéj razem z cyganką; pomagał jéj przy zwykłym zbiorze groszaków i dydek posrebrzanych; wieczorem wracał z nią pod jeden i ten sam dach, pozwalał się jéj zamykać w swoim pokoiku i zasypiał snem sprawiedliwego. Sposób życia bardzo słodki, mówił, i bardzo zachęcający do marzeń i widzeń. Trzeba téż dodać, że filozof sumiennie rzecz biorący, z ręka na sercu, nie był zupełnie pewny, czy się tak bardzo kochał w cygance. Prawie tyleż kochał maleńką kozę. Było to zwierzątko miłe, łagodne, zmyślne, rozumne, uczone. Nie pospolitszego w średnich wiekach nad te uczone bestyjki; budziły one wszędzie wielkie zajęcie, i często swych sztukmistrzów na stos prowadziły. Sztuki wszakże kozy o złoconych kopytach były bardzo a bardzo niewinne. Gringoire objaśnił je archidyakonowi, którego te szczegóły zdawały się żywo obchodzić. Najczęściéj wystarczało pokazać kozie figielek jaki na bębenku w ten lub ów sposób, ażeby ta powtórzyła wraz pożądaną sztukę. Wdrażała ją do tego wszystkiego cyganka mała, posiadająca tak rzadkie zdolności w tym zakresie, że we dwa np. niespełna miesiące nauczyła kozę układać z ruchomych liter wyraz Phoebus.
Phoebus! — rzekł ksiądz; — dlaczego phoebus?
— Nie wiem — odpowiedział Gringoire. — Być może w jéj mniemaniu wyraz ten posiada. tajemniczą jaką własność magiczną. Często powtarza go półgłosem, gdy sądzi że jest sama.
— Czy jesteś pewny — zapytał Klaudyusz z przenikliwém spojrzeniem — że jest-to tylko wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — odparł poeta.
— Alboż ja wiem? — rzekł ksiądz.
— Oto co mi się zdaje, mistrzu, cyganie ci są trochę Gwebrami i czczą słońce. Ztąd Phoebus.
— To dla mnie nie jest tak jasne, jak tobie, panie Piotrze.
— Zresztą, mało to mię obchodzi. Niech sobie mruczy o swoim Phoebusie co się jéj podoba. Pewném jest w każdym razie to, że Dżali kocha mię prawie tyle co ona.
— Co za Dżali?
— A ta koza.
Archidyakon podparł podbródek dłonią i zamyślił się. Nagle znowu się zwrócił do Gringoire’a.
— Przysięgasz mi, że się jéj nie tknąłeś?
— Kogo? — spytał Gringoire — kozy?
— Nie — téj kobiety.
— Mojéj żony?... Ależ przysięgam.
— I często jesteś z nią sam na sam?
— Co wieczór, godzinkę, drugą.
Ksiądz Klaudyusz ściągnął brwi.
— O! o! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster.
— Na moją duszę, mógłbym odmówić Pater, i Ave Maria i Credo in Deum Patrem omnipotentem, a ona nie więcéj-by na mnie zważała, co kura na kościół.
— Przysięgnij mi na łono swéj matki — powtórzył archidyakon gwałtownie — żeś się jednego włosa téj istoty nie dotknął w swém życiu.
— Przysiągłbym również i na głowę swojego ojca, bo dwie te rzeczy są bardzo do siebie zbliżone. Lecz pozwól, ojcze wielebny, że i ja ci z kolei jedno zadam pytanie.
— Mów pan.
— Co cię to tak obchodzi?
Blada twarz archidyakona pokraśniała jak policzki młodéj dziewczyny. Przez chwilę milczał, nareszcie z widoczném zakłopotaniem rzekł:
— Słuchaj, mistrzu Piotrze Gringoire! Nie jesteś jeszcze zupełnie potępionym, o ile mi wiadomo. Twój los nie jest mi obojętnym, szczerze ci sprzyjam. Otóż widzisz, najmniejszy stosunek bliższy z tą szatańską cyganką uczyniłby cię niewolnikiem djabła. Wiesz, że duszę ciało zawsze gubi. Biada ci, jeżeli się zbliżysz do téj kobiety! Skończyłem.
— Spróbowałem ci ja, co do tego zbliżenia, raz jeden — powiedział Gringoire skrobiąc się w ucho — miało-to miejsce pierwszego wieczora; alem się sparzył.
— Byłeś do tyla zuchwałym? — zawołał ksiądz.
I czoło jego chmurami zaszło.
— Innym znów razem — mówił daléj poeta z uśmiechem — przed pójściem na spoczynek, rzuciłem okiem przez dziurkę od klucza, i ujrzałem w bieliźnie najśliczniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek stanęła bosą stopą na łóżku...
— Idź do szatana! — wrzasnął ksiądz z okropnym wzrokiem — i odepchnąwszy zdumionego Gringoire’a, wielkiemi krokami zasunął się pod ciemne sklepienie katedry.

IV.Dzwony.

Od czasu sceny u pręgierza, sąsiedzi Najświętszéj-Panny zauważyli, że zapał, z jakim dawniéj Quasimodo wydzwaniał, znacznie ostygł. Poprzednio głos dzwonów rozlegał się przy lada zdarzeniu; jutrznie trwały od prymy do pierwszéj wotywy; wielka summa była prawdziwym koncertem gardłarzów, niedzielników i sygnaturek; wysokie gammy wydobywały się z dzwonów mniejszych przy ślubie, przy chrzcie, przy pogrzebie, zlewając się w powietrzu jakby w tkaninę, to żałosnych, to wesołych tonów. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg, to hymnami radości. Czułeś obecność jakiegoś ducha wrzawy i szału, który wyśpiewywał ongi przez te wszystkie usta śpiżowe. Teraz zdawało się, że duch ów znikł; katedra sposępniała, na dobrowolne, rzekłbyś, skazując siebie milczenie; uroczystości i pogrzeby miały już obecnie swe zwykłe tylko dzwonienia, suche i nagie, takie, jakich rytuał wymagał, nic nadto; z podwójnéj melodyi, jaką kościół z siebie wydobywa przez organy wewnątrz i przez dzwony zewnątrz, pozostały tylko organy. Sądziłbyś, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo wszakże jéj nie porzucił; zaszłażby więc zmiana jaka w nim samym? I jaka mianowicie? czyliżby hańba i rozpacz, jakie go dotknęły na rusztowaniu, trwały jeszcze w głębi jego serca? czyliżby razy katowskiego bicza powtarzały się dotychczas w jego duszy? czyliżby gorycz owego poniżenia stłumiła w nim nawet jego namiętność do dzwonów? A może to Marychna znalazła już współzawodniczkę w sercu dzwonnika Najświętszéj-Panny? może czternaście jéj sióstr młodszych zostały zapomniane dla czegoś słodszego i piękniejszego?
Zdarzyło się, że w miłym tym roku 1482, Zwiastowanie przypadło we wtorek 25 marca. Dnia tego powietrze było tak czyste i tak lekkie, że w sercu Quasimoda odezwała się jego dawna miłość dla dzwonów. Raźniéj tedy nieco wstępował na północną wieżę, podczas gdy stróż kościelny otwierał na oścież podwoje katedry, składające się wtedy z grubych desek pokrytych skórą, obitych ćwiekami o złoconych główkach i ujętych w ramy rzeźbione „bardzo misternéj roboty.”
Doszedłszy do najwyższéj klatki dzwonnicznéj, (Quasimodo spoglądał czas jakiś na sześć dzwonów, smutnie kiwając głową, jak gdyby ubolewał nad tém, że coś obcego stanęło w jego sercu między nim a niemi. Lecz gdy wprowadził je w ruch, gdy uczuł pod ręką polotne pozywy tego grona grajków ochoczych, gdy ujrzał, bo nie mógł słyszéć, jak drgająca oktawa wznosiła się i spadała po huczącéj téj skali, niby ptak przeskakujący z gałęzi na gałąź, gdy Duch-muzyka, zaklęty ów geniusz, potrząsający roziskrzonym pękiem śpiżowcowych basów, kwint, treli, sykań sygnaturkowych, porwał i opętał głuchego dzwonnika, wtedy biedak uczuł się znów szczęśliwym, zapomniaż o wszystkiém i rozkosz, która pierś mu wzdymała, rozpromieniła jego oblicze.
Chodził, rzucał się, klaskał w dłonie, biegał od sznura do sznura, głosem i ruchem zachęcał sześciu śpiewaków, jak przywódzca orkiestry pobudzający pojętną swoją kapelę.
— No, Gabryelo — mówił — wyléj dziś wszystkie swe dźwięki na miasto! wszak to święto... Mikołajku, nie próżnuj! cóż, ustajesz? dzwoń, dzwoń-że, czyś zardzewiał, hultaju?... Dobrze! prędzéj! prędzéj! tak żeby serca nie widziano... Założ im wszystkim uszy, zamaluj gęby, żebyć na głuchych nie wrzeszczeli... Wybornie, Grześku, tak jest śmiało!... Wilhelmie! Wilhelmie! tyś największy, a Pafnucy, który jest najmniejszy, lepiéj od ciebie dzwoni. Założyłbym się, że ci, co słuchać mogą, słyszą go lepiéj.. Dobrze, dobrze! Gabryelo, silniéj! jeszcze silniéj!... E! cóż wy tam robicie, wy dwaj w górze? Wróble? nie wydajecie najmniejszego dźwięku... Cóż to za dzioby miedziane, które zdają się ziewać, kiedy śpiewać trzeba? Hej! do pracy! Toż Zwiastowanie. Słońce świeci, grajcie dzwony... Biedny Wilhelmie! tchu ci już braknie, mój gruby przyjacielu?
Cały był zajęty podnietą swych dzwonów, które skakały na wyścigi, wstrząsając błyszczącemi grzbietami, jak hałaśliwa uprząż mułów hiszpańskich smaganych przez poganiacza.
Nagle, rzucając od niechcenia okiem przez jeden z otworów pomiędzy szerokiemi dachówkami, pokrywającemi na pewnéj wysokości prostopadły mur dzwonnicy, ujrzał na placu dziwacznie przystrojoną młodą dziewczynę, przy niéj małą kozę leżącą na rozesłanym kobiercu, a w około dziewczyny i kozy, gromadzący się tłum ciekawych. Widok ten zmienił raptownie bieg jego myśli i ściął jego zapał muzyczny, jak powiew wiatru ścina topniejącą smółkę. Stanął, odwrócił się plecami do dzwonów, przytulił twarz do otworu, i utkwił w tancerce ten sam wzrok zadumany, czuły i słodki, który już raz zadziwił był archidyakona. Tymczasem zapomniane dzwony zamilkły bełkotliwie i smutnie jeden po drugim, ku wielkiemu niezadowoleniu miłośników muzyki śpiżówéj, którzy z Zamiennego mostu z żywém spółczuciem przysłuchiwali się grze Quasimoda, i odeszli rozczarowani jak pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.

IV.ΑΝ’ΑΓΚH

Stało się, że pewnego pięknego poranku tegoż samego miesiąca marca, a było to zdaje mi się, w sobotę 29, w dzień św. Eustachego, stało się, że nasz młody przyjaciel, żak Jehan Frollo zwany Wiatrakiem, spostrzegł, ubierając się, że jego spodnie, w których chował sakiewkę, nie wydawały żadnego dźwięku metalicznego.
— Biedna sakiewko — rzekł, wyjmując ją z kieszeni — jakto! nie zawierasz najlichszego już bodaj grosza paryzkiego? o jakże kufle piwa, kości i wenera srodze cię wypatroszyły! jakżeś pusty, pomarszczony i chudy! podobnyś do zwiędłych piersi wiedźmy! Pytam was, mości Cyceronie i mości Seneko, których zbutwiałe dzieła spostrzegam oto na podłodze, cóż mi potém, że wiem lepiéj od przełożonego mennicy lub żyda z mostu Wekslarskiego, iż złoty dukat z koronką wart trzydzieści pięć jedynek po dwadzieścia pięć susów i sześć denarów paryzkich każda, a dukat z półksiężycem liczy trzydzieści sześć jedynek po dwadzieścia sześć susów i sześć denarów turnejskich sztuka w sztukę? co mi po tém, skoro nie mam złamanego nawet szeląga, aby postawić na podwójną szóstkę? O! konsulu Cyceronie! nie twoja to parafraza w rodzaju: quemadmodum, lub téż: verum enim vero, wybawi mię z téj niefortunnéj przygody.
Odziewał się smutny. Gdy wkładał trzewiki, myśl pewna zawitała mu w głowie, ale odepchnął ją z razu; myśl jednak wróciła po niejakim czasie, i żak włożył kamizelkę na wywrót, co było widocznym znakiem gwałtownéj wewnętrznéj walki. Nareszcie, ciskając silnie czapką na ziemię, zawołał:
— Pal go licho! niech się stanie co ma stać. Pójdę do mego brata! Będę miał kazanie, ale i dukat będzie.
Po tych słowach zarzucił pośpiesznie na plecy opończę podbitą futerkiem, podniósł czapkę i wybiegł, jakby go w pięty parzyło.
Udał się ulicą la Harpe ku Staremu: Miastu. Gdy przechodził koło ulicy la Hachette, zapach zachwycających pieczeni, które tam ustawicznie kręcono na rożnach, załechtał jego organy powonienia, i zgłodniały żak posłał czułe spojrzenie ku cyklopejskiéj téj warzelni mięsiw, na widok któréj Franciszkanin Calatagironne wykrzyknął pewnego dnia patetycznie: Veramente, queste rotisserie sono cosa stupenda! Ale Jehan nie miał za co śniadać; to téż z głębokiém westchnieniem zasunął się w chłodny cień bramy Małego-Kasztelu, pod ciężkie sklepienia jéj wież, strzegących wejścia do starego grodu.
Nie zatrzymał się nawet dla rzucenia po drodze. Jak to było we zwyczaju, kamieniem w posąg Perineta Leclerc’a, co to wydał był Anglikom Paryż Karola VI, za jaką zbrodnię popiersie jego z twarzą pokaleczoną kamieniami i obryzganą kałem, pokutowało przez trzy stulecia na rogu ulic la Harpe i Buci, jakby u wiekuistego pręgierza.
Przeskoczywszy przez Mały-Most, przebiegłszy przez ulicę Neuve-Sainte-Geneviève, Jehan znalazł się przed kościołem Najświętszéj-Panny. Tutaj znów się zaczął wahać, w ciągu kilku minut przechadzał się pod posągiem p. Legris, i powtarzał z niepokojem:
— Kazanie nieuniknione, dukat niepewny!
Nareszcie zatrzymał jakiegoś kościelnego posługacza, wychodzącego z klasztoru:
— Gdzie jest pan archidyakon Jozajski?
— Sądzę, że jest w kryjówce swój, na wieży — odrzekł posługacz — a nie radziłbym waszmości przeszkadzać mu, chybabyś przychodził w imieniu kogoś takiego, jak ojciec święty lub Najjaśniejszy Pan nasz, Jego Miłość.
Jehan klasnął w dłonie.
— Dalibóg! znakomita sposobność obejrzenia sławnéj jaskini czarnoksięzkiéj.
Podniecony tą myślą, śmiało uderzył na małą czarną furtkę i zaczął wstępować na kręte wschody Saint-Gilles, prowadzące na górne piętra wieży.
— Zobaczę! — mówił w drodze. — Na wyprawę Przeczystéj Dziewicy! ciekawa to musi być rzecz, ta cela, którą wielebny mój brat chowa jak swoje pudendum! Mówią, że ma tam całą kuchnię piekielną i smaży na wielkim ogniu kamień filozoficzny. Na pazurki czarcie! tyle mię obchodzi jego kamień filozoficzny, co pierwszy lepszy krzemyczek, i wolałbym w piecyku jego znaléźć jajecznicę, niż największy z kamieni filozoficznych jakie na świecie istnieją.
Doszedłszy do galeryi o smukłych kolumnach, odpoczął chwilkę, klnąc nie wiem na ile już milionów fur beczek djabłów, nieskończone te wschody; następnie przez wązkie drzwi północnéj wieży, dziś wzbronione dla publiczności, udał się w dalszą drogę. Po kilku minutach, minąwszy izbę dzwonniczną, napotkał rodzaj korytarzyka w boczném zagłębieniu ściany, a pod sklepieniem nizkie ostrołukowe drzwi, opatrzone w zamek olbrzymi i mocne żelazne okucie, szczegóły, którym mógł się przyjrzéć, dzięki strzelniczemu otworowi, wybitemu naprzeciw w kolistéj ścianie schodów. Osoby, któreby chciały dzisiaj drzwi te obejrzéć, poznają je po tym napisie wyrytym na czarnéj ścianie: J’adore Coralie, 1823. Podpisano. Ugéne. Podpisano znajduje się w tekście.
— Uf! — rzekł Jehan — to zapewne tutaj.
Klucz był w zamku; drzwi tuż przed nosem; pchnął je z lekka i wysunął głowę naprzód.
Czytelnik przerzucał zapewne cudowne dzieło Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Sród tyla zachwycających rycin, jedna szczególniéj aqua-forta, przedstawiająca, jak się domyślają, Fausta, godną jest uwagi znawców. Wyobraża ciemną celkę: pośrodku stoi stół Obciążony przedmiotami rozmaitego rodzaju, jak trupie głowy, globusy, alembiki, cyrkle, pargaminy hieroglificzne. Przed stołem znajduje się czarnoksiężnik, okryty grubym płaszczem, w futrzanym kołpaku naciśniętym po same brwi. Postać jego widzialną jest tylko do pasa. Pod niósł się w połowie z ogromnego krzesła, oparł zaciśnięte pięście na stole, i z ciekawością a przerażeniem wpatruje się w wielkie promieniste koło, złożone z liter magicznych, które świeci na tle muru, jako pryzmatycznie rozłożony odblask słoneczny w ciemnicy. Kabalistyczne to słońce zdaje się migotać na ścianie, zapływając pomroczystą celkę tajemniczą swą promiennością. Obraz straszny i piękny zarazem.
Coś podobnego do celi Fausta ukazało się właśnie oczom Jehana, gdy się odważył wsunąć głowę w drzwi na pół otwarte. Był to również kącik pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Postrzegałeś tu także fotel ogromny i stół nie mniejszy, kompasy, alembiki, szkielety zwierząt zawieszone u powały; globus walający się po podłodze; czaszki gryfie obok słojów, w których drżały złote liście; trupie głowy śród pargaminów, pokrytych znakami i literami; grube rękopisy pootwierane i rzucone w nieporządku jedne na drugie, bez względu na łamiące się rogi kart; słowem, wszelkie naukowe rupiecia, a na kupach tych wszędzie pył i pajęczyny. Koła tylko z promienistych liter nie było; nie było téż i czarnoksiężnika, spoglądającego w zachwycie na promieniste widziadło, jako orzeł patrzy na słońce.
Cela jednak nie była pustą. W krześle siedział ktoś schylony nad stołem. Jehan, do którego postać ta tyłem odwróconą była, mógł widziéć jeno plecy jego i nadkarcze; bez trudności wszakże poznał łysą tę głowę, którą natura obdarzyła wieczną tonsurą, jakby chcąc zewnętrznym onym symbolem zaznaczyć nieodwołalne duchowe powołanie archidyakona.
Jehan poznał tedy swego brata; drzwi otworzyły się przecież tak pocichu, że ksiądz Klaudyusz nie spostrzegł jego obecności. Ciekawy żak skorzystał z tego, aby dokładnie obejrzéć celę. Szeroki piec, którego z początku nie spostrzegł, stał na lewo od fotelu, pod okienkiem: Promień światła dziennego, wpadający przez ten otwór, przeszywa? okrągłą pajęczynę, któréj delikatny deseń rozpierał się w ramach okienka, a w któréj środku nieruchomie się trzymał sam budowniczy zasłonki, pająk, jakby centralny sypełek koronkowego tego koła. Na piecu stały w nieładzie wszelkiego rodzaju naczynia, kubki gliniane, lejki szklanne, tygle, fajerki z węglami. Jehan z westchnieniem zauważył, że nie było ani jednéj patelni. — Ładne mi statki kuchenne! — pomyślał.
Zresztą, w piecu się nie paliło i zdawało się nawet, że już oddawna nie było w nim ognia. Szklanna maska, którą Jehan zoczył pomiędzy alchemicznemi przyrządami, służąca zapewne do zasłaniania twarzy archidyakona w czasie robienia niebezpiecznych jakich doświadczeń, leżała w kącie pokryta pyłem i jakby zapomniana. Obok spoczywał niemniéj zapylony mieszek, z tym napisem z wierzchu, sadzonym literami miedzianemi: Spira, spera.
Inne napisy, według zwyczaju alchemików, w wielkiéj liczbie pokrywały ściany; jedne były skreślone inkaustem, inne wyryte ostrzem metalicznym. Mięszanina liter gotyckich, hebrajskich, greckich i rzymskich; napisy porozrzucane bez żadnego porządku, jedne na drugich, bezładnie; świeższe zacierały dawniejsze, a wszystkie powikłane razem, jak gałązki krzaku, jak piki śród utarczki, W istocie, walczyły tu z sobą wszystkie filozofie, wszystkie marzenia, wszystkie mądrości ludzkie. Tam i ówdzie godło jakieś jaśniało pomiędzy innemi, jak chorągiew pośród dzid. Były to po większéj części krótkie orzeczenia łacińskie lub greckie, w formułowaniu których celowały średnie wieki: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomen, numen. — Μἐνα ββλἰον, μεγα κακόν. — Sapere aude. — Flat ubivult. i t. d.: czasami jakiś wyraz nie mający na pozór żadnego znaczenia: Άνανκοῴαγία; co skrywało być może gorzki przycinek klasztornemu życiu; czasami znowu proste przykazanie karności kościelnéj, wyrażone w sześcio-stopowym klassycznym wierszu: Coelestem dominum, terrestrem dicito domnum. Czerniły się także passim i wyciągi z hebrajskich ksiąg, czego Jehan, niewiele się już znający na greczyźnie, wcale nie rozumiał; na tém zaś wszystkiém porozsiewane miałeś gwiazdy, postacie ludzi i zwierząt, trójkąty przecinające się, co czyniło pogryzmolony mur celki podobnym do arkusza papieru, po którymby małpa wodziła maczaném w atramencie piórem.
Całość izdebki przedstawiała widok opuszczenia i nieporządku, zły zaś stan sprzętów pozwalał przypuszczać, że gospodarza oddawna odwiodły od zwykłéj kolei zajęć kłopoty inne. Jakoż sam on pochylony nad ogromnym rękopismem, zdobnym w dziwne malowidła, zdawał się być dręczonym stałą jakąś namiętnością, mięszającą się we wszystkie jego rozmyślania. Tak przynajmniéj osądził Jehan, posłyszawszy ten jego monolog głuchy i przerywany zwrotami zastanowienia, jak w snach marzyciela rojącego głośno.
— Tak jest, Manu to powiada, Zoroaster tego nauczał! Słońce rodzi się z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego; atomy jego pierwiastkowe wylewają się ustawicznie na świat niezliczonemi strumieniami! W punktach, gdzie się te strumienie przecinają na niebie, tworzy się światło; w punktach ich przecięcia się na ziemi, dają złoto... Światło.. złoto: jedno i to samo! Ogień w stanie okrzepłym... Różnica taka zaledwie, jak między przedmiotem widzialnym a dotykalnym, między płynem a ciałem stałém téj saméj substancji; między parą a lodem, nie więcéj... To nie są marzenia... to ogólne prawo natury... Ale jak sobie począć, by pochwycić tajemnicę tego prawa? I zaprawdę, to oto światło oblewające mą rękę, to złoto! najzupełniéj te same atomy, rozcieńczone jeno według pewnego jakiegoś prawa; trzeba tylko złożyć je teraz według innego pewnego prawa... Ale jak? Niektórzy wpadli byli na myśl zakopania promienia słonecznego. Awerroes... czy Awerroes?... tak Awerroés zakopał jeden taki pod pierwszym filarem lewéj strony świątyni Koranu, w wielkim meczecie kordubskim; lecz grobowiec otworzyć i zobaczyć, czy doświadczenie się udało, można będzie dopiéro po ośmiu tysiącach lat.
— Do djabła! — mruknął Jehan — ot dukat, na który nie każdy umiałby czekać.
— ...Inni sądzili — mówił daléj rozmarzony archidyakon — że lepiéj jest próbować doświadczeń na promieniach Syryusa. Promienie te atoli rzadko kiedy znajdują się w stanie czystym, z powodu jednoczasowéj obecności innych gwiazd. Flamel mniema, że ogień ziemski najzdatniejszym byłby do tego rodzaju operacyj... Flamel! imię rzeczywiście wybrane... Flamel — Flamma!.. Tak jest, ogień. Nie więcéj... Dyament znajduje się w węglu, złoto w ogniu... Ale jak je wydostać?... Magistri twierdzi, że są niektóre imiona kobiet, tak słodkiego i tajemniczego pełne uroku, że dość wymówić je podczas doświadczenia... Przeczytajmy, co o tém powiada Manu; „Gdzie kobiety są poważane, tam radują się bóstwa; gdzie są poniewierane, tam modlitwa przestaje być skuteczną. — Usta kobiety zawsze są czyste, jak woda biegąca, jak promień słoneczny. — Imię kobiety powinno być miłe, słodkie, fantazyjne; powinno się kończyć na samogłoskę długą, i miéć podobieństwo do wyrazów błogosławieństwa...“ Tak jest, mędrzec ma słuszność; w istocie Marya, Zofia, Esmeral... Przekleństwo! zawsze ta sama myśl!
I zamknął gwałtownie księgę.
Ręką potarł czoło, jakby dla opędzenia się prześladującym go marom; następnie wziął ze stołu gwóźdź i mały młotek z rączką, pokrytą kabalistycznemi znakami.
— Od niejakiego czasu — rzekł z gorzkim uśmiechem — nie udają mi się już żadne doświadczenia! myśl nieubłagana, nieodżegnana, mną owłada i ogniem mózg mi pali. Nie mogłem nawet odnaleźć tajemnicy Kassyodora, którego lampa gorzała bez knota i bez oliwy. Rzecz prosta, jednak!
— Do licha! — knąał Jehan.
— ...I tak więc dość jednéj pozioméj myśli, by się człowiek stał słabym, by się stał szalonym. O! jakżeby się ze mnie śmiała Klaudya Pernelle, która nie mogła ani na chwilę odciągnąć Flamela od wielkiego dzieła! Jakto! trzymam w méj dłoni magiczny młotek Zechielego! każdym razem, gdy straszny rabin w głębi swéj celi uderzał tym młotkiem w gwóźdź ów, wróg, którego potępił, chociażby był oddalony o dwa tysiące mil, zapadał na stopę w ziemię i więdł. Sam król francuzki wszedł po kolana w bruk swego Paryża za to jedynie, że pewnego wieczora zapukał niebacznie we drzwi czarodzieja... I miało to miejsce lat temu zaledwie trzysta... Posiadam oto młotek i gwóźdź, lecz cóż, narzędzia te nie są w moich rękach straszniejsze od kowadełka w rękach kowala. A jednakże, chodzi o nie więcéj, tylko o odnalezienie magicznego wyrazu, który Zechiele wymawiał, uderzając w swój gwóźdź.
— Fraszka! — pomyślał Jehan.
— Mniejsza o to, sprobujmy — powiedział żywo archidyakon. — Jeżeli mi się uda, iskierka błękitnawa wytryśnie z główki gwoździa... Emen-Hetan! Emen-Hetan!.. Nie, nie to... Sigeani! Sigeani!... Niech gwóźdź ten otworzy grób osobie noszącéj imię Phoebusa... Przekleństwo! ciągle, zawsze, wiecznie ta sama myśl!...
I z gniewem cisnąwszy młotek, tak się na swój fotel osunął, że Jehan stracił go z oczu za ogromném wezgłowiem krzesła. Przez minut kilka widział tylko pięść jego, konwulsyjnie ściśnięta na księdze. Nagle dom Klaudyusz powstał, porwał za cyrkiel i w milczeniu wyrył na ścianie wielkiemi literami ten oto wyraz grecki:

ἈΝΆΓΚΗ.

— Mój brat oszalał — rzekł w duchu Jehan. — Bez porównania prościéj było napisać Fatum; nie wszyscy przecież obowiązani są umiéć po grecku.
Archidyakon znów utonął w krześle, biorąc głowę w dłonie, jak chory w gorączce.
Żak spoglądał na brata ze zdziwieniem. Nie wiedział wcale, on, który otwierał swe serce przed światem, nie przestrzegał innych praw prócz prawa natury, pozwalał swym namiętnościom wylewać się prostemi spadkami swych skłonności, i u którego jezioro wielkich wzruszeń było ciągle suche, tyle bowiem nowych ścieków wynajdywał dlań co rana.... on nie odgadywał, z jaką wściekłością to morze ludzkich namiętności burzy się i gotuje, pozbawione będąc wszelkiego odpływu; jak się pieni, jak wzbiera, jak wylewa, jak ryje serce, jak wybucha w wewnętrznych łkaniach i głuchych konwulsyach, dopóki nie nie przełamie tamy i nie utoruje dla siebie łożyska. Poważna i lodowata powierzchowność Klaudyusza Frollo, chłodna ta powłoka stroméj a niedostępnéj cnoty, zawsze w błąd wprowadzała Jehana. Wesołemu żakowi nigdy i przez myśl nie przeszło, że tyle lawy wrzącéj, wściekłéj i głębokiéj znajduje się pod śnieżném czołem Etny.
Nie wiemy, czy na razie zdał sobie rachunek z tych myśli; to jednak pewne, że chociaż był trzpiotem, zrozumiał, iż widział to, czego nie powinien był widziéć, że podpatrzył duszę swego brata w jednym z najbardziéj tajemniczych jéj objawów, i że bądź co bądź, nie wypada dać tego poznać Klaudyuszowi. Widząc tedy, że archidyakon znów popadł w poprzednią nieruchawość, Jehan cofnął się pocichu od drzwi pół przymkniętych, i zaczął szustać i tupać nogami jako człowiek, chcący uprzedzić o swojém przybyciu.
— Wejdźcie! — zawołał archidyakon z wnętrza celi — czekałem na was. Zostawiłem naumyślnie klucz we drzwiach; wejdźcie, mistrzu Jakóbie.
Żak postąpił śmiało naprzód. Archidyakon, któremu podobne odwiedziny w tém miejscu nie bardzo snać przypadły do smaku, aż drgnął na krześle.
— Jakto! to ty, Jehanie?
— Do usług brata, zawszeć to także J — odrzekł, nie straciwszy ani jednéj kropelki krwi z wesołéj, rumianéj, nieustraszonéj swéj twarzy.
Ksiądz Klaudyusz ciężko się zasępił.
— Po coś tu przybył?
— Mój bracie — odrzekł młodzieniec, starając się przybrać minę przyzwoitą, zbiedzoną, skromną, a obracając w rękach czapeczkę z wyrazem niewinności — chciałem cię właśnie prosić...
— O co?
— O trochę nauki moralnéj, któréj bardzo potrzebuję. — Jehan nie śmiał dodać głośno: — „I trochę pieniędzy, których potrzebuję jeszcze więcéj.” Ostatnia ta część jego frazesu została mu w myśli.
— Jestem bardzo z ciebie niezadowolony — rzekł archidyakon zimno. k
— Niestety! — westchnął Żak.
Ksiądz Klaudyusz zakreślił krzesłem ćwierć koła i mocno się wpatrzył w Jehana.
— Rad bardzo jestem, że cię widzę.
Wstęp to był zatrważający. Jehan przygotował się do wytrzymania silnego ataku.
— Jehanie, odbieram codzień skargi na ciebie. Co znaczy ta bójka, w któréj pokaleczyłeś małego wice-hrabiego Alberta de Ramonchamp?
— E! — odparł Jehan — wielka mi rzecz, jakiś nędzny paź, który się bawił obryzgiwaniem żaków, galopując po błocie!
— A cóż mi powiesz — ciągnął archidyakon — o tym Mahiecie Fargelu, któremu rozdarłeś odzież? Tumtcam dechiraverunt, opiewa zażalenie.
— A ba! jakaś licha kapota! czy nie o tém mówicie?
— W skardze powiedziano tunicam, nie zaś cappeltam. Czy umiesz po łacinie?
Jehan nie nie odpowiedział.
— Tak jest — zawołał ksiądz kiwając głową. — Oto więc, w jakim stanie znajdują się obecnie nauki i literatura. Język łaciński zaledwie rozumiany, syryjski nieznany, grecki tak nie lubiany, że najuczeńsi nie wstydzą się przeskakiwać przez wyraz grecki, nie umiejąc go odczytać nawet, tak, iż w przysłowie już poszło: Graecum est, non legitur.
Żak śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, czy chcesz abym ci wytłómaczył dobrą francuzczyzną znaczenie napisanego tam na murze wyrazu greckiego?
— Jakiego wyrazu?
ἈΝΆΓΚΗ.
Lekki rumieniec pokrył policzki archidyakona, jak kłębek dymu zdradzający na zewnątrz ukryte w głębi wstrząśnienia wulkanu. Żak zaledwie na to zwrócił uwagę.
— Dobrze, Jehanie — wycedził starszy brat z trudnością; — powiedz, co znaczy ten wyraz?
Fatalizm.
Bladość wróciła na twarz Klaudyusza, a Jehan mówił daléj niedbale:
— A ten wyraz niżéj, wyryty tą samą ręką, Αναγνεία, znaczy nieczystość, Widzisz bracie, że język grecki nie jest mi zupełnie obcy.
Archidyakon milczał. Ta lekcya greckiego języka wprawiła go w zadumanie. Młody Jehan, sprytny jak zepsute dziecko, osądził, że chwila była dogodną dla wyrażenia prośby. Głosem więc jak najsłodszym rzekł:
— Mój dobry bracie, czyliż więc już wcale mię nie kochasz, że się tak srożysz na mnie za parę nędznych kuksów i kułaków, rozdanych w dobréj sprawie, nie wiem już jakim chłopcom i bałwanom, quibusdam marmosetis? Widzisz, dobry bracie Klaudyuszu, że znam się trochę i na łacinie.
Wszystka ta przecież pieszczotliwa obłuda nie wywarła na surowym starszym bracie Jehana zamierzonego wpływu. Cerber nie dał się złapać na miodowe ciastko. Czoło archidyakona nie straciło ani jednéj zmarszczki.
— Do czego to wszystko zmierza? — zagadnął sucho.
— A więc! oto do czego! — odrzekł odważnie Jehan — potrzebuję pieniędzy. i
Na to bezwstydne oświadczenie, twarz archidyakona przybrała wyraz całkowicie mentorski i ojcowski.
— Wiesz, mości Jehanie, że nasza ziemia Tirechappe, razem z czynszem i intratą dwudziestu i jednéj chaty, nie przynosi więcéj nad trzydzieści dziewięć liwrów jedenaście susów, sześć denarów paryzkich. Summa ta dwa razy większa niż z czasów dzierżawy braci Paclet, ale nie jest bynajmniéj wystarczającą.
— Potrzebuję pieniędzy — rzekł stoicznie Jehan.
— Wiesz, że z rozkazu kapituły majętność naszą zaliczono do bezpośrednio lennych ziem biskupstwa paryzkiego, i że dla uwolnienia się od tego zaszczytu trzeba nam płacić J. W. biskupowi dwie srebrne pozłacane marki, wartości sześciu liwrów paryzkich. Otóż, tych dwóch marek nie mogłem jeszcze uzbierać. Wiesz o tém dobrze.
— Wiem, że potrzebuję pieniędzy — powtórzył po raz trzeci Jehan.
— I na cóż ich potrzebujesz?
Pytanie to zapaliło przed oczami Jehana promień nadziei. Złagodniał znowu i słodkim głosem odpowiedział:
— Wierzaj, kochany bracie Klaudyuszu, że nie udałbym się do ciebie w złéj jakiéj intencyi. Nie myślę bynajmniéj rozbijać się za twoje pieniądze po gospodach, ani paradować po ulicach Paryża w opończy ze złotogłowia, z pachołkiem z tyłu, cum meo laquasto. Nie, mój bracie, powoduje mną chęć zrobienia pewnego dobrego uczynku.
— Jakiego dobrego uczynku? — spytał Klaudyusz trochę zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół postanowiło kupić chrzestną bieliznę na podarek dla dziecka pewnéj ubogiéj wdowy z zakładu Haudryetek. Chodzi tutaj o spełnienie chrześciańskiego obowiązku. Będzie to kosztowało trzy złote, a chciałbym należéć do składki.
— Jak się nazywają ci twoi przyjaciele?
— Piotr Maczugan i Baptysta Łowiptak.
— Hm! — rzekł archidyakon — nazwiska te tak się zgadzają z dobrym uczynkiem, jak armata z wielkim ołtarzem.
To pewna, że Jehan bardzo źle wybrał nazwiska swoich przyjaciół. Uczuł to sam, ale trochę za późno.
— Zresztą — mówił daléj przenikliwy ksiądz Klaudyusz — cóż to za podarunek, który ma kosztować trzy złote, i to dla dziecka kobiety od Haudryetek? I od kiedyż to wdowy z zakładu Haudry’ego, mają dzieci w pieluchach?
Jehan raz jeszcze wypłynąć musiał na czystą wodę.
— A no, więc cóż? — zawołał — potrzebuję pieniędzy, żeby się zabawić dzisiejszego wieczora z Izabelką Thierrye w Rajskiéj-dolince.
— Rozpustniku nędzny! — wykrzyknął ksiądz.
Αναγνεία, — rzekł Jehan.
Ta cytata, wzięta ze ściany celki i przytoczona być może w złośliwéj myśli, sprawiła na księdzu szczególne wrażenie. Zagryzł wargi, a gniew jego zgasł w rumieńcu.
— Idź precz — rzekł do Jehana. — Czekam na pewną osobę.
Żak odezwał się jeszcze do brata:
— Bracie Klaudyuszu, daj mi przynajmniéj jednę złotówkę paryzką na jadło.
— Jakie postępy uczyniłeś w dekretaliach Gracyana? — zagadnął w miejsce odpowiedzi ksiądz Klaudyusz.
— Zgubiłem swe seksterna.
— A w języku łacińskim?
— Skradziono mi mój egzemplarz Horacyusza.
— A w nauce Arystotelesa?
— Dalibóg! bracie, wspomnij-no sobie tego Ojca Kościoła, który powiedział, że wszystkie błędy heretyków wyszły z ciemnych manowców metafizyki Arystotelesa... Do djabła Arystoteles! nie głupim gubić swéj wiary dla jego metafizyki!
— Młodzieńcze — rzekł archidyakon — słuchaj, podczas ostatniego wjazdu króla, znajdował się w orszaku pewien szlachcie, nazwiskiem Filip de Comines. Na czapraku jego konia wyszyte było to godło, które radzę ci wziąść pod rozwagę: „Qui non laborat non manducet.“
Żak zachował czas jakiś milczenie, z palcem przy uchu, z oczami spuszczonemi, z twarzą niezadowoloną. Nagle odwrócił się do Klaudyusza z żywością pliszki:
— To więc, dobry bracie, odmawiasz mi jednéj złotówki paryzkiéj na kupienie kawałka chleba?
— „Qui non laborat mon manducet.“
Na tę odpowiedź nieugiętego archidyakona, Jehan zakrył twarz rękami, jak łkająca kobieta i zawołał z wyrazem rozpaczy:
— ’Οτοτοτοτοτοἱ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudyusz zdziwiony tym niespodziewanym wyskokiem.
— Jakto co! — odpowiedział żak, śmiało podnosząc na Klaudyusza oczy, które przygniótł był kułakami, aby udać płaczącego — przecież to po grecku. Jest-to anapest Eschyla, wybornie malujący boleść.
I parsknął tak komicznym i gwałtownym śmiechem, że nawet archidyakon się uśmiechnął. Było to oczywiście winą Klaudyusza: dlaczegóż bo do tego stopnia zepsuł chłopca?
— O! dobry bracie Klaudyuszu — odezwał się znów Jehan, ośmielony tym uśmiechem — popatrz na moje trzewiki. Jest-że w świecie koturn tragiczniejszy od ciżemek z wywalonemi językami?
Archidyakon prędko wrócił do poprzedniéj swéj surowości.
— Przyślę ci nowe obuwie, ale nie czekaj na pieniądze.
— Tylko mały parisis, bracie — błagał Jehan. — Nauczę się na pamięć Gracyana, będę wierzył w Boga i stanę się prawdziwym Pitagorasem nauki i cnoty. Ale daj małą paryzką złotówkę, przez litość! Azaliż chcesz, aby głód pochłonął mię, którego paszcza otwiera się oto przedemną głębsza, czarniejsza i smrodliwsza od posad Tartaru, lub od czeluści mniszego nosa?
Ksiądz Klaudyusz pokiwał głową:
— „Qui non laborat...“
Jehan nie pozwolił dokończyć.
— No, to i dobrze, do pioruna! — zawołał — niech żyje uciecha! Będę pił, bił, tłakł dzbanki i chodził do dziewcząt!
I to powiedziawszy, rznął czapką o ścianę i klasnął palcami jak kastanietem.
Archidyakon spojrzał nań ponuro.
— Jehanie, Jehanie! nie masz ty duszy.
— W takim razie, według Epikura, nie mam niewiadomo czego, zlepionego z czegoś co nie ma nazwy.
— Jehanie, trzeba żebyś na seryo pomyślał o poprawie.
— Czy to tak — mówił łobuz, spoglądając kolejno to na brata, to na stojące na piecu alembiki — jak widzę, tu wszystko rogate, I myśli i flaszki!
— Jehanie, na ślizkiéj, na bardzo ślizkiéj jesteś drodze. Czy wiesz dokąd dążysz?
— Do gospody, na pohulankę — odparł Jehan.
— Pohulanka wiedzie wprost ku pręgierzowi.
— Ba, ku pręgierzowi! Latarnia to jak i inne, być nawet może, że z taką właśnie Dyogenes byłby znalazł człowieka, jakiego szukał.
— Pręgierz stoi tuż przy szubienicy.
— Szubienica jest to szala, na któréj jednym końcu człowiek, a na drugim ziemia cała. Czyliż nie chlubnie być człowiekiem?
— Szubienica prowadzi do piekła.
— Piekło, wielkie duchów ognisko, zgoda.
— Jehanie, Jehanie, źle skończysz.
— Ale za to dobrze zacznę.
W téj chwili dał się słyszéć odgłos kroków na schodach.
— Cicho! — rzekł archidyakon, kładąc palec na usta — mistrz Jakób idzie. Słuchaj Jehanie — dodał zniżonym głosem: — nie waż się nigdy mówić o tém, co tu posłyszysz, lub zobaczysz. Schowaj się czémprędzéj pod piec i ani jednego słówka!
Żak bez oporu wgramolił się pod piec; w kryjówce téj atoli przyszła mu myśl, myśl płodna, jak się okazało, w następstwa.
— Ale, ale, bracie Klaudyuszu, dać mi musisz dwuzłotówkę, żebym milczał.
— Cicho! będziesz ją miał.
— O nie! trzeba teraz dać.
— Masz do stu par! — rzekł archidyakon, rzucając mu z gniewem sakwę.
Jehan zasunął się w głąb schronienia i drzwi się otworzyły.

V.Dwaj ludzie czarno ubrani.

Osoba wchodząca ubrana była czarno, a wyraz twarzy miała ponury. Na pierwszy zaraz rzut oka, przyjaciel nasz Jehan (który, jak się czytelnicy zapewne domyślają, ulokował się w swym kątku w taki sposób, aby mógł wszystko widziéć i słyszéć według upodobania), został uderzony niezwykłą posępnością, przebijającą się w ubraniu i w rysach przybysza. Na obliczu tém wszakże rozlaną była pewna także słodycz, ale słodycz kota lub sędziego, słodycz słodziuchna. Jegomość zupełnie już prawie siwy, pomarszczony, zdawał się miéć około lat sześćdziesięciu, łupał oczyma, brwi miał białe, wargi zwieszone i ręce grube. Gdy Jehan spostrzegłszy, że gość niczém się więcéj nie odznaczał, t. j. że był bez wątpienia lekarzem, albo urzędnikiem sądowym; gdy zauważył, że człowiek ów miał nos bardzo oddalony od ust, znak cechujący głupotę, skurczył się w swéj norze zmartwiony myślą, iż będzie musiał zostawać Bóg wie jak długo w tak niewygodnéj postawie, i w tak niemiłém towarzystwie.
Archidyakon nie powstał nawet na przyjęcie gościa. Dał mu znak, by usiadł na stojącym przy drzwiach stołku, i po kilku chwilach milczenia, które zdawały się być dalszym ciągiem poprzednich rozmyślań, rzekł do niego tonem opiekuńczym:
— Dzień dobry, mistrzu Jakóbie.
— Do stóp się ścielę, mistrzu — odpowiedział człowiek w czerni.
Między dwoma sposobami, jakiemi zostały wymówione, z jednéj strony to: mistrzu Jakóbie, z drugiéj wprost i stanowczo: mistrzu, była różnica dzieląca jaśnie wielmożnego od pana, domine od domne. Uczony widocznie przyjmował tu ucznia.
— Cóż! — odezwał się nowym zwrotem archidyakon po paru minutach milczenia, którego mistrz Jakób nie śmiał przerywać — jakże ci się udaje?
— Niestety, mistrzu mój — odrzekł zapytany ze smutnym uśmiechem — dmucham wciąż. Popiołu ile chcę; ale złota ani źdźbła.
Dom Klaudyusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tém mówię, panie Jakóbie Charmolue, mówię o procesie waszego czarnoksiężnika. Jak się nazywa? Marek Cenaine? klucznik Izby obrachunkowéj? Czy przyznaje się do czarnoksięztwa? Czy badanie poskutkowało?
— Gdzie tam, nie — odpowiedział mistrz Jakób, smutnie się po zwyczaju uśmiechając — nie mamy téj pociechy. Ten człowiek to kamień; prędzéj da się ugotować na Prosięcym Rynku, niźli co powie. Używamy wszakże wszelkich środków, aby dojść do prawdy; cały już pokiereszowany, nie szczędzimy świętojańskich ziół, jak powiada Plautus:

Advorsum stimulos, laminas, cruces, compedesque,
Nervos, catenas, carceres, numellas, pedicas, boia.

Nie nie pomaga; straszny to człowiek. Nie wiem już co i począć.
— Nie znaleźliście nic nowego w jego domu?
— Owszem — odparł Jakób szukając w swoim worku; — znaleźliśmy ten oto pargamin. Są na nim wyrazy, których nie rozumiemy. A wszakże pan referendarz spraw kryminalnych, Filip Lheulier, zna się trochę na hebrajskim, poduczywszy się go w czasie procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukselli.
To mówiąc, mistrz Jakób rozwinął pargamin.
— Dajcie-no — rzekł archidyakon, a rzuciwszy okiem na pismo: — Najczystsze czarnoksięztwo, mistrzu Jakóbie! zawołał. — Emen hetan! to krzyk wiedźm, gdy się zbierają na naradę. Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! zaklęcie to służy do zakucia w kajdanki djabła wracającego do piekieł. Hax, pac, max! to, to już należy do medycyny. Formuła przeciw ukąszeniu wściekłych psów. Mistrzu Charmolue! jesteś waszmość prokuratorem królewskim w izbie duchownéj: pargamin to ohydny.
— Weźmiemy znów więźnia na pytałki. Oto — dodał mistrz Jakób, sięgając ponownie do worka — cośmy również znaleźli u Marka Cenaine.
Było to naczynie z rodzaju tych, jakiemi zastawiony był piec księdza Klaudyusza.
— A! — zawołał archidyakon — tygiel alchemiczny,
— Przyznam się — wtrącił mistrz Jakób ze swoim uśmiechem krzywym a nieśmiałym — przyznam się, żem sobie pozwolił tego tygla spróbować na własnym piecu, ale nie nie wskórałem.
Archidyakon jął oglądać naczynie.
— Cóż to wyrył tu, na tym swoim tyglu? Och! och! zaklęcie, którém się pchły odpędza! Ow wasz Marek Cenaine jest nieukiem! No, jużci, że z tém złota nie zrobisz! To się chyba przydać może do twój sypialni w lecie, nie więcéj.
— Ponieważ mowa o błędach — rzekł prokurator królewski — pozwolę sobie, mistrzu, zadać ci przy téj okoliczności jedno pytanie. Idąc tutaj, przypatrywałem się dolnym oddrzwiom Kościoła; Wielebność wasza azaliż jest pewną, że początek spraw fizycznych upostaciowan tu od strony Szpitala-Głównego, i że z siedmiu figur nagich, znajdujących się u stóp Najświętszéj Panny, ta co ma skrzydła u pięt, wyobraża Merkurego?
— Tak jest — odpowiedział ksiądz — świadectwo o tém zapisane jest w dziełach Augustyna Nypho, sławnego zakonnika italskiego, co to miał brodatego djabełka, od którego wiédział wszystko o czém tylko zamarzył. Zresztą zejdziemy wnet razem na dół i wytłómaczę to waszmości na tekście.
— Dziękuję pokornie, mój mistrzu — rzekł Charmolue, kłaniając się do saméj ziemi... Ale, ale, byłbym zapomniał. Kiedyż się podoba Wielebności waszéj dać rozkaz przytrzymania czarodziejki?
— Jakiéj czarodziejki?
— A téj, cyganki, wiesz mistrzu dobrze, co to każdodziennie skakać przychodzi na place przedkatedralny, wbrew zakazowi oficyała. Posiada ona kozę opętaną przez złego ducha, z czarciemi rogami, która czyta, pisze i zna rachunek jak sam Picatrix. Cygaństwo całe możnaby za nią jedną wywieszać. Do procesu wszystko już gotowe. Żywo się doń zabierzemy, o to można być spokojnym! Bo téż, na moją duszę, ładneż to stworzonko, ładne, ta tancerka uliczna! Najcudniejsze czarne oczy! dwa karbunkuły egipskie! Kiedyż rozpoczniemy?
Archidyakon był niezmiernie blady.
— Dam waszmości wiedziéć o tém — wycedził z cicha, ledwo zrozumiale.
Po czém dodał z wysiłkiem:
— Zajmij się, proszę, Markiem Cenaine.
— O, bądź spokojny, mistrzu — odrzekł Charmolue z uśmiechem — zaraz za powrotem każę go znowu rozciągnąć na łożu miedzianém. Ale to djabeł, nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrota Torterue, który ma większe ręce od moich. Jako powiada dobry ów Plautus: Nudus vinctus, centum pondo es quando pendes per pedes. Huśtawkowa pytałeczka! wszystko co posiadamy najlepszego w tym zakresie. Sprobuję jéj.
Don Klaudyusz zdawał się być pogrążonym w ciemne i ciężkie rozmyślania. Zwrócił się do Charmolue:
— Mistrzu Pierrot... mistrzu Jakóbie, chciałem powiedziéć, pilnujcie-no Marka Cenaine.
— Tak, tak, ojcze Klaudyuszu. Biedne człeczysko! cierpi jak Mummol. Bo téż, co za pomysł! biegać z wiedźmami na wieczorynki. Klucznik izby obrachunkowéj powinien-by przecież znać tekst Karola Wielkiego, Stryga vel masca! (o się zaś tycze małéj téj... Smeraldy, jak ją zowią... będę czekał na twe rozkazy, mistrzu... Aha! jeszcze jedno... gdy się znajdować będziemy u głównego wejścia katedralnego, wytłómaczyć mi także raczysz, mistrzu, znaczenie owego ogrodnika, namalowanego tuż niedaleko drzwi kościelnych. Jest-że to Siejbiarz?.... No, ale nad czém-że tak wielebność wasza zamyślona?
W sobie skupiony, nic już nie słyszał Klaudyusz. Charmolue powiódłszy okiem w kierunku jego spojrzenia, ujrzał, że wzrok księdza wlepiony był mimowolnie w dużą siatkę pajęczą, rozwieszoną w okienku. W téj chwili zbłąkana mucha, szukająca marcowego słońca, tylko co rzuciła się była na zasłonkę i w niéj ugrzęzła. Za poruszeniem siatki, ogromny pająk wysunął się nagle ze środkowej swéj kryjówki, poczém skokiem jednym dopadł muchę, którą zgiął zaraz we dwoje przedniemi łapkami, i jął ohydnym pyszczkiem obmacywać główkę ofiary.
— Biedna mucha! — powiedział prokurator królewski przy sądzie duchownym i podniósł rękę, by ją ratować.
Archidyakon, jakby zbudzony znienacka, chwycił go za łokieć z konwulsyjną gwałtownością.
— Mistrzu Jakóbie — zawołał — nie mięszaj się do wyroków fatalności!
Prokurator się odwrócił osłupiały; sądził, że mu ktoś rękę ujął w kleszcze żelazne. Oko księdza pałało, zwrócone wciąż ku scenie pająka z muchą.
— O, tak, niezawodnie — mówił Klaudyusz głosem idącym, zdawało się, z głębin jego wnętrzności. — Jest-to symbol wszystkiego. Buja, weseli się, tylko co na świat przyszła; szuka wiosny, czystego powietrza, wolności! O tak! Ale niech-no się natknie na zasłonę fatalną; wyskoczy pająk, pająk obrzydliwy. Biedna tancerka! biedna mucha skarana! Mistrzu Jakóbie, daj pokój, to przeznaczenie!.. Niestety, pająkiem... ty Klaudyuszu. I muchą również... Leciałeś ku wiedzy, ku światłu, ku słońcu. Pragnąłeś czém prędzéj dostać się na wolne powietrze, dotrzéć jasnego dnia prawdy wiekuistéj; ale się rzucając ku oślepiającemu oknu, wychodzącemu na świat inny, na świat jasności, pojęcia i nauki, nie spostrzegłeś, mucho ty ślepa, doktorze niebaczny, cienkiéj téj zasłony pajęczéj, rozciągniętéj ręką losów między światłem i tobą; runąłeś w nią na oślep, szaleńcze nędzny, i szamoczesz się oto teraz, z głową pobitą i powyrywanemi skrzydły, w żelaznych obręczach fatalności... Mistrzu Jakóbie! mistrzu Jakóbie! zostaw, niech pająk swoje pełni!
— Ależ zapewniam wielebność waszą — mówił Charmolue, patrząc na księdza ze zdumieniem i nie rozumiejąc go wcale — zapewniam, że się ani dotknę. Rękę mi tylko mistrzu puść, przez litość! Kamienne masz palce.
Archidyakon nie słyszał.
— O nieroztropny! — ciągnął, nie spuszczając oczu z okienka. — A gdyby ci się udało zerwać zasłonę tę straszną muszemi twemi skrzydełkami, czyliż sądzisz, że dotarłbyś do światła? Niestety, szkło które się daléj znajduje, przeszkoda ta przezroczysta, ściana owa kryształowa od śpiżu twardsza, odgradzająca filozofię wszelką od prawdy, onaby z kolei polotowi twemu stanęła w poprzek. Jakżebyś ją przebył? O nauko nasza marna! iluż mędrców, odległą wędrówką rozpędzonych, głowy tu położyło! ile systematów zgmatwanych roztrącało się hałaśliwie o szybę tę wieczną!
Zamilkł. Ostatnie wyrazy, sprowadzające uwagę jego z osoby własnéj na naukę, zdawały się go uspakajać. Jakób Charmolue ostatecznie powołał go do czucia rzeczywistości tém oto pytaniem:
— No, a kiedyż to nareszcie, mistrzu mój, przyjdziesz pomódz mi złoto zrobić? pilno mi z tém.
Archidyakon podniósł głowę z uśmiechem gorzkim.
— Mistrzu Jakóbie, czytaj Michała Psellusa: Dialogus de energia et operatione daemonum. To co robimy, nie jest bynajmniéj rzeczą niewinną...
— Ciszéj, mistrzu! Wiem o tém — przerwał Charmolue. — Ale trudno nie uledz pokusie i nie spróbować hermetyki, skoro się jest tylko prokuratorem królewskim przy sądzie duchownym za trzydzieści ciętych dukatów rocznie... Mówmy ciszéj, proszę cię mistrzu.
W téj chwili odgłos jakiegoś chrupania i żucia, idący z pod pieca, uderzył niespokojny słuch gościa.
— Co to! — spytał Charmolue.
Nasz to przyjaciel Jehan dawał o sobie znak życia. Znudzony i zmęczony niewygodną pozycyą, jął odbywać poszukiwania do koła kryjówki, i znalazłszy w kąteczku śród śmieci zeschłą skórkę chleba i resztki okwitłego séra, zabrał się bez ceremonii do jedzenia, niby to w zamian pociechy i śniadania. Ponieważ zaś głód go brał w kluby, więc i on zębów nie żałował, silny kładąc nacisk na każdy kęsek; obudziło to właśnie czujność i niepokój prokuratora.
— To kocisko swawolnik — rzekł żywo archidyakon — raczy się tam myszką złapaną.
Tłómaczenie wydało się prokuratorowi wystarczającém.
— W istocie — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania — każdy wielki filozof chować zwykł u siebie ulubione jakieś zwierzątko. Serwiusz wszak powiada: Nullus enim locus sine genio est.
Tymczasem don Klaudyusz, lękający się nowego psikusa ze strony Janka, przypomniał godnemu swemu uczniowi, że mają razem obejrzéć kilka postaci u odrzwi katedralnych; obaj téż wraz opuścili celkę, ku wielkiemu ulżeniu żaka, który się już naprawdę zaczynał lękać, by mu kolano kształtów swych na podbródku nie odpieczętowało.

VI.Skutek, jaki sprowadzić mogą siedem siarczystych zaklęć na wolném powietrzu.

Te Deum laudamus! — wołał Janek, wyskakując z kryjówki — wywlekły-że się nareszcie sowy te przeklęte! O la-la-la! Hax! pax! max! pchły! sobaki! szczekuny! nakładli-ż mi do uszu, że w głowie huczy jak w dzwonnicy. W dodatku sér zgniły i śmierdzący! Héj-że czémprędzéj z czarcich tych schodów, za pas kieskę wielebnego brata, i śpieszmy zmienić te grosze na butelki.
Zapuścił wzrok uwielbienia i szacunku do środka nieoszacowanéj kieski, poprawił ubranie, potarł śliną obuwie, strząchnął i wyprostował rękawki szare od popiołu, gwiznął jakąś zwrotkę uliczną, okręcił się na pięcie, obejrzał dokoła, czyby nie było jeszcze czego do wzięcia w celce, capnął tu i tam z komina garstkę szkiełek i kamyków alchemicznych, mogących się przydać Izabece Thierrye w braku klejnotów pchnął nogą we drzwi, które archidyakon przez wzgląd na niego zostawił otwarte, a których on nawzajem przez figiel nie zamknął, zbiegł skacząc jak ptak na schody kręcone.
Śród ciemności skrętów potracił o jakąś massę, która się wraz przed nim warcząc na bok usunęła. Domyślał się, że to musiał być Quasimodo, co mu się tak wydało zabawném, że przez resztę stopni pędził trzymając się za boki od śmiechu. Wypadłszy na plac śmiał się jeszcze.
Tupnął nogą, gdy się nareszcie znalazł na bruku.
— A! zacny i poczciwy mój bruku paryzki! — zawołał — przekleństwo tym schodom, zdolnym ducha wypędzić aniołom, włóczącym się po drabinie Jakóba. I lichoż mię poniosło na ten świder z płyt kamiennych, przeszywający niebiosa. I po co, proszę? oto, by skosztować séra omszonego i spojrzéć przez okienko na wieżyce paryzkie!
Postąpił parę kroków i spostrzegł dwóch swoich puhaczów, to jest dom Klaudyusza i mistrza Jakóba Charmolue, podziwiających jakąś rzeźbę odrzwi kościelnych. Zbliżył się ku nim na palcach i posłyszał, jak archidyakon mówił z cicha do Charmolue:
— To Wilhelm paryzki kazał wyrznąć Hioba na tym tu kamieniu lapis-lazulowego koloru, o brzegach wyzłacanych. Hiob jest obrazem kamienia filozoficznego, który również musi być doświadczonym i męczonym, by się stał doskonałym, jak powiada Raymund Lulle: Sub conservatione formae speczficae salva anima.
— Wszystko mi tam jedno — rzekł Jehan — kieska w mojéj kieszeni.
Jednocześnie posłyszał za sobą głos silny i dźwięczny, wysypujący szereg cały zaklęć potężnych:
— A niech was jasne, siarczyste, płomieniste pioruny! a do milion kroć krociów sto tysięcy djabłów, szatanów, wiedźm i czarownie! A żeby was morowe wytarzało powietrze!
— Gardło me daję piekłu w zastaw — zawołał Jehan — jeśli to nie jest mój przyjaciel, rotmistrz Phoebus!
Imię to Phoebusa obiło się o uszy archidyakona w chwili, gdy prokuratorowi królewskiemu tłómaczył znaczenie smoka, kryjącego ogon w wannie, z któréj się śród dymów wyłania głowa żelaznego rycerza, uwieńczona książęcą koroną. Dom Klaudyusz drgnął, uciął ku wielkiemu zdziwieniu Jakóba Charmolue, odwrócił się i ujrzał Jehanka, przystępującego do wojaka wyniosłéj postawy, znajdującego się u bramy domu Gondelaurier.
Był to w istocie pan rotmistrz Phoebus de Châteaupers. Oparty o róg mieszkania swéj narzeczonéj, klął jak poganin.
— Na moje zbawienie, rotmistrzu — mówił Jehan, biorac wojaka za rękę — rzniesz jak z samopału, co się zowie!
— Kolki-by cię śmiertelne! — odpowiedział rotmistrz.
— To niech lepiéj ciebie! — odparł Jehan. — No, ale mniejsza! zkąd ci, powiedz kapitanku drogi, taki wylew rzetelnéj elokwencyi?
— Daruj, dobry mój towarzyszu — rzekł wtedy Phoebus, ściskając dłoń Jehanka — rozpędzonego konia nie osadzisz na miejscu. Klałem istotnie pełnym galopem. Wychodzę właśnie od tych świętoszek, a ilekroć je opuszczam, zawsze mam pełną gardziel złorzeczeń; zdusiłyby mię gdybym nie wyplunął, do kroćset beczek!
— Chcesz waszmość pójść napić się? — spytał żak.
Propozycya uspokoiła rotmistrza.
— Dlaczegóżby nie? Cóż, kiedy pieniędzy nie mam.
— Ale ja za to mam.
— Ba! o drogę pytasz?
Jehan w miejsce odpowiedzi, z majestatyczną prostotą roztoczył worek przed oczami kapitana. Tymczasem archidyakon, zostawiwszy zdumionego prokuratora, podszedł ku nim, zatrzymał się o kilka kroków, i bacznie śledził obu, wcale przez nich niepostrzeżony, tak byli zajęci kieską.
Phoebus zawołał:
— Sakwa w twéj kieszeni, Jehanku, to księżyc w wiedrze wody. Widzisz ją, lecz nie ma jéj tam. Cień tylko jest. Stawię co chcesz, że to są kamyki.
Jehan odrzekł chłodno:
— Oto są kamyki, któremi sobie pochwy brukuję.
I nie dodawszy już ani słowa, wypróżnił worek u sąsiedniéj przyźby z miną Rzymianina zbawiającego ojczyznę.
— Siły niebieskie! — mruknął Phoebus — dydki, białaki, półzłotki, szczere półfrankowe nakrapianki, denary paryzkie, prawdziwe orzełkowe liardy! Ależ to skarb cały!
Jehan stał dumny i nieporuszony. Kilka groszaków stoczyło się do błota; w zapale, rotmistrz się nachylił z zamiarem podniesienia ich. Jehan go powstrzymał.
— Fe! rotmistrzu Phoebusie de Chateaupers!
Phoebus przeliczył pieniądze, i zwracając się uroczyście ku Jehankowi:
— A czy wiesz, panie bracie — rzekł — że jest tego dwadzieścia trzy soldów paryzkich? Kogóż to obrałeś tak dzisiejszej nocy przy Wali-mordach?
Jehan odrzucił w tył jasną i kędzierzawą swą głowę, i rzekł przymrużająe pogardliwie oczy:
— Ma się, mospanie, brata archidyakona i durnia.
— Na świętego kaduka! — zawołał Phoebus — złoty człowiek!
— Pójdźmy pić! — powiedział Jehan.
— Chodźmy! — powtórzył Phoebus — lecz dokąd?... Pod Jabłuszko Ewy?
— Nie, rotmistrzu, pod Gońca-Wiedzy... idźmy „pod-o-gon-niedźwie-dzi“, jest-to szarada, lubię takie rzeczy.
— E, pal tam djabli szarady, Jehanku, wino lepsze pod Jabłuszkiem, a przytém jest tam u wejścia wyborny antałek na słońcu, który mi ducha dodaje gdy piję.
— A no, to walmy pod Ewę i jéj jabłuszko — zawyrokował Jehan.
A biorąc Phoebusa pod rękę:
— Słuchaj, kapitanku mój drogi, wymieniłeś przed chwilą dzielnicę Wali mordy. To język bardzo nieprzyzwoity; dziś już nie jesteśmy tak wielkimi barbarzyńcami. Mówi się teraz postępowo: Wali-szczęki.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę Jabłuszka Ewy. Nie potrzebujemy dodawać, że poprzednio zebrali pieniądze, i że za nimi archidyakon postępował.
Dom Klaudyusz szedł chmurny i posępny. Czy miał przed sobą tego samego Phoebusa, którego imię od ostatniéj rozmowy z Gringoirem mięszało się do wszystkich jego myśli? tego nie wiedział; pewnym był jednak, że i to także Phoebus. Wiedziony czarodziejskim tym wyrazem, postępował więc krokiem wilczym za wesołymi towarzyszami, podsłuchując co mówią, i śledząc każdy ich ruch z bacznością niespokojną. Zresztą, nie trzeba było sobie zadawać wielkiego trudu, by pochwycić rozmowę dwóch przyjaciół, tak mało chodziło im o zachowanie tajemnie jakichkolwiek w obec przechodzących osób. Mówili głośno i bezpiecznie, co jeno ślina na język przyniosła: o pojedynkach, dzbanach, dziewczętach, wyprawach.
Na zawrocie jednéj z ulic doleciał ich z sąsiedniego placyku odgłos góralskiego bębenka. Dom Klaudyusz posłyszał, jak wojak rzekł do żaka:
— Do czorta!... śpieszmy!
— Dlaczego, Phoebusie?
— Boję się, żeby mnie cyganka nie spostrzegła.
— Jaka cyganka?
— Ta mała, z kozą.
— Smeralda?
— A tak, akurat. Nie mogę spamiętać szelmoskiego tego imienia. Daléj-że, gotowaby mię poznać. Nie chcę, by mię ta dziewczyna zaczepiała na ulicy.
— Alboż ją znasz — mości rotmistrzu?
Tu archidyakon zoczył drwiący uśmiech Phoebusa, który się schylił do ucha Jehanka i szepnął mu coś z cicha. Po czém kapitan zachychotał na głos i głową tryumfalnie wstrząsnął.
— Doprawdy? — spytał Jehan.
— Na moją duszę! — rzekł Phoebus.
— Tego wieczora?
— Tego wieczora.
— Czy pewny jesteś, że przyjdzie?
— Cóż znowu, waryat jesteś Jehanku? alboż się wątpi w takich sprawach?
— Rotmistrzu Phoebusie, szczęśliwym wać jesteś rycerzem.
Archidyakon słyszał całą tę rozmowę. Szczęknęły mu zęby, drżenie widome oczom przebiegło po całém ciele. Zatrzymał się chwilkę, oparł o węgieł poblizkiego domu, jako człowiek pijany, poczém znów jął dążyć w ślady dwóch wesołych hultajów.
W chwili, gdy ich dopędził na poprzednią odległość, znalazł rozmowę już zmienioną. Dwaj przyjaciele urznęli wraz w niebogłosy na starą nutę:

Oj ta wiara ukochana,

Oj wiarusy niebożęta;
Jak rycerze doją z dzbana,

Dają gardła jak cielęta.

VI.Mnich kłótliwy.

Sławna gospoda pod Jabłuszkiem Ewy położoną była we wszechnicy, na rogu ulic Tarczowéj i Marszałkowskiéj. Stanowiła ją izba dolna, dość obszerna i bardzo nizka ze sklepieniem, którego środkowe pochylenia opierały się w gruby słup drewniany pomalowany na żółto. Stołków i stołów moc wielka, po ścianach świecące się cynowe półmiski, huk zawsze niezmierny raczących i raczących się, tłumy dziewcząt, okna na ulicę, u drzwi ogromna kufa wina, nade drzwiami zaś skrzypiąca blacha, z czerwieniącym się na niéj obrazkiem kobiety i jabłka, zardzewiała od deszczu i obracająca się z wiatrem na żelaznym rożnie. ratunek téj chorągiewki, zwieszonéj nad brukiem, był „herbem” gospody, jak się wówczas wyrażano.
Noc zapadała; na placyku było już ciemno; gospoda zapływająca światłem, gorzała zdala jako kuźnia śród czarnego mroku; dawały się w niéj słyszéć hałasy i dźwięki szklanek, noży, zaklęć, sporów, wyrywające się przez pobite okna. Przez parę i mgły, które ciepło izby wybijało na szyby i zastawy frontowe, widziałeś mrowiące się setki postaci zmięszanych, z pośród których od czasu do czasu wybuchały kłęby siarczystego śmiechu. Ludzie śpieszący za swemi interesami, nie spojrzawszy, mijali te cienisto poprzerywane odblaski. Kiedy niekiedy tylko jeden lub drugi niedorosły obdartus miejski wspinał się na palcach aż po nad oprawę zastawy szklannéj i ciskał do wnętrza gospody okrzyk uliczny, którym wówczas pijaków prześladowano:
— Pod morskie piany, kto tu schlany, zdźgany, zrzygany!
Człowiek wszakże jakiś niezrażenie przez czas ten przechadzał przed huczącym szynkiem, zazierał doń bez ustanku i pilnował się go jak szyldwach swéj budki. Okryty był opończą po same uszy. Opończę ową kupił był przed chwilą u łachmaniarza sąsiadującego z Jabłuszkiem Ewy, dlatego zapewne, by się zabezpieczyć od marcowego chłodu, a może dla okrycia swego stroju. Zatrzymywał się co kilka minut przed szybą gospodną, powleczoną matową siatką niby ołowianych centek, słuchał, zaglądał i tupał nogami.
Otworzyły się nareszcie drzwi szybko. Wartownik na to zdawał się oczekiwać. Dwóch opilców wytoczyło się z gospody. Pas światła, który z wnętrza lunął przez podwoje, zaczerwienił na chwilę rozigrane ich twarze. Człowiek w opończy usunął się na drugą stronę ulicy, ku furtce, i zaczajony uważał.
— Gromy i pioruny! — wołał jeden z ochotyńców. — Siódma wraz zakołata. Schadzka nad uchem.
— Powiadam ci — ciągnął swoje towarzysz językiem omotanym w ciężką jakąś materyę — powiadam ci, że nie mieszkam wcale przy ulicy Złorzecznéj, indignus qui inter mala verba habitat. Mieszkanie moje jest w ulicy... na... z za... po ulicy Jean-Pain-Mollet, in vico Johannis-Pain-Mollet. Jeżeli utrzymujesz inaczéj, toś więcéj rogaty niż jednorożec. Wiadomo albowiem, że kto raz wlézie na niedźwiedzia, ten się już jego ogona nie lęka; ale ty na same tylko nowalie nos masz zwrócony, jak Ś-ty Jacek Szpitalny.
— Jehanku, przyjacielu mój drogi, pijanyś — reflektował drugi.
— Podoba ci się to zmyślać — odpowiadał tamten zataczając się w lewo i prawo — ale dowiedzioném jest, że nie tylko Platon miał pysk legowca...
Czytelnik poznał już zapewne w kawalerach, dzielnych naszych dwóch przyjaciół, żaka i rotmistrza. Zdaje się, że człowiek, który na nich czatował w ukryciu, także ich poznał, gdyż krokiem wolnym ciągnął ślad w ślad za wszystkiemi skrętami, do jakich wszechnicznik zmuszał kapitana, więcéj jak się okazywało zahartowanego w sprawach butelkowych i zachowującego krew zimną. Uważnie się przysłuchując, człowiek w opończy pochwycić zdołał ich rozmowę od początku do końca, a była wcale interesującą:
— Na kark lucypera! starajże się waszmość iść prosto, mości magistrze; wiesz przecie, że muszę się z tobą rozstać. Siódma godzina, czy słyszysz? Mam wszak schadzkę z dziewczyną.
— To odczep się odemnie do paralusza. Widzę i bez ciebie gwiazdę i pochodnie ogniste. Podobnyś do zamku Dampmartin pękającego od śmiechu.
— Na krosty i liszaje prababki, Jehanie, za wiele paplesz od rzeczy. Ale, czy zostało ci jeszcze trochę pieniędzy?
— Mości rektorze, bez uchybienia, mała rzeźniczka parva boucheria...
— Jehanie, kochany mój Jehanie! opamiętaj-że się. Alboż nie wiesz, że naznaczyłem małéj schadzkę na moście Ś-to-Michalskim. Nie mogę jéj gdzie indziéj zaprowadzić, jak do Falurdelowéj, kątnicy mostu, tam zaś koniecznie zapłacić wypadnie za stancyjkę. Stara baba po toż ma wąsy siwe, by mi na kredę nie wierzyła. Jehanku, zmiłuj się, czyżbyśmy całą sakwę plecha przepili? nie zostałoż-ci ani jednéj złotówki?
— Przeświadczenie dobrze zużytych godzin dnia jest najsłuszniejszą i najłechtliwszą przyprawą stołu...
— Do stu czarcich macior! dość tych głupich facecyj. Jehanku, gadaj mi do stu szatanów, czy ci zostało parę groszy? Dawaj, a nie, to cię obmacam do koszuli, choćbyś był trędowatym jak Hiob i krostawym jak Cezar.
— Mnie wiel... mości panie dobrodzieju, jednym końcem ulica Galiache wychodzi na Szklarską, a drugim na Tkacką.
— No i owszem, dobrze! biedny mój, kochany towarzyszu Jehanie. Ulica Galiache co innego, a to znów co innego. Wybornie, niech i tak będzie. Lecz na miłość Boską, przyjdź do przytomności. Potrzebuję choć jednéj złotówki paryzkiéj, i to na siódmą.
— Milczéć straży i słuchać zwrotki:

Niech-no ród szczurzy tu się rozmnoży,

Wnet się królowi Arras ukorzy;
Wnet téż i morze, co tam tak wyje,
Grzbiet swój czerwcowym lodem okryje;
A po tych lodach, bosiutką nogą,

Wyjdzie paść na twarz Arras z załogą.

— A, kiedy tak, magistrze ty antychrysta, to niechże cię zdławi wątroba twój matuli! — zawołał Phoebus, i silnie pchnął pijanego żaka, który się otarłszy o mur przeciwległy, bezwładnie a miękko padł na bruk Filipa Augusta. Przez resztkę litości braterskiéj, w najgorszych razach nie opuszczającéj do szczętu serce pijaka, Pboebus podrzucił Jehanka nogą na jednę z owych poduszek nędzarzy, jakie opatrzność grodzka chowa na zawołanie po wszystkich rogach ulic paryzkich, a które wygodnisie i dusitrzosy piętnują pogardliwą nazwą kup śmiecia i gnoju. Rotmistrz ułożył głowę Jehanka na pochyłéj płaszczyźnie kapuścianego okrawka, i żak nasz, nie zdążywszy nawet zmówić pacierza, jął wraz wycinać marsza chrapickiego basem przepysznym. W sercu jednak rotmistrza uraza snać nie wygasła jeszcze całkowicie, bo rzekł, odchodząc, do śpiącego wszechnicznika: — Tém-ci gorzéj, jeśli cię ztąd sprzątnie wóz Belzebuba!
Zdawało się z razu, że człowiek w opończy nie pójdzie daléj za rotmistrzem; zatrzymał się bowiem chwilkę przed leżącym żakiem, i jakby się wahał. Ale niebawem westchnął ciężko, i w ślad za Phoebusem podążył.
Za ich przykładem zostawimy i my chrapiącego Jehanka łaskawéj opiece gołych niebios, a sami pośpieszymy w stronę odchodzących.
Wstępując na ulicę St.-André-des-Ares, rotmistrz Phoebus postrzegł, że go ktoś jakby ścigał. Wzrok odwróciwszy przypadkowo, zobaczył za sobą gatunek cienia pełzającego wzdłuż murów. Zatrzymał się, i cień się zatrzymał; szedł, cień także wlókł się. Bardzo to go mało niepokoiło.
— Owa! — mruknął — jestem bez szeląga w kieszeni.
Przed frontem kollegium Autuńskiego, rotmistrz pozwolił sobie na mały odpoczynek. W gmachu tym skończył on, Jak się wyrażał, edukacyą swoję, więc obyczajem niesfornego żaka, wiernie w pamięci i praktyce przechowanym, nie mógł ominąć fasady szkolnéj, nie wyrządziwszy posągowi kardynała Piotra Bertrand, wykutemu na prawo od głównego wejścia, pewnego gatunku krzywdy, na którą tak gorzko skarży się Priap w satyrze Horacego: Olim truncus eram ficulnus. Zawziętość zaś jego i stałość były tak wielkie, że z czasem do szczętu zatarły napis z podnóża: Eduensis episcopus. Zatrzymał się tedy i tym razem przy statui, trybem nałogowym. W chwili właśnie, gdy astronomiczną snać zajęty obserwacyą, słał wzrok to ku jednemu, to ku drugiemu skrajowi nieba, ujrzał, że cień postępował w kierunku prostym niegrzecznéj jego admonicyi kardynałowi, a krokiem tak wolnym, iż nie trudno było zauważyć, że miał na sobie opończę i czapkę, Zbliżywszy się, widmo stanęło i stało nieruchomie jak głaz, z którego wykuto ten pomnik na obelgi nieczuły. Oczy tylko wlepiło w Phoebusa, oczy pełne owego niepewnego blasku, jaki śród nocy rzucają źrenice kocie.
Rotmistrzowi na śmiałości nie zbywało nigdy, tém mniéj teraz, po serdeczniejszéj wymianie myśli z Jehankiem pod Jabłuszkiem Ewy. Mało-by więc sobie robił ze zbója, mając w dodatku karabelę u boku. Lecz ów posąg chodzący, ów człowiek skamieniały, chłodem go oblał. Krążyły podówczas pomiędzy ludźmi jakieś wieści niespokojne o mnichu kłótliwym, o upiorowym włóczędze nocnym, nawiedzającym ulice paryzkie. To mu właśnie niejasno w myśli stanęło. Przez minut kilka nie mógł przyjść do siebie; w końcu atoli zebrawszy się na odwadze, przerwał milczenie, usiłując zarazem zdobyć się na śmiech i dobry humor:
— Jeśli waszmość złodziejem jesteś, jak wątpić sobie ani na chwilę nie pozwalam, to przyznam się, że masz dla mnie minę czapli, rzucającą się na pustą orzechową łupinę. Jestem, mój drogi, zrujnowanym synem rodziny. Udaj się tuż obok. W kaplicy tego oto kollegium jest drzewo krzyża prawdziwego, w srebrnéj, w srebrniutkiéj oprawie.
Ręka widma wysunęła się z pod opończy i chwyciła Phoebusa za ramię, a silnie, że niby szponami orlemi. Jednocześnie cień przemówił:
— Rotmistrzu Phoebusie Chateaupers!
— Jakiém-że u licha prawem — rzekł Phoebus — znasz jegomość moje nazwisko.
— Znać nie dość — odpowiedział człowiek w opończy głosem ponurym. — Wiem także cokolwiek. Masz schadzkę tego wieczora.
— Tak, mam — mruknął Phoebus, wytrzeszczające oczy zdziwione.
— O godzinie siódméj.
— Za kwadrans.
— U Falurdelowéj.
— Najzupełniéj.
— Kątnicy mostu Śto-Michalskiego.
— Mostu Ś-go Michała Archanioła, jako stoi w litanii.
— Bezbożniku! — jękło widmo. — Z kobietą?
Confiteor.
— Która się nazywa...
— Smeraldą — dopełnił weseléj już Phoebus. Spokój o duszę i skórę wracał mu stopniowo.
Na to imię szpony widma wściekle szarpnęły za ramię Phoebusa.
— Rotmistrzu Phoebusie de Chateaupers, łżesz waść.
Ktoby w téj chwili widziéć mógł rozognioną nagle twarz rotmistrza, gwałtowny poskok jego w tył, rozrywający kleszcze, które go były chwyciły, postawę dumną jaką przybrał, chwytając dłonią za rękojeść karabeli, a wobec rozpłomienionego tego gniewu, głucha nieruchomość człowieka w opończy, ktoby to mógł był widziéć, przeląkłby się niechybnie. Było-to coś w rodzaju walki Don Żuana z posągiem komandora.
— Jerzy święty lub szatanie! — wrzasnął rotmistrz. — A to mi słówko, które się chyba nie często obijało o uszy Chateaupersów. Nie odważysz się go łotrze powtórzyć!
— Łżesz bezczelnie — rzekł cień chłodno.
Rotmistrz zgrzytnął jak potępienie. Mnich kłótliwy, duch, upiór, baśń, przesąd, wszystko pierzchło mu z oczu od razu. Nie już przed sobą nie widział, okrom zwykłego śmiertelnika, i nie już okrom jego obelgi nie słyszał. — A no — bełkotał, dławiące się od gniewu i wściekłości — idzie, widzę, jak po maśle. — Wyciągnął karabelę i szczękając zębami... gniew bowiem trzęsie nie gorzéj od strachu... krzyczał:
— Naprzód! żywo! do pałasza! krwi mi natychmiast! krwi na ten tu bruk!
Drugi ani się ruszył. A tylko gdy ujrzał przeciwnika, jak wywinąwszy młynka gotów był do napaści:
— Rotmistrzu Phoebusie — odezwał się głosem pełnym goryczy i cierpkości — zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich jak Phoebus, podobne są do gotującego się mleka; jedna kropla zimnéj wody przerywa kipienie. Na odgłos prostych tych wyrazów opuściła się szpada połyskująca w dłoni rotmistrza.
— Kapitanie — mówił daléj napastnik — jutro, pojutrze, za miesiąc, za lat dziesięć znajdziesz mię gotowym poderznąć ci gardło; ale pierw idź na schadzkę.
— Zaprawdę — ozwał się Phoebus, jakby kapitulując z sobą samym — rzeczy to zarówno zachwycające: spotkać się czy ze szpadą, czy z dziewczyną; ale nie widzę, dlaczegobym miał uchybiać jednéj, upędzając się za drugą, skoro mogę miéć obie.
I wsadził szpadę do pochwy.
— Idź waszmość na naznaczoną schadzkę — powtórzył nieznajomy.
— Mości panie — odrzekł Phoebus z niejakiém zakłopotaniem — szczere dzięki za grzeczność. W gruncie zawsze się jutro znajdzie chwila na zrobienie psom potrawki z jednych czy drugich dudek gardlanych. Mocnom obowiązany za przyjemną obietnicę łaskawego spędzenia kwandransika jeszcze w zacném towarzystwie waszéj miłości. Sadziłem, że zdążę położyć głowę waszeci tu w tym rynsztoku na nocleg przydłuższy i jeszcze na czas stanąć u bogdanki, tém bardziéj, że nie ma to wcale złéj miny, gdy się białogłowom każe chwileczkę czekać na siebie w razach podobnych. Ale wyznaję, żeś mi się waszmość zuchowato postawił, i za bezpieczniejsze uważam odłożyć casus do jutra Spieszę tedy na umówione miejsce, na siódmą, jak waszmości wiadomo...
Tu Phoebus poskrobał się w ucho.
— Psia kość! — dodał rezolutnie i bez wszelkiéj już galanteryi — na śmierć zapomniałem, żem bez grosza. Nie ma czém ciupkowego opłacić, a stara maciora nie zgodzi się na poczekane. Nie ufa mi.
— Oto jest na zapłatę.
Phoebus poczuł w swéj dłoni chłodną dłoń nieznajomego, wciskającą mu grubą sztukę monety. Nie mógł się wstrzymać od przyjęcia pieniędzy i od uściśnienia ręki.
— Jak Boga kocham! poczciwiec z was co się zowie!
— Warunek jeden — rzekł człowiek. — Muszę się przekonać, żem nie miał racyi i że waszmość prawdę-ś powiedział. Ukryjesz mię gdzie w kącie, abym mógł widziéć czy kobieta jest rzeczywiście ta, któréj imię powiedziałeś.
— Ua! — odpowiedział Phoebus — dla mnie to wszystko jedno. Weźmiemy izdebkę Ś-téj Marty; będziesz waść mógł sobie patrzéć do woli z psiéj budki znajdującéj się obok.
— Chodźmyż — sucho się ozwał cień.
— Do usług jegomości. Lubo nie wiem, czy nie jesteś waść wielmożnym Lucyperem we własnéj osobie, to jednak zamawiam jego przyjaźń na dzisiejszy wieczór. Jutro pozwolisz sobie wypłacić długi kieską i szablą.
Poczęli iść śpiesznie. Po kilku minutach odgłos fali rzecznéj oznajmił im, że byli na moście Ś-to-Michalskim, zawalonym w owéj epoce domami.
— Wprowadzę was najprzód — rzekł Phoebus do towarzysza — sam zaś następnie pójdę po ichmościankę, czekającą u Małego-Kasztelu.
Towarzysz przez całą drogę idąc obok niego nie wyrzekł ani słowa. Phoebus się zatrzymał przed nizkiemi drzwiami i silnie w nie uderzył; światło pokazało się przez szczeliny drzwi.
— Kto tam! — zawołał głos ochrzypły.
— Do stu par czartów łysych i wiedźm rosochatych! — odrzekł rotmistrz.
Drzwi się natychmiast otworzyły, i przybywający ujrzeli przed sobą babę zgrzybiałą z kagańcem w ręku. Baba i kaganiec drżały. Staruszka, skulona we dwoje, okryta łachmanami, ze ścierką na głowie, kiwająca się i krechcząca, czarną była od zmarszczek, rozsypanych po twarzy, szyi i rękach; wargi zachodziły jéj pod przednie zęby, usta obrośnięte dokoła kosmykami białéj sierści, nadawały jéj pozór kota oczepionego gałgankami. Wnętrze chałupy niemniéj było oszarpane; Ściany poobrywane z tynku i gliny, belki pod powałą zakopcone, piec łatany a rozsypujący się, siatki pajęcze po wszystkich kątach; po środku kilkanaście rozkraczonych stołów i kulawych ławek, brudny dzieciak w popiele, a w głębi schodki, czyli raczéj drabina drewniana, zmierzająca ku otworowi w powale, ze spustem na pół podniesionym. Wstępując do jaskini téj, tajemniczy towarzysz Phoebusa podciągnął kołnierz opończy na same oczy. Rotmistrz, zawsze klnący jak Saracen jaki, pośpieszył tymczasem „odbić słonko w talarku”, jak mówi nasz nieporównany Regnier.
— Izdebka Ś-téj Marty — rzekł Phoebus.
Stara tytułowała go jaśnie panem, i talara schowała do szuflady. Była to ta sama sztuka monety, którą człowiek w opończy wsunął Phoebusowi. Baba zaledwo się odwróciła, gdy mały, rozczochrany i rozbabrany chłopak, grzebiący się dotąd w popiele, zwinnie podsunąwszy się ku szufladzie, wyjął z niéj pieniądz i na jego miejsce położył liść suchy, zerwany przed chwilką z pęku chróśniaku.
Stara skinęła na jaśnie panów, jak ich nazywała, by szli za nią i pierwsza polazła po drabince. Dostawszy się na górę, postawiła kaganiec na kufrze, a Phoebus, z miną starego znajomego, otworzył rodzaj drzwiczek prowadzących w jakiś kąt ciemny.
— Wejdź tam łaskawco — rzekł do towarzysza.
Człowiek w opończy usłuchał w milczeniu; drzwiczki się za nim zamknęły; Phoebus zasunął je ryglem i niebawem zeszedł na dół ze starą. Światło znikło,

VIII.Pożytek okien od rzeki.

Klaudyusz Frollo (przypuszczamy bowiem, że czytelnik rozumniejszy od Phoebusa, w całéj téj przygodzie nie dojrzał żadnego innego ducha mnisiego okrom archidyakona), Klaudyusz Frollo tłukł się czas jakiś omackiem po ciemnéj jamie, w któréj go rotmistrz zaryglował. Był to jeden z owych zakątków, jakie budowniczowie zostawiają niekiedy w punkcie zejścia się dachu ze ścianą podpierającą. Prostopadłe przecięcie téj psiéj budki, jak Phoebus trafnie ją nazwał, dałoby trójkąt. Co do reszty, nie było tu ani okna, ani otworka, pochylona zaś płaszczyzna dachu przeszkadzała stać wyciągniętym. Klaudyusz przysiadł tedy w pyle i glinie, która mu pod nogami rozcierała się i trzeszczała. Głowa go paliła; szperając dokoła siebie znalazł był kawałek szyby zbitéj; przyłożył takową do czoła; chłód szkła orzeźwił go nieco.
Co się téj chwili działo w posępnéj duszy archidyakona? on sam tylko i Bóg o tém mogli wiedziéć.
Jaką fatalną kolej naznaczał w myśli Esmeraldzie, Phoebusowi, Jakóbowi Charmolue, młodszemu swemu bratu tak niegdyś ukochanemu, a zostawionemu obecnie w błocku? co myślał o swój archidyakońskiéj sutanie, o czci swéj, wystawionéj być może na szwank przez wycieranie kątów Falurdelowéj, o wszystkich tych zdarzeniach i przygodach? Nie umiałbym tego powiedziéć. Pewném jest tylko, że wszystkie te obrazy tworzyły w jego umyśle okropne jakieś rojowisko.
Czekał od kwandransa, a zdało mu się, że o wiek jeden postarzał. Naraz posłyszał skrzypnięcie szczebla u drabinki drewnianéj; ktoś wchodził. Spust się podniósł, pokazało się światło. W spróchniałych drzwiczkach norki Klaudyusza znajdowała się dość szeroka szczelina; do niéj twarzą przylgnął. W ten sposób mógł widziéć wszystko co się działo w sąsiedniéj izdebce. Baba o kociéj minie, z kagańcem w ręku, wysunęła się pierwsza z pod odchylonego spustu, za nią Phoebus pokręcający wąsa, a daléj trzecia osoba, postać śliczna i wdzięczna, Esmeralda. Księdzu wydała się promienném zjawiskiem wychodzącém z ziemi. Klaudyusz drgnął, obłok ciemny nasunął mu się na oczy, serce zakołatało niewypowiedzianie silném jakiémś uczuciem, wszystko wokół zaszumiało, zakrążyło... i nie już daléj nie widział, nie słyszał.
Gdy wrócił do przytomności, Phoebus i Esmeralda znajdowali się sami; siedzieli na drewnianym kufrze, obok dymnego kagańca, który w oczach archidyakona brudził dwa te młode oblicza; nędzny tapczan stał w głębi ciupki.
Obok tapczana było okno z potłuczonemi szybami, jako pajęczyna skropiona deszczem. Przez zębate dziury tych szkieł matowo zamglonych widziałeś okrawek nieba i księżyc sennie chowający się pod puszyste płachty obłoków.
Młode dziewczę było zarumienione, drżące, zmięszane. Długie jéj rzęsy spuszczone, cienisto zasłaniały policzki purpurowe. Wojak, na którego oczu podnieść nie śmiała, promieniał. Machinalnie, w zachwycającéj niezgrabnością postawie, cyganka końcem palca kreśliła na siedzeniu linie jakieś bezładne, i patrzyła na swój palec. Stópek jéj nie było widać; na nich leżała koza skulona.
Rotmistrza odzież pobłyskiwała wytwornie, na jego szyi i u rękawek wisiały pęki szychów i cacek: szczegół należący do wielkiéj elegancyi tamtoczesnéj.
Nie bez wysiłku zdołał Klaudyusz pochwycić co z sobą mówili, tak mu wciąż jeszcze krew w uszach szumiała i po skroniach biła.
(Nie ma bo téż nie tak bardzo szczególnego w tych rozmowach miłosnych. Wieczne i nieustające ja cię kocham, lub téż kocham siebie. Frazes muzykalny niezmiernie suchy, szkieletowy i nieznośny dla obojętnych, którzy go słuchają, zwłaszcza jeśli mu nie towarzyszą żadne waryacyjki. Prawda, że ucho Klaudyusza nie było obojętném).
— O! — mówiła dziewczyna nie podnosząc oczu — o nie pogardzaj mną, wielmożny panie Phoebusie. Wiem, że ce czynię, złmé jest.
— Tobą pogardzać, dziecię prześliczne! — odpowiedział wojak tonem i ruchem galantaryi wyższéj i znaczącéj — tobą pogardzać? i za cóż-by do stu piorunów?
— Żem pana usłuchała.
— Co do tego, moja śliczna, wcale się na jedno nie zgadzamy. Powinienem-by nienawidziéć cię raczéj, a nie pogardzać tobą.
Dziewczę spojrzało na rotmistrza przerażone.
— Nienawidziéć mię! i cóżem zrobiła?
— Żeś się tak długo dała prosić.
— Niestety — rzekła — bo... właśnie ślub w ten sposób łamię... Rodziców mych nie odnajdę... pamiątka straci moc bez tego. Lecz mniejsza o to! na co mi teraz ojciec, na co mi matka?
I to mówiące, wlepiła w rotmistrza czarne swe oczy, zwilżone szczęściem i radością.
— Niech mię szatan porwie, jeśli cię rozumiem! — zawołał Phoebus.
Esmeralda zamilkła. Po chwili łza stoczyła się jéj po jagodach, westchnienie wyrwało się z piersi, i powiedziała:
— Ach, panie mój, bo ja cię kocham.
Do koła dziewczyny roztaczała się taka jasność niewinności i prostoty, taki powab cnoty i czystości, że Phoebus czuł się jakoś nieswobodnym przy niéj. Słówko to przecież ośmieliło go.
— Kochasz mię — zawołał z uniesieniem i ręką otoczył kibić cyganki. Na to tylko i czekał.
Klaudyusz widział to i końcem palca dotknął ostrza puginału, który chował na piersi.
— Phoebusie — mówiła daléj cyganka, odpychając zwolna od swego stanika uparte ręce rotmistrza — jesteś pan dobrym, szlachetnym, jesteś pięknym. Tyś mię ocalił, mnie biedne cygańskie dziecko. Oddawna już marzę o wojaku, któryby mię od śmierci uratował. O tobie-m to śniła pierwéj, nim cię poznałam; w rojeniach moich ten sam był strój piękny, ta sama postać słuszna, szpada taka sama; nazywasz się Phoebus, śliczne imię, kocham twe imię, kocham twą szpadę. Wyciągnij-no swoją szpadę, Phoebusie, niech ją zobaczę.
— Dzieckoś — rzekł rotmistrz i uśmiechając się rapir swój wydostał z pochwy.
Cyganka obejrzała rękojeść, ostrze, z zachwycającą ciekawością przyglądała się znakom i cyfrom na stali, w końcu ucałowała ją i rzekła:
— Jesteś pałaszem dzielnego rycerza. Kocham mego kapitana.
Phoebus skorzystał znowu ze zręczności i złożył na pięknéj pochylonéj szyjce całus, na który się młode dziewczę zerwało kraśne jak wiśnia. Frollo zgrzytnął zębami w ciemnéj kryjówce.
— Phoebusie — szczebiotała cyganka — pozwól mi mówić. Przejdź się tak po pokoiku trochę, bym cię całego widziéć mogła, bym posłyszała dźwięk twoich ostróg. Ach, jakżeś piękny.
Rotmistrz powstał, zadość czyniąc jéj woli; swarzył niby, a uśmiechał się zadowolony.
— Ależ dziecko z ciebie!... No, a czy widziałaś mię w nowym paradnym żupanie?
— Niestety, nie — odpowiedziała cyganka.
— Ot to dopiéro ładne!
Phoebus usiadł znów przy niéj, ale już daleko bliżéj niż przedtém.
— Słuchaj-no, kochana moja...
Cyganka uderzyła go parę razy rączką po ustach, z dąskiem pełnym wdzięku, wesołości i zachwytu.
— Nie, nie, ani się waż. Nie chcę cię słuchać. Czy kochasz mię? Chcę, żebyś powiedział czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, aniele mojego życia! — zawołał rotmistrz przyklękując do połowy. — Krew moją, duszę moją, ciało moje, wszystko dla ciebie, wszystko za ciebie oddam. Kocham cię i nikogo innego w życiu mém nie kochałem!
Rotmistrz tyle razy frazes ów powtarza w rozmaitych podobnego rodzaju przypadkach, że go jednym tchem wyrzucił, nie uchybiwszy ani na włos pamięci. Na oświadczenie to namiętne, cyganka wzniosła ku powale zapylonéj, zastępującéj miejsce niebios pogodnych, spojrzenie pełne anielskiego uszczęśliwienia.
— O! — szemrała — chwila to, w któréj-by umrzéć należało!
Phoebus uważał, że „chwila” stosowniejszą jest owszem do nowego całusa, co téż zapewne i czynem okazał, o ile sądzić wolno z gwałtowniejszego jeszcze niż pierwéj wstrząśnienia Klaudyusza.
— Umrzéć — krzyknął rozkochany rotmistrz. — Co bo tam wygadujesz, aniołku mój drogi! Jeżeli kiedy, to teraz właśnie i żyć, chybaby Jowisz był ulicznikiem! Umrzéć na samym progu szczęścia i rozkoszy... klnę się na rogi bawole, żart byłby nie w porę... także!... Nie! posłuchaj-no mię, droga moja Similar... Esmenardo... Daruj, ale masz imię tak przedziwnie saraceńskie, że przeżuć go nie mogę. Ani sposób przedrzéć się przez tę gęstwinę.
— Mój Boże — wyszeptała biedna dziewczyna — a jam sądziła, że imię to jest ładne, przez to już choćby że niezwykłe. Ponieważ jednak nie podoba ci się, to mię nazwij inaczéj, Karusią naprzykład.
— No, nie będziesz-że przynajmniéj płakała o taką fraszkę! wypadnie do imienia się przyzwyczaić, to i basta. Niech-no się go raz na pamięć nauczę, a pójdzie jak z płatka. Słuchaj-że więc, droga moja Similar, ubóstwiam cię namiętnie. Kocham cię tak, że to aż cud, dalibóg! Znam panieneczkę, która w skutek tego schnie z zazdrości...
Zadraśnięte dziewczę przerwało:
— Któż taki?
— Co to nas ma obchodzić... kochasz mię?
— O!... — odrzekła.
— A no, to i wszystko. Zobaczysz jak ja cię kocham również. Niech mię tu na tém miejscu szatan Neptunus widłami swemi sporze, jeśli cię nie uczynię najszczęśliwszą istotą na świecie. Najmiemy sobie cichutki gdziekolwiek kącik, jak cacko wychuchany. Każę łucznikom mym przechadzać się paradnie przed twemi oknami. Są co do jednego na koniach, na złość łucznikom rotmistrza Mignona. Jedni granatniki, drudzy toporniki, inni bombardniki ręczni. Zaprowadzę cię na wielkie dziwowiska Paryża, do szopy na Rully. Ot cudo znakomite. Osiemdziesiąt tysięcy kołpaków zbrojnych; trzydzieści tysięcy zaprzęgów białych, kolczug i pancerzy; sześćdziesiąt siedem sztandarów cechowych; chorągwie trybunalskie, chorągwie izby rachunkowéj, chorągwie regimentarskie, płatnicze, skarbcowe; słowem poczet że aż w oczach ćmi. Zaprowadzę cię popatrzéć na lwy dworca królewskiego, które są zwierzętami dzikiemi. Wszystkie kobiety unoszą się nad tém.
Od kilku minut młode dziewczę, zatopione w myślach uroczych, marzyło przy dźwiękach głosu rotmistrza, nie słuchając, nie zważając na treść jego słów.
— O będziesz szczęśliwą jak królowa — ciągnął Phoebus, i jednocześnie rozplątywał zwolna kokardki stanika cyganki.
— Co pan najlepszego robisz? — krzyknęło dziewczę, ocknione nareszcie z upojeń słodkich tym akompaniamentem ręcznym.
— Nie — odrzekł Phoebus — mówiłem tylko, iż wypadnie ci porzucić wszystek ów strój dziwaczny i uliczny, gdy ze mną będziesz.
— Gdy z tobą będę, mój Phoebusie! — z uczuciem niewysłowioném powtórzyło dziewczę.
I znów zamilkło w głęboką zapadając dumę.
Rotmistrz, zachęcony powolnością dziewczyny, objął ją w pół bez oporu i począł cichemi marszami i kontrmarszami oprowadzać swe palce po szamerowaniach i spięciach kaftanika nieszczęśliwéj cyganki, czém niebawem doprowadził kołnierzyk dziewczęcia do takiéj pozycyi, że zdyszany Klaudyusz Frollo ujrzał występujące z pod tiulów śliczne gołe jéj ramie, pulchne, okrąglutkie, śniadawe, jako księżyce wypływający z mgieł na widnokrąg.
Esmeralda nie broniła się Phoebusowi. Nie zdawała się zwracać nań najmniejszéj uwagi. Oko walecznego rotmistrza pałało.
Nagle zwróciła się ku niemu:
— Phoebusie — rzekła z wyrazem nieskończonéj miłości — naucz mię swojéj religii.
— Religii mój? — huknął Phoebus śmiechem koszarowym. — Ja mam uczyć ciebie religii? Do miliona pik i samopałów! na cóż ci się przyda moja religia?
— Bo widzisz, jak ślub brać będziemy...
Twarz rotmistrza powlekła się pasmami zdziwienia, pogardy, niedbalstwa i żądzy swawolnéj.
— Tere fere kuku! — przerwał z pogwizdem — alboż się bez ślubu pobrać nie można?
Dziewczyna zbladła i głowę na pierś zwiesiła.
— Serduszko moje — jął czule Phoebus — co ci tam po głowie licho się błąka jakieś? Wielka sztuka ślub, zaręczyny, małżeństwo! alboż się więcéj przez to jest kochanym, że ksiądz ci po łacinie splunie na głowę?
Mówiąc to głosem jak mógł najsłodszym, podsunął się ku cygance niezmiernie blizko, ręce posłał znów na stanowisko raz zdobyte, i z okiem coraz bardziéj płomienném, ku sobie tulił smukłą i cienką kibić biednéj dziewczyny. Trudna rada, trzeba wyznać, że najwidoczniéj zbliżał się do jednego z owych momentów, w których sam nawet Jowisz takie i tyle głupstw popełnia, że zacny Homer zmuszony jest chmury przywołać na pomoc.
Klaudyusz tymczasem widział wszystko. Drzwiczki sklecone z dranie i klepek pozbijanych, które do szczętu przegniły, tworzyły szerokie przepusty dla dzikich jego spojrzeń. Człowiek ten, o cerze śniadéj, o szerokich barkach, skazany aż dotąd na surową klasztorna wstrzemięźliwość, drżał i kipiał na widok téj sceny miłosno-namiętnéj, cieniami nocy uwydatnionéj i zaostrzonéj. Młode i ładne dziewczę, rzucone na łaskę nieskromnego młodziana, lało mu w żyły ołów roztopiony. Wyobraźnia szalonemi dziwami wykończała mu obraz rzeczywisty, oko z zazdrosną lubieżnością wciskało się pod wszystkie te haftki, spięte czy rozpięte. Ktoby w tém położeniu mógł był widziéć twarz nędzarza, wpartą w deszczułki spróchniałe, mógł-by był sądzić, że patrzy na pysk tygrysa, spoglądającego z klatki na szakala pożerającego gazelę. rŹenice gorzały i tryskały mu jak rozpalone świece po przez szczeliny przegródki.
Naraz, jednym szybkim zwrotem ręki, Phoebus zdjął kołnierzyk z szyi i ramion cyganki. Biedne dziecię, wciąż blade i zamyślone, skoczyło jak ukropem zlane; w sekundzie jednéj znalazło się na przeciwległym końcu izdebki, zdala od przedsiębiorczego wojaka, a rzuciwszy okiem na pierś swą obnażoną do połowy, zapłoniona, zmięszana i niema z upokorzenia, skrzyżowała u ramion ręce przecudne. Gdyby nie płomień oblewający jéj jagody, rzekłbyś, patrząc na jej milczenie i nieruchomość: posąg Wstydliwości. Oczy miała spuszczone.
Zręczny atak rotmistrza odkrył tymczasem tajemniczy amulecik, zawieszony na szyi dziewczyny.
— Cóż to za szkaplerzyk! — spytał kawaler, korzystając z okoliczności, by napowrót zbliżyć się do urażonéj cyganki.
— Nie ruszaj pan! — odpowiedziała żywo — to moja ochrona. Przez nią to odnajdę rodzinę, jeśli tylko godną tego będę. Ach, zostaw mię, odejdź odemnie, panie. Matko, biedna moja matko, gdzieżeś? Ratuj mię, matko! Łaski, miłosierdzia, panie Phoebusie! Oddaj mi, proszę, kołnierzyk!
Phoebus się cofnął i rzekł tonem chłodnym:
— E, mościa panno, widzę, doskonale teraz widzę, że mię wcale nie kochasz.
— Ja go nie kocham! — jękło dziewczę nieszczęśliwe, rzucające się jednocześnie ku rotmistrzowi, którego obok siebie posadziła. — Ja cię nie kocham, Phoebusie mój? Cóż to znowu wymyślasz, złośniku, żeby mi serce krwawić? O kiedy tak, bierz mię, zabieraj, zabieraj wszystko! Rób co ci się podoba ze mną, jam twoja. Na co mi szkaplerze, na co mi matka? ty mi teraz matką, bo cię kocham. Phoebusie! Phoebusie mój najdroższy, czy widzisz mię? to ja, patrz; to ta mała, któréj ty raczysz nie odpychać, mała, co cię przychodzi, sama przychodzi szukać. Dusza ma, życie, ciało me, osoba, wszystko do ciebie należy, wszystko jest rzeczą twoją, mój panie, mój rycerzu. Żenić się nie chcesz? nudzi cię ślub? to i bez ślubu się obejdzie. Bo i czém-że wreszcie jestem, ja, nędzna dziewczyna uliczna, gdy ty mój, Phoebusie, ty panicz, szlachcie, oświecony. Ot zachciało się cygance! szalona! tancerka za rotmistrza! Nie, nie, Phoebusie; będę twoją niewolnicą, twoją zabawką, igraszką twoją, gdy zapragniesz, dziewczyną do ciebie należącą. Do tegom-że tylko i stworzona. Odpychana, pogardzana, lżona? cóż ztąd, jeśli kocham? Będę najdumniejszą i najszczęśliwszą z kobiet. A gdy postarzeję lub zbrzydnę, Phoebusie, gdy już nie będę godną cię kochać panie, ty mię i wtedy od usług nie odpędzisz. Inne ci szarfy haftować będą, mnie służącéj, staranie o nich powierzysz. Czyścić ci będę ostrogi, wypylać suknie, błoto z obuwia twego oskrobywać. Wszak prawda, Phoebusie mój, że cię na tyle litości stanie? A tymczasem, masz mię! masz całą, jak oto widzisz! kochaj mię tylko! Nam cygankom — nam niczego téż więcéj i nie trzeba, nad swobodę a miłość!
Wraz z temi słowy, zarzuciła ręce na szyję wojaka; spoglądała nań od dołu ku górze, błagalnie, łzami perląc uśmiech rozkoszy. Pierś jéj dziewicza dotykała żupana i twardych złoceń rotmistrza. Łamała mu się na kolanach ciałem na pół-obnażoném. Kapitan, upojony, przycisnął usta płomienne do jéj pięknych afrykańskich ramion. Dziewczę młode, z głową odrzuconą, ze wzrokiem błąkającym po powale izby, wiło się drżące od palącego tego całusa.
Nagle, po nad głową Phoebusa ujrzała drugą twarz jakąś, obcą, straszną; śród bladych, pozieleniałych, konwulsyjnie powykrzywianych jéj rysów i cieniów, palił się wzrok potępieńczy. Tuż przy szatańskiém obliczu sterczała ręka pobłyskująca puginałem. Była to twarz i ręka Klaudyusza; złamał drzwi i stanął tu. Phoebus nie mógł go postrzedz. Dziewczę skamieniało na widok téj poczwary, jako gołąbka, kiedy wznosząc główkę do góry spotka się ze wzrokiem jastrzębia, mierzącego w jéj gniazdko okrągłemi swemi oczami.
Nie zdołała już nawet krzyknąć. Dojrzała zaledwo, że się żelazo nad Phoebusem usunęło i podniosło, purpurową parą otoczone.
— Przekleństwo! — jęknął rotmistrz i padł.
Ona omdlała.
W chwili, gdy się powieki nieszczęśliwéj zmykały, gdy ostatnie brzaski pojęcia i bólu w niéj gasły, zdało się jéj, że poczuła na ustach jakby pieczęć ognistą, pocałunek jakiś piekielny, gorętszy od czerwonego żelaza kata.
Przyszedłszy do przytomności, ujrzała się otoczoną żołnierzami straży nocnéj; wynoszono kapitana ociekającego krwią, widziadło straszne znikło; okno w głębi izdebki, wychodzące na rzekę, było na oścież otwarte; oglądano podjętą z posadzki opończę, należącą jak wnoszono do ofiary. Na około rozlegały się szepty:
— Czarownica jakaś zasztyletowała rotmistrza z pocztu łuczników Króla Jegomości.


KSIĘGA ÓSMA.

I.Talar przemieniony w liść suchy.

Gringoire i cały Dziedziniec-Cudów w śmiertelnym zostawały niepokoju. Od miesiąca przeszło nie wiedziano, gdzie się podziała Esmeralda, co niezmiernie smuciło księcia cyganów i jéj przyjaciół z żebraczego państwa; ani gdzie się podziała koza tancerki, co podwajało boleść Gringoire’a. Pewnego wieczora dziewczę znikło i odtąd nie dawało już znaku życia. Wszelkie poszukiwania bezskutecznemi się okazały. Kilku złośliwców utrzymywało, snać dla dokuczenia Gringoire’owi, że wieczora owego spotkali cygankę w okolicach mostu Św. Michalskiego, idącą w towarzystwie jakiegoś wojaka; „małżonek wedle strzaskanego dzbana“ był atoli filozofem niewiernym, i sam zresztą wiedział lepiéj niż ktokolwiek, do jakiego dziwactwa żonka jego zakochaną była w niewinności. Miał był możność i sposób dokumentnie osądzić, jak nieprzepartą była wstydliwość, wynikająca z kombinacyi dwóch takich potęg, jak cnota dziewicy i cudowna własność amuleta; z matematyczną tedy ścisłością obliczył opór skromności panieńskiéj, podniesionéj do drugiego stopnia. Z téj strony był więc spokojnym.
Bezpośrednim wszakże skutkiem obrachowań Gringoire’a było to, że nie umiał sobie wytłómaczyć zniknięcia Esmeraldy. Głęboka tęsknota go opanowała. Byłby schudł, gdyby to było rzeczą możliwą. Zapomniał o wszystkiém, nawet o swojém zamiłowaniu do literatury, nawet o wielkiém swém dziele De figuris regularibus et iregularibus, które obiecywał sobie wytłoczyć zaraz za pierwszym uzbieranym groszem (gdyż o niczém więcéj nie śnił jak o druku, od chwili kiedy mu wpadł w oczy Didascolon Hugona z St.-Victor, odbity sławnemi czcionkami Windelina Spirskiego).
Dnia pewnego, gdy smutny wałęsał się po mieście, ujrzał tłumy cisnące się do jednéj z bram Pałacu Sprawiedliwości. Stał właśnie w pobliżu Wieży kryminalnéj.
— Cóż to tam takiego? — spytał młodzieńca, który ztamtąd wychodził.
— Nie wiem, łaskawy panie — odrzekł młody człowiek. — Powiadają, że sądzić będą kobietę jakąś, zbrodniarkę, która zamordowała rycerza. Że zaś w sprawie téj są podobno i czary, więc téż i biskup z officyałem wścibił w nią swoje trzy grosze; ztąd brat mój, archidyakon Jozajski, dnie całe tam spędza. Chciałem z nim właśnie pomówić, ale nie mogłem się dostać z powodu tłumów: wcale mi to nie na rękę, gdyż potrzebuję pieniędzy.
— Niestety, panie — powiedział Gringoire — żałuję mocno, że się wierzycielem twym stać nie mogę; kieszenie mam podziurawione to prawda, lecz bynajmniéj nie przez dukaty.
Nie śmiał oznajmić młodzieńcowi, że zna jego brata archidyakona, którego przez zapomnienie godne pożałowania, nie odwiedzał od czasu zajścia w katedrze,
Żak poszedł w swoją stronę, Gringoire zaś jął postępować za tłumem, pnącym się na schody wielkiéj izby trybunalskiéj. Uważał, że nie tak przeciw melancholii nie działa, jak proces kryminalny, a to z racyi niezmiernie pociesznéj zwykle głupoty sędziów. Gromady, w które się wmięszał milczące, szły naprzód i łokciami się szturchały. Po nieznośnie powolnéj tupaninie krok za krokiem, po przez długi ciemny korytarz, wijący się skróś pałacu jakoby kanał kiszkowy starożytnego gmachu. dostał się do nizkich podwoi wychodzących na wielką komnatę. Wysoki wzrost Gringoire’a pozwolił mu obejrzéć izbę po nad głowami zbierowiska.
Obszerna komnata, osłonięta pomrokiem, wydawała się obszerniejszą jeszcze. Dzień miał się ku schyłkowi; długie ostrołukowe okna zaledwo przepuszczały z zewnątrz blade promienie, niknące pierwéj, nim się dostały do sklepienia, bujnie i gałęzisto opchanego splotami figur i scen rzeźbionych, które się jakby poruszały i majaczyły w cieniu. Rozstawione po stołach świeczniki tu i owdzie były już zapalone, rzucając światło na głowy pisarzów zasuniętych za stosy papierów. Tylną część komnaty zajmował tłum; na prawo i lewo miałeś ławy, na których i za któremi rozwijały się surowe postacie w sutannach; w głębi, na podwyższeniu, liczne gromady sędziów, których ostatnie szeregi kryły się w ciemnościach; oblicza nieruchome i złowrogie. Ściany zasiane były herbownemi liliami bez miary i końca. Po nad sędziami niewyraźnie się rysował wielki krucyfiks. Piki i halabardy sterczały gdzieś okiem rzucił, ostrza ich płomykowo pobłyskiwały od świateł.
— Panie — odezwał się Gringoire do sąsiada — co to są za osobistości, tam oto roztasowane jak prałaci na soborze?
— Są to, proszę waszmości — odpowiedział zagadniony — konsyliarze izby wielkiéj, na prawo; zaś tam na lewo, to konsyliarze śledczy; mistrze w togach czarnych i dygnitarze w togach czerwonych.
— A po nad nimi — pytał dalej Gringoire — ten oto jegomość opasły, spocony jak wieprz, któż to taki?
— To jaśnie wielmożny marszałek trybunału.
— Te zaś barany z tyłu za nim? — ciągnął poeta, nie mający, jakeśmy przed chwilą nadmienili, zbyt wielkiego nabożeństwa do władz sądowniczych. Zostawało to zapewne w niejakim związku z urazą, którą w swém sercu przechowywał do Pałacu Sprawiedliwości, za swe niepowodzenie dramatyczne.
— Są to panowie referendarze dworu królewskiego.
— A przed marszałkiem, o stopień niżéj, odyniec ów?
— To wielmożny pisarz wielkiéj izby trybunalskiéj,
— A na prawo, ten tam krokodyl?
— Mistrz Filip Lheulier, adwokat Króla Jegomości nadzwyczajny.
— A na lewo, ten gruby kot czarny?
— Mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski przy sądzie duchownym, z delegatami kanonii katedralnéj.
— No dobrze, miłościwy panie — rzekł Gringoire — lecz cóż oni, jegomościowie ci wszyscy, porabiają tutaj?
— Sądzą.
— Kogo sądzą? nie spostrzegam oskarżonego.
— Oskarżonym, proszę waszmości, jest kobieta. Nie możemy jéj ztąd widziéć. Odwróconą jest do nas tyłem, a zakrywają ją przed nami tłumy. Aha, czy spostrzegasz waszmość? jest ona śród tego tam karcza halabard.
— Cóż to za kobieta? — pytał Gringoire. — Czy nie wiesz waszmość, jak się nazywa?
— Nie, panie; tylkom co przybył. Dorozumiewam się jeno, że są w tém jakieś gusła czy czary, bowiem officyał obecnym jest przy rozprawach.
— To wiadomo! — powiedział nasz filozof — ujrzymy wszystkich tych jegomościów w sukienkach, jak ludzką krew ssać będą. Widowisko to jak i każde inne.
— Mości panie — zauważył sąsiad — alboż nie znajdujesz waszmość, że mistrz Jakób Charmolue ma wyraz twarzy bardzo łagodny?
— Hm — odrzekł Gringoire. — Nie ufam łagodności o nozdrzach śpiczastych i cieniutkich wargach.
W tém miejscu publiczność nakazała milczenie rozmawiającym. Słuchano niezmiernie ważnego zeznania.
— Jaśni panowie — mówiła z pośrodka sali staruszka, któréj postać do tego stopnia w łachmany była uwikłaną, że się zdawała być jedną chodzącą szmatą — panowie jaśnie oświeceni! zdarzenie to niemniéj prawdziwe, jak prawdą jest, że się nazywam Falurdelową, od lat czterdziestu zamieszkałą na moście Ś-go Michała Archanioła, za co najregularniéj opłacam podatki, myta i czynsze, tuż naprzeciwko domu sławetnego Tassin-Caillarta, farbiarza, co jest od strony przypływu wody. Biedna staruszka dzisiaj, ładna niegdyś dziewucha, panowie! Od dni już kilku mówiono mi: „Ej ej, Falurdelowa, nie warcz kółkiem tak do późnéj nocy; umie djabeł rogami czesać kądziel bab starych. Rzeczą jest niezawodną, że mnich kłótliwy, upiór w postaci księdza, błąkający się łońskiego lata koło Temple, włóczy się teraz po Starém-mieście. Pilnuj się Falurdelowo, by do twych drzwi nie zapukał. Jednego wieczora przędę sobie kądziel; naraz słyszę ktoś stuka. Pytam, kto? Poczęło kląć. Otwieram. Weszło dwóch ludzi. Czarny z rycerzem wysokim. Widziałam tylko oczy czarnego; dwa rozpalone węgle. Nie więcéj tam nie było, jedna czapka i opończa. Mówią tedy do mnie: „Izba Ś-téj Marty.“ Jest-to jaśni panowie komora moja górna, najschludniejsza. Dają mi talara. Chowam go do szuflady i powiadam: „Będzie za co kupić jutro flaków w rzeźni Gloriette.“ Wschodzimy na górę. Gdyśmy przybyli do komory, zanim-em się odwróciła, już czarny znikł jak dym. Zgiń maro, przepadnij. To mię trochę zastanowiło. Rycerz tymczasem, piękny jak królewicz jaki albo kasztelan, spuszcza się ze mną po drabince. Wychodzi. Nie uprządł-byś garstki kądzieli, gdy wrócił. Z nim młoda ładna dziewczyna, laleczka, cacko prawdziwe, któreby jak słoneczko błyszczało, gdyby jéj czepeczek kto włożył. Miała z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, już nie wiem. To dało mi do myślenia. Dziewczyna, to nie moja sprawa, ale kozioł! Nie lubię tych zwierząt, mają brodę i rogi. Podobne to do chłopów. A przytém zdaleka sobotą pachnie, Nie rzekłam jednak ani słówka. Dali-ć talara. Co, czy nie słusznie, panie sędzio? Prowadzę dziewczynę i kapitana do komory na górę, i zostawiam samych, to jest z kozłem. Schodzę i zasiadam do kądzieli. Trzeba wiedziéć, że dom mój układa się z dwóch pięter, pierwszego i drugiego: tyłem obrócony do rzeki, jak i wszystkie domy mostu, a okno pierwszego piętra i okno drugiego wychodzą na wodę. Zabrałam się tedy najspokojniéj do przędzenia. Nie wiem dlaczego myślałam ciągle o czarném widziadle, które mi ten kozieł wbił do łba jeszcze bardziéj; a i piękna dziewczyna trochę za dziwacznie upstrzoną była. Raptem, gdy sobie tak myślę, słyszę krzyk na górze, a razem uderza coś po szybach, i okno się otwiera. Biegnę czém prędzéj do swego okienka na dole, patrzę, jakaś czarna massa miga przed oczyma i do wody wpada. Było to widmo przebrane po mnisiemu. Księżyc świecił jak we dnie. Widziałam dobrze. Płynęło ku Staremu-miastu. Wtedy, drżąc cała, wołam na straż. Ichmościowie z patrolu nocnego wchodzą, i nie wiedząc nawet o co chodzi, w pierwszéj chwili, że byli podochoceni, poczęli mię tłuc. Ale im wytłómaczyłam. Idziemy na górę i cóż znajdujemy? oto biedna moja komora cała we krwi; kapitan rozciągnięty jak długi z puginałem w szyi; dziewczyna niby martwa; kozioł skacze jak szalony. „Masz tobie, powiadam, będzie na cały tydzień mycia. Posadzka sposoczona, wypadnie wyskrobywać, a to nie żart.“ Wyniesiono rycerza — biedny młody człowiek!... i dziewczynę rozchrestaną, jak matka narodziła. Poczekajcie. Najgorszém ze wszystkiego jest to, że nazajutrz, gdym poszła do szuflady wziąść talara na flaki, znalazłam tylko na jego miejscu listek suchy.
Stara zamilkła. Szmer zgrozy rozległ się po całéj izbie.
— Owo. widziadło, ów kozieł, wszystko to strasznie jakoś czarami trąci — odezwał się jeden z sąsiadów Gringoire’a.
— A ten-że liść suchy! — wtrącił drugi.
— Nie ulega najmniejszéj wątpliwości — wnioskował trzeci — że wiedźma utrzymuje stosunki z marą zaklętą, i wspólnie rycerstwo obierają.
Samemu Gringoireowi nie wiele już brakło, by całą tę sprawę uznał za okropną i prawdopodobną.
— Mościa Falurdelowo — rzekł pan Marszałek solennie — czy nie więcéj nie masz do powiedzenia sprawiedliwości?
— Nie, jasny panie — odparła starocie — to chyba jeszcze, że w podaniu dom mój nazwano lepianką krzywą i smrodną, co jest szkaradnie obraźliwém powiedzeniem. Domy mostowe nie mają buńczucznéj postawy, to prawda, bowiem ludu przepaść w nich się mieści, ale to wszakże jednakowoż nie przeszkadza nawet rzeźnikom tam mieszkać, którzy są ludźmi wcale nie biednemi, i żonatym z pięknemi białogłowami, które się noszą schludnie i ochędożnie.
Powstał dygnitarz, który na Gringoirze uczynił był wrażenie krokodyla.
— Dość! — rzekł. — Upraszam wysokie zgromadzenie i sądy nie tracić z uwagi, że znaleziono puginał przy oskarżonéj. Urodzona Falurdelowo, czy przyniosłaś ów liść, w który się przemienił talar dany ci przez złego ducha?
— Tak, wielmożny panie — odpowiedziała; — odszukałam takowy.
Jeden z woźnych doręczył zasuszony listek krokodylowi, który ponuro strząchnąwszy głową, przesłał go prokuratorowi królewskiemu przy sądzie kościelnym, tak, że w ten sposób izba cała mogła mu się choć zdala przyjrzéć.
— Liść to brzozowy — zauważył mistrz Jakób Charmolue. — Nowy dowód czarnoksięztwa.
Jeden z konsyliarzów głos zabrał:
— Świadku, dwóch ludzi jednocześnie weszło do twego mieszkania. Człowiek w czerni, który znikł ci naprzód z oczu, a późniéj płynął Sekwaną w ubraniu zakonném, oraz człowiek rycerskiego stanu. Któryż z nich doręczył ci talara?
Stara pomyślała chwilkę, poczém odrzekła:
— Człowiek rycerskiego stanu.
Rumor podniósł się po nad głowami tłumu.
— A! — pomyślał Gringoire — to mi nieco osłabia powzięte przekonanie...
Mistrz Filip Lheulier, nadzwyczajny adwokat królewski, powstał wraz znowu ze swego stolca, i mówił:
— Czuję się w obowiązku przypomniéć i przypominam sądom wysokim, jako w zeznaniu spisaném na śmiertelnéj pościeli, zamordowany rycerz oświadczył, że miał był niejasne pojęcie, w chwili gdy go człowiek w czerni nadszedł, iż to mógłby bardzo być tajemniczy ów mnich kłótliwy, dodając, że tenże silnie go namawiał, iżby w poufałość zaszedł z oskarżoną; a na uwagę jego, rotmistrza, że był bez pieniędzy, wcisnął mu talara do ręki, którym rzeczony rotmistrz opłacił Falurdelową. Owóż, talar był monetą piekielną.
Uwaga ta zdawała się stanowczo i całkowicie rozpraszać wszelkie wątpliwości Gringoire’a i innych sceptyków izby posłuchalnéj.
— Prześwietni sędziowie mają przed sobą dokumenta należyte — dodał wielki mówca królewski siadając — mogą zatém rozejrzéć się w deklaracyi Phoebusa de Châteaupers.
Na odgłos tego imienia podniosła się oskarżona; głowa jéj górowała nad zbiorowiskiem. Gringoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była jak trup bladą; jéj włosy, niegdyś tak wdzięcznie splecione i sekinami poprzedzierzgane, spadały w nieładzie; usta miała sine, oczy przerażająco wpadłe... Niestety!
— Phoebus! — rzekła, jakby nieprzytomnie — gdzież jest Phoebus? O jaśni panowie! raczcie powiedziéć, zanim mnie zabijecie, czy żyje on jeszcze?
— Milcz waśćka — odrzekł marszałek izby — nie możemy się tém zajmować.
— O, przez litość! powiedzcie, czy Phoebus jest przy życiu? — nastawała biedaczka, składając piękne swe rączęta wychudłe. I posłyszano jak słowom tym wtórował wzdłuż jéj sukienki dźwięk łańcuszków więziennych.
— No więc cóż? — odparł sucho adwokat królewski — umiera właśnie. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa usunęła się na ławkę, bez głosu, bez łez, żółta jako posąg z wosku.
Marszałek nachylił się ku urzędnikowi siedzącemu o parę stopni niżéj, u podnóża majestatu trybunalskiego, w kołpaku złoconym, w szacie czarnéj, z łańcuchem na szyi i laską w ręku:
— Woźny, każ wprowadzić wspólniczkę oskarżonéj.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę drzwiczek pobocznych, które się otwarły, i ku wielkiemu wzruszeniu Gringoire’a, dały przejście prześlicznemu stworzeniu o wyzłacanych rogach i kopytkach. Powabna istotka zatrzymała się chwilkę na progu, i wyciągnęła szyjkę, jakoby z wierzchołka skały spozierała przed siebie na widnokrąg niezmierzony. Naraz spostrzegłszy cygankę, wywinęła młynka po nad stołem i głowami pisarzów trybunalskich, stanęła na równe nóżki, i za drugim z kolei zamaszystym zawrotem znalazła się u kolan swéj pani; poczém zatoczyła się przymilająco u jéj stóp, najwidoczniéj prosząc o słówko lub kares; ale oskarżona pozostała nieruchomą, i biedna Dżali jednego nawet jéj spojrzenia nie otrzymała.
— Ale ba! — odezwała się stara Falurdelowa — toć to owa szkaradna bestya; doskonale poznaję je obie.
Wystąpił Jakób Charmolue:
— Za pozwoleniem prześwietnéj izby, przejdziemy teraz do badania kozy.
Była to w rzeczy saméj druga obwiniona. Nie prostszego na owa czasy jak proces o czarodziejstwo, wytoczony zwierzęciu. W rzędzie innych, znajdujemy w rachunkach kasztelanii za rok 1466 ciekawy szczegół kosztów sądowych, niejakiego Gillet Soulart i należącéj do niego maciory, „ściętych za ich niecnotliwość w Corbeal.“ Wszystko tu znajdziesz, wydatek na jamy dla umieszczenia maciory, pięćset wiązek podściołu wziętego w porcie Morsant, trzy miarki wina i chléb, ostatni posiłek skazanego bratersko podzielony z katem, aż do jedenastu dni chowu i karmu dla maciory, po ośm denarów paryzkich na dobę. Lecz co to proces zwierzętom! Niekiedy posuwano rzecz daléj jeszcze. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika-Dobrodusznego naznaczają ciężkie kary na widma płomieniste, któreby sobie pozwoliły w powietrzu się pokazywać...
Prokurator przy sądzie kościelnym zawołał tymczasem uroczyście:
— Jeżeli szatan, który tę kozę opętał i przed żadnemi egzorcyzmami ustąpić nie chciał, upierać się będzie przy swych sprawkach i bezeceństwach, prześwietny trybunał niemi trwożąc, my go uprzedzamy, że zmuszeni będziemy użyć szubienicy lub stosu.
Gringoire’owi pot zimny wystąpił na czoło. Charmolue wziął bowiem właśnie z poblizkiego stołu góralski bębenek cyganki i podsuwając takowy w pewien znany sposób kozie, zagadnął ją:
— Która teraz godzina?
Koza popatrzyła nań rozumnie, podniosła złocone kopytko i siedem uderzeń wyliczyła. Była w rzeczy saméj godzina siódma. Poruszenie trwożne obiegło tłumy. Gringoire nie mógł wytrzymać.
— Ależ się gubi, stworzenie biedne! — krzyknął głośno — wszak widzicie, że sama nie wié co czyni.
— Milczéć prostactwu tam w końcu izby! — gwizdnął ostro woźny.
Jakób Charmolue za pomocą takich samych obrotów bębenka, kazał kozie robić rozmaite inne sztuczki co do daty dnia, miesiąca, i t. p. czego czytelnik był już świadkiem. I rzecz szczególna! dziwném jakiémś złudzeniem optyki, w rozprawach sądowych dość, zkądinąd często się zdarzającém, ci sami widzowie, którzy być może niejednokrotnie oklaskami przyjmowali na placach niewinne psoty Dżali, przerażali się niemi teraz pod sklepieniami pałacu Sprawiedliwości. W kozie widocznie zły duch siedział.
Cóż dopiéro mówić o wrażeniu, jakiém publikę przejął widok, gdy prokurator królewski wypróżnił na posadzkę pewien skórzany woreczek, napełniony ruchomemi literami, wiszący zwykle na szyi Dżali, a koza, jakby na to tylko czekając, poczęła łapką swą wysuwać z alfabetu i porządkiem układać te właśnie głoski, które potrzebne były do utworzenia fatalnego słowa: Phoebus!... Djabelskie knowania, których rotmistrz padł ofiarą, pokazały się dowiedzionemi w sposób nieprzeparty, jak na dłoni, a cyganka zgrabna i miluchna, ta tancerka do niedawna jeszcze zachwycająca przechodniów wdziękami swemi, była najwyraźniéj, w oczach wszystkich, najpoczwarniejszą upiorzycą.
Ona sama nie dawała zresztą najmniejszego znaku życia; ani łaszące się figle Dżali, ani pogróżki urzędu, ani głuche złorzeczenia publiki, nie się już nie przedzierało do jéj myśli.
Żeby ją z tego letargu obudzić, trzeba aż było bezlitośnego szarpnięcia strażnika; marszałek nawet zmuszonym był nastroić głos na wysoką i solenną nutę:
— Dziewczyno, jesteś z plemienia cygańskiego, oddana praktykom i szalbierstwom nieczystym. W zmowie z kozą opętaną przez złego ducha, tu przed kratki sprawiedliwości powołaną, zamordowałaś i zasztyletowałaś, za współudziałem potęg ciemności, przy pomocy uroków i praktyk, rotmistrza od łuczników pocztu Króla Jego Mości, Phoebusa de Châteaupers. Zawsze-li temu uporczywie zaprzeczasz?
— Okropność! — wołało dziewczę kryjąc twarz w dłoniach — Phoebusie mój! Phoebusie!... O, to piekło!
— Zaprzeczasz temu wciąż? — pytał marszałek chłodno.
— Czy zaprzeczam? — jękło dziewczę z mocą przerażającą.
Powstała, wzrok jéj skrzył się.
Marszałek ciągnął raźnie i stanowczo:
— W takim razie, jakże wytłómaczysz ciążące na tobie fakta?
Odrzekła głosem urywanym:
— Powiedziałam już. Nie wiem. To jakiś zakonnik, ksiądz, którego nie znam; mnich piekielny co mię prześladuje.
— Właśnież — jął sędzia — mnich zaklęty, widmo zakapturzone, upiór.
— O panowie! litość miéjcie! jam prosta dziewczyna...
— Cygańskiego rodu — dodał sędzia.
Mistrz Jakób Charmolue ozwał się ze słodyczą:
— Zważywszy na bolesny upór obwinionéj, wnoszę zastosowanie tortury.
— Zezwalam — rzekł marszałek.
Nędzarka drgnęła całém ciałem. Wstała wszakże na rozkaz halabardników, i poprzedzona przez mistrza Charmolue i delegatów officyała, skierowała się krokiem dość siebie pewnym między dwoma wyciągniętemi sznurami straży, ku nizkim podwojom, które się przed nią błyskawicznie rozwarły, i wraz za nią zamknęły; na stroskanym Gringoirze zrobiło to wrażenie potwornéj paszczy pożerającéj biedną istotę.
Gdy znikła, rozległa się w sali skarga żałosna. Był to płacz Dżali.
Posłuchanie zostało zawieszone. Jeden z konsyliarzów, który zwrócił był uwagę przewodniczącego na to, że panowie sędziowie byli zmęczeni, i że czekać na skończenie procedury torturowéj byłoby za długo, otrzymał od marszałka odpowiedź, iż dygnitarz powinien umiéć poświęcać się dla swych obowiązków.

— A głupie i niedorosłe paskudztwo! — rzekł jakiś sędzia posiwiały — skazywać siebie wtedy na pytałki, gdy nikt jeszcze nie wieczerzał.

II.Dalszy ciąg o talarze przemienionym w liść suchy.

Po przejściu kilkunastu stopni na dół i pod górę, wzdłuż lochu tak ciemnego, że go nawet śród dnia białego trzebaby pochodniami oświecać, Esmeralda, otoczona wciąż strażą posępną, wepchniętą została przez pachołków starościńskich do jakiéjś izby okropnéj. Izba ta, okrągłego kształtu, zajmowała dolną część jednéj z grubych owych baszt, które podziśdzień jeszcze przerzynają, pnące się w górę, pokłady nowożytnego budownictwa, jakiemi Paryż młody pokrył Paryż dawny. Nie było okien w ciężkiém tém podwalu; nie było innego otworu, okrom wejścia nizkiego, ohukanego uderzeniami krępych drzwi żelazem kutych. Ale światła nie brakło tu bynajmniéj; piec wydrążony w grubym kamiennym murze ziajał żywo i mocno rozpalonym ogniem, zapełniając przysadzistą izbę purpurowemi swemi odblaskami i zatapiając w gorącéj powodzi świateł, mizerny promyk świeczki stojącéj na uboczu. Żelazna krata, służąca do zamykania pieca, podniesiona w chwili obecnéj, spodniemi tylko kolcami zasłaniała otwór pieca, buchającego czerwonemi promieniami na ciemne ściany pękatéj jaskini, tak, iż ostry i szczerbaty szereg tych zębów czarnych czynił roziskrzone owe zarzewisko podobném do gardzieli średniowiecznych, legendowych smoków, rzygających płomienie. Przy tém to oświetleniu, ujrzała uwięziona porozrzucane po całém podwalu narzędzia okropne, których użytku ani się domyślała. Po środku leżał materac skórzany, rozciągnięty na saméj prawie posadzce; na tapczan ów spadał gruby pierścieniasty i węzełkowy rzemień, uczepiony do miedzianego kółka. które w zębach trzymał potwór płaskonosy, rzeźbiony w wiązadłowym kluczu sklepienia. Szczypce, obcęgi, szerokie zaostrzone widła, zapełniały bezładnie wnętrze pieca i czerwieniły się na rozżarzonych węglach. Krwawe pasy ognistych odbryzgów porozwieszane na garbatych ścianach téj huty, rumieniły samą jedynie kupę przedmiotów ohydnych i strasznych.
Piekło owe zwało się po prostu „Chambre de la question“, izbą tortur.
Na łożu siedział rozwalony i w boki podparty Pierrot Torterue, dręczyciel przysięgły. Dwaj jego pachołkowie, mruki o twarzach szerokich, w skórzanych fartuchach, w zgrzebnych kurtach i sząrawarach, przewracali żelaztwo w piecu.
Daremnie się biedna dziewczyna siliła na odwagę; gdy weszła do izby strach ją zdjął niewysłowiony.
Halabardnicy starosty pałacowego wyciągnęli się w szereg po jednéj stronie; po drugiéj stanęli delegaci officyała. Pisarz umieścił się w kątku za stolikiem i kałamarzem. Mistrz Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z wyrazem niezmiernie słodziutkim.
— Drogie moje dziecię — rzekł — obstajesz więc przy przeczeniu?
— Obstaję — odpowiedziała głosem już gasnącym.
— W takim razie — począł Charmolue — bardzo nam będzie boleśnie, lecz musimy pytać z większym nieco naciskiem, niżbyśmy sobie życzyli. Racz łaskawie pofatygować się i usiąść na tém oto łożu.... Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca panience i drzwi zamknij.
Pierrat powstał warcząc.
— Jeżeli drzwi zamknę — odparł szorstko — to mi w piecu wygaśnie.
— A no, mój kochany — łagodnie wymówił Charmolue — to nie zamykaj.
Esmeralda wszakże nie ruszała się z miejsca. Łoże to skórzane na którém się tylu łamało nędzarzy, przerażało ją. Strach do szpiku kości chłodem ją przejmował; stała tak, drżąca, osowiała, bez przytomności prawie. Na znak Charmolue dwaj pomocnicy przysięgłego mistrza porwali ją i posadzili na łożu. Krzywdy dotkliwszéj nie zrobili wcale; w chwili jednak, gdy się jéj dotknęli, w chwili gdy pod sobą poczuła skórzany tapczan, wydało się nieboraczce, że wszystka krew zbiegła jéj naraz do serca. Wzrokiem obłąkanym powiodła po izbie. Wyobraziło się jéj, że ze wszech stron naraz powstały, ku niéj szły, po całém się ciele rozlazły, kąsając i szczypiąc, wszystkie te krzywe i potworne wymysły tortur, które śród rozmaitych narzędzi, jakie dotychczas w swém życiu widziała, były tém czém są nietoperze, stonogi i pająki śród ptastwa, drobiu lub bożych krówek ludzkości.
— Gdzie jest lekarz? — spytał Charmolue.
— Jestem — odpowiedział głos z pod czarnéj sutany, któréj dotąd cyganka nie spostrzegła.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Mościa panno — począł znów najuprzejmiéj prokurator królewski przy sądzie duchownym — po raz trzeci cię zapytuję, azali wciąż zapierasz się czynów, o jakie jesteś oskarżoną?
Tym razem zaledwo się zdobyła na potwierdzający znak głową. Słowa już zabrakło.
— Zapierasz się? — powtórzył Jakób Charmolue. — A więc! lubo doprowadza mię to do rozpaczy, trzeba mi spełnić powinność mojego urzędu.
— Panie prokuratorze królewski — opryskliwie wtrącił Pierrat — od czego zacząć?
Charmolue wahał się sekund parę, z dwuznaczném zakłopotaniem poety szukającego rymu.
— Od dwu-soszniczka — powiedział wreszcie.
Nieboraczka tak głęboko uczuła się być opuszczoną od Boga i ludzi, że głowa jéj opadła na pierś jako coś martwego, nie posiadającego żadnéj już w sobie siły.
Dręczyciel i lekarz zbliżyli się do niéj jednocześnie. Dwaj zaś pachołkowie zabrali się natychmiast do szperania w ohydnéj zbrojowni. Na oddźwięk okrutnego żelaztwa, nieszczęśliwe dziécię drgnęło, jako ciało martwe pod iskrą bateryi galwanicznéj. — „O! — zaszemrała tak cicho, że nikt jéj nie posłyszał — o mój Phoebusie!“ Poczém znów zapadła w nieruchomość i milczenie marmurowe. Widok ten przeszyłby każde niezawodnie serce, oprócz serc sędziów. Gotów byłeś myśléć, że tu szatani nie ludzie zabrali się do badania duszy grzesznéj, śród łunami zasnutéj przedsieni piekieł. I nędzném tém ciałem, rzuconém na bezecne a przerażające mrowisko pił, kół, kabłęków, wrzecion, istotą ową ciśniętą na pastwę twardéj pieszczoty katów i obcęgów, któż był? oto stworzenie słabe, drobne, kruche, ziarnko prosa ledwo dojrzalne śród świata, dane przez sprawiedliwość ludzką do zmełcia straszliwym żarnom tortury.
Tymczasem żylaste ręce pomocników Pierrata Torterue obnażyły już brutalnie, skostniałą obecnie, śliczniutką i pulchniutką do niedawna stopę cyganki, która tylekroć zachwycała swą zgrabnością i wprawą przybyszów przechodnich i mieszczan paryzkich po wszystkich placach stolicy.
— Szkoda! — zauważył dręczyciel przysięgły, przypatrując się kształtom nóżki, tak wdzięcznym, wytwornym i delikatnym.
Gdyby archidyakon był temu obecny, przypomniałby sobie w téj chwili niechybnie parabolę swą o pająku i musze. Nieszczęśliwa ujrzała bowiem niebawem, skróś mgły wzrok jéj zasłaniajacéj, zbliżający się dwu-sosznik morderczy, ujrzała jak stopa jéj, ujęta w grube blachy żelazne, znikła pod okryciem potwornego narzędzia. Wtedy trwoga wróciła jéj siły.
— Zdejmcie mi to! — wrzasła z uniesieniem rozpaczy; a zerwawszy się, wyprężona, z włosami rozczochranemi: — Łaski! Łaski! — zawołała!
Wyskoczyła z łoża, by się rzucić do nóg prokuratora królewskiego, ale jéj stopa ujętą była w ciężki kloc z drzewa i żelaza. Osunęła się na dwu-sosznik, bardziéj złamana, bardziéj przygnieciona od pszczoły, na któréjby skrzydłach ołów zaciążył.
Na skinienie prokuratora osadzono ją znów na łożu, a dwoje rąk grubych otoczyły stanik jéj cienki rzemieniem, uwiązanym do sklepiennego haka.
— Po raz ostatni, panienko, czy się przyznajesz do dzieł i sprawek w procesie wymienionych? — spytał Charmolue z niezmienną słodyczą.
— Jestem niewinną.
— W takim wypadku jakżeż mościa panno wytłómaczysz okoliczności obciążające cię?
— Ach, niestety! jaśnie panie, nie nie wiem.
— Zaprzeczasz tedy?
— Wszystkiemu.
— Zaczynaj — rzekł Charmolue do Pierrata.
Pierrat oburącz zakręcił szrubą, dwu-sosznik się zwężył, i nieszczęśliwa wydała jeden z tych przerażających okrzyków, na wyrażenie których pisownia żadnego... tak jest — żadnego języka znaków nie posiada.
— Zatrzymaj — powiedział Charmolue do oprawcy. — Czy wyznajesz? — spytał cyganki.
— Wszystko! — jęczała dziewczyna w konwulsyach. — Wyznaję wszystko! Łaski!
Nie obliczyła nieszczęsna sił swoich mierząc się z pytałką. Biedne dziecko! ono, którego życie aż dotąd płynęło wesoło, swobodnie, słodko, pierwszéj boleści zwyciężyć się dało.
— Każe mi ludzkość i miłosierdzie powiedziéć — zauważył prokurator królewski — że przyznawszy się do winy, śmierci już tylko oczekiwać możesz.
— Pragnę jéj! — rzekła. I padła na łoże skórzane, półmartwa, zgięta we dwoje, zawieszona na rzemieniu u piersi jéj spiętym.
— Haj-że, piękna moja — mówił Pierrat podtrzymując ją — zbierz się na trochę odwagi. Masz oto minę owieczki złotéj, co to czepi u szyi księcia Jegomości Burgundzkiego.
Jakób Charmolue głos podniósł:
— Pisarzu, notuj... Młoda dziewczyno cygańska, przyznajesz się do udziału w szabasach, wieczorynkach i nieczystych sprawach piekła, z larwami, maszkarami i upiorami? Odpowiedz!
— Tak — odrzekła cicho, że głos jej w westchnieniu ginął.
— Przyznajesz, żeś widziała łopatkę tryka, którą Belzebub pokazuje w chmurach, zwołując wiece szatańskie, a którą tylko wiedźmy i czarowniki oglądać mogą?
— Tak.
— Przyznajesz, żeś czciła poczwarne łby Bophometa, ohydne owe cielce Templaryuszów?
— Tak.
— Żeś zostawała w ciągłéj spółce ze złym duchem, ukrytym w koziołku domowym, z którym sprawa twoja ma łączność?
— Tak.
— Nareszcie zeznajesz, jako przy pomocy szatana i zakapturzonego upiora, zwanego pospolicie mnichem kłótliwym, zamordowałaś i zakłułaś w nocy dwudziestego dziewiątego zeszłego marca, rotmistrza imieniem Phoebus de Châteaupers?
Podniosła na dygnitarza wielkie swe, nieruchomo otwarte oczy, i odrzekła bez wstrząśnienia i bez zgrozy.
— Tak.
Widoczném było, że się w niéj połamały wszystkie sprężyny poznania.
— Zanotuj, pisarzu — rzekł Charmolue. Zwracając się zaś do oprawców: — Odwiązać uwięzioną i odprowadzić przed najjaśniejszy trybunał.
Gdy dziewczynę odsosznikowano, prokurator przy sądzie kościelnym obejrzał jéj nogę, skostniałą jeszcze od szrub aparatu.
— Ii! nie się złego nie stało — zauważył — krzyknęłaś waszmościanka akurat w porę. Mogłabyś jeszcze tańczyć, kotko.
Poczém się zwrócił do swych towarzyszów z delegacyi biskupiéj:
— Nareszcie wyszła prawda na światło boże. Lżéj aż na sercu, panowie. Odda nam panienka tę sprawiedliwość, żeśmy działali z najwyższą możebną łagodnością.

III.Dokończenie o talarze przemienionym w liść suchy.

Skoro cyganka, jak śmierć blada, weszła kulejąc do izby trybunalskiéj, przyjęły ją powszechne odgłosy zadowolenia. Ze strony publiczności było to uczucie zaspokojonéj niecierpliwości, jakiego doznajemy w teatrze po przejściu ostatniego antraktu, gdy się kurtyna podejmuje i koniec się ma zacząć. Ze strony sędziów była to nadzieja niedalekiéj wieczerzy. Kózka mała beknęła również z radości. Porwała się biedz ku swéj pani, ale sznurek przeszkodził; uwiązaną była do ławy.
Noc całkowicie już była zapadła. Nie uważano snać za stosowne powiększyć liczby kagańców w komnacie, ztąd światła było tak mało, iż ściany nikły w ciemnościach. Mrok otaczał mgłą jakąś błękitnawą przedmioty wszelkie. Kilka zniechęconych sędziowskich twarzy zaledwie się rysowało na tle tém grubemi cieniami wysłaném. Naprzeciwko nich, u samego końca długiéj sali, migotał niewyraźnie punkcik biały, niby świetlany rąbek obłoczka śród chmur czarnych. Była to obwiniona.
Cyganka nie bez wysilenia dociągnęła do swego miejsca. A gdy i Charmolue pompatycznie na swojém się roztasował, usiadł najprzód, późniéj znów się podniósł i rzekł, nie dając zanadto poznać po sobie dumy z uwieńczonego powodzeniem dzieła:
— Obwiniona przyznała się do wszystkiego.
— Dziewczyno cygańska — jął marszałek — zeznałaś swe praktyki czarnoksięztwa, wszetecznictwa i morderstwa na osobie Phoebusa de Châteaupers?
Ból chwycił ją za serce. Słyszano, jak łkała śród ciemności.
— Wszystko, co się wam podoba — odrzekła głosem omdlałym — tylko zabijcie mię prędzéj.
— Mości prokuratorze królewski przy sądzie duchownym — powiedział wówczas marszałek — izba gotową jest do słuchania wniosków waszéj miłości.
Mistrz Charmolue wydobył przestraszających rozmiarów rękopis i począł czytać, wśród licznych giestów i przesadnych wykrzykników rzecznictwa, kazanie łacińskie, w którém wszystkie dowody procesu piętrzyły się parafrazami cycerońskiemi, podpartemi cytatami z Plauta, ulubionego komika mówcy. Żałujemy wielce, że nie możemy czytelnikom w całości ofiarować znakomitego tego utworu. Krasomówca wygłaszał takowy z akcyą przepyszną. Był zaledwo w połowie rozprawy, a już mu pot wystąpił na czoło, a oczy, zdawało się, wyskoczyć były gotowe z posad. Nagle, w samym środku najpiękniejszego okresu, prokurator uciął, a wzrok jego zazwyczaj słodki, a nawet czasem bydlęco tępy, błyskawice siać począł. — „Mości panowie! — wołał (tym razem mową pospolitą, bo w rękopisie stało trochę inaczéj) — spójrzcie-no. Szatan do tyla zamięszanym jest do całéj téj sprawy, że oto wtrąca się do procesu i przedrzeźnia majestat trybunalski. Patrzcie!“ — Mówiąc to wskazywał na kozę, która widząc mistrza Charmolue wywijającego rękami, osądziła w rzeczy saméj za stosówne uczynić to samo; usiadła na tylne łapki i jak mogła najlepiéj powtarzała kopytkami przedniemi i główką swą brodatą patetyczne pantominy prokuratora królewskiego przy sądzie duchownym. Jeśli sobie przypominamy, była-to jedna z ciekawych sztuk utalentowanej Dżali. Ostatnie to zajście, ostatni ów dowód, silne zrobił wrażenie. Związano łapki kozie, i prokurator królewski swobodnie znów podjął przerwaną nić elokwencji. Ciągnęło się to bardzo długo, ale wymowa była świetna. Oto jest zakończenie, które dopełnijmy sobie w myśli giestykulacyą i tonem mistrza Charmolue: „Ideo, domini, coram stryga demonstrata, crimine patente, intentione criminis existente, in nomine sanctae ecclesiae Nostrae Dominae Parisiensis, quae est in saisina habendi omnimodam altam et bassam justitiam in illa hac intemerata Civitatis insula, tenore praesentium declaramus nos requirere, primo, aliquandam pecuniariam indemnitatem; secundo, amendationem honorabilem ante portalium maximum Nostrae Dominae, ecelesiae cathedralis; tertio, sententiam in virtute cujus ista stryga cum sua capella, seu in trivio vulgariter dieto la Grève, seu in insula exeunte in fluvio Secanae, juxta pointam jardini regalis, executatae sint!“
Nakrył głowę i usiadł.
Eheu — westchnął Gringoire odurzony — bassa latinitas!
Z, kolei drugi jegomość w czarnéj sutanie podniósł się przy oskarżonéj; był to jéj obrońca. Sędziowie głodni, mruczéć poczęli,
— Zwięzłym bądź, mistrzu — odezwał się doń marszałek.
— J. W. Marszałku — odrzekł obrońca ponieważ obżałowana zbrodnię swą wyznała, słówko mam tylko do powiedzenia prześwietnemu trybunałowi. Oto jest brzmienie ustawy salickiéj odnośne do przedmiotu: „Gdy czarownica zjadła człowieka i dowiedziono jéj tego, ma być skazaną na grzywny w wysokości ośmiu tysięcy denarów, co czyni dwieście złotych soldów.“ Raczy sąd prześwietny skazać klientkę moją na grzywny.
— Tekst zniesiony — powiedział Króla Jegomości adwokat nadzwyczajny.
Nego — odparł obrońca.
— Do głosowania! — zawołał któryś z konsyliarzów — zbrodnia jest oczywistą, a pora spóźniona.
Poczęto zbierać wota nie opuszczając izby. Sędziowie głosowali doraźnie... opinérent du bonnet; śpieszno było każdemu. Zakapturzone czoła sędziów odkrywały się w cieniu jedno po drugiém na ponure pytanie, które im półgłosem zadawał marszałek. Zdawaćby się mogło pozornie, że biedna cyganka patrzyła na nich, ale oko jéj zamglone nie już nie widziało.
Poczém wielki pisarz trybunalski zabrał się do pióra; niebawem podał marszałkowi długi pargamin. Nieszczęsna posłyszała wraz pewien rumor między publiką, brzęk pik i halabard, i głos grobowy skierowany ku niéj:
— Córo cygańska, w dniu kiedy się podoba królowi, panu naszemu miłościwemu, o godzinie południowéj, zawiezioną zostaniesz na gnojownicy, w koszuli, z bosemi nogami, z powrozem u szyi przed wielki fronton Najświętszéj Panny, gdzie kajać się będziesz publicznie z dwufuntową woskową pochodnią w ręku, zkąd odprowadzona na Plac-Tracenia, zostaniesz tam powieszoną i uduszoną na szubienicy miejskiéj; i ta twoja koza również; a zapłacisz officyałowi trzy herbowce złote za naprawę zbrodni, przez siebie spełnionych i wyznanych, czarów, guseł, rozwiązłości i morderstwa na osobie wielmożnie urodzonego Phoebusa de Châteaupers. Niech Bóg ma duszę twą w świętéj swéj pieczy!
— Ach, to sen! — zaszemrało dziewczę, i uczuło jednocześnie, jak ją krzepkie jakieś dłonie pochwyciły i uniosły.

IV.Lasciate ogni speranza.

W wiekach średnich, gdy gmach był skończony, miałeś go tyleż pod ziemią co nad nią. Pałac, twierdza, kościół, posiadały zawsze — jeśli tylko nie były, jak Notre Dame de Paris, wzniesione na palach — objętość podwojoną; okrom budowy nad ziemią, podziemię. W katedrach była to pewnego rodzaju katedra podziemna, nizka, ciemna, tajemnicza, ślepa i głucha, rozpostarta pod nawą wyższą, zapływającą światłem, brzmiącą organami i dzwonami we dnie i w nocy; niekiedy bywał to cmentarz. Po pałacach, po twierdzach, podwale takie było więzieniem lub również cmentarzem, jeżeli nie jedném i drugiém zarazem. Potężne owe budowy, których sposób powstawania i rośnięcia wytłómaczyliśmy w inném miejscu, miały nie proste tylko posady, fundamenta, lecz, że się tak wyrazimy, korzenie roztaczające się gałęzisto w glebie izdebkami, kurytarzami, lochami, schodkami, tak samo jak i odgórna część gmachu. W ten sposób kościoły, pałace, twierdze, do pasa chowały się w ziemi. Sklepy budynku pewnego były drugim budynkiem, do którego się zstępowało, zamiast wstępować, i który podziemne owe piętra domierzał do piętrowych gromad wyższéj, śródpowietrznéj połowy gmachu, jak owe lasy i góry, odbite w zwierciadlanych wodach jeziora, domierzają swe kształty do lasów i gór ponadbrzeżnych.
W Bastylii Ś-go Antoniego, w paryzkim Pałacu-Sprawiedliwości, w Luwrze, dolne owe budowy były więzieniami. Piętra onych, zagłębiające się w glebie, stawały się coraz węższemi i ciemniejszemi. Miałeś tu szereg stref, wedle których układały się stopnie grozy. Dante nie straszniejszego nie mógł wymyśléć dla swego piekła. Potworne te stoki ciemnic kończyły się zwykle na samym spodzie téj kadzi, tam gdzie Dante umieścił szatana, a gdzie społeczność dawna trzymała skazanych na śmierć, — pewnego rodzaju banią odsadkową, malowniczo zwaną w języku francuzkim „ceul-de-basse-fosse.* Nędzna istota, która się tu raz dostała, mogła się już na wieki pożegnać ze słońcem, powietrzem, życiem... ogni speranza: bo jeśli ztąd i wyszła kiedy, to tylko na szubienicę lub na stos. Niekiedy pozwalano jéj żywcem gnić w owym „odsadku“; zwało się to wówczas w języku sprawiedliwości ludzkiéj: „zapomniéć.“ Między sobą a ludźmi, zbrodniarz czuł zawieszony nad głową nawał kamieni, strażnic i stróżów: więzienie całe, forteca cała, była tylko jedną wielką kłódką, na niezliczone śruby i skręty przytwierdzającą rozbrat jego ze światem żyjącym.
Na dnie to podobnéj studni, w tych lochach zapomnienia, wydrążonych przez Ludwika Św., w owém in pace głównéj starościńskiéj baszty Tournelle, z kolosalnym Pałacem Sprawiedliwości nad głową, — do takiego przedśmiertnego grobowca, zepewne z obawy ucieczki, bardzo jak na czartowską kochanicę możebnéj, zamkniętą została skazana na postronek Esmeralda; ona, muszka ta biedna, któraby najmniejszego może kamyczka z tego gmachu nie zdołała udźwignąć!
Zaprawdę, losy zarówno jak i społeczność dziwnie niesprawiedliwemi się tu okazały; tyle zbytku, męczarni i nieszczęść na złamanie tak wiotkiéj istoty!
Dola opłakana! Tego kto dziewczynę widział był niegdyś tańczącą 1 śpiewającą na słońcu, na obecny widok przejęłyby dreszcze. Rzucona śród tych ciemności, pogrzebana, zapchnięta, zamurowana, zimna jak głaz, zimna jako śmierć, pozbawiona najlżejszego powiewu powietrza, któryby spadające te ku ziemi włosy zdołał poruszyć, pozbawiona najdrobniejszego promyka dla źrenicy, najcichszego dla ucha odgłosu ludzkiego, przywalona, zgnębiona ciężarem kajdan, skurczona przy garnku wody i chleba kawałku na wiązce słomy, w kałuży utworzonéj z kropel wilgoci ściekającéj po ścianach wydrążenia, bez ruchu, prawie bez oddechu, nie była już w stanie czuć nawet cierpień. Phoebus, słońce, południe, świeże powietrze, ulice Paryża, taniec przy oklaskach, słodki szczebiot miłosny z rycerzem, a późniéj znów mnich kłótliwy, baba ohydna, puginał, krew, tortura, szubienica: wszystko to wprawdzie przesuwało się jeszcze w jéj umyśle, raz jako widzenie śpiewne i złote, to znów jak ciężka zmora senna; ale było to już tylko coś jakby chaotyczna walka niejasna i straszna, ginąca w oddalonym mroku, coś niby ostatnie echo muzyki odległéj, grającéj tam w górze, na ziemi, lecz niesłyszalnéj śród przepaści, w którą nieszczęśliwa popadła Odkąd się tu znajdowała, zasnąć nie mogła, czuwać była niezdolną. W tém opuszczeniu, w ciemnicy téj, nie umiała już odróżniać ani wrażeń sennych od wrażeń na jawie, ani widm od rzeczywistości, ani nocy od dnia. Wszystko to w jéj myśli było zmięszane, pokruszone, chwiejne, zamroczyste, rozrzucone i zgmatwane. Nie czuła, nie wiedziała, nie myślała; co najwięcéj, roiła chyba jeszcze. Nigdy istota żyjąca nie posunęła się głębiéj w nicość.
W ten sposób, odrętwiała, zziębnięta, skamieniała, ledwo nieledwie dwa czy trzy razy zauważyła skrzypnięcie płyty spustnéj, która się gdzieś ponad nią otwierała, nie przepuściwszy bladego nawet promyka światła, a przez którą ręka jakaś rzuciła jéj suchą kromkę czarnego chleba. Była to wszakże ostatnia nić związku z ludźmi jaka jéj pozostała, owa nić peryodycznych odwiedzin strażnika.
Po czém następowała cisza przerażająca... Ach, prawda, inna rzecz jeszcze zajmowała ją machinalnie: nad głową, przez omszone kamienie sklepienia, przeciskała się wilgoć, wytwarzająca kropelki wody, które na dół spadały. Cyganka osłupiale przysłuchiwała się pluśnięciom tych kropel w kałuży, znajdującéj się tuż obok, pod jéj stopami. Do tego się téż sprowadzał cały ruch jéj otoczenia, to był jedyny zegar, wymierzający chwile zaćmionego i głuchego jéj bytu, jedyny stały odbryzg życia, wirującego na powierzchni ziemi.
Od jak dawna tu się znajdowała? nie umiałaby powiedziéć. Przypominała sobie, że jakiś wyrok wydany był przez kogoś przeciw komuś, że następnie samą ją porwano i uniesiono, że się obudziła śród nocy i milczenia, cała od zimna skostniała. Poczęła pełzać na rękach; wtedy ogniwo łańcucha skaleczyło jéj kostkę u stopy, i żelaza zabrzękły. Rozpoznała z kolei, że dokoła znalazła była ściany kamienne, że pod nią znajdowała się posadzka twarda, wodą pokryta, i wiązka słomy. Ale ani kagańca, ani otworu na wolne powietrze. Usiadła wówczas na owéj słomie i siedziała, przenosząc się niekiedy, gdy jedna wciąż postawa resztę sił wyczerpywała, na kamienny stopień sterczący w jednym z kątów ciemnicy. Raz spróbowała była liczyć czarne minuty, mierzone spadającemi kroplami wody; smutna ta jednak praca umysłu, skołatanego i nadwerężonego, urwała się wkrótce sama przez się w jéj głowie, pogrążając ją w tém cięższe, całkowite już niemal osłupienie.
Pewnego dnia nareszcie lub pewnéj nocy (południe bowiem i północ jednakie tu miały barwy), posłyszała nad sobą szelest daleko dobitniejszy od tego, jaki zwyczajnie sprawiało przybycie dozorcy, gdy jéj więzienną strawę przynosił. Podniosła głowę i ujrzała promień czerwonawy przeciskający się przez szparę spustu czyli płyty pozioméj, umocowanéj w otworze ciemnicznego sklepienia. Jednocześnie ciężkie okucie zgrzytnęło, zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy, płyta się podniosła, i w otworze pokazały się najpierw latarnia, późniéj ręka ją trzymająca, i w końcu dolna połowa postaci dwóch mężczyzn; wejście było za wązkie, by twarze dały się dojrzéć. Światło zresztą tak silnie uderzyło nieboraczkę, że oczy wraz zamknąć musiała.
Gdy je otworzyła, drzwi były zamknięte. Na jednym ze stopni wschodów ujrzała latarkę, a przed sobą jakiegoś człowieka. Czarny płaszcz spadał mu aż do stóp, takiegoż koloru kaptur zakrywał oblicze. Z całéj jego osoby można było widziéć tylko twarz i ręce. Byłto całun czarny, pod którym coś się poruszało. Przez kilka minut wpatrywała się uważnie w ten rodzaj widma. Oboje jednak milczeli. Rzekłbyś: spotkanie dwóch posągów. Dwie tylko rzeczy zdawały się żyć w tym sklepie: knot latarki, który palił się z trzaskiem z powodu wilgoci powietrza, i spadająca ze sklepienia kropla wody, która przerywała nieregularne to parskanie jednostajnym pluskiem, i tworzyła ze światła latarki najrozmaitsze desenie na powierzchni zakłóconéj kałuży.
Nareszcie uwięziona odezwała się:
— Ktoś ty?
— Duchowny.
Ten wyraz, ton jakim został wymówiony, głos człowieka, przejęły ją dreszczem,
Zakonnik mówił daléj głucho:
— Czy jesteś gotową?
— Do czego?
— Na śmierć.
— O! — rzekła — czy prędko?
— Jutro.
Jéj głowa, która się była podniosła z radością, znów spadła na piersi.
— Jakże długo czekać! — szepnęła. — Cóżby im szkodziło, gdyby dzisiaj?
— Jesteś więc bardzo nieszczęśliwą? — zapytał zakonnik po chwili milczenia.
— Zimno mi — odrzekła.
To mówiąc, objęła swe nogi rękami, ruch jaki zwykle czynią nieszczęśliwi cierpiący od chłodu, i jaki jużeśmy raz zauważyli u pustelnicy Wieży-Rolandowéj. Zęby jéj dzwoniły.
Zakonnik zdawał się z pod kaptura rzucać wzrokiem w około celi.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! to okropne!
— Tak — odpowiedziała tonem zdziwienia, jakiego nabyła w nieszczęściu. — Dzień jest dla wszystkich. Dlaczego mi noc tylko dają?
— Czy wiesz — rzekł znowu zakonnik po chwili — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam — odparła trąc sobie czoło chudemi palcami, jakby dla obudzenia pamięci — alem już zapomniała.
Nagle zaczęła płakać jak dziecko.
— Chciałabym wyjść ztąd, panie. Zimno mi i straszno; jakieś zwierzęta włażą mi na ciało.
— A więc, chodź za mną.
I zakonnik wziął ją za ramię. Nieszczęśliwa była przemarzłą do głębi. Dotknięcie się jednak téj ręki chłodem ją przejęło.
— O! — wyszeptała — to zimna ręka śmierci. Ktoś ty taki?
Zakonnik podniósł kaptur; spojrzała nań. Była-to ta sama straszna twarz, która ją prześladowała oddawna, ta sama głowa szatańska, która się jéj ukazała u Falurdelowéj, po nad ubóstwianą głową Phoebusa, to samo oko, które ostatnią razą zabłysło przed nią przy sztylecie.
Widmo to zawsze tak dla niéj złowrogie, a które pchało ją z nieszczęścia w nieszczęście aż do rusztowania, wyrwało ją z odrętwienia. Zdawało się jéj, że się rozdarła zasłona okrywająca jéj pamięć. Wszystkie szczegóły straszliwego zdarzenia, którego padła ofiarą, od nocnéj sceny u Falurdelowéj, aż do skazania jéj w Tournelle, przedstawiały się znów w jéj umyśle, nie mgliste i ciemne jak dotychczas, ale surowe, wyraźne, określone, żywe, przerażające. Jak ogień uwydatnia na białym papierze niewidzialne litery; nakreślone sympatycznym inkaustem, tak ponura twarz, jaką miała przed sobą, ożywiła zatarte przez zbytek boleści wspomnienia jéj. Zdawało się, że wszystkie rany jéj serca na raz się otworzyły i krwią ociekały.
— Ach! — zawołała z konwulsyjném drżeniem, zakrywając sobie oczy rękami — to ten sam, to ksiądz ten.
Poczém opuściła bezwładne ręce i przez czas jakiś pozostawała w postawie siedzącéj, z głową zwieszoną, z oczami w ziemię wlepionemi, niema i drżąca.
Zakonnik spoglądał na nią okiem sępa, który długo krążył nad biednym skowronkiem ukrytym w życie, aż nareszcie, zwężywszy w milczeniu olbrzymie koła swego lotu, spadł na ofiarę z szybkością błyskawicy i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa wyszeptała zaledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dobij! — i trwożnie tuliła głowę do ramion, jak owca przed uderzeniem rzeźniczego obucha.
— Więc boisz się mnie? — odezwał się nareszcie.
Cyganka nie nie odpowiedziała.
— Więc się mnie lękasz? — powtórzył.
Usta jéj złożyły się jakby do uśmiechu.
— Tak — rzekła — kat pastwi się nad skazanym. Od kilku już miesięcy prześladuje mię, grozi, przeraża! Bez niego, mój Boże! jakżem była szczęśliwą! On mię rzucił w tę przepaść! O nieba! to on zamordował... on go zamordował! mego Phoebusa
Tutaj, zachodząc się od płaczu i podnosząc oczy na przybysza, wykrzyknęła:
— O! nędzniku! ktoś ty? com ci uczyniła? dlaczego mię tak nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał zakonnik.
Łzy się jéj nagle zatrzymały; spojrzała nań okiem idyoty. Zakonnik upadł był na kolana i obejmował ją wzrokiem rozpłomienionym.
— Czy słyszysz? kocham cię! — krzyknął powtórnie.
— Co za miłość! — rzekła nieszczęśliwa ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł:
— Miłość potępieńca.
Oboje przygnieceni ciężarem wzruszeń, przez kilka minut zachowywali milczenie, on szalony, ona odurzona.
— Słuchaj — rzekł nakoniec zakonnik z dziwnym spokojem — o wszystkiém się dowiesz. Powiem ci to, com dotychczas zaledwie sam sobie odważał się wyznać, badając sumienie własne w tych długich godzinach nocnych, kiedy ciemności tak są gęste, że zdaje się, sam nawet Bóg nas nie widzi. Słuchaj. Zanim cię spotkałem, młoda dziewczyno, byłem szczęśliwy.
— A ja! — westchnęła słabo cyganka.
— Nie przerywaj... Tak, byłem szczęśliwy, za takiegom się przynajmniéj uważał. Byłem czysty, miałem duszę pełną jasności. Nie było głowy, któraby się nad moją trzymała spokojniéj i dumniéj, Duchowni przychodzili zasięgać méj rady w sprawach moralności, doktorowie w rzeczach nauki. Tak, nauka była wszystkiém dla mnie: była moją siostrą i siostra mi wystarczała. Z wiekiem tylko inne zrodziły się we mnie myśli. Nieraz ciało me drżało na widok kształtów kobiety. Siła płci i krwi człowieka, o któréj myślałem w szalonéj młodości, że ją stłumię na zawsze, nieraz wstrząsała konwulsyjnie łańcuchem ślubów przykuwających mnie nędznego do zimnych kamieni ołtarza. Ale post, modlitwa, nauka, klasztorne umartwienia, wróciły duszy władzę nad ciałem. Przytém unikałem kobiet. Zresztą, wystarczało mi otworzyć książkę, aby wszystkie nieczyste myśli uleciały wraz z mózgu przed bogactwami nauki. W kilka minut grube przedmioty ziemskie uciekały daleko, i znów olśniony i wypogodzony, wobec spokojnéj jasności wiekuistéj prawdy, odzyskiwałem spokój. Dopóki szatan przyséłał dla kuszenia mię tylko niewyraźne cienie kobiet, które ukazywały się mym oczom w kościele, na ulicy, podczas przechadzki, i rzadko kiedy niepokoiły mię we śnie, łatwo je pokonywałem. Niestety! jeślim nie odniósł zupełnego zwycięztwa, wina spada na tego, który nie dał równéj siły człowiekowi i szatanowi... Słuchaj. Pewnego dnia...
Tutaj zakonnik zatrzymał się, a uwięziona usłyszała wychodzące z jego piersi westchnienie, podobne do rzężenia konających.
Zakonnik mówił daléj:
...Pewnego dnia, stałem oparty o okno celi... Jakież-to dzieło czytałem? O! wszystko to dziś rozwiane w mój głowie... Czytałem. Okno wychodziło na plac. Wtém słyszę bębnienie i śpiew. Zdraźniony, że mi rozmyślanie przerwano, spoglądam przez okno. To com ujrzał, wielu innych widziało, a jednak nie był to widok dla oczu ludzkich. Na bruku... było południe... słońce świeciło w całéj swój okazałości... jakaś istota tańczyła. Istota tak piękna........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Oczy jéj były czarne i pełne blasku. Śród hebanowych jéj kędziorków, kilka włosów jasnych, słońcem opromienionych. pobłyskiwało jako pasemka złote. Stopy znikały w ruchu, jak promienie szybko kręcącego się koła. W około jéj głowy poprzetykane w czarnych splotach metalowe blaszki błyszczały na słońcu i tworzyły rodzaj korony z gwiazd na jéj czole. Niebieska sukienka, błyskotkami usiana, mieniła się i iskrzyła jak noc letnia. Zgrabne ciemnawe rączęta wiązały się i rozwiązywały w około kibici, jakby dwie wstążki. Kształty ciała zdumiewały pięknością. O! jakże cudowną była ta postać, jaśniejąca nawet wśród jasności słońca!... Niestety! młodą tą dziewczyną, tyś była... Zdziwiony, upojony, olśniony, nie mogłem oderwać wzroku od ciebie. Takem ci się przypatrywał, że nagle zadrżałem z przestrachu: uczułem, że fatum mię porywało.

Zakonnik zadyszany, zatrzymał się jeszcze na chwilę. Następnie ciągnął daléj:
— Na wpół już oczarowany, starałem się uczepić czegoś, ochronić się od upadku. Przypomniałem sobie sidła, jakie szatan nastawiał na mnie. Istota znajdująca się przed memi oczami miała tę piękność nadludzką, którą tylko niebo lub piekło dać może. Nie była to bowiem zwyczajna dziewczyna, zlepiona z garści ziemi i oświecona wewnątrz drżącym promieniem duszy kobiecéj. Był to anioł! ale z ciemności i z ognia, nie ze światła. W chwili kiedy te myśli snuły się po méj głowie, spostrzegłem przy tobie kozę, zwierzę szatańskie, które na mnie z uśmiechem spoglądało. Słońce południa czyniło jej rogi podobnemi do języków ognistych. Wtedy domyśliłem się matni szatańskiéj i nie wątpiłem, że przyszłaś z piekła, aby mię zgubić. W tom wierzył.
Tutaj zakonnik wpatrzył się w uwięzioną i dodał zimno:
— W to wierzę jeszcze... Urok wszakże działał powoli; taniec twój kręcił mi się w głowie; czułem, że tajemniczy czar spełniał się we mnie. Wszystko, co powinno było czuwać w méj duszy, zasypiało; i podobnie jak ci, co umierają w śniegu, znajdywałem dziwną rozkosz w tym śnie. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż ja nędzny miałem robić? Śpiew twój był jeszcze śliczniejszym od twego tańca. Chciałem uciec. Niepodobna. Byłem przybity, wszczepiony w posadzkę. Zdawało się mi, że marmur jéj dochodzi mi aż do kolan. Trzeba było zostać do końca. Nogi miałem zimne jak lód, w głowie się gotowało. Nareszcie, być może przez litość dla mnie, przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odblask olśniewającego widzenia, echo czarującéj muzyki oddaliły się zwolna od mego wzroku i słuchu. Wtedy upadłem we framudze okna sztywniejszy i słabszy od zwalonego posągu. Nieszporne dzwony mię obudziły; ale, niestety! było we mnie coś złamanego, co nie chciało się podnieść, coś nowego, od czego uciec nie mogłem.
Po nowéj przerwie mówił daléj:
— Tak, tego dnia odkryłem w sobie człowieka, którego wprzód nie znałem. Broniąc się, chciałem wyczerpać wszystkie środki; klasztor, ołtarz, pracę, książki. Szaleństwo! O! Jakże próżny dźwięk wydaje nauka, gdy w nią uderza z rozpaczą głowa przepełniona namiętnością! Czy wiesz, młoda dziewczyno, co odtąd widziałem ciągle między sobą a książką? Ciebie, twój cień, obraz promiennego zjawiska, które przeleciało w przestrzeni przed mym wzrokiem. Ale ten obraz nie miał już swój pierwszéj barwy; stał się ponurym, ciemnym, zamglonym, jak czarne koło, długo prześladujące oczy nierozważnego, który się wpatrywał w słońce.
„Nie mogąc zmory uniknąć, słysząc ciągle w mój głowie brzmienie twój pieśni, widząc nieustannie twe stopy tańczące na brewiarzu, czując w nocy, we śnie, ciągłą twą przy mnie obecność; chciałem ujrzéć cię raz jeszcze, dotknąć się ciebie, dowiedziéć się kto jesteś, zobaczyć, czy w saméj rzeczy jesteś podobną do obrazu idealnego, jaki mi się z0stał po tobie; rozproszyć, być może, marzenia w rzeczywistości. W każdym razie miałem nadzieję, że nowe wrażenie zatrze wrażenie pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośne. Szukałem cię. Ujrzałem cię powtórnie. Nieszczęście! Po tych dwóch spotkaniach, chciałem cię widziéć tysiąc razy, widziéć ciągle. Wtedy... jakżem się mógł zatrzymać na téj piekielnéj pochyłości?... wtedy przestałem być panem siebie. Drugi koniec nici, którą szatan związał me skrzydła, przytwierdzony do jego stopy. Stałem się błędnym, jak ty. Czekałem na cię pod portykami, czatowałem na rogach ulic, z wysokości wieży. Każdego wieczora wracałem do siebie coraz bardziéj olśniony, oczarowany, i coraz więcéj zrozpaczony i opętany.
„Dowiedziałem się kto jesteś... Cyganka, Egipcyanka, czyż podobna było wątpić o czarnoksięztwie? Słuchaj, Myślałem, że trybunał uwolni mię od uroków. Wiedźma jakaś oczarowała była Bruna d’Ast; spalił ją i wyleczył się. Wiedziałem o tém. Chciałem spróbować tegoż samego lekarstwa. Wzbroniłem ci najprzód wstępu na plac Najświętszéj-Panny, spodziewając się, że nie widząc cię, zapomnę o tobie: Nie zwróciłaś uwagi na ten zakaz. Wróciłaś. Następnie przyszła mi myśl porwania cię. Pewnéj nocy spróbowałem i to uczynić. Było nas dwóch. Mieliśmy cię już w naszych rękach, gdy się zjawił ten przeklęty żołdak. Uwolnił cię i w taki sposób dał początek twojemu, mojemu i swojemu nieszczęściu. Nareszcie, nie wiedząc co począć, wydałem cię oficyałowi. Sądziłem, że się wyleczę jak Bruno d’Ast. Miałem téż nadzieję, że proces odda cię w moje ręce; że w więzieniu będziesz moją; że tutaj nie będziesz mogła mię uniknąć; że posiadałaś mię zbyt długo, abym ja cię nie miał także posiadać. Robiąc źle, trzeba robić do końca. Szaleństwem byłoby się zatrzymywać na środku złéj drogi! Ostateczność w zbrodni ma przepaść radości. W niéj, w téj przepaści, rozkosz połączyć może zakonnika i czarownicę na garści słomy więziennéj!
„Wydałem cię więc. Wtedym-to cię przestraszał przy spotkaniach. Spisek, jaki przeciwko tobie knułem, burza, którą nad twoją głową gromadziłem, wytryskały ze mnie w groźbach i błyskawicach. Wahałem się jednak jeszcze. Mój zamiar miał straszne strony i te mię wstrzymywały.
„Być może zaniechałbym go. Być może, potworna myśl moja wyschłaby w moim mózgu nie wydawszy owocu. Sądziłem, że odemnie zawsze będzie zależało prowadzenie lub zawieszenie procesu. Ale wszelka zła myśl jest nieubłaganą i musi w czyn się zamienić; tam, gdziem się uważał za wszechmocnego, fatalizm silniejszym był odemnie. Niestety! niestety! fatalizm-to cię uchwycił i rzucił na straszne koła machiny, którą w ciemności zbudowałem! Słuchaj... zbliżam się do końca.
„Pewnego dnia... dzień był jasny... spostrzegam przed sobą człowieka, który wymawia twe imię ze śmiechem i w którego oczach się bezwstyd przebija. Przekleństwo! poszedłem za nim. Wiesz resztę.”
Zamilkł. Młoda dziewczyna mogła jeden tylko znaléźć wyraz:
— O mój Phoebusie!
— Precz z tém imieniem! — krzyknął zakonnik, chwytając ją gwałtownie za ramię. — Nie wymawiaj tego imienia! O! my nieszczęśliwi, imię to nas zgubiło! Albo raczéj zgubiliśmy się wzajemnie pod wpływem niepojętéj siły fatalizmu!... Cierpisz, nieprawdaż? zimno ci, noc cię obejmuje, mury więzienne cię otaczają; lecz być może, tli się jeszcze choć światełko drobne w twém łonie, bodajby nawet ta miłość dziecinna dla tego człowieka próżnego, który igrał z twém sercem! A we mnie... ja noszę więzienie sam w sobie; we wnętrzu-to mojém panuje zima, lód, rozpacz; w duszy mam noc. Czy wiesz com cierpiał? Byłem przy twoim procesie. Siedziałem na ławie oficyała. Tak, pod jednym z mniszych kapturów można było widziéć konwulsye potępieńca. Byłem obecny, gdy cię przyprowadzono, byłem obecny gdy cię badano... Jaskinia wilków! Moja-to była zbrodnia, moje-to szubieniczne piętno widziałem występujące powoli na twém czole. Widziałem każdego świadka, słyszałem każdy dowód, wszystkie oskarżenia; mogłem liczyć wszystkie twe kroki po téj okropnéj drodze; widziałem także, jak to zwierzę dzikie... O! co do tortury, nie przewidywałem jéj!... Słuchaj. Poszedłem za tobą do izby pytałkowéj. Widziałem, jak cię rozbierali i przewracali w pół obnażoną katowskiemi rękami. Widziałem twoją stopę, tę stopę, na któréj pragnąłbym za cenę królestwa złożyć jeden pocałunek i umrzéć, stopę tę, pod którą głowę-bym sobie pozwolił z rozkoszą roztrzaskać, — widziałem ściśniętą w strasznych kleszczach, zamieniających zwykle członki istoty żyjącéj w garść zakrwawionego błota. O! nędzny! podczas kiedym patrzał na to, miałem pod suknią sztylet, którym pierś sobie krajałem. Na krzyk, jaki wydałaś, zatopiłem go w ciało, na drugi krzyk, ten sztylet przeszyłby mi serce! Patrz. Zdaje mi się że krew płynie jeszcze.
Odkrył sutannę. Pierś jego w saméj rzeczy była rozdartą jakby pazurem tygrysa, a w boku otwierała się rana szeroka, prawie świeża.
Uwięziona cofnęła się z przerażeniem.
— O! młoda dziewczyno — rzekł ksiądz — miéj litość nademną! Sądzisz, że jesteś nieszczęśliwą; niestety! niestety! ty i nie znasz nieszczęścia. O! kochać kobietę! być zakonnikiem! być nienawidzonym! kochać ją całą mocą i potęgą swéj duszy; czuć, że za najnieznaczniejszy jéj uśmiech oddałoby się krew swoją, wnętrzności swoje, sławę, zbawienie, nieśmiertelność i wieczność, doczesne i wiekuiste życie; żałować, że się nie jest królem, wszechwładzcą, geniuszem, archaniołem, bogiem, aby do stóp się jéj rzucić niewolnikiem; obejmować ją dniem i nocą, myślą i snami, a widziéć Ją zakochaną w świecidełkach żołdaka! i nie módz ofiarować jéj nie prócz nędznéj sutanny mnisiéj, któréj się lęka, a którą się brzydzi! Z zazdrością i wściekłością w duszy być obecnym scenie, w któréj ona, dla jakiegoś podłego i głupiego samochwała, trwoni skarby cnoty i piękności! Widziéć to ciało, które cię pali, tę pierś, która dla cię jest świętością — widziéć je drgające i rumieniące się pod pocałunkami innego... Piekło!... Ubóstwiać jéj postać; po całych dniach tarzać się z myślami o niéj po kamiennéj podłodze celi, i widziéć w końcu wszystkie wymarzone dla niéj pieszczoty zamienione w torturę! Nie być w stanie nie innego uczynić nad to, jak kazać katom by ją rozciągnęli na skórzaném łożu! O! to są dopiéro kleszcze prawdziwe, rozpalone na ogniu piekielnym! Szczęśliwszy już stokroć, z kogo pasy drą od stóp do głowy, kogo między dwiema deskami duszą, kogo ćwiartują końmi!......Czy znasz ty cierpienie, jakie człowiekowi sprawiają śród długich niespanych nocy własne jego wrzące żądze, serce, które się kraje, głowa, która pęka, zęby, które kąsają mu ręce: wściekli owi oprawcy, co cię ustawicznie, jak na rozpalonéj iglastéj kracie, przewracają na nożach płomiennéj zazdrości i rozpaczy! Młoda dziewczyno, litości! daj wytchnąć przez chwilę! Trochę popiołu na ten żar! Otrzyj, błagam cię, pot, który kroplami spływa mi z czoła! Dziecko! dręcz mię jedną ręką, lecz głaskaj drugą! Miej litość, młoda dziewczyno! miéj litość nademną!
Mnich tarzał się w kałuży zalewającéj podłogę i tłukł głową o rogi kamiennych stopni. Dziewczyna go słuchała, wpatrywała się weń. Gdy zamilkł zmęczony i prawie bez oddechu, nieszczęśliwa powtórzyła półgłosem:
— O mój Phoebusie!
Nędzarz przyczołgał się ku niéj na kolanach.
— Błagam cię — zawołał — jeśli masz serce, nie odpychaj mię! O! kocham cię! jestem nieszczęśliwy! Gdy wymawiasz to imię, okrutna, to się zdaje że mi kąsasz i rwiesz zębami wszystkie fibry mojego serca! Litości! jeśli z piekła przychodzisz, pójdę z tobą. Na tom już zasłużył. Piekło w którém będziesz, to raj mój; twój widok milszym mi jest nad widok bóstwa! O! powiedz, więc odpychasz mię? Myślałem, że w dniu, kiedy kobieta odepchnie podobną miłość, góry się poruszą. O! gdybyś chciała! o! jakżebyśmy szczęśliwymi być mogli! Ucieklibyśmy... jabym ci ucieczkę ułatwił... pojechalibyśmy dokądkolwiek, szukać na ziemi miejsca, gdzie więcéj jest słońca, więcéj drzew, więcéj nieba błękitnego. Złączeni miłością, zlelibyśmy nasze serca, a nieugaszone pragnienia duszy zaspakajalibyśmy z niewyczerpanego kielicha rozkoszy.
Dziewczyna przerwała głośnym okropnym śmiechem:
— Patrz-że, mój ojcze! krew masz na palcach...
Zakonnik chwil kilka stał jakby skamieniały, z oczami utkwionemi w swe ręce...
— A tak! — odparł z dziwną słodyczą — lżyj mię, śmiéj się ze mnie, depcz po mnie! ale chodź, ale chodźmy! Spieszmy się. Powiedziałem ci, że to jutro. Szubienica grevska, wiesz? zawsze gotowa. To okropne, widziéć cię jadącą na tym wozie! O! litości!... Nigdym nie czuł tak silnie jak teraz, do jakiego stopnia cię kocham... Chodź za mną. Będziesz miała aż nadto czasu na pokochanie... na przebaczenie mi, gdy cię wyratuję. Będziesz mię nienawidziła, dopóki ci się spodoba. Ale chodź. Jutro!... jutro szubienica! śmierć! O! ratuj się! oszczędź mię!
Wziął ją za ramię. Był obłąkany: chciał ja ciągnąć.
Cyganka wlepiła weń oczy.
— Co się stało z moim Phoebusem? — spytała z cicha ale silnie.
— A! — rzekł zakonnik puszczając jéj rękę — czy tak?... a litość gdzie?
— Co się stało z Phoebusem? — powtórzyła zimno.
— Umarł! — zgrzytnął mnich.
— Umarł! — rzekła ciągle chłodna i nieruchoma — dlaczegoż więc mówisz mi o życiu?
Ksiądz nie słuchał jéj.
— O! tak — mówił jakby sam do siebie — ani wątpię, już nie
żyje. Ostrze weszło głęboko. Zdaje mi się, żem trafił w serce. O! życie moje całe było na końcu tego puginału.
Dziewczyna rzuciła się nań jak rozżarta tygrysica, i z nadludzkim wysiłkiem pchnęła go na stopnie wschodów.
— Precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi umrzéć! Niech krew jego i moja napiętnuje twe czoło wieczystą plamą! Być twoją, mnichu? nigdy! Nie, nic nas nie złączy! nawet piekło! nic i nigdy! Precz, przeklęty! nigdy!
Nędznik zachwiał się przy wschodach. W milczeniu uwolnił splątane swe nogi z fałdów sutanny, wziął latarkę i wolnym krokiem zaczął wchodzić po stopniach prowadzących do drzwi; otworzył je i wyszedł. Nagle dziewczyna ujrzała znów jego głowę... Wyraz téj twarzy był przerażający... Usta zgrzytnęły z wyciem wściekłości i rozpaczy:
— Powiadam ci, że skonał. Tak mi Boże dopomóż! — Skazana padła twarzą na ziemię, i w celi, okrom płaczu kropli wody, nurzającéj się śród ciemności w kałuży, nic już więcéj słychać nie było.

V.Matka.

Nie sądzę, aby na świecie było coś weselszego od tych myśli, jakie się w sercu matki budzą na widok małego trzewiczka jéj dziecka; szczególnie, jeżeli to trzewiczek świąteczny, niedzielny lub chrzestny; trzewiczek wyhaftowany aż do podeszewki; trzewiczek w którym dziecko nie uczyniło jeszcze ani jednego kroku. Trzewiczek ów ma tyle wdzięku i tak jest mały, tak w nim zdaje się trudno chodzić, że matka czuje się szczęśliwą, jakby patrzała na swe dziécię. Uśmiecha się doń, całuje je, z niém rozmawia. Zapytuje sama siebie, czy być może, aby naprawdę istniała nóżka tak mała?... W nieobecności dziecięcia, dość trzewiczka, by oczy matki mogły oglądać aniołka swego. Jest pewną, że widzi swe dziécię, widzi je całe, żyjące, wesołe, z rączkami drobnemi, okrągłą główką, różowemi usteczkami, jasnemi oczętami, których białka są błękitem. Jeśli to zima, dziécię bawi się oto niezawodnie w pokoju, na kobiercu, z trudnością włazi na stołek, a matka drży, aby przypadkiem nie chwyciło za iskrę, za piecyk rozgrzany. Jeśli lato, czołga się na dziedzińcu, w ogrodzie, wyrywa trawę z pomiędzy kamieni, spogląda naiwnie na wielkie psy, wielkie konie, ale się ich nie lęka, igra z muszlami, z kwiatkami, i gniewa ogrodnika, który burczy znajdując piasek na klombach i ziemię w alejach. Wszystko się śmieje, wszystko rozpromienione, wszystko bawi się w około niego, jak i ono samo: nawet wietrzyk, który dmucha, nawet promień słoneczny, który radośnie zanurza się w rozwiane sploty jego włosków. Trzewiczek wszystko to matce pokazuje i roztapia jéj serce, jak ogień wosk roztapia.
Lecz gdy dziecko zniknie, wszystkie te obrazy radości, wdzięku, czułości, jakie się skupiają w około trzewiczka, stają się okropnemi wspomnieniami. Mały trzewiczek haftowany przemienia się w narzędzie tortury, które wiecznie kraje serce matki. Wprawdzie zawsze jedna i ta sama drga struna, struna najgłębsza i najczulsza; ale nie anioł już się z nią pieści, tylko draźni ją szatan.
Pewnego poranku, podczas gdy słońce majowe wschodziło na niebie ciemno-błękitném, jakiego Garofolo zwykle używa za tło dla swoich zdjęć z krzyża, pustelnica z Wieży-Rolandowéj usłyszała turkot wozów, tentent koni i brzękania żelaztwa, dolatujące do niéj z placu-Tracenia. Mało na to zwróciła uwagi: nasunęła włosy na uszy, aby jéj nie przeszkadzano, i ukląkłszy zaczęła się przyglądać martwemu przedmiotowi, który w taki sposób od lat piętnastu czciła. Mały ten trzewiczek, jakeśmy to już raz powiedzieli, był dla niéj całym światem. Myśl jéj w nim była zamkniętą i nie śmiała zeń wyjść, aż w godzinę śmierci. Ile gorzkich złorzeczeń, ile skarg rozczulających, prośb i westchnień posłała do nieba, z powodu tego ślicznego cacka z różowego atłasu, o tém wié jedna tylko ciemna cela Wieży-Rolandowéj. Nigdy łez więcéj nie wylano nad rzeczą piękniejszą. Tego rana zdawało się, że boleść była jeszcze gwałtowniejszą niż zwykle; nawet z ulicy można ją było słyszéć płaczącą i wyrzekającą głosem, który rozdzierał serce.
— O moja córko — mówiła — moja córko! moje biedne, drogie małe dziecię, nigdy już więc cię nie zobaczę! wszystko więc stracone! Zdaje mi się ciągle, że to się wczoraj stało! Mój Boże, mój Boże! lepiéjby było, gdybyś wcale mi jéj nie dawał, jeśli tak prędko miałeś mi ją odebrać. Czyż nie wiesz, o Boże! że nasze dzieci wiążą się z naszemi wnętrznościami, i że matka, która straciła swe dziécię, przestaje wierzyć w Opatrzność?... Ach! jakże karygodną byłam, wychodzące dnia owego!... Panie! Panie! jeśliś mi ją odebrał, to chybaś nie widział mię nigdy z nią razem, kiedy uśmiechnięta i milutka grzała się przy ogniu, kiedy ssące uśmiechała się do mnie, kiedym uczyła ją stąpać małemi nóżkami po piersi od pasa aż do ust! O! gdybyś to widział, mój Boże, ulitowałbyś się nad moją radością, nie odjąłbyś mi jedynéj miłości, jaka pozostawała w mém sercu! Czyż tak już nędzną byłam istotą, Panie, że nie chciałeś spojrzéć na mnie przed wydaniem wyroku?... Niestety! niestety! oto trzewiczek; gdzież nóżka? gdzież reszta? gdzie dziécię? Moja córko, moja córko! co oni z tobą zrobili? Panie, oddaj mi ją! Przez piętnaście lat kaleczyłam kolana modląc się do Ciebie, Panie! czyż tego nie dość? Oddaj mi ją na jeden dzień, na minutę: na jednę minutę, Panie! a potém rzuć mię na wieczność szatanowi! O! gdybym wiedziała, gdzie się ciągnie poła twéj szaty, uczepiłabym się jéj obiema rękami i musiałbyś mi wrócić moje dziecko! A ten mały ładny trzewiczek, czyż nie litujesz się nad nim, Panie! Czyż możesz skazać biedną matkę na te piętnastoletnie katusze? Matko Boska! Panno Najświętsza! moje dzieciątko-Jezus zostało mi odebraném, skradzioném, zjedzono je w lesie, wypito krew z niego, zdruzgotano mu kości! Bogarodzico, zlituj się nademną. Moją córkę! muszę miéć moją córkę! Cóż mi po tém, że ona w raju? nie żądam od was anioła, żądam mego dziecka! Jestem kobietą... jestem owcą; chcę odzyskać moje jagniątko... O! będę gryzła ziemię, kamień rozbiję czołem, zgubię swą duszę, przeklnę wszystkich Twych Panie posłańców i aniołów-stróżów, jeśli zatrzymasz mi moje dziécię! Widzisz, Panie, że mam ręce pokąsane! czyliżby i tu w niebie nie było litości?.. O! nie dawaj mi nie prócz chleba i soli, tylko wróć mi córkę, niech mię ogrzeje, jak słońce! Niestety! Boże mój i Panie, nędzną jestem grzesznicą, ale moja córka czyniła mię bogobojną. Przez miłość ku niéj byłam pełną wiary, i widziałam Cię w jéj uśmiechu, jakby w niebie... O! gdybym tylko mogła raz jeszcze, jeden raz tylko, jeden jedyny raz włożyć ten trzewiczek na jéj małą nóżkę różową, a umarłabym, Panno miłosierna, błogosławiąc Cię i wielbiąc!... Ach! piętnaście lat! byłaby już słuszną teraz!... Nieszczęsne dziecię! jakto! więc to prawda, już jéj nie ujrzę, nawet w niebie! bo do nieba nie pójdę. O! co za okropność! oto jéj trzewiczek, i to wszystko! — Nieszczęśliwa rzuciła się na trzewiczek, samotny przedmiot jéj zachwytów i rozpaczy od lat tylu, i wnętrzności jéj rozdzierały się, jako w pierwszym dniu bólów macierzyńskich; dla niewiasty bowiem, która straciła swe dziécię, dzień pierwszy trwa ciągle. Boleść ta nigdy nie starzeje. Napróżno czarne suknie niszczą się i myją; serce zawsze pozostaje w żałobie. Tak płakała, tak cierpiała worecznica biedna. Nie byłoby chyba końca tym żalom, gdyby świeże i wesołe głosy dziecięce nie dały się były słyszéć naraz przed celą... Nieszczęśliwa matka! Ile tylko razy spostrzegała dzieci, lub głos ich słyszała, biegła wraz w najciemniejszy kąt swego grobu i przytulała się do ściany, jakby chciała głowę wbić w kamienie, aby ich nie słyszéć. Tym razem przeciwnie, podniosła się nagle, i łapczywie chwytała dźwięki dziecięcéj mowy. Jeden z małych chłopców właśnie zawołał:
— To dziś mają wieszać cygankę.
Gwałtownym skokiem owego pająka, któregośmy widzieli, jak się to rzucił na muchę przy pierwszém drgnięciu siatki, pustelnica podbiegła do okienka wychodzącego na plac-Tracenia. W rzeczy saméj, obok szubienicy stała drabina, a kat czyścił zardzewiałe od deszczu łańcuchy. W około tłum zaczynał się gromadzić.
Śmiejąca się gruppa dzieci była daleko. Worecznica poczęła szukać wzrokiem przechodnia, któregoby się mogła zapytać. Zatrzymała oczy na jakiéjś postaci duchownéj, na zakonniku, który stał w blizkości celi i zdawał się czytać w brewiarzu publicznym; ale daleko mniéj był naprawdę zajęty księgą zakratowaną, niżeli szubienicą, na którą od czasu do czasu rzucał ponure i posępne spojrzenia. Pustelnica go poznała; był to archidyakon Jozajski, święty człowiek.
— Mój ojcze — odezwała się — kogoż to mają wieszać?
Ksiądz spojrzał na nią i nie nie odpowiedział; powtórzyła pytanie. Wówczas rzekł:
— Nie wiem.
— Dzieci mówiły tu, że ma to być cyganka, czy prawda? — nastawała pustelnica.
— Mniemam, że tak jest — powiedział.
Oczy staréj błysły żądzą hyeny.
— Siostro moja — spytał archidyakon — azaliż tak bardzo znieść nie możesz cyganek?
— Czy ich znieść nie mogę? — wrzasła pustelnica — upiorzyc tych? wiedźm tych, kradnących dzieci? czy je znieść mogę? Toż to one mi pożarły córeczkę moją, dziécię moje, jedyne moje dziécię! Ani kawałeczka serca już nie mam, zjadły mi.
Przerażającą była. Kapłan patrzał chłodno.
— Jednę z nich szczególniéj przeklinam, jednéj z nich nienawidzę — mówiła daléj; — to ta mała, mająca może akurat lat tyle, ileby miała moja córka, gdyby matka jéj nie pożarła była méj biednéj... Każdym razem, gdy jaszczurka ta przesuwa się około méj celki, krew mi się burzy i wszystko się we mnie przewraca...
— Jeżeli tak, siostro moja, to się pociesz — rzekł ksiądz zimny jako posąg mogilny. — Ową to małą cygankę ujrzysz niebawem na szubienicy.
Głowa mu opadła na piersi, i oddalił się zwolna.
Worecznica podniosła ręce radośnie.
— A czy nie przepowiedziałam jéj tego?... Bóg zapłać, księże!
I zaczęła się przechadzać wielkiemi krokami przed kratkami otworu celi, rozkudłana, z okiem płomieniącém, tłukąc się ramionami o mury, z dzikim wyrazem wilczycy, zamkniętéj a zgłodniałéj oddawna, która odczuwa zbliżającą się godzinę żeru.

VI.Trzy piersi męzkie niejednako skrojone.

Phoebus jednak ostatecznie nie skonał. Ludzie tego gatunku twardy kark mają. Gdy mistrz Filip Lheulier, orator króla nadzwyczajny, mówił biednéj Esmeraldzie: umiera, był to błąd lub żart. Gdy archidyakon powtórzył skazanéj: umarł, faktem było, że nic o tém nie wiedział na pewno, lecz tak tylko sądził, na to liczył, w to wierzył, tego sobie serdecznie życzył. Byłoby mu zanadto ciężko przynosić kobiecie kochanéj dobre nowiny o swoim rywalu. Na jego miejscu każdy mężczyzna zrobił-by to samo.
Nie mówi się przez to, że rana Phoebusa była lekką, ale nie była téż znowu i tak ciężką, jak Klaudyusz sobie schlebiał. Mistrz chirurg, do którego żołnierze czatnicy odnieśli chorego w pierwszéj zaraz chwili, przez dni osiem lękał się o jego życie, i to mu nawet po łacinie wyznał. Młodość wszakże wzięła górę, i, jak się to bardzo często zdarza, pomimo prognostyków i dyagnostyków spodobało się naturze podźwignąć umierającego, tuż pod samym na kwintę zwieszonym nosem lekarza. Leżąc jeszcze na tapczanie u mistrza chirurga, poddać się on musiał pierwszym dochodzeniom słownym mistrza Filipa Lheulier i sędziów śledczych officyała. Znudziło to go niezmiernie. To téż pewnego pięknego poranku, czując się nieco lepiéj, zostawił złote swe ostrogi panu znachorowi w zamian zapłaty za ziółka i drapnął. Nie spowodowało to zresztą żadnego zamięszania w przebiegu sprawy. Sądownictwo ówczesne mniéj jeszcze od dzisiejszego dbało o sumienność i rzetelność procesów kryminalnych. Byle obwiniony mógł być powieszony, bez pretensyi kwitowało z reszty. Owóż sędziowie bez wszystkiego dość mieli dowodów przeciw Esmeraldzie. Mniemali, że Phoebus umarł, i niczego już mniéj nie potrzebowali.
Ze swojéj strony, nie uciekał znów i Phoebus tak bardzo. Pośpieszył połączyć się ze swoją kompanią łuczników, na leżach w Queue-en-Brie, w hrabstwie Ile-de-France, o jeden, dwa popasy od Paryża. Nie więcéj.
Mówiąc prawdę, nie byłoby mu wcale miło stawać przy procesie osobiście. Czuł przez skórę, że nie miałby tam miny zbyt rycerskiéj. W gruncie, sam nie wiedział co myśléć o całéj téj sprawie. Niepobożny i zabobonny, jak każdy żołnierz który jest tylko żołnierzem, ilekroć zapytywał siebie o prawdziwe znaczenie przygody, zawsze niezupełnie jakoś bezpieczne i pewne snuły się jemu wyobrażenia na konto kozy, na konto sposobu w jaki spotkał Esmeraldę, na konto niemniéj dziwnych miłosnych oświadczyn dziewczyny, na konto cygańskiego jéj stanu, a wreszcie i na konto samego tego mnicha, widma czy pokutnika zaklęteg