Przejdź do zawartości

Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzrok sobie zakrył szeroką dłonią, i raz jeszcze wyszedł, lecz już krokiem powolnym.
Nieboga ubierać się poczęła pośpiesznie. Włożyła sukienkę białą z białą zasłoną. Był to strój nowicyatki od siostr miłosierdzia przy Szpitalu Św. Ducha.
Zaledwie strój skończyła, gdy ujrzała powracającego Quasimoda. Pod jedną ręką niósł kosz, pod drugą siennik. W koszu znajdowała się butelka, chleb i nieco żywności. Postawił kosz na posadzce i rzekł:
— „Proszę jeść.” — Rozciągnął siennik w kątku i powiedział: — „Proszę zasnąć.” — Własne to pożywienie i własne posłanie przynosił dzwonnik.
Cyganka podniosła nań oczy z zamiarem podziękowania; ale ani jednego słowa wymówić nie mogła. Nieboraczysko strasznym był w istocie. Zwiesiła głowę ze drżeniem trwogi.
On się ozwał:
— Lękacie się... lękasz się mnie. Jestem bardzo brzydki, nie prawdaż? to nie patrz na mnie; słuchaj mię tylko. Dzień trzeba tu spędzać; w nocy można się przechadzać po całym kościele. Ale z kościoła nie wychodź, proszę, ni we dnie ni w nocy. Zginęłabyś niechybnie. Zabili-by cię, a ja-bym skonał.
Wzruszona, podniosła głowę by mu odpowiedziéć. Ale dzwonnika już nie było. Znalazła się więc znowu sama, uderzona dziwnemi słowami istoty téj niemal potwornéj, i dźwiękiem jego głosu, tak chrapliwego, a jednak tak łagodnego i słodkiego.
Po chwilce dumania poczęła się rozpatrywać w celce. Była to izdebka parę kroków szeroka i parę długa, z małém, okrągłém okienkiem i drzwiczkami w lekko nachylonéj płaszczyznie dachu z gładkich kamieni. Kilka rynien z rzeźbami zwierząt zdawały się nachylać do koła niéj i wyciągać szyjki, by zajrzéć przez okienko do środka. Ze skraju poddasza dziéwczę spostrzegło wierzchołki tysiąca kominów, które przed jéj oczyma wypuszczały dymy wszystkich ognisk paryzkich. Smutny widok dla biednéj cyganki, podrzutka, istoty nieszczęśliwéj, bez ojczyzny, bez rodziny, bez matczynego kąta, na śmierć skazanéj.
W chwili, gdy myśl samotności i opuszczenia, zbudzona w ten sposób, dotkliwszą się wydała niż kiedykolwiek, poczuła mordkę jakąś wełnistą i brodatą, podsuwającą się jéj pod dłonie załamane na kolanach. Drgnęła od stóp do głowy (wszystko już ją odtąd lękało) i spojrzała. Była to biedna kózka, Dżali wiatronoga, która w chwili gdy Quasimodo z niczém odprawiał brygadę mistrza Charmolue, wyrwała się była za swą panią i w ślady jéj podążyła. Przymilała się tak oto od godziny już blizko, nie mogąc ani jednego wzajem otrzymać spojrzenia. Cyganka okryła ją pocałunkami: