prosto w żywe ślepie: społeczeństwu temu, którego był wygnańcem, a w którego sprawy mięszał się oto z taką potęgą, sprawiedliwości owéj ludzkiéj, ze szponów któréj wydarł ofiarę, wszystkim owym tygrysom zmuszonym teraz żuć i szczękać na głodne zębami, zbirom tylu, sędziom tylu, tym katom, całej téj podłéj i nikczemnéj zgrai, całemu temu Śmieciu praw z racyi siły, na które plunął właśnie teraz z pogardą i oburzeniem, on biedak i niedołęga — działający mocą Bożą i pod opieką imienia Najświętszéj Panny...
I w każdym razie rzecz ta była wzruszająca, owa pomoc spadająca z rąk istoty tak kalekiéj na istotę tak nieszczęśliwą, owo wybawienie skazanéj na śmierć cyganki przez potwornego dzwonnika. Miałeś tu dwie ostateczne nędze przyrody i społeczeństwa, stykające się z sobą i wspierające się wzajem.
Po kilku atoli minutach tryumfu i upojenia w obliczu nieba i ludzi, Quasimodo żywo zawrócił naraz z ciężarem swoim, i w głąb się kościoła zapuścił. Lud, rozmiłowany w każdéj tego rodzaju nadzwyczajności, szukał garbuska oczami pod ciemna nawą i żałował, że tak prędko umknął przed oklaskami. Nagle ujrzano dzwonnika na jednym z rogów galeryi królów Francyi; pędził po niéj wzdłuż jak wściekły, podnosząc w rękach swą zdobycz i wrzeszcząc: „Opieka! Schronienie!“ Nowe okrzyki potwierdzenia wzbiły się po nad tłumy. Poczém przebiegłszy galeryę, garbus skrył się znowu we wnętrzu kościoła. Chwilkę późniéj zjawił się poraz drugi, już na krużganku przydzwonnicznym, zawsze z cyganką na barkach, w pędzie szalonym i z okrzykiem: „Schronienie!“ A lud huczał i rozpływał się z zadowolenia.
Nareszcie, po niejakim czasie Quasimodo raz jeszcze się pokazał, tuż na samym szczycie wieży wielko-dzwonnicznéj; ztąd całéj stolicy, całemu światu chrześciańskiemu zdawał się chciéć dumnie okazać tę, którą ocalił, a głos jego gromki, tak rzadko słyszany przez innych, nigdy przez niego, po trzykroć z płomiennym zapałem, ku samym aż obłokom zawołał:
— Schronienie! opieka! wolność!
— Górą nasi! — odwrzasnął lud ze swojéj strony — brawo! Niech żyje! — a nie objęty ten okrzyk dostał się i na drugi brzeg Sekwany, na Plac-Tracenia, gdzie niepomiernie zdziwił tłumy, wraz z worecznicą oczekujące na widowisko końcowe, ze wzrokiem w szafot wlepionym.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/312
Wygląd
Ta strona została przepisana.