wie na końcu sznura: był to Quasimodo wydzwaniający na nieszpory lub Anioł-Pański. Często w nocy spostrzegano kształt jakiś ohydny, błąkający się śród koronkowo przetkanych cienkich balustrad, wieńczących obie wieże i brzegi nadołtarzowego naczółka katedry: i tym jeszcze razem był to garbusek notrdamski. W takich zdarzeniach, mówiły sąsiednie kumoszki, kościół nabierał czegoś fantastycznego, nadnaturalnego, okropnego; tu i tam otwierały się paszcze, zapałały się ślepie kamiennych jaszczurek; słyszéć się dawały ujadania psów dzikich, grzechotnic i poczwarników, czuwających we śnie i na jawie, z wyciągniętemi szyjami, z pyskami rozwartemi, dokoła olbrzymiéj, kolczato najeżonéj katedry. Jeśli zaś miało to miejsce w noc Bożego Narodzenia, podczas gdy wielki dzwon, zdający się stękać z wysilenia, wzywał wiernych na uroczystą pasterkę, wtedy ciemne odoblicze katedry takim zapływało wyrazem, że sambyś przysiągł, iż różyczkowa jego tarcza iskrami sypała na tłumy, gdy główne podwoje chłonęły i pożerały lud boży. Wszystko to właśnie czynił Quasimodo. Egipt byłby go wziął za Boga téj świątyni; wieki średnie mieniły go złym jéj duchem; a on był jéj duszą naprawdę.
I to do tego stopnia, że dla tych którzy wiedzą, że Quasimodo istniał, kościół Najświętszéj Panny Paryzkiéj jest dziś pustym, głuchym, obumarłym. Czuje się, że tu coś znikło i przepadło. Próżnia zaległa kolosalne to ciało. Szkielet to tylko sterczący dumnie. Duch go potężny opuścił, siedziba jeno po nim została, nie więcéj. Ma to pozór czaszki, w któréj są jeszcze otwory na oczy, ale gdzie już nie ma spojrzenia.
Była przecież na świecie istota, którą Quasimodo wyłączał ze swéj nienawiści i złości do innych, a którą kochał tyleż, jeżeli nie więcéj, co i swą katedrę. Istotą tą, Klaudyusz Frollo.
Rzecz prosta. Klaudyusz Frollo dał mu przytułek, on go wykarmił, on wychował. U kolan to Klaudyusza Frollo zwykł był Quasimodo szukać obrony i ratunku w chwilach, gdy będące jeszcze dzieckiem, uciekać nieraz musiał przed ujadaniem psów i uliczników. Klaudyusz Frollo nauczył go mówić, czytać i pisać. Nareszcie Klaudyusz to Frollo uczynił go dzwonnikiem katedralnym. Dać zaś Quasimodowi w zamężcie wieżę wielko-dzwonniczną, to tyle, co dać Romeowi Juliettę.
To téż i wdzięczność Quasimoda była głęboką, namiętną, bezgraniczną; i lubo oblicze przybranego jego ojca nieraz się zasępiało groźnie, lubo mowa jego była zwyczajnie twardą, krótką, rozkazującą, to przecież wdzięczność ta nigdy ani na jednę chwilę nie uległa zmianie lub