Przejdź do zawartości

Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Phoebusa, to samo oko, które ostatnią razą zabłysło przed nią przy sztylecie.
Widmo to zawsze tak dla niéj złowrogie, a które pchało ją z nieszczęścia w nieszczęście aż do rusztowania, wyrwało ją z odrętwienia. Zdawało się jéj, że się rozdarła zasłona okrywająca jéj pamięć. Wszystkie szczegóły straszliwego zdarzenia, którego padła ofiarą, od nocnéj sceny u Falurdelowéj, aż do skazania jéj w Tournelle, przedstawiały się znów w jéj umyśle, nie mgliste i ciemne jak dotychczas, ale surowe, wyraźne, określone, żywe, przerażające. Jak ogień uwydatnia na białym papierze niewidzialne litery; nakreślone sympatycznym inkaustem, tak ponura twarz, jaką miała przed sobą, ożywiła zatarte przez zbytek boleści wspomnienia jéj. Zdawało się, że wszystkie rany jéj serca na raz się otworzyły i krwią ociekały.
— Ach! — zawołała z konwulsyjném drżeniem, zakrywając sobie oczy rękami — to ten sam, to ksiądz ten.
Poczém opuściła bezwładne ręce i przez czas jakiś pozostawała w postawie siedzącéj, z głową zwieszoną, z oczami w ziemię wlepionemi, niema i drżąca.
Zakonnik spoglądał na nią okiem sępa, który długo krążył nad biednym skowronkiem ukrytym w życie, aż nareszcie, zwężywszy w milczeniu olbrzymie koła swego lotu, spadł na ofiarę z szybkością błyskawicy i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa wyszeptała zaledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dobij! — i trwożnie tuliła głowę do ramion, jak owca przed uderzeniem rzeźniczego obucha.
— Więc boisz się mnie? — odezwał się nareszcie.
Cyganka nie nie odpowiedziała.
— Więc się mnie lękasz? — powtórzył.
Usta jéj złożyły się jakby do uśmiechu.
— Tak — rzekła — kat pastwi się nad skazanym. Od kilku już miesięcy prześladuje mię, grozi, przeraża! Bez niego, mój Boże! jakżem była szczęśliwą! On mię rzucił w tę przepaść! O nieba! to on zamordował... on go zamordował! mego Phoebusa
Tutaj, zachodząc się od płaczu i podnosząc oczy na przybysza, wykrzyknęła:
— O! nędzniku! ktoś ty? com ci uczyniła? dlaczego mię tak nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał zakonnik.
Łzy się jéj nagle zatrzymały; spojrzała nań okiem idyoty. Zakonnik upadł był na kolana i obejmował ją wzrokiem rozpłomienionym.
— Czy słyszysz? kocham cię! — krzyknął powtórnie.
— Co za miłość! — rzekła nieszczęśliwa ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł: