na dół, pod siebie, w przepaść; gdy głowę podniósł, oczy miał zamknięte i włosy dębem mu stały.
Było rzeczywiście coś przerażającego w milczeniu dwóch tych ludzi. Podczas gdy archidyakon o kilka stóp pod dzwonnikiem konał w sposób tak straszny, ten płakał i patrzał na Plac-Tracenia.
Archidyakon widząc, że wszystkie jego wspinania się coraz więcéj tylko wątliły kruchy punkt oparcia, jaki mu pozostał, postanowił nie ruszać się już daléj. Wisiał tak, skostniały, rękami obejmując rynnę, dysząc zaledwie i nie okazując innego ruchu nad machinalne owe konwulsye piersiowe, jakich doznajemy w snach niespokojnych, kiedy się zdaje, że spadamy z wysokości. Osłupiałe jego oczy były otwarte w sposób chorobliwy i jakby głęboko zdziwiony. A tymczasem, sekunda po sekundzie, tracił równowagę pod sobą, palce oślizgiwały mu się po rynnie; czuł coraz większą słabość w ramionach, coraz większy ciężar w ciele. Krzywizna rury ołowianéj podtrzymującéj go za każdym już, zdawało się, powiewem wiatru, pochylała się ku przepaści. Widział pod sobą na dole... rzecz okropna!... widział pod sobą dach Św. Jana Okrąglaka, drobnym jak karta we dwoje zgięta. Spoglądał raz po raz na niewzruszone posągi i rzeźby dzwonnicy, zawieszone jak i on nad otchłanią, lecz bez wstrętu do niéj, bez współczucia dla niego. Wszystko do koła przeniewiercy było kamienne: przed oczyma, potwory z rozwartemi paszczami; niżéj pod nim, na placu, gdzieś w głębi, bruk; po nad głową (Quasimodo płaczący.
Przed katedrą znajdowało się kilka gromadek ciekawych, spokojnie starających się dociec, ktoby mógł być owym szaleńcem, wyprawiającym tak dziwne igraszki. Ksiądz słyszał jak powiadały (głos ich bowiem świeży i ostry dolatywał aż do niego): — „Ależ kark sobie skręci!“
Dzwonnik płakał.
Archidyakon zapieniony od strachu i wściekłości, zrozumiał nareszcie, że wszystko było daremne. Zebrał wszakże resztę sił i ostatniego spróbował środka. Wyprężył się na rynnie, podparł się kolanami o mur, chwycił rękami za jeden z gzemsów kamiennych, i zdołał podsunąć się w górę na stopę jaką; wysiłek ten atoli gwałtownie zgiął dziób ołowiany na którym się czepił. Jednocześnie trzasła i rozpłatała się sutanna. Wówczas, czując że wszystko pod nim umyka, że trzyma się już tylko za coś rękami skrzepłemi i omdlewającemi, nieszczęśliwy zamknął powieki i puścił rynnę. Runął,
Quasimodo patrzał na lecącego.
Upadek z takiéj wysokości rzadko kiedy bywa prostolinijny. Archidyakon, rzucony w przestrzeń, padał najprzód głową w dół z wyciągniętemi rękami; uczynił następnie kilka podłużnie wirowych zwrotów; wiatr pchnął go na dach jednego z domów, gdzie nieszczęśliwy
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/441
Wygląd
Ta strona została przepisana.