szców, nieprzebrane klejnoty chóru i wielkiego ołtarza, olśniewające wystawy świąteczne, wigilie narodzenia Pańskiego lśniące od pochodni, obchody wielkonocne oblane słońcem, wszystkie owe uroczystości, odpusty, czterdziesto-godzinne nabożeństwa, w czasie których relikwiarze, świeczniki, kielichy, monstrancye, kadzielnice, wota, cymborye pokrywały ołtarze grubą warstwą złota i drogich kamieni. Niewątpliwie, w téj wielkiéj i stanowczéj chwili kaleka i zdrowy, konokrad i markitan, daleko mniéj myślał o uwolnieniu cyganki, niż o łupieży katedry Najświętszéj Panny. Bez trudności gotowibyśmy nawet przypuścić, że dla wielu z nich Esmeralda była tylko pretekstem, gdyby złodzieje i rabusie pretekstów potrzebowali.
Wtém naraz, w chwili właśnie, gdy hultaje skupili się przy taranie z wysiłkiem stanowczym, powstrzymując oddechy, wytężając ramiona, by ostatniemu ciosowi nadać zamaszystość i wagę rozwiązującą, wrzask niebogłośny, straszniejszy jeszcze od tego, który się był wyrwał i ucichł pod belką, podniósł się z pośrodka nich. Ci co nie jęczęli i nie skomleli, ci co przy życiu zostali, obejrzeli się do koła. Dwa strumienie roztopionego ołowiu lały się z wyżyn gmachu w sam gąszcz ciżby. Całe to morze żyjące rozstąpiło się i osunęło pod rozgotowanym metalem, a w dwóch punktach, na które lawa spadała, ujrzano dwie czarne i dymiące plamy, podobne do tych, jakieby uczyniła woda gorąca na warstwie śniegu. Wiły się na nich ciała umierających, do połowy spalone, i ryczące z bólu. Na około strug głównych, pojedyncze krople ukropowéj téj kaskady pryskały na oblegających i wpijały się w czaszki, jako świdry płomienne. Był to ogień ważki, siekący nędzarzy kolczatemi ziarnkami jakby gradu.
Wrzaski rozdzierały powietrze. Hajdamactwo rozbiegło się bezładnie, rzuciwszy belkę na trupy. Najśmielsi jak i najbojaźliwsi placu nie dotrzymali. Babiniec przedkatedralny opróżnił się po raz wtóry.
Oczy wszystkich podniosły się ku górze, ku szczytowi kościoła.
Ujrzano tam rzecz nadzwyczajną. Po nad galeryą najwyższą, po nad główną tarczą różyczkową, między dwiema dzwonnicami, piął się w górę słup płomienny, wirami iskier otoczony, słup rozchytany i wściekły, z którego wiatr rwał chwilami szmaty ognia, i pospołu z dymem unosił. Poniżéj tego płomienia, poniżéj balustrady zarzuconéj gałęzistemi splotami, jakby na ogromne zarzewie, dwie kamienne rynny o potwornych paszczach, rzygały bez przerwy potokami rozpalonéj lawy, którój odblaski srebrne falisto odbijały od ciemno-powłóczystéj zamroczy frontonu kościelnego. W miarę zbliżania się ku ziemi, dwa te strumienie cieczy ognistéj rozszerzały się wzorem krępego kielichowego wodotrysku. Powyżéj płomienia, dzwonnice ogromne, dające widziéć każda dwie swoje strony ostre i szerokie, jednę czarną,
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/371
Wygląd
Ta strona została przepisana.