Wilczyce/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen Wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
▽▽
WILCZYCE
POWIEŚĆ Z WOJEN WANDEJSKICH
Przetłómaczona z francuskiego
Tom I
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.  □□□□  1913



I.
Adjutant Charette’a.

Jeśli zdarzyło ci się przypadkiem, kochany czytelniku, jechać z Nantes do Bourgneuf, przybywając do Saint-Philibert, zaokrągliłeś, że tak powiemy, róg południowy jeziora Grand-Lieu i, dążąc dalej, przybyłeś po godzinie lub dwóch drogi, stosownie do tego, czy jechałeś, czy szedłeś piechotą, do pierwszych drzew lasu Machecoul.
Tam, na lewo od drogi, w wielkiej kępie drzew, jakby należącej jeszcze do lasu a oddzielonej od niego tylko gościńcem, spostrzegłeś niewątpliwie ostre szczyty dwóch cienkich wieżyczek i szarawy dach zamku, ukrytego śród liści.
Popękane mury tej siedziby szlacheckiej, okna, tu i owdzie szyb pozbawione, ściany pokryte dzikimi irysami i mchami pasożytniczymi, nadają jej, pomimo pretensyi feudalnych i dwóch wież, pozór taki ubogi, że nie wzbudziłaby niewątpliwie pożądliwości żadnego z przyglądających jej się przechodniów, gdyby nie przedziwne istotnie położenie naprzeciwko wiekowych gąszczów lasu Machecoul, którego zielone fale rozpościerają się na widnokręgu, jak okiem sięgnąć.
W r. 1831 ten mały zameczek był własnością starego szlachcica, margrabiego Souday’a i, od nazwiska właściciela, nazywał się zamkiem Souday.
Zapoznajmy czytelnika z właścicielem, zapoznawszy go już z zamkiem.
Margrabia Souday był jedynym przedstawicielem i ostatnim dziedzicem starego, sławetnego rodu bretońskiego; albowiem jezioro Grand-Lieu, las Machecoul, miasto Bourgneuf, położone w tej dzielnicy Francyi, objętej dzisiaj departamentem Dolnej Loary, stanowiły część prowincyi bretońskiej, zanim Francya podzielona została na departamenty. Rodzina margrabiego Souday’a była niegdyś jednem z owych drzew feudalnych o olbrzymich gałęziach, których cień rozpościerał się nad całą prowincyą; ale przodkowie margrabiego, nie szczędząc kosztów, by godnie reprezentować ród w karetach królewskich, podcinali drzewo to stopniowo tak dalece, że r. 1789 nadszedł w samą porę, by ocalić pień spróchniały od ręki woźnego sądowego, która go miała obalić, ustrzedz od skonu niegodnego minionej świetności.
Gdy wybiła godzina Bastylii, gdy runął stary dom królów, przepowiadając koniec królestwu, margrabia Souday, już dziedzic, jeśli nie dóbr — nie pozostało z nich nic, oprócz wspomnianej siedziby — to przynajmniej nazwiska ojca, był pierwszym paziem jego królewskiej wysokości, hrabiego Prowiancyi.
W szesnastym roku życia — tyle lat miał wówczas margrabia — zdarzenia najdonioślejsze wydają się tylko przypadkami; trudno było zresztą nie stać się najzupełniej niefrasobliwym na dworze epikurejskim, wolteryańskim i konstytucyjnym w Luksemburgu, gdzie samolubstwo panowało jawnie i wszechwładnie.
Pana de Souday’a — to wysłano na plac Greve, by czyhał tam na chwilę, w której kat zaciśnie pętlicę stryczka na szyi Favras’a i w której ten, oddając ostatnie tchnienie, przywróci jego królewskiej wysokości spokój na razie zakłócony.
Margrabia Souday powrócił co tchu do pałacu luksemburskiego z oznajmieniem:
— Miłościwy panie, stało się!
A miłościwy pan, głosem donośnym, melodyjnym, rzekł:
— Do stołu, panowie! do stołu!
I wszyscy zasiedli do wieczerzy, jak gdyby prawy szlachcic, który oddawał darmo swoje życie jego wysokości, nie został co tylko powieszony jak zabójca i włóczęga.
Poczem nastąpiły pierwsze ponure dni Rewolucyi, ogłoszenie księgi czerwonej, odwrót Necker’a, zgon Miriabeau’a.
Pewnego dnia, 22-go lutego 1791 r., nadbiegł wielki tłum i otoczył pałac luksemburski.
A to z powodu obiegających pogłosek. Jego królewska wysokość, mówiono, chciał uciekać, by się połączyć z emigrantami, którzy zbierali się na Renie.
Ale jego królewska wysokość pokazał się na balkonie i złożył uroczystą przysięgę, że nie opuści króla.
I istotnie, 21 czerwca, wyjechał z królem, niewątpliwie dlatego, żeby nie złamać danego słowa, iż go nie opuści.
Niemniej opuścił go, i to na swoje szczęście; albowiem przybył spokojnie na granicę z towarzyszem podróży, margrabią d’Avaray’em, gdy Ludwik XVI-ty został zaaresztowany w Varennes.
Nasz młody paź zabardzo dbał o swoją sławę modnego młodzieńca, by pozostać we Francyi, gdzie wszelako monarchia potrzebowała swoich sług najgorliwszych; wyemigrował tedy z kolei i, ponieważ nikt nie zwrócił uwagi na osiemnastoletniego pazia, przeto przybył bez wypadku do Koblencyi i dopomógł do skompletowania oddziałów muszkieterów, które tworzyły się tam nanowo, pod wodzą margrabiego Montmorin’a. Podczas pierwszych potyczek bił się dzielnie z trzema Kondeuszami, został zraniony pod Thionvillem, poczem, po wielu zawodach, doznał najsilniejszego ze wszystkich, gdy rozpuszczono korpus emigrantów; rozporządzenie to pozbawiało tylu nieboraków, wraz z nadziejami, chleba żołnierskiego, ostatniego środka utrzymania.
Prawda, że ci żołnierze służyli przeciw Francyi, i, że ten chleb ugnieciony był ręką cudzoziemca.
Margrabia Souday zwrócił tedy oczy ku Bretanii i Wandei, gdzie walczono od lat dwóch.
A oto, jak rzeczy stały w Wandei.
Wszyscy pierwsi wodzowie powstania umarli: Cathelineau został zabity w Vannes, Lescure został zabity w Tremblaye, Bonchamp został zabity w Chollet, d’Elbee był lub miał być rozstrzelany w Noirmoutiers.
Wreszcie to, co nazywano wielką armią, zostało zniweczone w Mans.
Ta wielka armia była zwyciężana w Fontenay, w Saumur, w Torfou, w Laval i w Dol; miała przewagę w sześćdziesięciu bitwach; stawiała czoło wszystkim siłom Rzeczypospolitej, dowodzonym kolejno przez Birona, Rossignol’a, Klebera, Westermann’a, Marceau’a; odrzuciwszy poparcie Anglii, patrzyła jak podpalano jej chaty, zarzynano jej dzieci, zabijano jej ojców; wodzami jej byli Cathelineau, Henryk de la Rochejaquelein, Stofflet, Bonchamp, Forestier, d’Elbee, Lescure, Marigny i Talmont; pozostała wierna swemu królowi, gdy reszta Francyi go opuściła; czciła swego Boga, gdy Paryż ogłosił, że Boga już niema; dzięki jej, wreszcie, Wandea zasłużyła na nazwę ziemi olbrzymów w historyi.
Charette i la Bochejaquelein byli jedynymi prawie, którzy się utrzymali.
Ale jeśli Charette miał żołnierzy, la Rochejaquelein nie posiadał ich już wcale.
Stało się bowiem, że, gdy wielka armia pozwalała, się tępić w Mans, Charette, mianowany głównym dowódca, w dolnym Poitou, przy pomocy rycerza de Couëtu i Jolly’ego, zebrał armię nową.
Charette na czele tej armii, zaś la Rochejaquelein, mając tylko dziesięciu ludzi, spotkali się w pobliżu Maulevrier.
Tego samego dnia ośmiuset żołnierzy z armii Charette’a przeszło do la Roehejaquelein’a.
Na widok la Roichejaquelein’a, Charette zrozumiał, że przybywa mu generał, nie zaś żołnierz; miał poczucie własnej wartości i nie chciał bynajmniej dzielić władzy wodza; pozostał chłodny i wyniosły.
Zamierzał właśnie jeść śniadanie — nie zaprosił nawet la Rochejaquelein’a.
Nazajutrz Charette rzekł do rywala:
— Wyruszam do Mortagne; pan pójdzie za mną.
— Dotychczas nie szedłem za nikim, byłem przyzwyczajony do tego, że inni szli za mną.
I udał się w swoją stronę, pozostawiając Charette’a własnemu przemysłowi.
Jego to śladami podążymy, albowiem on jest jedyny, którego ostatnie bitwy i egzekucja wiążą się z naszą opowieścią.
Ludwik XVII nie żył, a 26 czerwca 1795 r. Ludwik XVIII ogłoszony został królem francuskim w kwaterze głównej w Belleville.
D. 15 sierpnia 1795 r., to jest w niespełna dwa miesiące później, młodzieniec przyniósł Charette’owi list od nowego króla.
List ten, pisany w Weronie i datowany d. 8 lipca 1795 r., przyznawał Charette’owi dowództwo legalne nad armią rojalistyczną.
Charette chciał odpowiedzieć królowi przez tego samego posłańca i podziękować za łaskę, jaką go obdarzał; ale młodzieniec oznajmił, że powrócił do Francyi po to, by w niej zostać i walczyć, prosił, by depesza, jaką przywiózł, posłużyła mu za polecenie do głównodowodzącego.
Charette niezwłocznie wyznaczył mu służbę przy sobie.
Ten młody posłaniec był to nie kto inny, tylko paź brata królewskiego, margrabia de Souday.
Gdy wyszedł, chcąc odpocząć po dwudziestu ostatnich milach, jakie przebył konno, margrabia ujrzał na swojej drodze młodego żołnierza, o pięć lub sześć lat starszego, który, trzymając kapelusz w ręku, spoglądał na margrabiego z pełnem szacunku przywiązaniem.
Margrabia poznał w nim syna jednego z dzierżawców swego ojca; polował z nim niegdyś i lubił z nim polować, nikt bowiem nie umiał lepiej obrócić dzika i pokierować psami, gdy zwierzę było obrócone.
— Co! Jan Oullier! — zawołał — to ty?
— Ja we własnej osobie, na usługi pana margrabiego — odparł młody wieśniak.
— Ależ z ochotą, mój przyjacielu! Czy jesteś zawsze dobrym strzelcem?
— O! tak, panie margrabio! tylko, że w tej chwili nie na dzika już polujemy, tylko na inną zwierzynę.
— Mniejsza o to; jeśli chcesz, będziemy polowali wspólnie na tę, jak polowaliśmy na tamtą.
I odtąd Jan Oullier został odkomenderowany do boku margrabiego Souday’a, jak margrabia Souday do boku Charette’a; czyli, że Jan Oullier był adjutantem adjutanta generała głównodowodzącego.
Poza obrębem swego talentu myśliwskiego, Jan Oullier był człowiekiem nieocenionym. W obozie zdatny był do wszystkiego i margrabia nie miał potrzeby zajmować się niczem; w dniach najgorszej niedoli margrabiemu nie brakło nigdy kawałka chleba, szklanki wody i wiązki słomy, co stanowiło w Wandei zbytek, którym niezawsze mógł się rozkoszować generał głównodowodzący.
Mielibyśmy wielką ochotę podążyć za Charette’m, a tem samem i za naszym młodym bohaterem i towarzyszyć im w jednej z tych awanturniczych wypraw, jakie podejmował generał rojalistyczny, a które zjednały mu sławę pierwszego partyzanta w świecie całym; ale historya jest jedną z najbardziej zwodniczych syren, a kto jest taki nierozważny, że pójdzie za nią na jej skinienie, ten nie wie już dokąd ona go zaprowadzi.
Uprościmy zatem możliwie opowieść naszą, pozostawiając innemu opis wyprawy pana hrabiego d’Artois do Noirmoutiers i na wyspę Dieu, osobliwe postępowanie księcia, który przez trzy tygodnie przebywał w pobliżu wybrzeża Francyi i nie wylądował; wreszcie zniechęcenie armii rojalistycznej, gdy zaczęli ją opuszczać ci, za których walczyła od lat dwóch z górą!
Niemniej Charette odniósł wkrótce potem straszne zwycięstwo pod Quatre-Chemins: było to ostatnie, albowiem zabrała się do dzieła zdrada.
Padłszy ofiarą zasadzki, de Couëtu, prawa ręka Charette’a, jego alter ego od śmierci Jolly’ego, został schwytany i rozstrzelany.
W ostatnich latach życia swojego Charette nie mógł uczynić kroku, żeby przeciwnik jego, ktokolwiek nim był, Hoche czy Travot, nie został o tem natychmiast uprzedzony.
Otoczony wojskami republikańskiemi, osaczony ze wszystkich stron, ścigany dniem i nocą, gnany z zarośli w zarośla, czołgając się z rowu w rów, wiedząc, iż prędzej czy później musi być zabity w jakiejś potyczce, albo, jeśli zostanie wzięty żywcem, rozstrzelany na miejscu; bez schronienia, trawiony gorączką, umierając z pragnienia i głodu, nie śmiejąc żądać na folwarkach, przez które wiodła jego droga, kęsa chleba, ani szklanki wody, ani wiązki słomy, miał dokoła siebie już tylko trzydziestu dwóch ludzi, do których należeli margrabia Souday i Jan Oullier, gdy d. 25.marca 1796 r. oznajmiono mu, że cztery kolumny republikańskie maszerowały równolegle naprzeciw niemu.
— Dobrze! — rzekł — w takim razie tutaj trzeba będzie bić się do śmierci i sprzedać drogo swoje życie.
Było to w Préliniére, w gminie Saint-Sulpice. Ale Charette ze swymi trzydziestoma dwoma żołnierzami nie zadowala się czekaniem na republikanów: idzie na ich spotkanie. W Guyonniere spotyka generała Valentin’a, na czele dwóchset grenadyerów i strzelców.
Charette znajduje dobrą pozycyę i tam przez trzy godziny wytrzymuje ataki i ogień dwustu republikanów.
Dwunastu ludzi jego pada dokoła. Armia szuaneryi, która składała się z dwudziestu czterech tysięcy żołnierzy, gdy pan hrabia d’Artois był na wyspie Dieu, zredukowana została do dwudziestu żołnierzy.
Tych dwudziestu żołnierzy walczy wytrwale dokoła swego generała i ani jeden nie myśli o ucieczce.
Chcąc skończyć bitwę, generał Valentin chwyta, karabini, na czele stu osiemdziesięciu ludzi, którzy mu pozostali, uderza, na bagnety.
W tej szarży Charette zostaje raniony kulą w głowę, a cięcie szablą obcina mu trzy palce lewej ręki.
Już nieprzyjaciel ma go schwytać, gdy Alzatczyk, nazwiskiem Pfeffer, który ma dla Charette’a więcej niż przywiązanie — cześć — zdejmuje generałowi kapelusz z pióropuszem, daje mu swój i, rzucając się na lewo, krzyczy:
— Uciekać na prawo!... Ścigać będą mnie.
I w istocie, na niego rzucają się republikanie, gdy Charette wraz z ostatnimi piętnastu żołnierzami pędzi w stronę przeciwną.
Charette dociera do lasu Chabotiére, gdy ukazuje się kolumna generała Travot’a.
Wszczyna się w walka nowa, ostatnia, w której Charette nie może mieć innego celu, tylko dać się zabić.
Z powodu utraty krwi, broczącej z trzech ran, chwieje się i już pada. Naraz Wandejczyk, nazwiskiem Bossard, bierze go na plecy i niesie do lasu; ale wejść w gęstwinę nie zdołał, pada kulą przeszyty.
Inny, nazwiskiem Laroche-Davo, zajmuje jego miejsce, postępuje pięćdziesiąt kroków i pada z kolei w rów, który dzieli las od równiny.
Margrabia Souday z kolei bierze Charette’a, na ręce i, gdy Jan Oullier zabija dwoma wystrzałami z karabinu dwóch żołnierzy republikańskich, którzy nacierają z blizka, margrabia rzuca się w las ze swoim generałem i siedmioma pozostałymi żołnierzami. O pięćdziesiąt kroków od skraju lasu, Charette odzyskuje nieco sił.
— Souday — mówi — posłuchaj mojego ostatniego rozkazu.
Młodzieniec zatrzymuje się.
Złóż mnie u stóp tego dębu.
Souday waha się usłuchać.
— Nie przestałem być twoim generałem — mówi mu Charette głosem rozkazującym — musisz słuchać, rozumiesz!
Młodzieniec, pokonany, staje się posłuszny i składa swego generała u stóp dębu.
— Tak! a teraz słuchaj mnie dobrze — mówi Charette. — Trzeba, żeby król, który mnie mianował generałem głównodowodzącym swojej armii, wiedział, jak jego generał głównodowodzący umarł. Wracaj do jego królewskiej mości Ludwika XVIII i powiedz mu, coś widział; ja tak chcę!
Charette mówił tonem takim uroczystym, że margrabiemu Souday’owi, którego tykał po raz pierwszy, nie przyszło nawet na myśl, że mógłby mu być nieposłuszny.
— Dalej — odezwał się znów Charette — nie masz chwili czasu do stracenia, uciekaj; błękitni nadchodzą!
Istotnie, republikanie zaczęli się ukazywać na skraju lasu.
Souday pochwycił dłoń, którą wyciągał do niego Charette.
— Pocałuj mnie — rzekł ów.
Młodzieniec go pocałował.
— Dosyć! — rzekł generał. — W drogę!
Souday rzucił spojrzenie Janowi Oullier’owi.
— Idziesz ze mną? — spytał.
Oullier, pomny, potrząsnął głową przecząco.
— Po co mam tam iść, co ja tam będę robił, panie margrabio — odparł — gdy tymczasem tutaj...
— A tutaj co robić będziesz?
— Powiem to kiedyś panu margrabiemu, jeśli się jeszcze zobaczymy.
I posłał dwie kule dwom najbliżej stojącym republikanom.
Dwaj republikanie padli.
Jeden z nich był to wyższy oficer; żołnierze podbiegli do niego.
Jan Oullier i margrabia Souday skorzystali z tej zwłoki i zagłębili się w las.
Ale, gdy uszli pięćdziesiąt kroków, Jan Oullier, znalazłszy gęste zarośla, wsunął się — w nie, jak wąż, ruchem ręki żegnając margrabiego Souday.
Margrabia Souday podążył dalej.




II.
Wdzięczność królów.

Margrabia Souday dotarł ido wybrzeży Loary i znalazł rybaka, który go zawiózł do przystani Saint-Gildas.
Fregata krążyła opodal; była to fregata angielska.
Za kilka ludwików naddatku rybak zawiózł margrabiego do fregaty.
Gdy stanął na jej pokładzie, był uratowany.
W dwa czy trzy dni później, fregata podpłynęła do trójmasztowca handlowego, który dążył do kanału la Manche.
Był to statek holenderski.
Margrabia Souday oznajmił, że chce przesiąść się na pokład statku; kapitan angielski kazał go podwieźć.
Trójmasztowiec holenderski wysadził na ląd margrabiego w Rotterdamie.
Z Rotterdamu margrabia, udał się do Blankenburga, miasteczka w księstwie brunświckiem, które Ludwik XVIII obrał na rezydencyę.
Margrabia musiał spełnić ostatnie polecenia Charette’a.
Ludwik XVIII siedział przy stole; godzina obiadowa była dlań zawsze godziną uroczystą.
Były paź musiał zaczekać, aż jego królewska mość skończy obiad.
Po obiedzie został wprowadzony.
Wypadki, które rozegrały się przed jego oczyma, zwłaszcza zaś ostatnią katastrofę opowiedział tak obrazowo, że jego królewska mość, mało z natury wrażliwy, doznał wrażenia takiego silnego, iż zawołał:
— Dosyć, dosyć, margrabio! Tak, kawaler de Charette był dzielnym sługą, uznajemy to w zupełności.
I dał margrabiemu znak, żeby wyszedł.
Poseł usłuchał; ale, gdy wychodził, dobiegły go słowa króla, tonem nadąsanym wypowiedziane:
— Ten bałwan Souday opowiada mi takie rzeczy po obiedzie! przecież to może zakłócić mi trawienie!
Margrabia uważał, że za narażanie życia w ciągu sześciu miesięcy zostać nazwany bałwanem przez tego, dla którego je narażał, to licha nagroda.
Pozostało mu w sakiewce około stu ludwików; tego samego wieczora jeszcze opuścił Blankenburg, mówiąc sobie:
— Gdybym był wiedział, że doznam takiego przyjęcia, nie zadawałbym sobie tyle trudu, żeby tu dotrzeć!
Powrócił do Holandyi, a z Holandyi udał się do Anglii. Tam zaczęła się nowa faza. życia margrabiego Souday’a. Należał on do ludzi, których okoliczności urabiają, stosownie do potrzeby; którzy są silni albo słabi, waleczni, albo tchórzliwi, stosownie do środowiska, w jakie ich rzuci przypadek. Przez sześć miesięcy wznosił się do poziomu strasznej epopei wandejskiej: zabarwił krwią swoją zarośla i równiny górnego i dolnego Poitou; znosił ze stoicką wytrwałością nietylko1 klęski bitew, ale i wszystkie niewygody, które wypływały z tej walki partyzanckiej, obozując śród śniegu, błąkając się bez chleba, bez odzieży cieplejszej, bez, dachu nad głową w błotnistych lasach Wandei; nigdy nie przeszła mu przez głowę myśl żalu, a przez, usta słowo skargi!
Po tych wszystkich przejściach, osamotniony w wielkim Londynie, błąkał się ze smutkiem po ulicach olbrzymiego miasta, tęskniąc za dniami walki; stał bez odwagi wobec próżniactwa, bez wytrwałości wobec nudy, bez energii wobec nędzy, która czekała go na wygnaniu.
Ten człowiek, który mężnie stawiał czoło ściganiu kolumn piekielnych, nie umiał się oprzeć złośliwym podszeptom bezczynności; szukał rozrywki wszędzie i za jakąbądź cenę, by zapełnić pustkę, jaka się wytworzyła w jego życiu od czasu, gdy nie pochłaniały go już przygody walki zaciętej.
Zbyt ubogi jednak był wygnaniec, by rozrywki, jakich łaknął, mogły być gatunku wyższego; to też, stopniowo, tracił wytworność arystokraty, której zmniejszyć nie zdołał strój wieśniaczy, jaki nosił przez dwa miesiące przeszło, a wraz z tą wytwornością tracił i wykwint swoich upodobań; zastąpił szampan porterem i alem, i uganiał się za wyfiokowanemi dziewczynami z Grosvenoru i Haymarketu, on, który niegdyś wybierał śród cór rodów książęcych.
Niebawem chwiejność jego zasad i nieustające potrzeby życiowe doprowadziły go do kompromisów, które zaszkodziły wielce jego dobrej sławie; przyjmował to, czego nie mógł już opłacić; szukał towarzyszów pohulanek śród ludzi sfery niższej, a stąd1\ wynikło, że koledzy z emigracyi odwrócili się od niego i, naturalnym biegiem rzeczy, im większa wytwarzała się dokoła niego pustka, tem głębiej margrabia Souday brnął na drodze, na którą wszedł.
Dwa lata już prowadził takie życie, gdy przypadek sprawił, że w jednym z lokalów rozpusty w City, gdzie był częstym gościem, margrabia spotkał młodą robotnicę, po raz pierwszy wprowadzoną w świat przez jedną z tych ohydnych kreatur, od których roi się w Londynie, a których zadaniem jest wyrywanie młodych, niedoświadczonych dziewcząt z ich facyatek i wprowadzanie ich na drogę rozpusty.
Pomimo zmian, jakie dokonały się w młodzieńcu, pod wpływem niepowodzenia, biedna dziewczyna odczuła, w nim resztki natury wielkopańskiej; z płaczem rzuciła mu się do nóg, błagając, by ją wyratował od niecnego życia, do jakiego chciano ją zmusić, a do którego nie była zupełnie stworzona, dotąd bowiem zachowała cnotę.
Dziewczyna była urodziwa; margrabia zaproponował, że ją weźmie do siebie.
Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, i przyrzekła, że mu się odda z całą miłością i poświęceniem.
I stało się, że, nie mając najmniejszego zamiaru spełnienia dobrego uczynku, margrabia zniweczył spekulacyę, opartą na urodzie Ewy.
Nieszczęśliwej dziewczynie na imię było Ewa.
Dotrzymała słowa — margrabia był jej pierwszą i ostatnią miłością.
Zresztą chwila była dla obojga szczęśliwa. Margrabia zaczynał się nużyć walkami kogutów, ostrymi wyziewami piwa, zatargami z; policyą i przygodami miłosnemi z ladacznicami; tkliwość Ewy była dla niego wypoczynkiem; posiadanie tego dziewczęcia, białego, jak łabędzie, które były godłem Bretanii, jego ojczyzny, zadowoliło miłość własną pana de Souday’a. Stopniowo zmienił tedy tryb życia i, nie wracając do nawyknień człowieka swojej sfery, żył przynajmniej, jak człowiek uczciwy.
Schronił się z Ewą do facyatki na Piccadilly. Młoda dziewczyna umiała bardzo dobrze szyć; znalazła robotę u bieliźniarki. Margrabia dawał lekcye fechtunku.
Począwszy od tej chwili, żyli nędznie ze skromnych dochodów, jakie dawały lekcye margrabiego i roboty Ewy, a miłość ozłacała im ubóstwo.
Wszelako ta miłość, jak wszystkie rzeczy śmiertelne, zużyła się z czasem.
Na szczęście dla Ewy, wzruszenia, spowodowane wojną wandejską, i znieprawione rozkosze otchłani londyńskiej, pochłonęły nadmiar temperamentu jej kochanka; zestarzał się przed czasem.
Istotnie, w dniu, w którym margrabia Souday spostrzegł, że miłość jego dla, Ewy jest już tylko ogniem wygasłym albo przynajmniej wygaśnięcia blizkim; w dniu, w którym pocałunki młodej kobiety nie były już zdolne nie nasycić go, ale go podniecić, przyzwyczajenie owładnęło nim już do tego stopnia, że gdyby nawet uległ potrzebie szukania rozrywek na zewnątrz, nie byłby już znalazł w sobie siły ani odwagi do zerwania stosunku, dającego jego egoizmowi jednostajne zadowolenie powszednie.
Ten dawny hulaka, którego przodkowie posiadali przez trzy wieki prawo życia i śmierci w swojem hrabstwie; ten były rozbójnik, adjutant rozbójnika Charette’a, pędził tak przez lat dwanaście smutne, ubogie, nędzne życie skromnego urzędnika, albo skromniejszego jeszcze rzemieślnika.
Niebo długo nie zsyłało błogosławieństwa temu związkowi nieprawemu; ale nareszcie modły, jakie zanosiła przez lat dwanaście Ewa, zostały wysłuchane. Biedna kobieta zaszła i dała życie dwom bliźniaczkom.
Nieszczęście chciało, że Ewa przez kilka godzin tylko cieszyła — się macierzyństwem, którego tak pragnęła: zabiła ją gorączka połogowa.
Jej uczucie dla margrabiego Souday’a było po tych latach dwunastu równie żywe i głębokie, jak w pierwszych dniach ich stosunku; niemniej ta miłość, jakkolwiek wielka, nie oślepiła jej; Ewa poznała, że płochość i egoizm stanowiły grunt charakteru jej kochanka; to też w godzinie skonu szarpał nią ból, spowodowany pożegnaniem na wieki człowieka takiego ukochanego i ogarniała trwoga, że przyszłość jej dwojga dzieci spoczywa w jego płochych rękach.
Ta strata wywarła na margrabiego Souday’a, wrażenia, które przytoczymy szczegółowo, albowiem dają one, naszem zdaniem, miarę usposobienia tego człowieka, przeznaczonego do odegrania doniosłej roli w naszej opowieści.
Zrazi, opłakiwał poważnie i szczerze towarzyszkę; nie mógł bowiem nie oddać hołdu jej zaletom i nie uznać szczęścia, jakie zawdzięczał jej przywiązaniu.
Poczem, gdy pierwszy ból minął, doznał poniekąd uczucia ucznia, który pozbył się swoich więzów. Nazwisko jego, tytuł, urodzenie, mogły kiedyś wywołać konieczność zerwania tego stosunku; margrabia niebardzo tedy złorzeczył Opatrzności, że podjęła się sprawy, której załatwienie byłoby dla niego okrutne.
Ale zadowolenie to trwało krótko; tkliwość Ewy, nieustanna troskliwość, jakiej był przedmiotem, rozpieściły margrabiego i ta troskliwość, której mu nagle zabrakło, wydała mu się teraz potrzebniejszą, niż mu się kiedyś wydała miłą.
Facyatka, z chwilą, w której zabrakło czystego i świeżego głosu Angielki, co życie do niej wnosił, stała się ponownie tem, czem była w istocie — ohydnem poddaszem; podobnie, jak z chwilą, w której margrabia daremnie szukał na poduszce swojej jedwabistych włosów kochanki, rozpościerających się obfitą, złotawą falą, łóżko jego stało się tapczanem.
Gdzież znajdzie teraz słodkie pieszczoty, tkliwą pieczołowitość, jakiemi Ewa otaczała go przez lat dwanaście?
Margrabia rozumiał dobrze, iż szukałby ich napróżno, i zaczął w najlepsze nanowo opłakiwać kochankę, a gdy trzeba było rozłączyć się z dwiema córeczkami, które oddał na mamki w Yorkshire, zdobył się w bólu swoim na takie porywy czułości, że wzruszył wieśniaczkę, która dzieci zabierała.
Gdy w ten sposób rozstał się ze wszystkiem, co go wiązało z przeszłością, ciężar osamotnienia pognębił margrabiego Souday’a; stał się ponury i milczący; ogarnął go wstręt do życia, a ponieważ wiary religijnej zbyt mocnej nie posiadał, przeto byłby niewątpliwie zakończył istnienie swoje skokiem do Tamizy, gdyby katastrofa r. 1814 nie nadeszła w porę, by go oderwać ód posępnych myśli.
Powróciwszy do ojczyzny, której nie miał nadziei już ujrzeć, margrabia Souday, nic nie zażądawszy od Ludwika XVIII przez cały czas wygnania, zwrócił się doń teraz, z natury rzeczy, po zapłatę za krew, jaką za niego przelał; ale książęta często szukają tylko wymówki do niewdzięczności, a Ludwik XVIII miał, w stosunku do swego dawnego pazia, takich wymówek aż trzy.
Pierwszą był sposób porywczy, w jaki znienacka oznajmił jego królewskiej mości wieść o zgonie Charette’a, wieść, która istotnie zakłóciła trawienie królewskie.
Drugą stanowił odjazd nieprzyzwoity z Blankenburga, odjazd, któremu towarzyszyły słowa nieprzyzwoitsze jeszcze, niż sam odjazd.
Wreszcie wymówką trzecią, i to najważniejszą — było jego nieprzystojne postępowanie podczas emigracyi.
Nie poskąpiono byłemu paziowi pochwał dla jego odwagi i poświęcenia; ale dano mu delikatnie do zrozumienia, że, mając takie skandale na sumieniu, nie mógł rościć pretensyi do pełnienia, służby publicznej.
Powiedziano mu, że król nie jest już panem wszechwładnym, że musi się liczyć z opinią publiczną, po panowaniu niemoralności musi nastąpić era nowa, era surowych obyczajów.
Wyłuszczono margrabiemu jak pięknem uwieńczeniem życia, pełnego abnegacyi i poświęcenia, będzie ofiara, jaką złoży ze swych ambitnych zachcianek na ołtarzu konieczności.
Słowem, doprowadzono go do tego, że zadowolił się krzyżem orderu św. Ludwika, stopniem i emeryturą dowódcy szwadronu i odjechał spożywać chleb królewski do swoich dóbr Souday, jedynych szczątków, jakie biedny emigrant uratował z olbrzymiego majątku przodków.
Pięknym rysem charakteru margrabiego był fakt, że te zawody nie przeszkodziły mu bynajmniej spełnić obowiązku, to jest opuścić ponownie ubogiego zamku, gdy Napoleon przeprowadził swój, iście cudowny, powrót z Elby.
Po powtórnym upadku Napoleona, margrabia Souday powtórnie powrócił wraz ze swymi prawymi książętami.
Ale tym razem, roztropniejszy niż w r. 1814, zadowolił się zażądaniem od Restauracyi posady łowczego, kierującego obławami na wilki w okręgu Machecoul; ponieważ zaś posada ta była bezpłatna, przeto dano mu ją skwapliwie.
Pozbawiony przez całą młodość rozrywki, którą w jego rodzinie była namiętnością dziedziczną, margrabia Souday zaczął z istną pasyą oddawać się polowaniu. Zawsze smutny, z powodu samotnego życia, do którego nie był stworzony; mizantropi niemal skutkiem niepowodzeń politycznych, znajdował w tym ruchu fizycznym chwilowe zapomnienie. To też prawo przebiegania bezpłatnie lasów państwowych dawało mu większe zadowolenie, niż posiadanie krzyża św. Ludwika i rangi dowódcy szwadronu.
Otóż margrabia Souday żył już od lat dwóch w swoim zameczku, włócząc się dniem i nocą po lasach wraz ze swymi sześciu psami, jedyną „służbą“, na jaką pozwalały mu jego szczupłe dochody, widując się z sąsiadami tyle tylko, ile było trzeba, by nie uchodzić za niedźwiedzia, i myśląc jak najmniej zarówno o spadkach nieodziedziczonych, jak i o minionej chwale — gdy pewnego ranka, dążąc w stronę północną lasu Machecoul, minął się na drodze z chłopką, niosącą na każdej ręce trzy czy czteroletnie dziecko.
Margrabia Souday poznał tę chłopkę i zarumienił się.
Była to mamka z Yorkshire’u, której od trzydziestu sześciu miesięcy zapominał regularnie posyłać zapłatę za chowanie i karmienie dzieci.
Zacna kobieta udała się do Londynu, gdzie postąpiła bardzo rozumnie, zasięgnęła bowiem informacyi w ambasadzie francuskiej. Przybywała zatem, dzięki pośrednictwu francuskiego ministra-rezydenta, który nie wątpił, że margrabia Souday będzie uszczęśliwiony z odnalezienia swoich dzieci.
I, rzecz nadzwyczajna, niezupełnie się pomylił.
Dziewczynki tak bardzo przypominały biedną Ewę, że margrabia miał chwilę wzruszenia; ucałował je z tkliwością bynajmniej nie udaną, dał fuzyę Angielce a sam wziął na ręce dzieci i zaniósł do zamku ten łup niespodziewany, ku wielkiemu zdumieniu kucharki, która stanowiła jego służbę, i która zarzuciła go pytaniami.
To badanie przeraziło margrabiego.
Miał dopiero lat trzydzieści dziewięć i nieraz myślał o ożenku, uważając, iż ma obowiązek nie dopuścić, by ród taki znakomity wygasł na jego osobie; byłby też rad, gdyby kobieta odjęła mu troski gospodarskie, których nie, cierpiał.
Ale urzeczywistnienie tego projektu byłoby bardzo trudne, gdyby dwie dziewczynki pozostały pod jego dachem.
Zrozumiał to, zapłacił hojnie Angielce i kazał jej odjechać nazajutrz.
W ciągu nocy powziął postanowienie, które, jak mniemał, pogodziłoby wszystko.
Jakież było to postanowienie?
Zobaczymy w rozdziale następnym.




III.
Bliźniaczki.

Margrabia Souday ułożył się na spoczynek, powtarzając sobie stary aksyomat: „Noc przynosi radę“.
Poczem zasnął w tej nadziei.
I śnił o dawnych wojnach wandejskich, w których uczestniczył wraz z Charette’m, zwłaszcza zaś o dzielnym synu dzierżawcy ojca a swoim adjutancie: śnił o Janie Oullier, o którym nigdy nie pomyślał, którego nie widział, kiedy, zostawiwszy konającego Charette’a, rozstali się w lesie pod Chabotiére.
O ile margrabia sobie przypominał, Jan Oullier, zanim przyłączył się do armii Charette’a, mieszkał w wiosce Chevroliere, w pobliżu jeziora Grand-Lieu.
Margrabia Souday kazał dosiąść konia wieśniakowi z Machecoul’u, który zazwyczaj załatwiał jego polecenia i sprawunki i, wręczając mu list, kazał mu jechać do Chewroliere dowiedzieć się, czy niejaki Jan Oullier żyje jeszcze i zawsze mieszka w tej wiosce.
Gdyby jeszcze żył i mieszkał w wiosce, wieśniak z Machecoul’u, miał mu oddać list i, jeśli to możliwe, przyprowadzić go ze sobą.
Gdyby mieszkał w okolicy, wysłaniec miał go odszukać.
Gdyby mieszkał zbyt daleko, by do niego dotrzeć na razie, miał dowiedzieć się, w jakiej miejscowości przebywa.
Gdyby nie żył, należało wrócić, powiedzieć, że umarł.
Jan Oullier nie umarł, Jan Oullier nie przebywał w kraju odległym, Jan Oullier nie był nawet w okolicach Chevroliere.
Jan Oullier był w Chevroliére samej.
A oto, jakie przeszedł koleje, rozstawszy się z margrabią Souday’em.
Pozostał ukryty w zaroślach, skąd, nie będąc widziany, mógł widzieć.
Widział tedy, jak generał Travot brał Charette’a do niewoli, obchodząc się z nim ze wszystkimi względami, jakie człowiek taki, jak generał Travot, mógł mieć dla Charette’a.
Ale nie było to widocznie wszystko, co pragnął ujrzeć Jan Oullier, albowiem, gdy umieszczono Charette’a na noszach i zabrano go, Oullier pozostał w swoich zaroślach.
Co prawda, oficer i posterunek, z dwunastu ludzi złożony, również pozostali w lesie.
W godzinę później, wieśniak wandejski minął w oddaleniu dziesięciu kroków Jana Oullier’a i na wezwanie błękitnego posterunku odpowiedział wyrazem przyjaciel, a odpowiedź to była dziwna w ustach wieśniaka rojalistycznego, mówiącego do żołnierzy republikańskich.
Poczem wieśniak wymienił hasło z żołnierzem, stojącym na straży, który go przepuścił.
Wreszcie wieśniak zbliżył się do oficera, a ten, z trudnym do opisania wyrazem wstrętu, wręczył mu sakiewkę pełną złota.
Poczem wieśniak znikł.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa oficer i dwunastu żołnierzy pozostali w lesie jedynie po to, by zaczekać na tego chłopa; albowiem zaledwie znikł, stanęli w szeregu i znikli z kolei.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa także Jan Oullier ujrzał to, co chciał widzieć; wyszedł bowiem z zarośli tak, jak się do nich dostał, to jest czołgając się, wyprostował się, zerwał z kapelusza białą kokardę i, z niefrasobliwością człowieka, który od lat trzech naraża życie w każdej chwili, wszedł w głąb lasu.
Tej samej nocy przybył do Chevroliére.
Uda się prosto na miejsce, gdzie, zdawało mu się, że znajdzie swój dom.
Na miejscu, gdzie stał jego dom, sterczała poczerniała od dymu ruina.
Usiadł na kamieniu i zapłakał.
W tym domu bowiem pozostawił żonę i dwoje dzieci...
Niebawem Jan Oullier usłyszał odgłos kroków; podniósł głowę.
Mijał go wieśniak; Jan Oullier poznał przechodnia śród ciemności.
Zawołał:
— Tinguy!
Wieśniak zbliżył się.
— Kto jesteś — spytał — ty, który mnie wołasz?
— Jestem Janem Oullier — odparł szuan.
— Niechaj cię Bóg ma w swojej opiece! — odrzekł Tinguy.
I chciał pójść w dalszą drogę.
Jan Oullier zatrzymał go.
— Musisz mi odpowiedzieć — rzekł.
— Czy jesteś mężczyzną?
— Tak.
— A więc pytaj, będę odpowiadał.
— Mój ojciec?
— Umarł.
— Moja żona?
— Umarła.
— Moje dzieci?
— Umarły.
— Dziękuję.
Jan Oullier usiadł; już nie płakał.
W chwilę później padł na kolana i zaczął się modlić.
A był już czas; jeszcze chwila a byłby bluźnił.
Modlił się za, tych, którzy umarli.
Poczem, zaczerpnąwszy otuchy w tej wierze głębokiej, która, mu dawała nadzieję spotkania się kiedyś z nimi w lepszym świecie, pozostał śród tych smutnych ruin.
Nazajutrz, o świcie, zabrał się do roboty, równie spokojny, równie energiczny, jak gdyby ojciec jego chodził w dalszym ciągu za pługiem, jak gdyby żona stała przed kominem a dzieci przede drzwiami.
Sam, i nie żądając pomocy od nikogo, odbudował chatę.
Żył w niej ze skromnej pracy wyrobnika, a kto byłby poradził Janowi Oullier’owi, żeby zażądał od Bourbonów zapłaty za to, co, słusznie czy mylnie, uważał za spełnienie obowiązku, ten wywołałby oburzenie pełnego wyniosłej prostoty ubogiego chłopa.
Łatwo; zrozumieć, że, taki mając charakter, Jan Oullier, otrzymawszy list od margrabiego Souday’a, który go nazywał starym kolegą i prosił go, żeby niezwłocznie przybył do zamku, łatwo zrozumieć, że Jan Oullier nie kazał na siebie czekać.
Zamknął drzwi swego domu, wziął klucz, do kieszeni, a ponieważ żył sam, nie miał potrzeby nikogo uprzedzać, i wybrał się w drogę niezwłocznie.
Wysłaniec chciał mu odstąpić konia, albo nakłonić go, żeby wsiadł razem z nim, ale Jan Oullier potrząsnął głową.
— Bogu dzięki — rzekł — nogi mam jeszcze dobre.
Oparł rękę na szyi konia i, idąc poniekąd krokiem gimnastycznym, wskazał szybkość, jaką koń miał iść.
Był to drobny kłus, którym przebywali dwie mile przez godzinę.
Wieczorem Jan Oullier był w zamku Souday.
Margrabia przyjął go z widoczną radością; przez cały dzień dręczyła go myśl, że Jan Oullier wyjechał, lub że umarł. A dręczył się tą nieobecnością, lub tą śmiercią nie ze względu na Jana Oulier’a, tylko na siebie samego.
Uprzedziliśmy naszych czytelników, że margrabia Souday był egoistą.
Przedewszystkiem wziął Jana Oullier’a na stronę i zwierzył mu się ze swego kłopotu.
Jan Oullier, któremu zamordowano dwoje dzieci, nie rozumiał, jak ojciec może rozłączyć się dobrowolnie ze swojemi dziećmi.
Przyjął wszelako propozycyę margrabiego, który chciał, żeby Oullier oddał dziewczynki na wychowanie, dopóki nie podrosną i nie będzie można oddać ich na pensye.
Przyrzekł, że poszuka w Chevroliére lub w okolicach jakiej zacnej kobiety, która, im zastąpi matkę, o ile ktokolwiek może zastąpić matkę sierotom.
Jan Oullier byłby przystał na propozycyę, gdyby bliźniaczki były brzydkie i nieprzyjemne, ale były takie ładne, takie milutkie i pełne wdzięku, uśmiech miały taki ujmujący, że poczciwiec pokochał je odrazu tak, jak ci ludzie kochać potrafią.
Utrzymywał, że ich twarzyczki białe i różowe ich długie, jasne włosy w kędziorach przypominały mu tak dalece zdruzgotane już dzisiaj aniołki, które otaczały Madonnę w wielkim ołtarzu w Grand-Lieu, że, gdy ujrzał dziewczynki, omal nie ukląkł.
Postanowiono zatem, że nazajutrz Jan Oullier zabierze dzieci.
Na nieszczęście przez cały czas, który upłynął między odjazdem mamki a przybyciem Jana Oullier’a, padał deszcz.
Margrabia, zamknięty w zamku, czuł, że zaczyna się nudzić.
A nudząc się, zawołał córki i zaczął się z niemi bawić; posadził sobie jedną na szyję, drugą na plecy i, jak Bearneńczyk, chodził z niemi na czworakach po pokoju.
Tylko, że jego rozrywki były bardziej urozmaicone od tych, jakiemi Henryk IV bawił swoje potomstwo; margrabia Souday naśladował ustami kolejno dźwięk rogu i szczekanie całej sfory.
To polowanie w pokoju bawiło niesłychanie margrabiego Souday’a.
Nie potrzeba chyba dodawać, Źże dziewczynki nigdy jeszcze nie śmiały się tak dużo i tak serdecznie.
Nadto zaś zasmakowały w tkliwości i pieszczotach, jakiemi obsypywał je ojciec przez te kilka godzin, pragnąc prawdopodobnie zagłuszyć wyrzuty sumienia, z powodu tej szybkiej rozłąki po takiej długiej nieobecności.
Dziewczynki okazywały tedy margrabiemu gorące przywiązanie i wdzięczność niebezpieczną dla jego projektów.
To też o godzinie ósmej rano, gdy bryczka stanęła przed zamkiem, gdy bliźniaczki zrozumiały, że miano je zabrać, zaczęły wydawać okrzyki rozpaczy.
Berta rzuciła się na ojca, objęła jedną z jego nóg i, uczepiwszy się podwiązki pana, który obsypał ją cukierkami i udawał tak dobrze konia, zacisnęła rączyny tak mocno, że biedny margrabia obawiał się, iż, usiłując je otworzyć, połamie jej kostki.
Marya zaś usiadła na stopniu schodów i płakała; ale płakała z takim wyrazem bólu, że Jan Oullier wzruszył się bardziej tym smutkiem milczącym, niż hałaśliwą rozpaczą tamtej dziewczynki.
Margrabia Souday użył całej swojej wymowy, by przekonać dziewczynki, że, gdy wejdą do bryczki, będą miały więcej daleko łakoci i rozrywki, niż gdy zostaną przy nim; ale im dłużej mówił, tem silniej Marya szlochała, tom zawzięciej Berta tupała nóżkami i ściskała jego kolano.
Margrabia zaczął się niecierpliwić, a widząc, że perswazyą nic nie wskóra, zamierzał użyć siły, gdy, podnosząc oczy, spojrzał na Jana Oullier’a.
Dwie wielkie łzy spływały wzdłuż ogorzałych policzków starego wieśniaka i ginęły w gęstych rudych faworytach, które twarz jego okalały.
Łzy te były zarazem prośbą do, margrabiego i wyrzutem dla ojca.
Pan de Souday dał znak Janowi Oulierowi, by wyprzągł konia, a gdy Berta, która ten znak zrozumiała, zaczęła tańczyć z radości, margrabia szepnął wieśniakowi:
— Pojedziesz jutro.
Tegoż dnia, ponieważ była pogoda, przeto margrabia chciał skorzystać z obecności Jana Oullier’a, by wraz z nim pójść na polowanie. Zaprowadził go tedy do swej sypialni, by mu dopomógł przywdziać strój myśliwski.
Straszny nieporządek, jaki panował w niewielkim pokoju, zdziwił wieśniaka, a margrabia skorzystał z tej sposobności, by dokończyć poufnych zwierzeń — zaczął użalać się na służbę swoją, która, doskonała przy kominie, była niesłychanie niechlujna w spełnianiu innych obowiązków gospodarskich, zwłaszcza zaś dotyczących należytej pieczy około garderoby margrabiego.
Minęło przeszło dziesięć minut, zanim pan de Souday zdołał znaleźć kamizelkę, niepozbawioną wszystkich guzików, i spodnie, niepozbawione ciągłości w nadmiernie nieprzystojny sposób.
Margrabia, jak wspomnieliśmy, był taki ubogi, że nie mógł pozwolić sobie na zbytek utrzymywania psiarczyka i sam prowadził swoją małą sforę. To też, zmuszony zajmować się nią, nie mógł całej wagi poświęcać strzelaniu i rzadko kiedy wracał z, łupem.
Towarzystwo Jana Oullier’a zmieniło postać rzeczy.
Mocny, barczysty wieśniak, w sile wieku, wdrapywał się na najbardziej strome skaliste zbocza ze zwinnością młodego koźlątka, przeskakiwał przez zarośla, gdy obejście ich za dużo zabierało mu czasu i, dzięki swoim stalowym łydkom, nie opuszczał psów ani na krok; w końcu, trzy czy cztery razy pokierował nimi tak szczęśliwie, że dzik, na którego polowali, zrozumiawszy, iż, uciekając, nie pozbędzie się swoich wrogów, przystanął, zaczekał na nich i stawił im czoło w gąszczu, gdzie margrabia, ku wielkiej swej radości, położył go trupem; co mu się dotąd nie zdarzyło.
Margrabia powrócił do domu w najlepszym humorze i dziękował Oullier’owi za rozkoszny dzień, jaki jemu zawdzięczał.
Podczas obiadu wesołość go nie opuściła, obmyślał nowe zabawy dla dziewczynek, chcąc, by tę jego wesołość dzieliły.
Wieczorem, powróciwszy do sypialni, margrabia Souday zastał Jana Oullier’a siedzącego w kącie w kucki, jak Turek lub jak krawiec.
Poczciwiec miał przed sobą górę odzieży, a w ręku trzymał stare spodnie aksamitne, które namiętnie obrabiał igłą.
— Co ty, u dyabła, tam robisz? — spytał margrabia.
— Zima bywa mroźna w tych równinach, zwłaszcza, gdy wiatr idzie od morzą; a jak powrócę do siebie, zimno mi będzie w nogi na samą myśl, że wicher przedostanie się do nóg pańskich przez takie otwory! — odparł Jan Oullier, pokazując panu swemu spodnie, które naprawiał, a które były rozdarte od kolana do pasa.
— A więc jesteś krawcem? — rzekł margrabia.
— Niestety! — odpowiedział Jan Oullier — czy to człowiek nie nauczy się potrosze wszystkiego, gdy tak od lat dwudziestu żyje sam jeden? Zresztą, jak się było kołnierzem, to nigdy z niczem niema kłopotu.
— Dobryś! a czy ja nie byłem także żołnierzem? — zapytał margrabia.
— Nie; pan był oficerem, a, to nie to samo.
Margrabia Souday spojrzał, na Jana Oullier’a z podziwem, poczem położył się, zasnął i po chwili chrapał zawzięcie, co nie przeszkadzało bynajmniej w pracy byłemu szuanowi. Śród nocy margrabia obudził się.
Jan Oullier pracował jeszcze ciągle.
Góra odzieży niebardzo się zmniejszyła.
— Ależ ty się z tem nie uporasz, mój biedny Janie, choćbyś praco wiał do rana! — rzekł margrabia.
— Niestety! obawiam się, że pan będzie miał słuszność!
— A więc, idź spać, stary kolego, pojedziesz, jak doprowadzisz do jakiego — takiego porządku te łachmany, a jutro pójdziemy znów na polowanie.




IV.
Jak się to stało, że, przybywszy na godzinę do margrabiego, Jan Oullier byłby u niego dotychczas, gdyby zarówno margrabia jak on nie byli umarli od lat dziesięciu.

Z rana, przed wyjściem na, polowanie, margrabia Souday powziął myśl ucałowania swoich dzieci.
Udał się tedy db ich pokoju, gdzie, z piernatem zdziwieniem, ujrzał Jana Oullier’a, który go wyprzedził i mył dziewczynki z systematycznością najlepszej bony.
Nieborak, któremu to, zajęcie przypominało utracone dzieci, spełniał to z widoczną przyjemnością.
Podziw margrabiego zamienił się na szacunek.
Przez tydzień polowania, trwały bez przerwy, pora, z to bardziej zajmujące i w plony obfitsze.
Przez ten tydzień, będąc kolejno, objeżdżaczem i rządcą, Jan Oullier, powróciwszy w tej ostatniej godności do domu, pracował bez przerwy nad odświeżaniem odzieży swego pana; nadto znalazł zawsze jeszcze czas na sprzątanie domu od góry db dołu.
Margrabia Souday nietylko nie naglił go teraz do wyjazdu, ale nawet myślał z przerażeniem, że będzie musiał rozstać się z takim nieocenionym sługą. Od rana do wieczora, a niekiedy od wieczora do rana zastanawiał się nad tem, która z zalet Wandejczyka wzruszała go najwięcej.
Dalibóg, co mi, u dyabła, po małżeństwie! — wołał nieraz margrabia, gdy zdawałoby się, że myśli o czemś innem zupełnie. — Po co mam się skazać na te galery, gdzie tylu zacnych ludzi pędzi takie smutne życie? Na żywego Boga, przecieżem już nie młokos: dobiegam czterdziestki; nie mam żadnych złudzeń, nie liczę na to, żebym kogokolwiek oczarował zaletami osobistemu. Mogę się więc tylko spodziewać, że na moje trzy tysiące liwrów renty, których połowa odpada wraz z moją śmiercią, skusi się na mnie, co najwyżej, jaka stara wdowa i będę miał margrabinę Souday gderliwą, kłótliwą, skąpą, która zabroni mi może chodzić na polowanie a w gospodarstwie nie utrzyma z pewnością większego ładu, niż Jan. A jednakże — mówił po chwili milczenia, prostując się — czyż żyjemy w epoce, w której wolno dopuścić, by ginęły wielkie rasy; naturalne podpory monarchii? czy widok mego syna, przywracającego świetność memu domowi, nie byłby mi wielką pociechą? Tymczasem, wobec mego życia teraźniejszego, co ludzie pomyślą o mnie, skoro wiedzą, że nie miałem żony... ślubnej przynajmniej? Co powiedzą o tych dwóch dziewczynkach w domu?
Gdy takie rozważania opadły margrabiego — a zdarzało się to zazwyczaj w dni dżdżyste, gdy niepogoda nie pozwalała mu oddawać się ulubionej rozrywce, budziły w nim ciężką troskę. Pozbywał się jej wszelako tak, jak wychodzą z sytuacyi podobnych wszyscy ludzie chwiejni, charaktery słabe, wszyscy, którzy nie są zdolni do powzięcia postanowienia... prowadził dalej ten sam prowizoryczny tryb życia.
Berta i Marya miały w r. 1831 już po lat siedemnaście a stan tymczasowy trwał w dalszym ciągu. Margrabia Souday, jakkolwiek może się to wydać zupełnie nieprawdopodobnem, nie był jeszcze zdecydowany zatrzymać nadobne córki przy sobie.
Janowi Oullier’owi, który zawiesił na gwoździu klucz od swego domu w Chervroliére, przez całe czternaście lat nie wpadło nawet na myśl zdjąć klucz z tego gwoździa. Czekał cierpliwie, żeby pan dał mu rozkaz powrotu do domu, margrabia zaś, otoczony od chwili jego przybycia do zamku, pieczołowitością, odnalazłszy błogi spokój, jakiego zażywał przy boku biednej Ewy, odkładał z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok oznaczenie chwili rozstania.
Co zaś do Jana Oullier’a, to i on ze swej strony miał powody, żeby decyzyi nie przyśpieszać. Był to nietylko człowiek dzielny, ale i człowiek zacny.
Jak wspominaliśmy, powziął odraz u sympatyę do Berty i do Maryi, która to sympatya w tem sercu, owdowiałem po dzieciach własnych, zamieniła się niebawem na tkliwość, a z czasem z tkliwości tej zrodziła się miłość fanatyczna. Zrazu nie zdawał sobie dokładnie sprawy z różnicy, jaką margrabia chciał ustanowić między stanowiskiem tych córek swoich a stanowiskiem dzieci prawych, jakie spodziewał się mieć z jakiegokolwiek związku, zawartego, w celu zachowania rodu i nazwiska: w Poitou, gdy mężczyzna doprowadzi do upadku uczciwą dziewczynę, jeden tylko znany jest sposób naprawienia krzywdy — małżeństwo. Jan Oullier uważał, iż skoro pan jego nie może uprawnić swojego stosunku, nie powinien przynajmniej wypierać się, ojcostwa, jakiem go Ewa obdarzyła umierając. To też po dwumiesięcznym pobycie w zamku, rozważywszy tę sprawę w umyśle i w sercu, Wandejczyk byłby przyjął z wielkiem niezadowoleniem rozkaz wyjazdu, a szacunek, jaki żywił dla pana de Souday’a, nie byłby mu przeszkodził wypowiedzieć szczerze w takim wypadku ostatecznym swoich uczuć w tym względzie.
Na szczęście margrabia nie wtajemniczał sługi swego we własne wahania i niepokoje, tak, że Jan Oullier mógł wziąć stan prowizoryczny za ostateczny i mniemać, że margrabia uważa, obecność swoich córek w zamku za ich prawo a swój obowiązek.
W chwili, gdy kończymy ten wstęp, może nieco przydługi, Berta i Marya mają tedy po lat przeszło siedemnaście.
Czystość rasy margrabiów Souday dokonała, cudów, wzmacniając się zdrową krwią plebejuszki saksońskiej: dzieci Ewy są to dwie przepyszne dziewczyny, o rygach drobnych i subtelnych, o kibici smukłej, a obejściu pełnem szlachetnej wytworności. Podobne są do siebie, jak są podobne wszystkie bliźnięta; tylko Berta jest brunetka, jak ojciec, Marya zaś blondynka, jak była matka.
Na nieszczęście, wychowanie, jakie otrzymały te dwie piękne panny, rozwijając jak najbardziej ich zalety fizyczne, za mało zajmowało się potrzebami ich płci. Jan Oullier był jedynym nauczycielem dzieci Ewy, podobnie, jak był ich jedynym wychowawcą.
Zacny Wandejczyk nauczył je wszystkiego, co umiał: czytać, pisać, modlić się, tkliwie a gorąco do Pana Boga i Najświętszej Panny; potem biegać po lasach, wdrapywać się na skały, przedzierać się, przez zarośla ostrokrzewu i cierni, bez, zmęczenia, beż obawy, bez osłabienia; zatrzymywać kulą ptaka w locie, kozicę w biegu; wreszcie dosiadać na oklep narowiste konie z Mellerault, równie dzikie na swoich łąkach lub równinach, jak konie gauchów na swoich pampasach.
Margrabia Souday widział dobrze to wszystko, lecz ani się pokusił o nadanie innego kierunku wychowaniu swoich córek, nie wpadło mu nawet na myśl stawiać przeszkody ich upodobaniu db tych rozrywek męskich: czcigodny szlachcic zbyt był szczęśliwy, że znalazł w nich dzielne towarzyszki łowów, łączące z pełną szacunku tkliwością dla ojca, wesołość, humor i zapał myśliwski, co potęgowało urok wszystkich wycieczek margrabiego.
Wszelako, w imię, sprawiedliwości, musimy zaznaczyć, że margrabia dodał coś ze swojej strony do lekcyi Jana Oullier’a.
Gdy Berta, i Marya doszły do lat czternastu, gdy zaczęły towarzyszyć ojcu w wycieczkach do lasu, ich zabawy dziecięce, które dawniej zapełniały wieczory w zamku, utraciły wszelki urok. Margrabia tedy, chcąc wypełnić pustkę, która stąd wynikła, nauczył Bertę i Maryę grać w wista.
Dziewczynki, ze swojej strony, dopełniły, jak mogły, pod względem umysłowym własnej edukacyi, tak silnie rozwiniętej w kierunku fizycznym przez Jana Oullier’a. Bawiąc się w chowanego w zamku, wykryły pokój, który, według wszelkiego prawdopodobieństw, nie był otwierany od lat trzydziestu.
Była to biblioteka. Tam znalazły około tysiąca tomów, mniej więcej. A z tych tomów każda wybierała sobie według upodobania.
Sentymentalna i łagodna Marya, oddała pierwszeństwo romansom; porywcza i trzeźwa Berta — historyi. Poczem złączyły to wszystko: Marya, opowiadając Amadisa oraz Pawła i Wirginię Bercie, Berta, opowiadając Marcie Mezeray’a i Velly’ego.
Na podstawie tego, bezładnego czytania dziewczęta wytworzyły sobie dosyć fałszywe pojęcia o życiu rzeczywistem, oraz o zwyczajach i wymaganiach świata, którego nigdy nie widziały, o którym zaledwie słyszały.
Proboszcz z Machecoul’u, który im udzielił pierwszej komunii i lubił je bardzo za ich pobożność i dobroć serca, odwlażył się na kilka uwag, dotyczących szczególnego trybu życia, jakie prowadzą, w ten sposób wychowywane; ale te przyjazne napomnienia nie odniosły żadnego skutku, wobec samolubnej obojętności margrabiego Souday'a.
Wychowanie, które opisaliśmy, szło tedy dalej swoim trybem a wynikły z niego przyzwyczajenia, które — skutkiem fałszywego stanowiska dziewcząt — wytworzyły Bercie i jej siostrze bardzo złą sławę w całej okolicy.
Margrabia Souday otoczony był drobną szlachtą, która zazdrościła mu świetnego nazwiska i czyhała tylko na sposobność, by mu się odwzajemnić taką samą pogardą, jaką przodkowie margrabiego okazywali prawdopodobnie ich przodkom. To też, gdy przekonano się, że ma przy sobie i córkami nazywa owoce związku nieprawego, zaczęto głosić na wszystkie strony, jakie to życie prowadził w Londynie; błędom jego nadano przesadne rozmiary, uczyniono z biednej Ewy, którą cud Opatrzności zachował taką czystą, dziewczynę uliczną i stopniowo szlachetki z Beauvoir, Saint-Léger, Bourgneuf, Saint-Philbiert i Grand-Lieu odwrócili się od margrabiego pod pozorem, że poniża arystokracyę, o której honor tak łaskawie się troszczyli.
Niebawem nietylko mężczyźni oburzali się na postępowanie obecne margrabiego i rzucali oszczerstwa na jego postępowanie w przeszłości: uroda dwóch sióstr sprawiła, że wszystkie matki i wszystkie córki w promieniu dziesięciomilowym zwróciły się przeciw nim, co nieskończenie pogorszyło sprawę.
Gdyby Berta i Marya były brzydkie, serce tych miłosiernych pań i tych pobożnych panien, z natury skłonne do pobłażliwości chrześcijańskiej, przebaczyłoby może nieprzystojne ojcostwo nieborakowi margrabiemu; ale niepodobna było nie oburzać się, patrząc, jak te dwie przybłędy wytwornością i dystynkcyą obejścia, czarem wdzięków swoich pognębiały najlepiej urodzone młode panny z okolicy.
Te zuchwałe zalety nie zasługiwały tedy ani na łaskę, ani na miłosierdzie.
Oburzenie przeciw biednym dzieciom było takie powszechne, że, gdyby nawet niczem nie dawały powodu do obmowy lub oszczerstwa, obmowa i oszczerstwo wzięłyby je jednak pod swoje opiekuńcze skrzydła; a cóż dopiero wobec męskich i ekscentrycznych nawyknień dwóch sióstr!
Niebawem więc podniosło się ogólne wrogie huzia, które sięgało z departamentu dolnej Loary aż do departamentów Wandei i Maine-et-Loire.
W tej wrogiej akcyi uczestniczyli wszyscy — szlachta, mieszczanie i wieśniacy. Młodzieńcy, którzy zaledwie spotykali Maryę i Bertę, zaledwie je widywali, mówili o córkach margrabiego Souday’a z uśmiechem dwuznacznym, brzemiennym nadzieją, jeśli nie brzemiennym wspomnieniami. Czcigodne matrony żegnały się znakiem krzyża, gdy wymawiano imiona dziewcząt; guwernantki straszyły niemi niegrzeczne dzieci.
Najpobłażliwsi ograniczali się na przypisywaniu bliźniaczkom uprawiania trzech cnót Arlekina, uchodzących powszechnie za nieodłączne od wyznawców św. Huberta których upodobania dzieliły: to jest miłości, gry i wina; inni wszelako zapewniali z całą powagą, że zamek Souday bywał co wieczór widownią orgii, równających się zapisanym w kronikach Regencyi. Byli i romantycy, dla których jedna z wieżyczek, stanowiąca siedlisko niewinnej miłości kilkudziesięciu gołębi, stanowiła jakby powtórzenie słynnej wieży de Nesle, lubieżnej i morderczęj pamięci.
Słowem, mówiono tyle o Bercie i Maryi, że, jakkolwiek czyste było ich życie a niewinne czyny, dziewczęta stały się przedmiotem zgrozy dla całej okolicy.
Za, pośrednictwem lokajów zamkowych, robotników, mających stosunki z mieszczanami, ludzi, których używały do służby lub którym oddawały usługi, ta nienawiść przedostawała się do ludu; tak, że — z wyjątkiem kilku ubogich ślepców lub kilku poczciwych zniedołężniałych staruszek, którym sieroty niosły pomoc bezpośrednio — cała ludność w bluzach i chodakach służyła za echo niedorzecznym baśniom, zmyślonym przez matadorów okolicznych; i nie było drwala, nie było szewca w Machecoul’u, ani rolnika w Saint-Philbert lub Aigreteuille, który nie uważałby sobie za ubliżenie uchylić przed bliźniaczkami kapelusza.
Wreszcie chłopi nadali Bercie i Maryi przezwisko, a to przezwisko, powstałe w warstwach nizkich, przyjęte zostało w wyższych z uznaniem, jako charakteryzujące znakomicie upodobania i wybryki, jakie przypisywano młodym dziewczętom.
Przezwali je: wilczyce z Machecoul’u.




V.
Zraniony zając.

Margrabia Souday pozostał zupełnie obojętny wobec tych objawów niechęci ogółu; co więcej, zdawało się, że nie domyśla się wcale jej istnienia. Gdy spostrzegł, źle sąsiedzi nie oddają mu już rzadkich wizyt, jakie kiedy niekiedy składali, zacierał ręce z radości, uważając, iż pozbywa się nieznośnej pańszczyzny, którą spełniał jedynie zmuszony bądź przez córki, bądź przez Jania Oullier’a.
Dochodziły go wprawdzie niekiedy echa oszczerstw, obiegających o Bercie i Maryi, ale był taki szczęśliwy, w otoczeniu swego rządcy, swoich córek i psów, że uważał, iż dawanie posłuchu tym niedorzecznym gadaninom byłoby zakłóceniem błogiego życia, jakie pędził; z całym spokojem tedy zabijał codziennie zające, uganiał się za dzikiem, gdy nadarzyła się sposobność, i grywał w wieczór w wista z biednemi, spotwarzonemi dziewczętami.
Jan Oullier nie był bynajmniej takim filozofem, jak jego pan; należy też dodać, że, ponieważ stanowisko jego imponowało znacznie mniej, przeto znacznie więcej plotek dochodziło do jego uszu.
Przywiązanie jego do młodych dziewcząt zamieniło się w fanatyzm; ich uroda, ich dobroć i tkliwość dla ojca i dla niego przepełniała jego serce dumą i radością; w przeświadczeniu, że przyczynił się do rozwoju tych dwóch prześlicznych istot, zapytywał siebie, ze zdumieniem, jak świat mógł nie padać przed niemi na kolana.
To też pierwsi ludzie, którzy odważyli się wspomnieć; mu o obiegających pogłoskach, otrzymali taką ostrą odpowiedź, że zniechęciła innych do prób podobnych; ale, prawdziwym ojcem dla Berty i Maryi będąc, Jan Oullier, chociaż mu już nic nie mówiono, wiedział dobrze, co myślano o dwóch przedmiotach jego tkliwego przywiązania.
W uśmiechu, w spojrzeniu, w odruchu odgadywał złośliwie myśli ludzi i to z przenikliwością, która go doprowadzała do rozpaczy.
Gdyby był ulegał porywom swego temperamentu, byłby szukał kłótni z każdym, którego wyraz twarzy wydał mu się lekceważący, i byłby karcił jednych pięścią a innych wyzywiał na pojedynek; ale rozsądek mówił mu, że Bercie i Maryi należała się inna rehabilitacya i że razy, zadane lub otrzymane, w niczem ich nie usprawiedliwią. Obawiał się nadto — i to była największa jego obawa, żeby na skutek takiej, wywołanej przez niego, sceny, dziewczęta nie dowiedziały się, jakie ogół żywi dla nich uczucia.
Biedny dan Oullier pochylał głowę pod ciężarem tej niesprawiedliwej krzywdy, a jedynie wielkie łzy i gorące modlitwy do Boga świadczyły o jego zgryzocie. Stopniowo ogarnęła go głęboka mizantropia. Widząc dokoła siebie tylko wrogów swoich ukochanych dziewcząt, nie mógł nie powziąć nienawiści do ludzi i, marząc o przyszłych rewolucyach, sposobił się do odpłacenia im złem za zło.
Nadeszła rewolucya r. 1830, lecz nie dostarczyła Janowi Oullier’owi, który trochę na to liczył, sposobności do urzeczywistnienia złych zamiarów. Ponieważ jednak bunt, który wrzał na ulicach Paryża, mógł w danej chwili wtargnąć na prowincyę, przeto Jan Oullier czekał.
Pewnego pięknego ranka wrześniowego margrabia Souday, jego córki, Jan Oullier i sfora polowali w lesie Machecoul’u. Była to obława na wilczycę, którą wypłoszyli z zarośli, gdzie pilnowała swoich wilcząt.
Pan de Souday, mając lepszego wierzchowca niż córki, wyprzedził je w pościgu za zwierzęciem o jakie sto kroków. Droga była kamienista i poprzecinana głębokiemi brózdami; konie potykały się co chwila i byłyby upadały co krok, gdyby nie podtrzymywała ich silna ręka. Niepodobna zatem było dotrzeć przed, psami do lasu Grand’ Lande, gdzie uciekła, chroniąc się przed pogonią, wilczyca. Margrabia, znudzony ciężką drogą, spostrzegając nagle przed sobą otwarte pole, skierował na nie konia i, nie uprzedzając dzieci, puścił się na przełaj.
Berta, i Marya zaś, mniemając, że dążą ciągle za ojcem, jechały dalej niebezpieczną drogą.
Minął mniej więcej kwadrans, jak tak jechały, rozłączone z ojcem, gdy naraz znalazły się w miejscu, gdzie droga była objęta dwoma wysokimi żywopłotami, których gałęzie krzyżowały się ponad ich głowami; dziewczęta zatrzymały się nagle, dobiegło je bowiem z niewielkiej odległości dobrze znane szczekanie ich psów.
W tejże, samej niemal chwili rozległ się o kilka krokowi strzał i wielki zając, ze zwieszonymi, zakrwawionymi słuchami, wypadł z żywopłotu na drogę, zaś z pola nad wązką ścieżką zagrzmiały wściekłe krzyki: „Huź, huź go!“
Siostry mniemały, że dostały się w obręb polowania jednego z sąsiadów i już zamierzały cofnąć się dyskretnie, gdy w miejscu, w którem przedostał się zając, ujrzały jednego po drugim psy ojca, szczekające zajadle i pędzące za nieszczęsnym zającem, jak gdyby przez dzień cały nie widziały szlachetniejszej zwierzyny.
Ale zaledwie ogon szóstego psa wysunął się z wązkiego otworu w płocie, wnet zastąpiła go głowa ludzka.
A była to głowa młodzieńca bladego, przerażonego, z włosami najeżonymi, z wylękłemi oczyma, czyniąca nadludzkie wysiłki, by korpus przesunął się również przez ciasny otwór, i wydająca, walcząc z kolcami i cierniami, okrzyki, które Berta i Marya usłyszały przed pięciu minutami po strzale.
Dlatego, źe zając przedostał się przez płot, dlatego, że przedostało się też sześć psów, lecących za nim, to jeszcze nie racya, żeby otwór, przez który przeszły, zamienił się na wrota. To też nieszczęśliwy młodzieniec, jakby schwytany w otwór deski na gilotynie, napróżno pchał się, szarpał, krwawił sobie ręce i twarz, nie mógł w żaden sposób posunąć się choćby o cal. Żywopłoty w Poitou są bowiem wznoszone potroszę na wzór bretońskich, przy pomocy zginanych i splatanych ze sobą drzewek na wrębach.
Wszelako młody myśliwy nie tracił bynajmniej odwagi; walczył dalej rozpaczliwie, gdy nagle głośne wybuchy śmiechu sprawiły, że walkę tę przerwał.
Odwrócił głowę i ujrzał dwie amazonki, pochylone na szyi koni i nie ukrywające bynajmniej swojej wesołości, ani przyczyny, która ją wywołała.
Zawstydzony, że dał powód do śmiechu dwom ładnym pannom, rozumiejąc cały komizm swojego położenia, młodzieniaszek — miał bowiem zaledwie lat dwadzieścia — chciał się rzucić w tył, ale postanowione snadź było, by ten żywopłot nieszczęsny był dlań fatalny, nawet w odwrocie; ciernie wpiły się tale silnie w jego odzież a gałęzie tak mocno oplątały jego torbę, że niepodobna było się cofnąć; pozostał uwięziony w żywopłocie, jak w samotrzasku, a ta nowa nieszczęśliwa przygoda spotęgowała jeszcze wesołość dwóch dziewcząt, które śmiały się już wprost konwulsyjnie.
Wówczas to energia młodzieńca zamieniła się na wściekłość i nieborak w istnym paroksyzmie tej wściekłości usiłował ponownie wydobyć się z ciernistej matni; skutkiem zaś tego nowego naprężenia resztek sił twarz jego przybrała, wyraz takiej rozpaczy, że Marya pierwsza wzruszyła się potrosze.
— Przestańmy się śmiać, Berto — rzekła do siostry — wszak widzisz, że sprawiamy mu przykrość.
— Tak jest, doprawdy — odparta Berta — ale cóż chcesz! nie mogę się powstrzymać, to nad moje siły.
I, śmiejąc się w dalszym ciągu, zeskoczyła z konia i pobiegła na ratunek biednemu chłopcu.
— Panie rzekła — sądzę, że przyda się panu trochę pomocy, by się stąd wydostać; czy zechce pan ją przyjąć od mojej siostry i ode mnie?
Ale śmiech młodych dziewcząt pobudził miłość własną tego, do którego się zwracały, silniej, niż ciernie rozdarły jego naskórek; stało się więc, że, jakkolwiek pełne uprzejmości były słowa Berty, niemniej nie mogły zatrzeć w pamięci nieszczęsnego więźnia drwin, jakich był przedmiotem.
To też milczał w dalszym ciągu i, jak człowiek zdecydowany nie uciekać się do niczyjej pomocy, zdobył się na ostatni wysiłek.
Oparł się na łokciach i próbował wysunąć się naprzód, nadając tylnej części ciała swojego siłę przekątną, która umożliwia chód zwierzętom z rodzaju wężów; na nieszczęście w tym ruchu czoło jego z taką siłą uderzyło o gałąź dzikiej jabłoni, którą twórca żywopłotu ściął w klin śpiczasty i ostry, ze gałąź przecięła skórę jak najostrzejsza brzytwa; młodzieniec, czując, że jest zraniony powiażnie, krzyknął, a krew, która, wytrysnęła obficie, zalała mu całą twarz.
Na widok wypadku, którego, stały się mimowolną przyczyną, siostry rzuciły się ku młodzieńcowi, pochwyciły go za ramiona i wspólnemi, a na kobiety niezwykłemi, siłami, wyciągnęły go z pomiędzy żywopłotu i posadziły na zboczu.
Nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, że rana była w istocie bardzo lekka, i sądząc ją z pozoru, Marya pobladła i drżała na całem ciele; Berta zaś, mniej wrażliwa od siostry, nie straciła głowy ani na jedną chwilę.
— Biegnij do strumyka — rzekła do siostry — i umaczaj w nim chustkę, bo trzeba oswobodzić tego nieboraka od krwi, która gOo oślepia.
Poczem, gdy Marya wykonywała to zlecenie, Berta, zwracając się znów do młodzieńca, zapytała:
— Czy pan bardzo cierpi?
— Przepraszam panią — —odparł — ale tyle rzeczy pochłania w tej chwili moją uwagę, że nie wiem, czy to wewnątrz, czy zewnątrz głowy ból odczuwam.
Poczem, wybuchając z trudnością dotąd powstrzymywanem łkaniem, zawołał:
— To Pan Bóg mnie skarał za to, że byłem nieposłuszny mamie!
Jakkolwiek ten, który to mówił, był jeszcze bardzo młody, skoro powiedzieliśmy, że miał zaledwie lat dwadzieścia, w dziwnych słowach, jakie wypowiedział, brzmiał ton dziecinny, tak zabawnie odbijający od jego rosłej postaci, od jego stroju myśliwskiego, że, pomimo całego współczucia, młode dziewczęta nie mogły się powstrzymać od nowego wybuchu śmiechu.
Biedny chłopiec rzucił siostrom spojrzenie pełne wyrzutu i prośby, a dwie wielkie łzy lśniły się na jego powiekach. Jednocześnie zaś, ruchem niecierpliwym, zerwał chustkę w wodzie świeżej umoczoną, którą Marya przewiązała mu czoło.
— A, to co? — spytała Berta — co pan robi?
— Proszę mi dać pokój! — zawołał młodzieniec — nie chcę troskliwości kosztem drwin z mojej osoby. Żałuję teraz bardzo, że nie poszedłem za głosem pierwszego popędu i nie uciekłem, narażając się nawet na stokroć poważniejszą ranę.
— Tak, ale skoro pan był taki rozsądny, że pan tego nie uczynił — odparła Marya — niechże pan będzie rozsądny do końca i pozwoli mi ponownie obwiązać czoło.
I, podnosząc chustkę, młoda dziewczyna zbliżyła się do rannego z wyrazem takiego szczerego zainteresowania, że on, potrząsając głową, nie na znak odmowy, lecz na znak przygnębienia, odpowiedział:
— Niech się stanie, jak pani chce.
— Oho! — rzekła Berta, która nie straciła ani jednego ruchu fizyognomii młodzieńca — jak na myśliwego, jesteś trochę zanadto drażliwy, kochany panie.
— Przedewszystkiem, nie jestem wcale myśliwym i po tem, co mi się zdarzyło, mniej niż kiedykolwiek mam ochotę nim zostać.
— Teraz ja z kolei przepraszam — odparła Berta tym samym drwiącym tonem, który już rozdrażnił młodzieńca — przepraszam bardzo; ale, sądząc z zawziętości, z jaką pan walczył przeciw cierniom i gałęziom, zwłaszcza zaś z zapału, z jakim pan podszczuwał nasze psy, wolno mi było przypuszczać, że pan rości pretensyę przynajmniej do tytułu myśliwego.
— O, nie! łaskawa pani; uległem porywowi, którego już nie rozumiem, teraz, kiedy odzyskałem zimną krew i kiedy czuję, jaką wielką słuszność miała moja matka, nazywając śmieszną i barbarzyńską tę rozrywkę, polegającą na pastwieniu się nad biednem zwierzęciem bez obrony.
— Ostrożnie, kochany panie! — rzekła Berta — dla nas, które jesteśmy takie śmieszne i takie barbarzyńskie, że mamy upodobanie do tej rozrywki, stanie się pan podobny do lisa z bajki.
W tejże chwili Marya, która ponownie umoczyła chustkę w strumieniu, zabierała się do obwiązania nią powtórnie czoła młodzieńca.
Ale ten, odpychając ją:
— Na, miłość boską — rzekł — miech mnie pani uwolni od swojej troskliwości. Czy pani nie widzi, że jej siostra drwi ze mnie w dalszym ciągu?
— Ależ nie, proszę pana — rzekła Marya najłagodniejszym swoim głosem.
Ale on, nieczuły na słodycz tego głosu, powstał na kolano, w widocznym zamiarze odejścia.
Ten upór, raczej dziecka niż mężczyzny, doprowadził do rozpaczy popędliwą Bertę, a jej niecierpliwość, jakkolwiek wynikająca z bardzo chwalebnego uczucia ludzkości, niemniej objawiła się wyrażeniami nieco za energicznemi na jej płeć.
— Do kroćset! — krzyknęła, jak krzyknąłby jej ojciec w wypadku podobnym — czyż ten nieznośny chłopiec nie nabierze rozumu? Maryo, dalej, zawiązuj mu głowę, a ja potrzymam mu ręce... dyabła zje, jeśli zdoła się ruszyć!
I istotnie Berta, pochwyciwszy ręce rannego z siłą, która go zupełnie obezwładniła, ułatwiła zadanie Maryi, tak, że młoda dziewczyna mogła należycie obwiązać zranione czoło.
— Teraz — rzekła Berta — jest pan zabezpieczony; moźe pan zatem powrócić do pierwotnego zamiaru i opuścić nas, nie powiedziawszy nawet dziękuję. Jest pan wolny.
Ale pomimo tego pozwolenia, pomimo tej zwróconej wolności, młodzieniec pozostał na miejscu.
Biedny chłopiec wydawał się jednocześnie niesłychanie zdumionym i głęboko upokorzonym tem, że on, taki słaby, wpadł w ręce kobietom takim mocnym; spojrzenia jego szły od Berty do Maryi i od Maryi do Berty; nie mógł znaleźć jednego słowa, by im odpowiedzieć.
Wreszcie nie widział innego sposobu zaradzenia swemu zakłopotaniu, tylko ukrył twarz w dłonie.
— Boże! — zawołała Marya zaniepokojona — czy panu słabo?
Młodzieniec nie odpowiedział.
Berta rozsunęła mu delikatnie dłonie i, spostrzegłszy, że płacze, stała się w jednej chwili równie łagodna i równie współczująca, jak siostra.
— A więc rana pańska jest cięższa, niż się wydaje, i cierpi pan bardzo dotkliwie, skoro pan tak płacze? — spytała Berta. — W takim razie niech pan wsiądzie na konia mojego, albo siostry i obie z Maryą odprowadzimy pana do domu.
Ale młodzieniec potrząsnął głowo przecząco.
— Mój panie — rzekła Berta tonem nalegającym — dość tych dzieciństw. Obraziłyśmy pana; ale czy mogłyśmy przypuścić, że pod pańską kurtką myśliwską znajdziemy wrażliwość młodej dziewczyny? Jakkolwiekbądź nie miałyśmy słuszności, uznajemy to i przepraszamy pana. Czy żywi pan jeszcze do nas urazę?
— Nie — odparł młodzieniec — zły jestem tylko na siebie.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, co pani odpowiedzieć... Może wstyd mi, że okazałem się słabszym od pań, ja, mężczyzna; może po prostu dręczy mnie jeszcze myśl powrotu do domu... Co powiem matce, by wytłómaczyć tę ranę?
Dziewczęta spojrzały po sobie; one, kobiety, nie troszczyłyby się o taką drobnostkę; ale tym razem powstrzymały się od śmiechu, jakkolwiek wielką miały po temu ochotę, widząc nerwową drażliwość tego, z kim miały do czynienia.
— A zatem — rzekła. Berta — skoro pan nie ma do nas urazy, niechże mi pan poda rękę i rozstańmy się, jak nowi, ale dobrzy, przyjaciele.
I wyciągnęła do młodzieńca rękę, jak mężczyzna do mężczyzny.
On zaś zamierzał odpowiedzieć takim samym ruchem, gdy Marya dała znak, jak ktoś, który zwraca cudzą uwagę, podnosząc palec do góry.
— Psst! rzekła z kolei Berta.
I wytężyła słuch, jak siostra, a ręka jej pozostała na pół drogi do ręki młodzieńca.
Z daleka, zbliżając się jednak szybko, dobiegały naszczekiwania zajadłe, gromadne, przeciągłe: psów, czujących, że nadchodzi zwierzyna.
Była to sfora margrabiego Soudaya, która, nie mając tych samych, co jego córki powodów do pozostania na drodze w wąwozie, puściła się w pogoń za zranionym zającem i sprowadzała go napowrót.
Berta poskoczyła ku fuzyi młodzieńca, sprawdziła, że jedna lufa była jeszcze nabita, poczem postąpiła kilka kroków naprzód, składając się do strzału ze sprawnością, która wykazywała jasno, że ta sztuka nie była jej obca.
W tejże samej niemal chwili zając wybiegi z za żywopłotu, powracając ze strony przeciwnej z niechybnym zamiarem udania się następnie tą samą drogą, którą już przebył; ale spostrzegłszy nasze trzy osoby, zawrócił co tchu.
Jakkolwiek szybki był ten ruch, Berta zdążyła wziąć na cel zająca; dała ognia, a zwierzę wywróciło koziołka, stoczyło się ze zbocza i padło nieżywe na środku drogi.
Gdy się to działo, Marya zajęła miejsce siostry i wyciągnęła rękę do młodzieńca.
Przez kilka sekund, czekając na wynik tego zajścia, młodzi ludzie stali z dłonią w dłoni.
Berta podeszła do zająca, podniosła go, a powróciwszy do nieznajomego, który ciągle jeszcze trzymał dłoń Maryi:
— Oto, panie, wytłómaczenie pańskie — rzekła.
— Jakto? — zapytał.
— Opowie pan, że zając zerwał się między nogami pana, że fuzya wystrzeliła mimo pańskiej woli i przeprosi pan matkę, przysięgając, jak pan nam przysiągł przed chwilą, że się to panu już nie zdarzy. Zając stanowić będzie okoliczność łagodzącą.
Młodzieniec potrząsnął głową, zniechęcony.
— Nie — odrzekł — nie będę nigdy śmiał przyznać się matce, że byłem jej nieposłuszny.
— Czyż zabroniła panu stanowczo polować?
— Naturalnie!
— A pan bawi się w kłusownika! — rzekła Berta — zaczyna pan właśnie od tego, na czem się zwykle kończy. Niech pan przyzna przynajmniej, że pan ma powołanie.
— Proszę nie żartować, panie były takie dobre dla mnie, że nie mógłbym już się dąsać wynikłoby bowiem stąd dla mnie podwójne zmartwienie.
— W takim razie pozostaje panu tylko jedna alternatywa — rzekła Marya — kłamać, czego pan uczynić nie chce i do czego zwłaszcza pana namawiać nie chcemy, albo szczerze wyznać prawdę. Proszę mi wierzyć, że jakiekolwiek jest mniemanie matki pana o rozrywce, której pan się oddawał bez jej pozwolenia, szczerość pańska ją rozbroi. Ostatecznie zabicie zająca nie jest takiem wielkiem przestępstwem.
— Zapewne, ale nie odważę się nigdy!
— Och! a więc ta matka pana jest taka straszna? — spytała Berta.
— Nie; jest niesłychanie dobra, tkliwa; spełnia wszystkie moje życzenia, uprzedza wszystkie moje kaprysy; ale nie pozwala mi wziąć do ręki strzelby, pod tym względem jest nieubłagana i łatwo to zrozumieć — rzekł młodzieniec z westchnieniem — mój ojciec został zabity na polowaniu.
Dziewczęta drgnęły.
— W, takim razie — odezwała się Berta, poważniejąc tak, jak ten, do którego się zwracała — nasze żarty były tembardziej nie na miejscu, a nasz żal jest z tego powodu tem żywszy. Mam tedy nadzieję, że pan o żartach naszych zapomni i zapamięta tylko nasz żal.
— Zapamiętam tylko troskliwość, jaką mnie panie, tak łaskawie otoczyły, i mam, nadzieję, że panie zechcą zapomnieć o moich niedorzecznych obawach i o mojej głupiej wrażliwości.
— Przeciwnie, będziemy o tem pamiętały — rzekła Marya — żeby nigdy nie wyrządzić nikomu takiej krzywdy, jaką wyrządziłyśmy panu, a która pociągnęła za sobą takie smutne skutki.
Gdy Marya tak odpowiadała, Berta wsiadała na konia.
Młodzieniec wyciągnął po raz drugi, nieśmiało, dłoń do Maryi. Marya dotknęła jej czubkami palców i z kolei wskoczyła zwinnie na siodło.
Poczem, wezwawszy psy, które na dźwięk ich głosu zbiegły się dokoła nich, siostry dały ostrogę koniom i oddaliły się pośpiesznie.
Ranny w milczeniu i bez ruchu, stał przez czas pewien, śledząc wzrokiem dziewczęta, dopóki nie znikły mu z oczu na zakręcie ścieżki. Poczem głowa opadła mu na piersi i pogrążył się w głębokiej zadumie.
Pozostańmy przy tym młodzieńcu, z którym musimy zawrzeć znajomość bliższą.




VI.
Pan Michał Michel.

To, co zaszło, wywarło na młodzieńcu wrażenie takie silne, że, gdy młode dziewczęta znikły, zdawało mu się, iż ocknął się ze snu.
Co prawda był w tej opoce życia, kiedy nawet ci, którzy są przeznaczeni do zostania następnie ludźmi bardzo trzeźwymi, płacą daninę romantyczności; a to spotkanie z młodemi dziewczętami, takiemi różnemi od tych, które widywał zazwyczaj, przenosiło go do świata fantastycznego pierwszych marzeń, kiedy wyobraźnia jego mogła bujać do woli i szukać owych zamków, ręką wieszczek wznoszonych a rozpadających się w gruzy po obu stronach drogi, w miarę jak idziemy dalej w życie.
Nie chcemy powiedzieć wszelako, że nasz młodzieniec powziął choćby najlżejszy cień miłości do jednej z dwóch amazonek; ale ta mieszanina dystynkcyi, urody, manier wytwornych i nawyknień męskich wydała mu się taką nadzwyczajną, że ciekawość jego była do najwyższego stopnia podniecona.
Przyrzekł sobie święcie, że się znów z niemi zobaczy, albo przynajmniej, że się dowie, kto są te panny niezwykłe.
Przez chwilę zdawało się, ze łaskawe nieba skłonne są niezwłocznie ciekawość jego zaspokoić; albowiem, gdy ruszył w drogę, dążąc do domu, o pięćset kroków mniej więcej od miejsca, w którem rozegrała się scena między nim a młodęmi pannami, spotkał człowieka w bluzie, w wielkich kamaszach skórzanych, który miał przewieszony przez ramię róg myśliwski i strzelbę, a w ręku trzymał bat.
Człowiek ten szedł szybko i był widocznie w najgorszym humorze.
Był to widocznie dojeżdżacz, który szukał młodych dziewcząt.
To też młodzieniec, przybierając najuprzejmiejszy wyraz twarzy i uśmiech najgrzeczniejszy, zaczepił go słowami:
— Mój przyjacielu, szukacie dwóch panien, nieprawda? jednej na koniu gniadym a drugiej na klaczy depeszowatej?
— Przedewszystkiem nie jestem pańskim przyjacielem, mój panie, skoro pana nie znam; a potem nie szukam dwóch panien, szukam moich psów — odparł brutalnie człowiek w bluzie — moich psów, które bałwan jakiś odwrócił z tropu wilka, i skierował na ślad zająca, bo go spudłował idyota.
Młodzieniec zagryzł wargi.
Człowiek w bluzie, w którym czytelnicy nasi poznali już niewątpliwie Jana Oullier’a, mówił dalej:
— Tak, widziałem to wszystko z wysokości Benaste’y i byłbym chętnie ustąpił praw swoich do nagrody, jaką mi przeznacza margrabia Souday za dobry wynik łowów, byleby w* tej chwili być o dwie lub trzy długości bata od pleców tego durnia!
Ten, do którego mówił, nie uwiażał za stosowne powrócić do roli, jaką sobie zakreślił na początku tej sceny i z całej odezwy Jana Oullier’a, któremu pozwalał mówić, jak gdyby z niej niczego nie był ciekaw, zwrócił uwagę na jeden tylko wyraz.
— A! — rzekł — to wy należycie do pana margrabiego Souday’a?
Jan Oullier spojrzał złym wzrokiem na nieszczęsnego interlokutora.
— Należę do samego siebie — odparł stary Wandejczyk — prowadzę psy pana margrabiego, ale to zarówno dla jego przyjemności, jak i dla swojej.
— Patrzcie — odezwał się młodzieniec, jak gdyby mówiąc do siebie — odkąd wróciłem przed sześciu miesiącami do mamy, nie słyszałem, żeby pan margrabia Souday był żonaty...
— No to ja — przerwał Oullier — ja to panu oznajmiam, mój panie; a jeśli pan ma na to jaką odpowiedź, to ja panu powiem jeszcze co innego, słyszy pan?
I, powiedziawszy te słowa tonem groźby, którego jego interlokutor zupełnie nie rozumiał, Jan Oullier, nie troszcząc się bynajmniej, w jakim go pozostawi nastroju, odwrócił się i przerwał rozmowę, powracając szybko drogą do Macheooul’u.
Gdy młodzieniec pozostał sam, postąpił jeszcze kilka kroków w kierunku, w jakim dążył po rozstaniu z młodemi dziewczętami, poczem, skręcając na lewo, wszedł na pole.
Na tem polu chłop szedł za pługiem.
Ten chłop był to mężczyzna, mogący mieć lat czterdzieści, odróżniający się od mieszkańców Poitou, swoich rodaków, ową fizyonomią sprytną i przebiegłą, która stanowi szczególną właściwość Normandczyka. Cerę miał bardzo czerwoną, oko żywe, przenikliwe, śmiałość spojrzenia zaś zmniejszał a raczej ukrywał ustawicznem mruganiem; spodziewał się niewątpliwie, że w ten sposób zdoła nadać obliczu swemu wyraz głupoty albo przynajmniej dobroduszności, tłumiącej nieufność u interlokutora; ale usta drwiące, o kącikach silnie zarysowanych linią, idącą w górę, jak u starożytnego Pana, wykazywały, minio jego starań, właściwą istotę jego charakteru.
Jakkolwiek młodzieniec skierował swe kroki widocznie ku niemu, oracz nie zawiesił bynajmniej swojej pracy; wiedział, jakiego wysiłku użyć będą musiały jego konie, by powrócić do pracy przerwanej na tej ziemi ciężkiej i gliniastej podtrzymywał tedy dalej lemiesz, jak gdyby był sam, i dopiero na krańcu zagonu, skoro zawrócił ze swoim zaprzęgiem i ustawił odpowiednio narzędzie swoję, by nanowo zacząć pracę, wtedy dopiero, mówimy, okazał skłonność do rozpoczęcia rozmowy, gdy zwierzęta odpoczywały zdyszane.
— I cóż — odezwał się tonem niemal poufałym do przybysza — powiodło nam się polowanie, panie Michel?
Młodzieniec, nie odpowiadając, zdjął torbę z ramienia i upuścił ją u stóp chłopa. Ten zaś, poprzez gęstą tkaninę sieci dostrzegł żółtawą sierść zająca.
— Oho! — zawołał — kot! Jak na początek, wcale nieźle, panie Michel.
Poczem wydobył zwierzę z torby, obejrzał je okiem znawcy i zawołał:
— Tam do licha! wart trzy franki i dziesięć sousów, jak jeden grosz. Wie pan, panie Michel, że to byt śliczny strzał? i przekonał się pan zapewnie, że to bardziej zajmujące od czytania bibuły, nad którą pana zastałem przed godziną.
— Dalibóg nie, ojcze Courtin — odparł młodzieniec — wolę moje książki, niż waszą strzelbę.
— Może pan ma słuszność, panie Michel — odpowiedział Courtin, a po twarzy jego przemknęła się chmura niezadowolenia — gdyby nieboszczyk ojciec pański myślał, jak pan, możeby lepiej na tem wyszedł; ale mniejsza o to; gdybym mógł, gdybym nie był nędzarzem, zmuszonym pracować dwanaście godzin na dwadzieścia cztery, nie spędzałbym nocy swoich na polowaniu.
— A więc, nie przestajecie czatować na zwierzynę, Courtin’ie? — spytał młodzieniec.
— Tak, panie Michel, od czasu do czasu, dla rozrywki.
— Wpadniecie jeszcze w ręce żandarmów!
— Ech! ci pańscy żandarmi to leniuchy, zapóźno wstają, żeby mnie schwytać.
Poczem twarz jego przybrała ten wyraz sprytu, który zazwyczaj usiłował ukryć.
— Mądrzejszy ja od nich, pianie Michel — dodał — niema dwóch Courtin’ów w całym kraju; gdybym został gajowym, jak Jan Oullier, przestałbym być kłusownikiem.
Ale pan Michel nie odpowiedział na tę propozycyę pośrednią, a ponieważ nie wiedział kto zacz Jan Oullier, przeto pominął zupełnie słowa chłopa.
— Oto wasza strzelba, Courtin’ie — rzekł, podając mu broń. — Dziękuję wam, żeście mi się z nią zaofiarowali, chęci wasze były dobre i nie wasza to wina, jeśli polowanie nie jest dla mnie taką rozrywką, jak dla innych.
— Trzeba jeszcze próbować, panie Michel, trzeba się w tem rozsmakować; najlepsze psy to te, które układają się do polowania najpóźniej. Słyszałem, jak amatorzy, którzy zjadają trzydzieści tuzinów ostryg na śniadanie, mówili, że do dwudziestego roku życia nie mogli nawet na nie patrzeć. Niech pan wychodzi z zamku, jak dzisiaj rano, z książkami; pani baronowa nie domyśli się niczego; niech pan wstąpi do ojca Courtin’a; jego strzelba będzie zawsze na pańskie usługi, a jeśli robota nagła mnie nie zatrzyma, przeszukam dla pana zarośla.
Po tych słowach ojciec Courtin wsunął strzelbę pod płot, oddzielający jego pole od pola sąsiada, ukrył ją w trawie i zasłonił cierniami i chróstem przed okiem przechodniów, co jednocześnie ochraniało ją od deszczu i wilgoci.
— Courtin — odezwał się pan Michel z udaną obojętnością — czy wiedzieliście, że pan margrabia Souday jest żonaty?
— Nie, dalibóg — odparł chłop — nie wiedziałem.
Pan Michel dał się wziąć na jego pozorną dobroduszność.
— I że ma dwie córki? — ciągnął dalej.
Courtin podniósł żywo głowę i spojrzał na młodzieńca wzrokiem takim przenikliwym, że, jakkolwiek prosta ciekawość jedynie podyktowała to pytanie, pan Michel zaczerwienił się po uszy.
— Czyżby pan spotkał wilczyce? — zapytał Courtin. — Rzeczywiście słyszałem róg starego szuana.
— Kogóż to nazywacie wilczycami? — spytał pan Michel.
— A kogóżby? bękarty margrabiego! To wy te dwie młode panny nazywacie wilczycami?
— A no... tak je nazywają w całej okolicy; ale pan przyjeżdża z Paryża, to pan tego nie wie.
Sposób grubiański, w jaki ojciec Courtin wyrażał się, mówiąc o młodych dziewczętach, zmieszał nieśmiałego młodzieńca do tego stopnia, że, nie wiedząc dlaczego, odpowiedział kłamstwem.
— Nie — rzekł — nie spotkałem ich.
Ton odpowiedzi pana Michel’a wzbudził w Courtin’ie nieufność.
— Tem gorzej dla pana — rzekł — są to bowiem dwie ładne dziewczyny; przyjemność popatrzeć.
Poczem, spoglądając na pana Michel’a ze swem zwykłem mruganiem, dodał:
— Mówią, że bardzo lubią się śmiać; ale takie powinny być wesołe i uprzejme, nieprawda, panie Michel?
Nie zdając sobie sprawy z istotnej przyczyny tego wrażenia, młodzieniec uczuł, że serce ściska mu się coraz bardziej wobec ubliżającej pobłażliwości, z jaką ordynarny chłop odzywał się o dwóch ślicznych amazonkach, które on pożegnał, przejęty podziwem i wdzięcznością.
Zy humor odbił się na jego twarzy.
Courtin już nie wątpił, że pan Michel spotkał wilczyce, jak je nazywał, a fakt, że wyparł się tego spotkania, sprawił, iż chłop wysnuł, co do jego skutków, wnioski bardzo dalekie od rzeczywistości.
Nie ulega wątpliwości, że margrabia Souday był przed kilku godzinami w okolicach Logerie; według wszelkiego prawdopodobieństwa pan Michel spostrzegł Maryę i Bertę, które, gdy chodziło o polowanie, rzadko opuszczały ojca; może nawet młodzieniec nietylko je widział; może z niemi rozmawiał; a, dzięki opinii, jaką siostry miały w całej miejscowości, rozmowa z pannami de Souday mogła być tylko początkiem intrygi miłosnej.
Takie wnioski snując, Oourtin, który był człowiekiem logicznym, doszedł do przekonania, że jego młody pan już był właśnie intrygę nawiązał.
Zajęcie rolnika nie odpowiadało Courtin’owi; pragnął nadewszystko zostać zarządcą własności matki i syna. Z tego to powodu przebiegły chłop usiłował wszelkimi możliwymi sposobami wytworzyć jakąś solidarność między swoim młodym panem a sobą.
Nic udało mu się zniewolić go do nieposłuszeństwa matce w sprawie zakazu, dotyczącego polowania; rola powiernika potajemnej miłości wydała się tedy Courtin’owi najlepiej odpowiadającą jego interesom; to też, na widok chmury niezadowolenia, która zasępiła oblicze pana Michel’a, chłop zrozumiał, że na fałszywą wszedł drogę, stając się echem niechęci powszechnej, żywionej do dwóch amazonek, i usiłował odzyskać grunt, który utracił.
— Zresztą zaczął znów z nieźle udaną dobrodusznością — ludzie gadają zawsze więcej niż jest, zwłaszcza, gdy chodzi o młode dziewczęta. Panna Berta i panna Marya...
— To im na imię Marya i Berta? — spytał młodzieniec z ożywieniem.
— Marya i Berta, tak, Panna Berta to brunetka, a panna Marya blondynka.
A ponieważ Courtin wpatrywał się w pana Michel’a z całą przenikliwością, do jakiej wzrok jego był zdolny, przeto zdawało mu się, że na dźwięk imienia Maryi młodzieniec zarumienił się z lekka.
— Mówiłem — rzekł po chwili uparty chłop — że panna Marya i panna Berta lubią polowanie, psy, konie; ale pomimo to można być uczciwym, a nieboszczyk ksiądz proboszcz z Benaste, który był świetnym kłusownikiem, nie najgorzej msze odprawiał, chociaż miał psa w zakrystyi a strzelbę pod ołtarzem.
— Faktem jest — zauważył pan Michel, zapominając, że zaprzeczał swemu pierwszemu zapewnieniu — faktem jest, iż mają wyraz twarzy łagodny i dobry, zwłaszcza panna Marya.
— I są też dobre i łagodne, panie Michel, są naprawdę! W zeszłym roku, podczas tych wilgotnych upałów, gdy febra, na którą tylu biedaków umarło, zapanowała w kraju, kto pielęgnował chorych, i to bez szemrania, wtedy, kiedy lekarze, aptekarze, a nawet weterynarze, uciekli? Wilczyce, jak tu mówią wszyscy. A nie są one dobroczynne dla parady; ale pokryjomu chodzą do domów ludzi nieszczęśliwych; sieją jałmużnę i zbierają błogosławieństwa. To też, jeśli bogacze ich nienawidzą, jeśli szlachta im zazdrości, można śmiało powiedzieć, że ludzie ubodzy stoją po ich stronie.
— Skądże zatem pochodzi, że są tak źle widziane? — zapytał pian Michel.
— Ba! któż to może wiedzieć? czy to kto pyta dlaczego? czy zdają sobie z tego sprawę? Ludzie, widzi pan, to, jak ptaki: skoro tylko który z nich zachoruje i siedzi osowiały, wszystkie zlatują się, by mu wyrywać pióra. Dość na tem, że wszyscy równi tym biednym pannom odwracają się od nich i rzucają na nie kamieniem. Naprzykład mama pana jest bardzo dobra, nieprawda? a jednak, jestem pewien, że, gdyby pan zaczął o nich mówić, odpowiedziałaby, jak wszyscy: „To łajdaczki!“
Ale, pomimo zmiany frontu Courtin’a, pan Michel nie był widocznie usposobiony do nawiązania rozmowy poufalszej ojciec Courtin zaś ze swojej strony uważał że, jak na jedno posiedzenie, przygotował dostatecznie drogę do zwierzeń, jakich się spodziewał.
Poczem, ponieważ pan Michel zabierał się do odejścia, przeto odprowadził go do skraju swego pola. A prżztem zauważył, że spojrzenia młodzieńca zwracały się bardzo często ku ciemnym zaroślom lasu Machecoul.




VII.
Baronowa de la Logerie.

Ojciec Courtin zniżał z szacunkiem przed swoim młodym panem ruchomą baryerę, która zamykała jego pole, gdy za żywopłotem odezwał się głos kobiecy, wzywający Michała.
Na dźwięk tego głosu młodzieniec drgnął i przystanął.
W tejże chwili ukazała się osoba, która wołała. Ta osoba, ta dama mogła mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu. Spróbujmy objaśnić ją naszym czytelnikom.
Twarz miała pospolitą a jedynym jej rysem charakterystycznym był wyraz sztucznej wyniosłości, który stanowił kontrast z gmimiem obejściem. Mała była i przysadzista; suknię miała jedwabną, za bogatą na chodzenie po polach, i kapelusz z batystu écru, z falbaną opadającą na twarz i szyję. Cała jej tualeta taka była staranna, że można było przypuścić, iż wracała z wizyty na Chaussee-d’Antin lub na faubourg Saint-Honore w Paryżu.
Była to ta właśnie osoba, której spodziewane wyrzuty przejmowały z góry biednego młodzieńca taką wielką trwogą.
— Jakto! — zawołała — ty tutaj, Michale? Doprawdy, mój drogi, jesteś bardzo nierozsądny i masz bardzo mało względów dla matki! Minęła już dobra godzina, jak dzwon zamkowy wzywał cię na obiad; wiesz, jak nie cierpię czekać, jaką wagę przywiązuję do punktualnego zasiadania do stołu i znajduję cię tutaj, rozmawiającego spokojnie z tym chłopem!
Michał zaczął się tłómaczyć, ale w tej samej niemal chwili oko matki dostrzegło to, czego nie zauważył Courtin, albo, o co nie chciał pytać: mianowicie, że głowa młodzieńca obwiązana była chustką i że ta chustka była poplamiona krwią, czego kapelusz słomkowy, jakkolwiek miał wielkie skrzydła, ukryć nie zdołał.
— Ach! mój Boże! — zawołała, podnosząc głos, który w zwykłej skali swojej był już nadmiernie wysoki — jesteś zraniony! Co ci się stało? Mów, nieszczęśliwy! Widzisz przecież, że umieram z niepokoju.
I, przeskoczywszy nizki płotek między polem Courtin’a a sąsiedniem, z niecierpliwością, a zwłaszcza ze zwinnością, której nikt nie byłby się spodziewał ze względu na jej wiek i tuszę — matka młodzieńca podbiegła do niego i, zanim zdążył zaprotestować, zerwała mu kapelusz i chustkę z czoła.
Pan Michel, jak go nazywał Courtin, był taki nieprzygotowany na podobnie nagłe wykrycie tego, czego się tak bardzo obawiał, że osłupiał i nie wiedział po odpowiedzieć. Rana, rozjątrzona zdarciem opaski, zaczęła znów krwawić.
Ojciec Courtin przyszedł mu z pomocą.
Przebiegły chłop zrozumiał, widząc zakłopotanie swego młodego pana, że jakkolwiek on nie chciał się przyznać, że był nieposłuszny matce, niemniej wahał się bronić kłamstwem; Courtin zaś nie miał tych samych skrupułów, co młodzieniec, i obciążył bez namysłu sumienie swoję grzechem, którego w naiwności swojej Michał popełnić nie śmiał.
— Niech się pani baronowa nie niepokoi! To nic — rzekł nic zupełnie!
— Ależ, nareszcie, jak mu się to zdarzyło? Odpowiedzcie za niego, Courtin, skoro pan upiera się i milczy.
Istotnie, młodzieniec nie odzywał się w dalszym ciągu.
— Pani baronowia wnet się dowie — odparł Courtin. Miałem ja tu wielki pęk chróstu, tak ciężki, że sam nie mogłem go sobie zarzucić na plecy. Pan Michel był taki dobry, że mi dopomógł i jedna gałąź z tego przeklętego pęku zadrasnęła go tak w czoło.
— Ależ to więcej niż zadraśnięcie! Mogliście byli wybić mu oko! Innym razem szukajcie sobie równych do ładowania wam na plecy chróstu, słyszycie? Pominąwszy już, że bylibyście mogli okaleczyć to biedne dziecko, postąpiliście zupełnie nieprzyzwoicie.
Ojciec Courtin schylił pokornie głowę, jak gdyby oceniał całą doniosłość swojego Występku.
— A teraz pójdź, panie Michel — rzekła baronowa, której złego humoru uległość chłopa bynajmniej nie złagodziła — pójdź, a ranę twoją zbada doktór.
Poczem, postąpiwszy kilka kroków, odwróciła się.
— Ale, ale, ojcze Courtin — rzekła — nie zapłaciliście jeszcze dzierżawy należnej na święty Jan, a przecież wasz kontrakt kończy się na Wielkanoc. Nie zapominajcie o tem, bo jestem stanowczo zdecydowana nie trzymać dzierżawców, nie wypełniających swoich zobowiązań.
Wilczyce. Twarz ojca Courtin’na przybrała wyraz, jeszcze żałośniejszy, niż miała przed chwilą; wszelako rozjaśniła się, gdy młodzieniec, odchodząc, rzucił mu szeptem te dwa wyrazy:
— Do jutra!
To też, pomimo groźby, jaką usłyszał, wesoło powrócił do pługa, gdy matka z synem dążyli do zamku; i przez resztę wieczoru popędzał konie, śpiewając im Paryżankę, hymn patryotyczny, bardzo popularny w owej epoce.
Gdy ojciec Courtin śpiewa hymn powyżej wspomniany, ku wielkiemu zadowoleniu swego zaprzęgu, powiedzmy kilka słów o rodzinie Michel.
Widzieliście syna, kochani czytelnicy; widzieliście matkę.
Matka była wdową po jednym z tych dostawców, którzy, kosztem skarbu państwowego, umieli zrobić szybko znaczny majątek, towarzysząc armiom cesarskim.
Ten dostawca nazywał się Michel; pochodził z departamentu Mayenne, był synem prostego chłopa a bratankiem bakałarza wiejskiego, który, dodając trochę wiadomości arytmetycznych do lekcyi czytania i pisania, jakich mu udzielał, zadecydował o przyszłości bratanka.
Wzięty w pierwszej brance w r. 1791-ym, Michel dostał się do 22-giej pół-brygady, co w nim bynajmniej nie wzbudziło zapału; ten człowiek, który następnie miał zostać takim wybitnym rachmistrzem, rozważył szanse śmierci lub zostania generałem; ponieważ zaś wynik tego obliczenia nie zadowolił go bynajmniej, przeto z wielką zręcznością zaczął uwydatniać swój piękny charakter pisma, chcąc się dostać do biur kwatery głównej; jakoż otrzymał tę łaskę i był z tego taki zadowolony, jak inny, otrzymując awans.
Kampanie w r. 1792-gim i 1793-im przebył tedy Michel ojciec w magazynach kwatery głównej.
W połowie tego ostatniego roku generał Rossignol, który został wysłany dla uspokojenia lub spustoszenia Wandei, poznawszy przypadkowo w biurze pisarza Michela i dowiedziawszy się od niego, że pochodził z kraju zbuntowanego, i że wszyscy jego znajomi zaciągnęli się do szeregów wandejskich, postanowił skorzystać z tej okoliczności opatrznościowej. Dał Michel’owi dymisyę ostateczną i kazał mu powrócić do domu z tym tylko warunkiem, żeby zasięgał języka pomiędzy szuanami i kiedy niekiedy czynił dla niego to, co pan de Maurepas dla jego królewskiej mości Ludwika XV, to jest przesyłał mu wiadomości. Michel, któremu to zajęcie przynosiło bardzo duże zyski materyalne, wypełniał swoje obowiązki z niesłychaną skrupulatnością, nietylko wzglądem generała Rossignol’a, ale i względem jego następców.
Michel utrzymywał w najlepsze stosunki z przywódcami republikańskimi, gdy do Wandei wysłano z kolei generała Travot’a.
Wiadome są wyniki operacyi generała Travot’a; były bowiem przedmiotem jednego z pierwszych rozdziałów tej książki; zresztą oto są w streszczeniu: armia wandejska rozproszona. Jolly zabity, de Couëtu schwytany w zasadzkę, zastawioną przez nieznanego zdrajcę, wreszcie Charette wzięty do niewoli w lesie Chabotiére i rozstrzelany na placu Viarmes w Nantes.
Jaką rolę odegrał Michel w przebiegu tego dramatu! O tem dowiemy się może później; tu zaznaczyć należy, że Michel, zwracając zawsze na siebie uwagę pięknem pismem i nieomylną arytmetyką, wszedł w charakterze subjekta do biur głośnego dostawcy.
Tu szybko zrobił karyerę; w r. 1805-tym odnajdujemy go bowiem podejmującego się na własny rachunek części dostaw dla armii wyruszającej do Niemiec.
W r. 1806-tym jego trzewiki i jego kamasze brały udział czynny w bohaterskiej kampanii pruskiej. W r. 1809-tym otrzymał całe zaprowiantowanie armii, która wkraczała do Hiszpanii. W r. 1810-tym poślubił jedyną córkę jednego ze swoich kolegów; podwajając przez to majątek.
Nadto zaś podłużył swoję nazwisko, co było w owej epoce największą ambicyą wszystkich ludzi, mających nazwisko przykrótkie.
A oto w jaki sposób dokonało się to przydłużenie takie upragnione.
Ojciec żony pana Michel’a nazywał się Baptysta Durand; pochodził z wioski la Logerie i, chcąc się odróżnić od innego Durand’a, którego kilkakrotnie spotkał na swojej drodze, nazwał się Durand de la Logerie.
Tak przynajmniej ten dodatek do nazwiska tłómaezył.
Córkę umieścił na jednej z najlepszych pensyi w Paryżu, gdzie została zapisana jako Stefania Durand de la Logerie.
Ożeniwszy się z córką kolegi, pan dostawca Michel uznał, że nazwisko żony dobrze się wyda na końcu jego własnego i nazwał się Michel de la Logerie.
Wreszcie, podczas Restauracyi, tytuł, kupiony za niemałą gotówkę, pozwolił mu nazwać się baronem Michel de la Logerie i zdobyć miejsce jednocześnie w szeregach arystokracyi finansowej i ziemiańskiej.
W kilka lat po powrocie Burbonów, t. j. około r. 1819 czy 1820 baron Michel de la Logerie stracił teścia, jegomościa Baptystę Durand’a de la Logerie, który zostawił córce, a więc i zięciowi, swoją posiadłość Logerie, położoną, jak mogliśmy wnioskować ze szczegółów, przytoczonych w rozdziałach poprzednich, w odległości pięciu lub sześciu mil od lasu Machecoul.
Baron Michel de la Logerie postanowił, jako dobry i łaskawy pan, objąć ziemię swoją w posiadanie i pokazać się swoim wasalom. Baron Michel był człowiekiem sprytnym; pragnął się dostać do izby, co możliwe było tylko drogą wyborów, zaś wybór barona zależał od popularności, jaką zdobyłby w departamencie Loary Dolnej.
Urodził się chłopem, do lat dwudziestu pięciu żył między chłopami, wiedział zatem, jak z chłopami postępować. Zresztą musiał się postarać, żeby mu przebaczyli jego szczęście.
Okazał się tedy panem łaskawym, odnalazł kilku towarzyszów dawnych wojen wandejskich, uścisnął im dłoń, mówił ze łzami w oczach o zgonie tego biednego pana Jolly’ego, o tym kochanym panu de Couëtu, i o czcigodnym panie Charette; dopytywał o potrzeby gminy, kazał zbudować most, który ułatwił komunikacyę między departamentem Loary Dolnej i Wandei; kazał naprawić trzy drogi okrężne i odbudować kościół, złożył fundusz na przytułek dla sierot i na szpital dla starców, zebrał moc błogosławieństw i tak sobie upodobał tę rolę patryarchy, że objawił zamiar spędzania w przyszłości sześciu miesięcy w stolicy a sześciu w zamku de la Logerie.
Wreszcie, ulegając życzeniom żony, która, pozostawszy w Paryżu, nie mogła pojąć gwałtownego umiłowania pól, jakie ogarnęło męża, i pisała list po liście, by go znaglić do powrotu — baron Michel zadecydował, że ten powrót nastąpi w najbliższy poniedziałek, albowiem dzień niedzielny poświęcony był na wielką obławę na wilki w lasach Pauvriére i Grand Lande, rojących się od tych zwierząt.
Był to jeszcze jeden czyn filantropijny barona Michel’a de la Logerie.
W tej obławie zresztą baron Michel odegrywał w dalszym ciągu rolę bogatego a dobrego pana; dwie beczułki wina znalazły się na stanowisku, a pił z nich kto chciał; rozkazał przyrządzić na powrót istną ucztę, na którą zaprosił kilka wiosek, odmówił przyjęcia stanowiska honorowego, jakie mu ofiarowano w obławie, chcąc, by los zadecydował o nim, jak o najskromniejszym strzelcu, a gdy przypadek wysłał go na kraniec linii, przyjął ten wyrok z humorem, który zachwycił wszystkich.
Obława była Wspaniała: na każde stanowisko wychodziła zwierzyna, zewsząd szła strzelanina taka gęsta, że można, było przypuścić, iż stacza się bitwa. Wilki i dziki zaczynały się piętrzyć na wozie obok beczułek barona, nie licząc przemycanej zwierzyny, jak zające i kozły, które zabijano w tej obławie, jak we wszystkich innych, pod pozorem, że to zwierzęta szkodliwe i które ukrywane dyskretnie, z zamiarem powrócenia po nie o zmierzchu.
Upojenie powodzeniem było takie wielkie, że zapomniano o bohaterze dnia; stało się więc, że dopiero po ostatnich strzałach zauważono, iż baron Michel nie pokazał się od rana. Zaczęto pytać — nikt go nie widział od chwili, w której wyrok przypadku wysłał go tak daleko; wszyscy zaczęli przypuszczać, że, znudzony tą rozrywką, albo posuwając za daleko troskliwość o swoich gości, powrócił do miasteczka Légé, gdzie miała się odbyć zamówiona przezeń biesiada.
Ale, przybywszy do Légé, myśliwi nie zastali go; niefrasobliwsi zasiedli do stołu bez niego, ale kilku, ogarniętych złem przeczuciem, powróciło do lasów Pauvriére i, zaopatrzeni w pochodnie i latarnie, wyruszyli na poszukiwania.
Po dwóch godzinach nareszcie znaleziono go w rowie.
Leżał martwy i sztywny: kula przeszyła mu serce.
Ta śmierć narobiła wiele hałasu; sąd w Nantes wytoczył sprawę; strzelec, umieszczony na bezpośrednio najbliższem barona stanowisku, został zaaresztowany; oświadczył, że, oddalony od niego o sto pięćdziesiąt kroków, stojąc za skrętem drogi, nic nie widział ani słyszał. Dowiedziono nadto, że strzelba chłopa, złożona w sądzie, miała ładunek nienaruszony, że nikt z niej nie strzelał przez ten dzień cały; zresztą, strzelec z miejsca, w któremi stał, mógł ugodzić w ofiarę tylko ze strony prawej, a baron Michel został ugodzony w stronę lewą.
Śledztwo zostało tedy umorzone; przypisano ostatecznie przypadkowi śmierć byłego dostawcy, powstało przypuszczenie, że kula zabłąkana, jak to bywa często podczas obław, ugodziła w barona, bez złej intencyi ze strony tego, z którego strzelby się wymknęła.
Wszelako w kraju pozostała głucha pogłoska o spełnionej zemście; mówiono ale mówiono bardzo cicho, jak gdyby w każdym krzaku jałowca mogła być jeszcze ukryta strzelba szuana mówiono, że któryś ze starych żołnierzy Jollyego i Charette’a kazał w ten sposób odpokutować nieszczęsnemu dostawcy za zdradę i śmierć sławnych wodzów; wszelako za wielu ludziom zależało na zachowaniu tajemnicy, tak, że skarga bezpośrednia nie została wniesiona.
Baronowa Michel de la Logerie zastała tedy wdową z synem jedynakiem.
Baronowa Michel była jedną z kobiet o cnotach ujemnych, jakich tyle spotyka się na świecie. Złych nałogów nie miała pani baronowa ani cienia; co do namiętności, nie znała ich wcale nawet z nazwy. Zaprzągnięta w siedemnastym roku życia do pługa małżeńskiego, szła po zagonie obowiązków, nie skręcając nigdy ani w prawo, ani w lewo i nie zapytując siebie nawet nigdy, czy nie istnieje droga inna; nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby kobieta mogła się zbuntować przeciw poganiaczowi. Oswobodzona z jarzma, przelękła się swojej wolności i instynktownie szukała nowych kajdan. Znalazła je w religii i, jak wszystkie umysły ograniczone, zaczęła wegetować w pobożności fałszywej, ciasnej a jednakże sumiennej.
Pani baronowa Michel mniemała poprostu, że jest święta; nie opuszczała nigdy żadnego nabożeństwa, pościła, była wierna przepisom Kościoła, a kto powiedziałby jej, że grzeszy siedem razy dziennie, wprawiłby ją w niemałe zdumienie. Wszelako była to szczera prawda; choćby tylko kwestyonując pokorę pani baronowej de la Logerie, można było w każdej chwili schwytać ją na gorącym uczynku nieposłuszeństwa naukom Zbawiciela; albowiem pychę szlachecką — tak mało usprawiedliwioną — posuwała do szaleństwa.
To też widzieliśmy, że nasz przebiegły chłop, ojciec Courtin, który syna nazywał bez ceremonii panem Michel, ani razu nie zaniedbał zatytułować matki panią baronową.
Oczywiście pani de la Logerie nienawidziła świata współczesnego i epoki, w której żyła, a największą jej troską było ustrzeżenie syna od zarazy nowemi pojęciami; to też wychowywała go z dala od świata i czyhających w nim niebezpieczeństw; nigdy nie chciała słyszeć o oddaniu go do publicznego zakładu naukowego; nawet szkoły Jezuitów wydały jej się podejrzane, a jeśli kobierca Michel’ów pobierał niektóre lekcye od ludzi obcych, działo się to zawsze w obecności matki i według uchwalonego przez nią planu, sama bowiem nadawała kierunek umysłowemu i moralnemu wykształceniu syna.
Dzięki niemałej dozie inteligencyi, jaką natura złożyła w ten mózg młodociany, wyszedł on zdrowo i cało z tortur, jakim go poddawano przez lat dziesięć.
Ale wyszedł z tej męki, jak widzieliśmy, slaby i chwiejny i nie mając tej siły i stanowczości, która charakteryzuje mężczyznę, to jest przedstawiciela mocy, energii i inteligencyi.




VIII.
Złoty Galon i Allegro.

Jak Michał słusznie się domyślał a zwłaszcza jak się obawiał, matka złajała go surowo. Nie wprowadziło ją w błąd opowiadanie ojca Courtin’a; rana syna nie była spowodowana zadraśnięciem. To też, nie wiedząc jaki cel mógł mieć syn w ukrywaniu przyczyny tej rany, przekonana, że nawet pytając go, nie dowie się prawdy, zadowalała się zwracaniem niekiedy oczu na tę ranę tajemniczą, potrząsaniem głowy, wzdychaniem i marszczeniem czoła macierzyńskiego.
Młodzieniec podczas całego obiadu był zakłopotany, spuszczał oczy i nic prawie nie jadł; ale przyznać trzeba, że ustawiczne badanie wzroku matczynego nie było jedynym powodem jego niepokoju. Między własnemi przymkniętemi powiekami a spojrzeniem matki widział jakby unoszące się dwa cienie.
Te dwa cienie był to podwójny obraz Berty i Maryi.
Michał, trzeba to przyznać, myślał o Bercie z pewną niecierpliwością. Kimże jest ta amazonka, która obchodzi się z fuzyą, jak myśliwy zawodowy, opatruje rany, jak chirurg, a gdy spotyka się z oporem u pacyenta, wykręca mu ręce swemi białemi kobiecemi rękoma, jak nie wykręciłby lepiej Jan Oullier swemi dłońmi męskiemi i brudnemi?
Ale jakaż Marya była urocza z tymi długimi, złocistymi włosami i wielkiemi błękitnemi oczyma! jaki miała głos słodki, jaką łagodną mowę! jaką lekką ręką dotykała rany, obmywała krew, zawiązywała bandaż!
I Michał nie użalał się już na ranę, gdy obliczał, że gdyby nie ta rana, młode dziewczęta nie miałyby żadnego powodu odzywać się do niego i nim się zajmować.
Gniew matki, raną spowodowany, minie, ale nie minie wrażenie, jakie w sercu jego pozostawiły te sekundy, przez które trzymał w dłoni swojej dłoń Maryi.
To też, jak każde serce, które kochać zaczyna, ale które jeszcze wątpi o swojej miłości, młodzieniec odczuwał gwałtowną potrzebę samotności. Stąd też niezwłocznie po obiedzie, korzystając z chwili, w której baronowa rozmawiała z lokajem, oddalił się, nie słuchając słów matki, a raczej nie zdając sobie sprawy z tego, co doń mówiła.
Słowa te wszakże miały swoje znaczenie.
Pani de la Logerie nakazywała synowi omijać odtąd w wycieczkach Saint-Christophe du-Ligneron, gdzie, według opowiadań lokaja, panowała zaraźliwa gorączka.
Następnie poleciła zorganizować kordon sanitarny dokoła la Logerie, a to w celu, by żaden mieszkaniec z zarażonej wioski nie dostał się do zamku.
Rozkaz miał być zastosowany niezwłocznie do młodej dziewczyny, która przyszła do baronowej de la Logerie prosić o pomoc dla ojca, leżącego w gorączce.
Niewątpliwie, gdyby Michał nie był taki zadumany, byłby zwrócił uwagę na te słowa matki; chory bowiem był to mąż jego mamki, dzierżawca Tinguy, a dziewczyna, wzywająca pomocy, była to jego siostra mleczna, Rozyna, dla której zachował szczere przywiązanie.
Ale w tej chwili oczy młodzieńca były zwrócone w stronę Souday, a tą, o której myślał, była urocza wilczyca, imieniem Marya.
Niebawem znikł w najgłębszej i najgęściejszej części parku. Zabrał za sobą książkę, ale, jakkolwiek udawał, że czyta, dopóki nie dotarł do wielkich drzew, ktokolwiek zapytałby go o tytuł książki, byłby go wprowadził w wielki kłopot.
Usiadł na ławce i zaczął się zastanawiać.
Nad czem zastanawiał się Michał?
Odpowiedź nietrudna.
W jaki sposób zobaczy się znów z Marya i z jej siostrą?
Przypadek był nań łaskawy wprawdzie, sprowadzając to pierwsze spotkanie, ale dopiero w sześć miesięcy po jego powrocie do domu.
Przypadek zatem nie śpieszył się.
A jeśli spodoba się przypadkowi czekać znów sześć miesięcy, zanim nastręczy młodemu baronowi sposobność drugiego spotkania z sąsiadkami, będzie to termin długi, wobec stanu, w jakim było jego serce.
Z drugiej strony nawiązanie stosunków z zamkiem Souday nie było rzeczą łatwą. Niewielka istniała sympatya a między margrabią Souday, emigrantem z r. 1790, a. baronem Michel de la Logerie, uszlachconym za cesarstwa. Zresztą Jan Oullier w niewielu, wyrzeczonych do młodzieńca wyrazach, nie objawił nadmiernej chęci zawarcia z nim znajomości.
Pozostawały tedy tylko młode dziewczęta, które okazały mu takie zainteresowanie — Berta w sposób szorstki, Marya w sposób łagodny; ale jakże dotrzeć do nich, skoro, jeśli polowały kilka razy w tygodniu, to zawsze w towarzystwie ojca i Jana Oullier’?
Michał postanowił czytać, jedne po drugich, wszystkie romanse, jakie były w bibliotece zamkowej, mając nadzieję, że w jednym z nich znajdzie jaki genialny pomysł, albowiem obawiał się, że o własnych siłach nic skutecznego nie obmyśli.
Naraz uczuł, że ktoś z lekka dotyka jego ramienia; drgnął i odwrócił się.
Był to ojciec Courtin.
Oblicze zacnego dzierżawcy jaśniało zadowoleniem, którego nie usiłował wcale ukrywać.
— Przepraszam bardzo, panie Michel — odezwał się — ale widząc, że pan siedzi nieruchomy, jak kłoda, myślałem, że to posąg pański a nie pan.
— I przekonałeś się, że to ja.
— Rad jestem z tego niesłychanie, panie Michel. Byłem niespokojny, jak się to tam załatwiło między panem a panią baronową.
— Złajała mnie trochę.
— O! domyślam się. Czy wspominał jej pan o zającu?
— Ani słowa!
— A o wilczycach? — O jakich wilczycach? — spytał młodzieniec, rad, że rozmowa zwracała się na ten temat.
— O wilczycach z Machecoul’u... Zdawało mi się, że wspominałem panu, iż tak nazywano panny de Souday.
— Domyślasz się chyba, że jeszcze mniej niż o zającu! Zdaje mi się, że psy z Souday i psy z la Logerie, jak to mówią, nie polują razem.
— W każdym razie — odparł Courtin z tym drwiącym wyrazem twarzy, którego, mimo wysiłków, niejednokrotnie ukryć nie mógł — jeśli te psy nie polują razem, pan będzie mógł polować z ich psami.
— Co to znaczy?
— Niech pan spojrzy — odpiarł Courtin, przyciągając do siebie dwa psy, które trzymał na smyczy.
— Co to jest? — spytał młody baron.
— Co to jest? Złoty Galon i Allegro.
— Ale ja nie wiem, co to jest Złoty Galon i Allegro.
— To psy tego bandyty Jana Oullier’a.
— Dlaczego zabrałeś mu jego psy?
— Nie zabrałem mu ich; zasekwestrowałem mu je tylko.
— A to jakiem prawem?
— Podwójnem: przedewszystkiem jako właściciel, a potem jako wójt.
Courtin był wójtem wioski de la Logerie, składającej się z dwudziestu domów, i był z tego tytułu bardzo dumny.
— Czy zechcesz wyjaśnić mi bliżej to przysługujące ci prawo?
— Otóż, przedewszystkiem, jako wójt, konfiskuję psy, bo polują w porze, kiedy polowanie jest zabronione.
— Nie sądziłem, żeby była pora, w której nie wolno polować na wilki, a ponieważ pan de Souday ma urząd...
— Dobrze! niechże sobie tedy poluje na swoje wilki w lesie Machecoul a nie na równinie, zresztą, wszak pan dobrze widział — dodał ze swym przebiegłym uśmiechem ojciec Courtin — że nie uganiali się za wilkiem, skoro to był zając, i że nawet tego zająca zabiła jedna z wilczyc.
Młodzieniec miał ochotę powiedzieć Courtin’owi, że przezwisko wilczyc, nadawane pannom de Souday, było nieprzyjemne i że go prosi, żeby w przyszłości tak ich nie nazywał; wszelako nie śmiał żądania swojego sformułować w sposób taki wyraźny.
— Zabiła go wprawdzie panna Berta — rzekł — ale ja pierwszy strzeliłem do zająca i zraniłem go; ja zatem jestem winowajcą.
— Dobrze, dobrze, dobrze! jak pan to rozumie? Czy pan byłby strzelił, żeby psy go nie gnały? Nie. A więc to wina psów, jeśli pan strzelił i jeśli panna Berta go zabiła; skazuję zatem, jako wójt, psy za to, że pod pozorem ścigania wilka poleciały za zającem w porze ochrony. Ale to nie wszystko; ukarawszy je jako wójt, karzę je powtórnie jako właściciel. Czy pozwoliłem psom pana de Souday polować na moich gruntach?
— Na twoich gruntach? — powtórzył, śmiejąc się Michał. — Zdaje mi się, że się mylisz, że psy ścigały zająca na gruntach moich a raczej mojej matki.
— To wszystko jedno, panie baronie, skoro ja dzierżawie pańskie grunty. Zresztą, przecież pan wie, że nie jesteśmy już w r. 1789, kiedy panowie mieli prawo tratować wraz ze swymi psami zboże chłopa, nic za to nie płacąc; nie, nie, nie! dzisiaj mamy r. 1832, panie Michel: każdy jest panem u siebie, a zwierzyna należy do tego, który ją karmi. Otóż, zając, ścigany przez psy pana margrabiego, jest mój, skoro je zboże, które ja zasiałem na gruntach pani Michel, i ja powinieniem zjeść zająca, zranionego przez pana a zabitego przez wilczycę.
— Jedno tylko mnie dziwi — zauważył Michał — że te psy, które tak silnie szarpią się na smyczy, pozwoliły się tak związać razem przez ciebie.
— Nietrudno mi to przyszło — odparł Courtin. — Gdy pan odszedł z panią baronową, powróciłem do swego ukrytego zająca, i zastałem psy, raczące się nim w najlepsze. Nie są widocznie hojnie karmione w zamku, skoro polują na swój rachunek. Niech pan spojrzy, do jakiego stanu doprowadziły mojego zająca.
To mówiąc, Courtin wydobył z pod obszernego kaftana zająca — łeb i przodki znikły zupełnie.
— Słuchaj, Courtin — odezwał się Michał — jako wójt powinieneś podwójnie szanować prawo, a to, co czynisz, jest bezprawiem, narusza wolność i porządek publiczny.
— Jakto! — zawołał Courtin — psy wilczyc nie zakłócają porządku publicznego, polując na moich gruntach w czasie ochrony, i mnie nie wolno ich zasekwestrowiać?
— Nie zakłócają porządku publicznego, Courtin’ie, wyrządzają tylko krzywdę interesom prywatnym; a ty nie masz prawa ich sekwestrować, możesz tylko wytoczyć im proces.
— O, to za długa historya, a jeśli należy pozwolić polować psom i zadowalać się wytaczaniem im procesów, w takim razie to już nie ludzie będą wolni, tylko psy.
— Courtin, popełniasz błąd, jakiego dopuszcza się wielu ludzi; mieszasz wolność z niezależnością: niezależność jest wolnością ludzi, którzy nie są wolni.
— A więc cóż to jest wolność, panie Michel?
— Wolność, mój przyjacielu, to wyrzeczenie się niezależności osobistej na korzyść wszystkich. W niezależności ogólnej cały naród lub każdy obywatel czerpie wolność; jesteśmy wolni, ale nie niezależni.
— Ech! ja się tam nie znam na tem wszystkiem.
Jestem wójtem i właścicielem; trzymam dwa najlepsze psy ze sfory margrabiego i nie puszczę ich. Niech przyjdzie po nie a zapytam go, po co chodzi na zebrania w Torfou i w Montaigu.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— O, wiem dobrze, co mówię.
— Tak; ale ja cię nie rozumiem.
— Nie potrzeba, Żeby pan rozumiał; pan nie jest wójtem.
— Tak, ale jestem mieszkańcem tutejszym i interesuje mnie wszystko, co się tu dzieje.
— Nietrudno dostrzedz, co się tu dzieje; dzieje się, że panowie zaczynają znów spiskować.
— Panowie? No, tak, szlachta! ci... Milczę, jakkolwiek pan nie, z tej szlachty pochodzi.
Michał zarumienił się po uszy.
— Mówisz, Courtin’ie, że szlachta spiskuje?
— A pocóżby urządzali zebrania po nocy? Niech te próżniaki zbierają się we dnie, żeby pić i jeść, bardzo dobrze, to dozwolone i władza nie ma tu nic do powiedzenia: ale skoro zbierają się w nocy, to z pewnością nie w dobrych zamiarach. W każdym razie niech się strzegą! Mam ja ich na oku. Jestem wójtem, a jeśli nie mam prawa sekwestrować psów, przysługuje mi prawo posyłania ludzi do więzienia. Znam dobrze przepisy kodeksu w tym względzie.
— I mówisz, że pan de Souday uczęszcza na te zgromadzennia?
— Jeszcze by też! on nie chodziłby na nie! on, stary szuan, dawny adjutant Charette’a! Niech tylko przyjdzie upomnieć się o psy, tak, niech przyjdzie a poślę go do Nantes, i jego i jego wilczyce! tam się wytłómaczą ze swoich wycieczek nocnych do lasów.
— Ależ — rzekł Michał z ożywieniem aż nadto wymownem — powiedziałeś mi sam, że jeśli chodzą nocą po lesie, to dlatego, że niosą pomoc ubogim chorym.
Courtin cofnął się o krok i, wskazując palcem swego młodego pana, zawołał ze swym zwykłym, drwiącym śmiechem:
— Aha! złapałem pana!
— Mnie! — odparł, rumieniąc się młodzieniec. — I na czem to mnie złapałeś?
— Jak one pana obchodzą!
— Mnie?
— Tak, tak, tak!... O, ja się panu nie dziwię, przeciwnie; jakkolwiek to panny szlachcianki, nie powiem, żeby nie były ładne. No, no, niechże się pan tak nie rumieni; nie jest pan ani księdzem, ani wilkaryuszem, tylko przystojnym chłopcem dwudziestoletnim. Niech pan nie zasypia gruszek w popiele, panny byłyby bardzo wybredne, gdyby pan im się nie podobał, skoro one podobają się panu.
— Ależ, mój drogi, przypuszczając nawet, że mówisz prawdę, chociaż tak nie jest, czy ja je znam? Czy ja znam margrabiego? czy wystarczy spotkać dwie młode dziewczyny konno, żeby im złożyć wizytę?
— Tak, tak, rozumiem — rzekł Courtin, drwiącym tonem — ubogie to, jak mysz kościelna, ale fochy są! Trze baby okazyi, przyczyny, wymówki. Niech pan pomyśli, panie Michel, niech pan pomyśli! Pan jest uczony, mówi pan po łacinie i po grecku, studyował pan kodeks; powinien pan coś wynaleźć.
Michał potrząsnął głową.
— Co, nic pan wynaleźć nie może?... no, to ja wynalazłem.
— Ty?... — zawołał młodzieniec żywo.
Poczem, zrozumiawszy, że zdradził się z najtajniejszą myślą, dodał, wzruszając ramionami:
— Ależ, skąd, u dyabła, wpadło ci do głowy, że ja chcę iść do zamku.
— A więc — mówił dalej Courtin, jak gdyby jego pan nie próbował wcale przeczyć — taki obmyśliłem sposób... — Michał udawał obojętne roztargnienie, niemniej jednak wytężył słuch. — Jeśli nie mam prawa sekwestrować psów margrabiego, mam prawo do odszkodowania; ułożymy się co do tego polubownie, ja oddam panu psy, a pan odeśle je margrabiemu, z bilecikiem, przez Rudzielca albo przez Łasicę; wtedy margrabia nie omieszka panu podziękować i zaprosić do siebie... Chyba, że pan, dla większej pewności, zechce sam je odprowadzić.
— Dobrze, dobrze, Courtin’ie — rzekł młody baron. — Zostaw mi psy, odeślę je margrabiemu, nie dlatego, żeby mnie zaprosił do zamku, bo niema ani słowa prawdy w tem wszystkiem, co ty przypuszczasz, ale dlatego, że sąsiedzi powinni sobie wyświadczać wzajemne przysługi.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, że nic nie powiedziałem... Ale mniejsza o to, panny de Souday to ładny kąsek! A co do odszkodowania...
— Prawda — odparł młody baron z uśmiechem — masz tu za szkodę, jaką ci wyrządziły psy, biegnąc po twojem polu i zjadając połowę zająca, zastrzelonego przez Bertę.
I dał dzierżawcy wszystko, co miał w sakiewce, to jest trzy czy cztery ludwiki. Courtin spojrzeniem oszacował monetę, złożył smyczę w ręce barona i oddalił się, nucąc Paryżankę, do której miał istotne upodobanie.
Młodzieniec został sam z dwoma psami.




IX.
W którym przebieg rzeczy nie jest zupełnie taki, jak sobie wyobrażał baron Michel.

Nasz rozkochany młodzieniec zrazu zamierzał iść za pierwszą radą Courtin’a, to jest odesłać psy margrabiemu przez Rudzielca lub Łasicę, dwóch służących, zawdzięczających przezwiska, pod jakiemi Courtin przedstawił ich naszym czytelnikom, pierwszy nieco jaskrawej barwie włosów, drugi podobieństwu twarzy swojej do pyska zwierzęcia, którego otyłość zilustrował la Fontaine w jednej ze swoich najładniejszych bajek.
Ale, zastanowiwszy się, młodzieniec pomyślał, że margrabia Souday mógł się zadowolić zwyczajnym listem z podziękowaniem, bez żadnego zaproszenia.
Jeśli, na nieszczęście, margrabia tak postąpi, sposobność będzie raz na zawsze stracona; trzeba będzie czekać na inną a taka nie zdarzy się codziennie.
Jeśli, przeciwnie, młodzieniec odprowadzi psy sam, zostanie niechybnie przyjęty: nikt nie pozwoli przebyć sześć do siedmiu kilometrów sąsiadowi, który jest taki uprzejmy, że przyprowadza osobiście psy uważane za zaginione, nie zapraszając go, by przez, chwilę odpoczął a nawet, jeśli pora jest spóźniona, by spędził noc w zamku.
Michał wyjął zegarek — wskazywał godzinę szóstą z minutami. Zdaje nam się, iż wspomnieliśmy, że pani baronowa Michel zachowała a raczej przybrała zwyczaj spożywania obiadu o godzinie czwartej. U ojca pani baronowej Michel jadano obiad o dwunastej w południe; młody baron miał zatem dosyć czasu, by iść do zamku, gdyby się pójść zdecydował.
Ale pan Michel, jak uprzedzaliśmy czytelników, decydował się niełatwo, stanowczość nie była jego najwybitniejszą zaletą. Stracił kwadrans na wahani się. Na szczęście, w pierwszych dniach maja słońce zachodzi dopiero o ósmej; miał zatem jeszcze półtorej godziny czasu. Zresztą do godziny dziewiątej można składać wizyty bez niedyskrecyi.
Ale czy panny, spędziwszy dzień na polowaniu, nie będą zmęczone i nie udadzą się wcześniej na spoczynek? A przecież młody baron nie margrabiego Souday’a zobaczyć pragnął.
Zdecydował się tedy ruszyć w drogę bez chwili zwłoki i wtedy dopiero spostrzegł, że nie ma kapelusza. Ale, chcąc mieć kapelusz, musiałby powrócić do domu, narazić się na spotkanie z matką, na pytania: dokąd idzie? czyje psy?
Kapelusz był zbyteczny, a raczej brak kapelusza przypisany zostanie pośpiechowi: porwał go wiatr, gałąź strąciła go do rowu, a psy nie pozwoliły pobiegnąć za nim.
Daleko gorsze byłoby spotkanie się z baronową, niż pójście bez kapelusza. Młodzieniec ruszył tedy w drogę bez kapelusza, trzymając psy na smyczy. Zaledwie postąpił kilka kroków, zrozumiał, że na przebycie drogi do Souday nie będzie potrzebował, wbrew swemu obliczeniu, siedemdziesięciu pięciu minut. Z chwilą, gdy psy poznały kierunek, w jakim dążył ich przewodnik, ten musiał raczej je powstrzymywać, niż popędzać.
Ponieważ jednak niecierpliwość psów zgadzała się najzupełniej z niecierpliwością młodzieńca, przeto puścili się drobnym kłusem i po dwudziestu minutach byli w lesie Machecoul. Tu, na wzgórzu, młodzieniec, zadyszany, postanowił, mimo oporu psów, które ciągnęły go dalej, odpocząć.
Gdy tak siedział, ocierając chustką spocone czoło i rozkoszując się orzeźwiającem tchnieniem niewidzialnych ust wieczoru — zdawało mu się, że wiatr przynosi odgłos nawoływania.
Psy usłyszały to nawoływanie równie dobrze, jak baron, i odpowiedziały na nie przeciągiem, smutnem wyciem, jakie rzucają psy zaginione, poczem zaczęły szarpać smyczę z podwójną energią.
Baron już odpoczął, otarł czoło, nie miał zatem już żadnego powodu do opierania się objawionemu przez psy życzeniu ruszenia w dalszą drogę. Zamiast tedy przechylić się w tył, podał się naprzód i ruszył z miejsca drobnym kłusem, na chwilę przerwanym. Zaledwie przebył trzysta kroków, rozległ się drugi okrzyk, już bliższy a stąd i wyraźniejszy od pierwszego.
Psy odpowiedziały wyciem przeciąglejszem i mocniejszem szarpnięciem smyczy, a młodzieniec zrozumiał, że to ktoś psów szukał. Po dłuższej chwili odezwały się te same krzyki po raz trzeci ze strony człowieka, szukającego i zwierząt szukanych.
Tym razem Złoty Galon i Allegro ciągnęły z taką siłą, że Michał, porwany przez nich, musiał przejść z drobnego kłusa do kłusa wyciągniętego a z kłusa wyciągniętego do galopu. Biegł tak od pięciu minut zaledwie, gdy na skraju lasu ukazał się człowiek, który przeskoczył przez rów i znalazł się odrazu na środku ścieżki, tamując drogę młodemu baronowi.
Tym. człowiekiem był Jan Oullier.
— Aha! — zawołał — to pan, panie elegancie, nietylko odwracasz psy od wilka, na którego poluję, by je skierować na zająca, na którego ty polujesz, ale nadto związujesz je i prowadzisz na smyczy?
— Panie — odparł zadyszany młodzieniec — jeśli związałem psy i wziąłem je na smyczę, to dlatego, żeby je odprowadzić osobiście panu margrabiemu Souday.
— Patrzcie, i to tak, bez kapelusza, bez ceremonii? Niech się pan nie trudzi, kochany panie! Teraz, skoro pan mnie spotkał, odprowadzę je sam.
I, zanim pan Michel zdołał się temu oprzeć a nawet zanim odgadł jego zamiar, Jan Oullier wyrwał mu smyczę z ręki i rzucił łańcuch na szyję zwierząt. Psy, czując, że są wolne, ruszyły pędem w kierunku zamku, a Jan Oullier popędził za nimi, trzaskając z bata i krzycząc:
— Do psiarni, do psiarni, hultaje!
Ta scena odbyła się tak szybko, że psy i Jan Oullier byli już o kilometr od barona oddaleni, zanim ten ochłonął ze zdumienia.
Pozostał na drodze przygnębiony.
I stał tak już z jakie dziesięć minut, z ustami nawpół otwartemi, z oczyma wlepionemi w stronę, w której znikł Jan Oullier i psy, gdy głos młodej dziewczyny, dźwięczny i słodki, odezwał się tuż przy nim:
— Jezus Marya! Panie baronie, a pan co tu robi tak z gołą głową na gościńcu?
Młodzieniec odwrócił się, chcąc zobaczyć, kto się doń odzywa, i poznał swoją siostrę mleczną, córkę dzierżawcy Tinguy.
— A! to ty, Rozyno — rzekł — a ty skąd idziesz?
— Ach, panie baronie — odparło dziewczę, głosem łzami nabrzmiałym — wracam z zamku Logerie, gdzie zostałam bardzo źle przyjęta przez panią baronową, która kazała mnie wyrzucić za drzwi.
— Jakto, Rozyno? oo się stało? dlaczego?
— Bo przyszłam prosić panią baronową o pomoc dla mego biednego chorego ojca.
— A na co twój ojciec chory?
— Na złośliwą gorączkę.
— Cóż powiedział doktór?
— Doktór mieszka w Palluau; nie przyjedzie, jeśli mu się nie zapłaci co najmniej stu sous’ów, a my nie jesteśmy tacy bogaci, żebyśmy mogli płacić sto sous’ów za wizytę doktorowi.
— I moja matka nie dała ci pieniędzy?
— Ale przecież panu mówiłam, że nie chciała wcale mnie widzieć, że kazała mnie wypędzić!
— To niepodobna!
— Krzyczała tak głośno, że słyszałam na własne uszy; zresztą najlepszy dowód, że mnie wypędzono.
— Poczekaj-no, poczekaj — rzekł młodzieniec żywo — to ja ci dam pieniądze.
I zaczął przetrząsać kieszenie. Ale, jak wiemy, dał Courtin’owi wszystko, co miał przy sobie.
— Ach! mój Boże — zawołał — nie mam już ani jednego sous’a, moje ty biedactwo! Wróć ze mną do zamku, Rozyno, a dam ci, ile ci będzie trzeba.
— Nie, nie — odparła dziewczyna; za żadne skarby świata do zamku nie wrócę; nie! udam się do wilczyc; one są miłosierne i nie wyrzucą za drzwi biednego dziecka, które przychodzi po pomoc dla chorego ojca.
— Ale... ale — rzekł młodzieniec z pewnem wahaniem — ludzie mówią, że one nie są bogate.
— Kto taki?
— Panny de Souday.
— To też nie o pieniądze będę ich prosiła... one nie dają jałmużny, ale postępują stokroć lepiej, Pan Bóg wie o tem dobrze.
— Cóż one robią?
— Chodzą same tam, gdzie są chorzy, a gdy nie mogą ich wyleczyć, podtrzymują umierających i płaczą z pozostałymi. Nie troszczą się o to, czy choroba jest zaraźliwa. Pójdę do nich, a jeśli pan tu poczeka z dziesięć minut, zobaczy mnie pan, jak będę wracała w towarzystwie jednej z sióstr, która pójdzie ze mną pielęgnować mego ojca. Do widzenia, panie Michale! Nie byłabym nigdy spodziewała się tego ze strony pani baronowej: kazać wypędzić, jak złodziejkę, córkę tej, która pana wykarmiła!
Michał nie wiedział, co jej odpowiedzieć i młoda dziewczyna oddaliła się. Wszelako to, co powiedziała, wryło mu się głęboko w serce: „Jeśli pan tu poczeka z dziesięć minut, zobaczy mnie pan, jak będę wracała w towarzystwie jednej z sióstr“. Michał zdecydowany był pozostać; mógł sobie teraz powetować utraconą poprzednio sposobność.
A jeśli przypadek zrządzi, że Marya wyjdzie z Rozyną? Ale trudno przypuścić, żeby panna osiemnastoletnia, córka margrabiego Souday’a, szła o ósmej wieczorem półtorej mili, by nieść ratunek chłopu, choremu na zaraźliwą gorączkę! To nieprawdopodobne, to nawet zupełnie niemożliwe. Rozyna przedstawiała dwie siostry w świetle lepszem, niż były w istocie, jak inni przedstawiali je w świetle gorszem. Stanowczo ani jedna, ani druga nie przyjdzie.
Młodzieniec powtarzał to sobie po raz dziesiąty od dziesięciu minut, gdy ujrzał na skręcie drogi, gdzie znikła Rozyna, dwa cienie kobiece. Pomimo ciemności poznał Rozynę, ale niepodobna było poznać jej towarzyszki, otulonej w pelerynę.
Baron Michel był taki zmieszany i wzruszony, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa, nie mógł podejść do młodych dziewcząt, musiał czekać, aż się zbliżą.
— I cóż, panie baronie — rzekła Rozyna z dumą — nie mówiłam?
— Cóżeś mu powiedziała? — spytała dziewczyna w pelerynie.
Michał westchnął; po tonie stanowczym poznał Bertę.
— Powiedziałam mu — odparła Rozyna — że u pań nie spotka mnie to, co mnie spotkało w zamku la Logerie, że mnie nie wypędzą.
— Ale — odezwał się Michał — może nie powiedziałaś pannie de Souday, na co zachorował twój ojciec?
— Sądząc z objawów — odparła Berta — mam wrażenie, że to tyfus. Dlatego też dobrze byłoby nie tracić jednej chwili; to choroba, którą trzeba ukrócić w porę. Czy pan pójdzie z nami?
— Ależ tyfus jest zaraźliwy — odpowiedział młodzieniec.
— Zdania są podzielone — odrzekła obojętnie Berta.
— Ale — nalegał Michał — tyfus jest śmiertelny.
— W wielu wypadkach; bywają wszakże przykłady wyleczenia.
— I pani narazi się na takie niebezpieczeństwo? — zapytał.
— Naturalnie.
— Dla nieznajomego, dla obcego?
— Ten, który jest obcy dla nas — odrzekła Berta z niewypowiedzianą słodyczą — jest dla innych ojcem, bratem, mężem. Niema obcych na tym świecie, panie Michel, a czyż dla pana ten nieszczęśliwy nie jest również czemś?
— To mąż mojej mamki — wyjąkał Michał.
— A więc widzi pan — odpowiedziała Berta — niesłusznie uważał go pan za obcego.
— To też proponowałem Rozynie, żeby powróciła ze mną do zamku; byłbym jej dał pieniądze na doktora.
— A ty odmówiłaś, wolałaś zwrócić się do nas? rzekła Berta. Dziękuję ci, Rozyno.
Młodzieniec był zawstydzony. Słyszał dużo o dobroczynności, ale nigdy się z nią nie zetknął; a tu nagle ukazywała mu się pod postacią Berty.
Zamyślony, z głową opuszczoną, szedł za młodemi dziewczętami.
— Jeśli pan idzie z nami — odezwała się Berta to niech pan będzie łaskaw dopomódz nam, niosąc to pudełko z lekarstwami.
— Ale pan baron nie pójdzie z nami — wtrąciła Rozyna — wie, jak pani de la Logerie obawia się każdej gorączki.
— Mylisz się, Rozyno — rzekł młodzieniec — idę z wami.
I wziął z rąk Berty pudełko, które mu podawała.
W godzinę później wszystko troje stanęli przed chatą ojca Rozyny.




X.
Mąż mamki.

Ta chata położona była nie w samej wiosce, lecz poza jej krańcem, tuż przy małym lasku, na który wychodziły jej tylne drzwi.
Tinguy, ojciec Rozyny, był szuanem starej daty; dzieckiem będąc, uczestniczył w pierwszej wojnie wandejskiej wraz z takimi ludźmi, jak Jolly, de Couëtu, Charette i Larochejaquelein.
Ożenił się i miał dwoje dzieci syna, który obecnie służył w wojsku, i córkę — Rozynę. Po urodzeniu się każdego dziecka, matka — jak zwykle ubogie chłopki szła za mamkę. Bratem mlecznym młodego Tinguy był ostatni potomek rodziny szlacheckiej z Maine; nazywał się Henryk de Bonneville; ukaże się niebawem w opowieści niniejszej. Bratem mlecznym Rozyny był, jak już wiemy, Michał de la Logerie, jeden z głównych aktorów naszego dramatu.
Henryk de Bonneville był o dwa łata starszy od Michel’a; jako dzieci, bawili się często w progu tych drzwi, które Michał miał przekroczyć teraz, idąc za Rozyną i za Bertą. Później widywali się w Paryżu. Pani de la Logerie zachęcała bardzo syna do utrzymania przyjaźni z młodzieńcem, który miał w prowincyach zachodnich wybitne stanowisko, jako człowiek bardzo majętny i arystokratycznego rodu.
Hałas, spowodowany wejściem trojga młodych ludzi, sprawił, że chory uniósł się z trudnością na poduszkach; niebawem wszakże opadł, wydając jęk bolesny. W izbie paliła się jedna świeca, oświetlając łóżko, reszta izby zaś tonęła w mroku; w blasku świecy widniał tapczan a na nim leżał mężczyzna lat około czterdziestu, zmagający się z szatanem gorączki.
Blady był śmiertelnie; oczy miał szkliste i przygasłe a od czasu do czasu cała jego postać wstrząsana była od stóp do głowy, jak gdyby w zetknięciu ze stosem galwanicznym.
Michał zadrżał na ten widok i zrozumiał, że matka, domyślając się stanu chorego, nie chciała wpuścić Rozyny, przesyconej miazmatami gorączki. Myślał o kamforze, o chlorku, o occie siedmiu złodziei[1], słowem, o tych wszystkich środkach zapobiegawczych, które mogą od chorego odosobnić człowieka zdrowego, a, nie mając ani octu, ani chlorku, ani kamfory, pozostał przynajmniej przy drzwiach, by módz wdychać świeże powietrze.
Berta zaś nie myślała o tem wszystkiem — poszła prosto do łóżka chorego i wzięła go za rękę, rozpaloną, jak ogień. Młodzieniec poruszył się, jakby chciał ją zatrzymać, otworzył usta, by wydać okrzyk, ale skamieniał niejako, wobec tej odważnej dobroczynności, zdjęła go, pełna podziwu trwoga.
Berta, wziąwszy za puls chorego, doliczyła się stu uderzeń na minutę. Ponieważ chory powtarzał nieustannie: „Pić! pić!“ przeto pokrajała cytrynę w plasterki, kazała zagotować wodę w wielkim imbryku, ocukrzyła tę limonadę i dała ją choremu, zamiast czystej wody. Poczem rozejrzała się po izbie, a widząc, że Michał stoi we drzwiach, podeszła do niego i, kładąc palec na ustach, rzekła pocichu, tak, żeby jej chory nie słyszał:
— Stan tego nieboraka jest bardzo poważny i nie śmiem nic brać na siebie. Obecność lekarza jest niezbędna, a obawiam się, czy nie przybędzie zapóźno! Dam tymczasem choremu jaki środek uspokajający, a pan, kochany panie Michel, niech pobiegnie do Palluau i sprowadzi doktora Roger’a...
— A pani... pani? — zapytał młody baron zatrwożony.
— Ja zostanę tutaj; muszę pomówić z chorym o sprawach bardzo ważnych.
— O sprawach ważnych? — spytał Michał zdumiony.
— Tak — odparła Berta.
— Jednakże... — nalegał młodzieniec.
— Mówię panu, że wszelkie opóźnienie może mieć skutki poważne. Te gorączki bywają prawie zawsze śmiertelne, jeśli ratunek nie przyjdzie w porę. Niechże pan idzie, nie tracąc chwili czasu i, nie tracąc chwili, niech pan wraca z doktorem.
— Ale — spytał znów młodzieniec — jeśli gorączka jest zaraźliwa?
— No, to co?
— Czy pani nie naraża się na zarazę?
— Ależ, kochany panie, gdyby się myślało o tem, połowa naszych chłopów umarłaby bez ratunku. Niech pan idzie i zaufa Bogu, że będzie mnie miał w swojej opiece.
I wyciągnęła rękę do posłańca.
Młodzieniec pochwycił dłoń wyciągniętą i, uniesiony podziwem, jakim go przejmowała ta odwaga u kobiety, taka prosta jednocześnie i taka wielka, odwaga, do której on, mężczyzna, nie czuł się zdolny, przycisnął namiętnie usta do tej dłoni.
Ruch ten był taki szybki i taki niespodziewany, że Berta drgnęła, pobladła silnie i westchnęła, mówiąc:
— Idź... idź! Michał wybiegł z chaty; płomień nieznany krążył po całem jego ciele, podwajając w nim siłę żywotną; czuł w sobie moc szczególną, zdawało mu się, że byłby zdolny dokonać cudów, że, podobnie, jak starożytnemu Merkuremu, wyrosły mu skrzydła na głowie i na piętach. Gdyby mru stanął mu na drodze, byłby go przesadził; gdyby rzeka zagrodziła mu przejście, nie myśląc nawet o zdjęciu odzieży, rzuciłby się wpław i przepłynął beż wahania.
Żałował, że Berta żądała odeń rzeczy takiej łatwej; byłby pragnął przeszkód, jakiegoś czynu trudnego, niemożliwego nawet. Bo i jakąż wdzięczność mogła dlań mieć Berta za to, że pójdzie dwie i pół mili, żeby sprowadzić lekarza? Radby był pójść na koniec świata, byłby szczęśliwy, żeby sobie samemu mógł dać jaki dowód bohaterstwa, który pozwoliłby mu zmierzyć odwagę własną z odwagą Berty.
Nietrudno się domyśleć, że, w takim stanie podniecenia będąc, nie myślał bynajmniej o zmęczeniu: pięć ćwierci mili, które dzielą Lege od Palluau, przebył tedy w niespełna pół godziny.
Doktór Roger bywał częstym gościem w zamku la Logerie, od którego Palluau oddalone jest o pół godziny zaledwie. Wystarczyło też, żeby młody baron powiedział swoję nazwisko, a doktór, nie wiedząc jeszcze, że chory to prosty chłop, wyskoczył z łóżka i z poza drzwi sypialni krzyknął, że za pięć minut będzie gotów. Jakoż w pięć minut później wszedł do saloniku, pytając młodzieńca o przyczynę tej wizyty nocnej i niespodziewanej.
Michał w dwóch słowach powiedział doktorowi, co zaszło; ponieważ zaś pan Roger zdziwił się, że baron interesuje się tak żywo chłopem, iż przybył piechotą, Wwnocy, mając czoło potem oblane, i drżącym ze wzruszenia głosem prosił doktora o pośpieszenie na ratunek — przeto pan de la Logerie wyjaśnił to zainteresowanie przywiązaniem, jakie żywi dla chorego, jako męża swojej mamki.
Poczem, zapytany przez doktora o objawy choroby, Michał powtórzył, co słyszał i poprosił pana Roger’a, by zabrał ze sobą potrzebne lekarstwa, albowiem wioska Lege nie weszła jeszcze w ten okres cywilizacji, w którym posiadanie apteki staje się niezbędne.
Na widok młodego barona, oblanego potem i dowiedziawszy się, że przybył pieszo, doktór, który już był wydał rozkaz osiodłania konia, zmienił to rozporządzenie i polecił służącemu zaprzęgnąć bryczkę.
Michał usiłował przeszkodzić tej zmianie; utrzymywał, że pójdzie piechotą prędzej, niż doktór pojedzie konno; doktór nalegał, Michał odmawiał i wreszcie zakończył spór, wybiegając ze słowami:
— Niech pan przy jedzie jak najspieszniej; idę naprzód i zaanonsuję pana.
Doktór mniemał, że syn pani baronowej, Michel, wpadł w obłęd. Powiedział sobie, że dogoni go niebawem, i nie zmienił rozkazu zaprzęgnięcia konia do bryczki.
Właśnie myśl ukazania się młodej dziewczynie w bryczce doprowadzała do rozpaczy naszego zakochanego. Zdawało mu się, że Berta inaczej zupełnie będzie mu wdzięczna za jego skwapliwość, gdy ujrzy, że wraca pędem i otwiera drzwi chaty, wołając: „Oto jestem! doktór idzie za mną!“ — niż gdyby ujrzała go przyjeżdżającego bryczką wraz z doktorem.
Gdybyż to jeszcze odbył drogę tę konno, na pięknym wierzchowcu, z rozwianą grzywą i ogonem, z nozdrzami rozdętemi, ziejącemi ogniem i rżeniem zawiadamiającego o swojem przybyciu... Ale w bryczce! Stokroć lepiej przybyć piechotą.
Bo i oo powiedziałaby Marya, gdyby siostra, Berta, opowiedziała jej, że posłała młodego barona po doktora Roger’a do Palluau i że młody baron powrócił w bryczce z doktorem!
Co do chorego, ten, przyznajmy, był prawie zapomniany w tem uniesieniu gorączkowem; nie o nim myślał Michał, tylko o dwóch siostrach; nie dla niego biegł z takim rozpędem, że przebył trzy mile w godzinę, tylko dla Berty i dla Maryi. Przyczyna główna zamieniła się w tym wielkim kataklizmie fizyologicznym, jaki się dokonywał w naszym bohaterze, na okoliczność poboczną; nie był to już cel, lecz pretekst.
Śmiał się pogardliwie na myśl, że doktór popędzał konia, w nadziei, iż go dogoni; powiew zimnego wiatru nocnego, który mroził pot na jego czole, sprawiał mu rozkosz niesłychaną. Byłby raczej umarł, niż pozwolił się dogonić przez doktora. Dążąc w tamtą stronę, przebył drogę w ciągu pół godziny, z powrotem wystarczyło mu dwadzieścia pięć minut.
Jak gdyby odgadła ten pośpiech niemożliwy, Berta czekała na swego wysłańca na progu we drzwiach; wiedziała dobrze, że logicznie mógł powrócić dopiero za pół godziny najwcześniej, a mimo to nasłuchiwała. Zdawało jej się, że słyszy w dali odgłos kroków, prawie niedosłyszalnych. Niepodobna było, żeby to już wracał Michał, a jednakże ona ani na jedną sekundę, nie wątpiła, że to on.
I w istocie po chwili ujrzała jego sylwetkę, zarysowującą się śród ciemności, jednocześnie zaś on, ze wzrokiem w drzwiach utkwionym, spostrzegł ją, stojącą bez ruchu, z dłonią na sercu, które po raz pierwszy biło w niej z niezwykłą gwałtownością.
Podchodząc do Berty, młodzieniec był, jak ów Grek z Maratonu, bez głosu, bez oddechu i omal, jak on, nie padł, jeśli nie umarły, to przynajmniej zemdlony. Miał tylko jeszcze tyle siły, że powiedział:
— Doktór jedzie za mną.
Poczem oparł się ręką o mur, by nie upaść.
Gdyby mógł był mówić, zawołałby: „Powie pani pannie Maryi, nieprawda? że przez miłość dla niej i dla pani zrobiłem dwie i pół mili w pięćdziesiąt minut!“ Ale nie mógł mówić, przeto Berta mniemała, że to przez miłość dla niej samej wysłaniec jej dokonał takiego wysiłku.
Uśmiechnęła się z radości i wydobyła chustkę do nosa.
— O! mój Boże — rzekła, ocierając twarz młodzieńca troskliwie, tak, by nie dotknąć rany na czole — jakże mi przykro, że pan tak bardzo wziął do serca moje polecenie śpieszenia się; ładnie pan wygląda!
Poczem, jak matka, która łaje, dodała tonem niewypowiedzianej słodyczy, wzruszając przytem ramionami:
— Jaki też dzieciak z pana!
Wyraz, dzieciak powiedziany był z taką tkliwością, że Michał drgnął.
Pochwycił dłoń Berty. Wilgotna była i drżąca. W tejże chwili rozległ się odgłos bryczki na gościńcu.
— Doktór nadjeżdża — rzekła Berta, odtrącając rękę Michała.
On zaś spojrzał na nią ze zdumieniem. Dlaczego odtrąca dłoń jego? Nie mógł zdać sobie sprawy z tego, co się działo w sercu młodej dziewczyny; ale czuł instynktownie, że, jeżeli odtrąciła jego rękę, nie było to ani przez nienawiść, ani z gniewu, ani ze wstrętu.




XI.
Szlachectwo obowiązuje.

Gdy doktór wszedł do pokoju chorego, Berta siedziała już znów przy jego łóżku. Przedewszystkiem uwagę pana Roger’a zwróciła ta postać pełna wdzięku, która, podobna do owych aniołów z legend niemieckich pochyla się, by przyjąć dusze konających. Ale jednocześnie poznał młodą dziewczynę; rzadko zdarzało się, by odwiedzał chatę ubogiego chłopa i nie zastał jej lub jej siostry między umierającym a śmiercią.
— Ach, doktorze — rzekła — prędko, prędko! biedny Tinguy majaczy.
Chory rzucał się na łóżku niespokojnie. Doktór podszedł do niego.
— Puśćcie mnie — wołał chory — puśćcie mnie! Muszę wstać; czekają na mnie w Montaigu.
— Nie, nie — odezwała, się Berta — nie czekają na was jeszcze...
— Owszem, panienko, owszem! To miało być tej nocy. Kto pójdzie od zamku do zamku oznajmić nowinę, jeśli mnie nie będzie?
Cicho, Tinguy, cicho! — rzekła Berta. — Pomyślcie, że jesteście chorzy i że macie przy swojem łóżku doktora Roger’a.
— Doktór Roger jest z naszych; możemy wobec niego mówić wszystko. Wie, że czekają na mnie, wie, że muszę wstać, nie zwlekając, wie, że muszę iść do Montaigu.
Doktór Roger i młoda dziewczyna zamienili szybkie spojrzenie.
Massa — rzekł doktór.
Marsylia — odparła Berta.
I oboje, w nagłym porywie, podali i uścisnęli sobie dłonie. Berta powróciła do chorego.
— Tak, to prawda — rzekła, pochylając się do jego ucha — tak, doktór Roger, jest z naszych; ale jest tu ktoś, który do nas nie należy...
Zniżyła głos tak, żeby tylko Tinguy sam mógł ją usłyszeć.
— A ten ktoś — dodała — to młody baron de la Logerie.
— Prawda, prawda — szeptał chory — on do nas nie należy. Nie trzeba mu nic mówić! Courtin to zdrajca. Ale, jeśli ja nie pójdę do Montaigu, kto pójdzie?
— Jan Oullier! Bądźcie spokojni, Tinguy.
— Jeśli Jan Oullier pójdzie — odparł chory — to ja nie mam potrzeby iść! on ma dobre nogi, dobre oczy i umie strzelać celnie, o, umie!
I wybuchnął śmiechem. Ale w tym śmiechu wyczerpał snadź resztki sił i opadł na poduszki.
Młody baron słuchał tej całej rozmowy, z której dobiegły go tylko pojedyńcze wyrazy, nie rozumiejąc. Wyraźnie dosłyszał: „Courtin, to zdrajca!“ a z kierunku wzroku młodej dziewczyny, mówiącej do chorego, odgadł, że i o nim mówiono. Zbliżył się ze ściśniętem sercem; była tu jakaś tajemnica, którą przed nim ukrywano.
— Jeśli teraz krępuję panią — rzekł do Berty — lub jeśli tylko jestem już niepotrzebny, niech pani powie jedno słowo a odejdę.
W tych kilku słowach dźwięczał taki smutek, że Berta była wzruszona.
— Nie — odparła — nie, niech pan zostanie... Przeciwnie, pan jest nam jeszcze potrzebny; dopomoże pan Rozynie do przyrządzenia lekarstw, przepisanych przez doktora, ja zaś pomówię z nim o dalszem leczeniu chorego.
Poczem zwróciła się do pana Roger’a.
— Doktorze — rzekła szeptem — daj im zajęcie; przez ten czas podzielimy się naszemi wiadomościami.
Następnie zwróciła się znów do Michała.
— Wszak pan zechce — rzekła najsłodszym swoim głosem — dopomódz Rozynie?
— Zrobię wszystko, co pani zechce — odparł młodzieniec — niech pani rozkazuje, będę posłuszny.
— Doktorze, widzisz — rzekła Berta — masz tu dwoje pomocników, pełnych dobrych chęci.
Doktór pobiegł do bryczki i wydobył z niej butelkę wody Sedlitza, oraz worek mielonej gorczycy.
— Niech pan to odkorkuje — rzekł do młodzieńca, podając mu butelkę — i daje choremu po pół szklanki co dziesięć minut.
Poczem wręczył Rozynie worek z gorczycą.
— Rozpuść mi to we wrzącej wodzie — rzekł — to na nogi dla twego ojca.
Chory wpadł w taką samą martwotę, jaka poprzedzała chwilę podniecenia, uspokojonego przez Bertę zapewnieniem, że Jan Oullier zajmie jego miejsce.
Doktó spojrzał na chorego, a widząc, że chwilowo, dzięki prostracyi, w jaką zapadł, może go pozostawić na opiece młodego barona, podszedł żywo do Berty.
— A więc — rzekł — skoro przekonaliśmy się, że jesteśmy ludźmi jednych zapatrywań, niech mi pani powie, jakie pani ma wieści?
— Że księżna pani opuściła Maltę 21-go kwietnia, i że powinna była stanąć w Marsylii 29-go lub 30-go kwietnia. Dzisiaj mamy 6-ty maja: księżna już pewnie wylądowała, a na całem Południu wre powstanie.
— I to wszystko, co pani wie? — spytał doktór.
— Tak; wszystko — odpowiedziała Berta.
— Nie czytała pani dzienników wieczornych z 3-go?
Berta uśmiechnęła się.
— Nie otrzymujemy gazet na zamku Souday — rzekła.
— A więc — rzekł doktór — wszystko przepadło!
— Jakto! wszystko przepadło?
— Plany księżnej zupełnie zniweczone.
— Ach Boże! co pan mówi?
— Szczerą prawdę. Księżna, po szczęśliwej podróży na pokładzie „Carlo — Alberto“, wylądowała na wybrzeżu o kilka mil od Marsylii; tam czekał na nią przewodnik, który ją zaprowadził do domu samotnego, otoczonego lasami i skałami. Księżna miała tylko sześć osób ze sobą...
— I cóż dalej, cóż dalej?...
— Jedną z tych osób wysłała niezwłocznie do Marsylii, żeby donieść przywódcy spisku, że wylądowała i że czeka na wynik przyrzeczeń, które ją zwabiły do Francyi.
— I cóż?
— Wieczorem wysłaniec wrócił z kartką, wyrażającą księżnie powinszowania z powodu szczęśliwego przybycia i oznajmiającą, że Marsylia podniesie bunt nazajutrz.
— No, i?...
— I nazajutrz bunt się podniósł, ale Marsylia nie brała w nim żadnego udziału, tak, że spełzł na niczem.
— A księżna?
— Niewiadomo, gdzie jest; spodziewają się, że wróciła na pokład „Carlo — Alberto“ i odpłynęła z powrotem.
— Nikczemni tchórze! — szepnęła Berta. — Jestem kobietą, ale, gdyby księżna pani przybyła do Wandei, przysięgam na Boga, że byłabym dała przykład niektórym mężczyznom! Do widzenia, doktorze, i dziękuję.
— Bani nas opuszcza?
— Mój ojciec musi wiedzieć te szczegóły. Dzisiaj wieczorem było zebranie w zamku Montaigu. Wracam do Souday. Polecam panu mego biednego chorego, dobrze? Doktór zechce zostawić przepis dokładny; ja, albo siostra spędzimy przy tym nieboraku noc następną, chyba, że zdarzą się jakie nowe wypadki.
— Może pani weźmie moją bryczkę? wrócę piechotą a jutro odeśle mi ją pani przez pana Oullier’a, albo przez kogokolwiek.
— Dziękuję; nie wiem, gdzie Jan Oullier będzie jutro; zresztą wolę iść. Duszno mi; przechadzka mnie orzeźwi.
Berta podała rękę doktorowi, uścisnęła dłoń jego z siłą zupełnie męską, zarzuciła pelerynę na ramiona i wyszła.
Ale przede drzwiami zastała Michała, który, nie słysząc rozmowy, nie stracił na jedną chwilę młodej dziewczyny z oczu, a odgadłszy, że wyjdzie, pierwszy podążył ku drzwiom.
— Co się stało — rzekł — i co się pani dowiedziała.
— Nic — odparła Berta.
— Nic!... Gdyby pani niczego się nie dowiedziała, nie odeszłaby pani w ten sposób, nie zwracając na mnie uwagi, nie żegnając się ze mną, nie dając mi żadnego znaku.
— Pocóż mam się żegnać z panem, kiedy mnie pan odprowadzi? Dość będzie czasu na pożegnanie przed bramą zamku Souday.
— Jakto! pani pozwala?...
— Co? żeby mi pan towarzyszył? Ależ, po wszystkiem, co pan z mojego polecenia uczynił tej nocy, ma pan do tego zupełne prawo... chyba, oczywiście, że pan jest zanadto zmęczony.
— Ja zmęczony, gdy chodzi o towarzyszenie pani? Ależ z panią, albo z panną Maryą, poszedłbym na koniec świata. Zmęczony? Nigdy!
Berta uśmiechnęła się, poczem, spoglądając z boku na młodego barona:
— Co za nieszczęście — szepnęła — że nie należy do nas!
Ale niebawem z uśmiechem:
— Ba! — dodała — z tym charakterem będzie tem, czem zechcemy, żeby był.
— Zdaje mi się, że pani do mnie mówi, a jednakże nie słyszę, co pani mówi.
— Dlatego, że mówię do pana cichutko.
— A dlaczego pani mówi do mnie cichutko?
— Dlatego, że tego, co mówię, nie można powiedzieć głośno, przynajmniej w tej chwili.
— Ale później? — spytał młodzieniec.
— Ach! później, może...
Młodzieniec z kolei poruszył wargami, ale z ust jego nie wybiegł najlżejszy dźwięk.
— Cóż to — spytała Berta — co znaczy ta pantomina?
— Że to ja teraz mówię do pani po cichu, z tą różnicą, że to, co pani mówię po cichu, powiedziałbym pani i głośno, w tej chwili nawet, gdybym śmiał...
— Nie jestem taką kobietą, jak inne — rzekła Berta z uśmiechem, niemal pogardliwym — a to, co mi ludzie mówią po cichu, mogą mi też powiedzieć głośno.
— A więc mówiłem, pani po cichu, że z głębokim żalem patrzę, jak pani naraża się na pewne niebezpieczeństwo... równie pewne jak niepotrzebne.
— O jakiem to niebezpieczeństwie mówisz, kochany sąsiedzie? — spytała młoda dziewczyna tonem z lekka drwiącym.
— O tem, o którem pani rozmawiała przed chwilą z doktorem Boger’em. W Wandei przygotowuje się powstanie.
— Naprawdę?
— Mam nadzieję, że pani temu nie zechce zaprzeczać?
— Ja? a dlaczego miałabym zaprzeczać?
— Ojciec pani i pani sama weźmie w niem udział.
— Zapomina pan. o mojej siostrze — rzekła, śmiejąc się, Berta.
— O, nie, nie zapominam o nikim — odparł Michał, wzdychając.
— A więc?
— A więc niech pani pozwoli sobie powiedzieć od przyjaciela oddanego szczerze... że pani źle robi.
— A dlaczego to źle robię, przyjacielu tkliwy, przyjacielu szczerze oddany? — spytała Berta tonem drwiącym, którego się pozbyć całkowicie nie mogła.
— Dlatego, że Wandea nie jest już w roku 1832 tem, czem była w roku 1793, a raczej dlatego, że niema już Wandei.
— Tem gorzej dla Wandei! Ale, na szczęście, jest zawsze szlachta, panie Michel; a jest coś, czego pan może jeszcze nie wie, ale o czem wiedzieć będą potomkowie pańscy w piątem lub szóstem pokoleniu, mianowicie, że szlachectwo obowiązuje.
Młodzieniec poruszył się.
— A teraz, mówmy o czem innem — rzekła Berta — jeśli łaska; bo w tej sprawie już panu odpowiadać nie będę, wobec tego, że, jak mówił biedny Tinguy, pan nie jest z naszych.
— Ależ — odparł młodzieniec, zrozpaczony surowością Berty — o czem-że mam z panią mówić?
— O czem pan ma ze mną mówić? Ależ o wszystkiem na świecie! Noc jest przecudna: niech mi pan mówi o nocy; księżyc jest rozsrebrzony: niech mi pan mówi o księżycu; gwiazdy są z płomieni: niech mi pan mówi o gwiazdach; niebo jest przeczyste: niech mi pan mówi o niebie.
I młoda, dziewczyna podniosła głowę i utkwiła wzrok w przezrocze sklepienie niebieskie.
Michał westchnął i, nie mówiąc, szedł obok niej. Berta milczała również; miała głowę pełną tych myśli, które wymykają się z serca, nie w głośnych wyrazach, ale w spojrzeniach i westchnieniach.
A Michał, idąc śród tej ciszy, marzył.
Widział się obok słodkiej Maryi, nie zaś obok szorstkiej i surowej Berty; zamiast odosobnienia, w którem Berta czerpała swoją siłę, czuł, jak Marya, zwalniając kroku, opierała się o jego ramię...
O! wtedy nie zabrakłoby mu wyrazów! wtedy miałby tysiące rzeczy do powiedzenia o nocy, o księżycu, o gwiazdach i o niebie!
Przy Maryi byłby nauczycielem i panem; Przy Bercie był uczniem i niewolnikiem.
I szli tak przez kwadrans może, milcząc, gdy, nagle Berta przystanęła, dając znak Michałowi, żeby się również zatrzymał.
Młodzieniec usłuchał: przy Bercie posłuszeństwo było nieodzowne.
— Słyszy pan? — spytała Berta.
— Nie — odparł Michał, potrząsając głową.
— A ja słyszę — rzekła młoda dziewczyna, z okiem roziskrzonem i wytężonym słuchem.
— Ale co pani słyszy?
— Odgłos kroków mojego konia i konia Maryi; szukają mnie, jest jakaś nowina.
I znów nasłuchiwała przez chwilę.
— To Marya mnie szuka — rzekła.
— Ale po czem pani to poznaje? — zapytał młodzieniec.
— Po rodzaju galopu wierzchowców. Przyśpieszmy kroku.
Odgłos zbliżał się szybko, a w pięć minut później grupa, zarysowała się śród ciemności. Składała się ona z dwóch koni i z kobiety, siedzącej na jednym a trzymającej za uzdę drugiego.
— Powiedziałam panu, że to moja siostra — rzekła Berta.
Istotnie, młodzieniec poznał Maryę, mniej po jej postaci, która ukazała się śród mroku, niż po przyśpieszonem biciu swego serca.
I Marya również poznała go ze zdumieniem. Widoczne było, że spodziewała się odnaleźć siostrę samą lub z Rozyną, ale nigdy z młodym baronem. Michał dostrzegł wrażenie, jakie wywarła jego obecność, i zbliżył się.
— Spotkałem siostrę pani — rzekł — śpieszącą z ratunkiem do biednego Tinguy, i towarzyszyłem jej, nie chcąc, żeby była sama.
— I dobrze pan uczynił — odparła Marya.
— Cóż się stało, blondynko? — spytała Berta Maryi, opierając się na łęku jej siodła.
— Stało się, że wszystko w Marsylii spełzło na niczem.
— Wiem. Księżna odpłynęła.
— Otóż to właśnie — mylne.
— Jakto, mylne?
— Tak, księżna oświadczyła, że skoro jest we Francyi, już jej nie opuści.
— Naprawdę?
— Tak, a w chwili obecnej jest w drodze do Wandei, jeśli już nie przybyła.
— Skądże wiecie o tem?
— Posłaniec przyniósł tę nowinę dzisiaj wieczorem do zamku Montaigu podczas zebrania i w chwili, kiedy wszyscy oddawali się rozpaczy.
— Dzielna dusza! — zawołała Berta z zapałem.
— Ojciec powrócił pełnym galopem do domu, a gdy się dowiedział, gdzie jesteś, rozkazał mi wziąć konie i jechać po ciebie.
— Jestem i pędzę do domu! — rzekła Berta, wsuwając stopę w strzemię.
— I cóż — spytała Marya — nie żegnasz się ze swoim biednym rycerzem?
— Owszem.
Berta wyciągnęła rękę do młodzieńca, który zbliżał się powoli i ze smutkiem.
— Ach! panno Berto — szepnął, chwytając jej dłoń — jestem bardzo nieszczęśliwy!
— A to z powodu? — spytała.
— Bo nie jestem z waszych, jak pani powiedziała przed chwilą.
— A kto panu przeszkadza nim zostać? — spytała Marya, podając mu rękę z kolei.
Młodzieniec rzucił się na tę dłoń wyciągniętą i ucałował ją z podwójną namiętnością, wynikającą z miłości i wdzięczności.
— Och! tak, tak, tak — szepnął tak cicho, żeby tylko Marya mogła go słyszeć — dla pani i z panią!
Ale dłoń Maryi została poniekąd wyrwana z rąk młodzieńca gwałtownym ruchem konia młodej dziewczyny.
Berta, popędzając swego uderzeniem pięty, uderzyła szpicrutą wierzchowca siostry.
Konie i amazonki ruszyły z kopyta galopem i znikły w ciemnościach, jak cienie.
Młodzieniec pozostał sam na środku drogi.
— Żegnam! — rzuciła mu Berta.
— Do widzenia! — krzyknęła Marya.
— Och! tak, tak — zawołał, wyciągając ręce ku odjeżdżającym — tak, do widzenia! do widzenia!
Dziewczęta przebyły drogę w zupełnem milczeniu. Dopiero przed bramą zamku:
— Maryo — odezwała się Berta — będziesz drwiła ze mnie.
— A to dlaczego? — spytała Marya, drgnąwszy mimowoli.
— Ja go kocham — rzekła Berta.
Z piersi Maryi omal nie wybiegł jęk bólu. Miała tyle siły, że go zdławiła.
— A ja mu powiedziałam: „Do widzenia!“ — rzekła. — Dałby Bóg, żebym go już więcej nie widziała.




XII.
Kuzynka z daleka.

Nazajutrz po opowiedzianych tu zajściach, to jest d. 7 maja r. 1832, odbywało się zebranie na zamku Vouillé. Obchodzono rocznicę urodzin pani hrabiny Vouillé, która kończyła właśnie dwudziesty czwarty rok życia.
Biesiadnicy siedzieli przy stole, a przy tym stole na dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu osób nakrytym był też prefekt z Vienne i burmistrz z Châtellerault, obaj w bliższym lub dalszym stopniu krewni pani de Vouillé.
Skończono właśnie jeść zupę, gdy lokaj, pochylając się do ucha pana de Vouillé, szepnął mu słów kilka. Pan de Vouillé kazał sobie powtórzyć dwukrotnie słowa lokaja. Poczem, zwracając się do gości:
— Państwo zechcą mi wybaczyć rzekł — przed kratą jest, jakaś pani, która przybyła pocztą i nie chce mówić z nikim, tylko ze mną. Czy otrzymam urlop, by pójść zapytać, czego ta pani chce ode mnie?
Hrabia uzyskał pozwolenie jednogłośnie, tylko pani de Vouillé śledziła męża do drzwi, z pewnem zaniepokojeniem.
Pan de Vouillé pobiegł do kraty; istotnie, stał tam powóz a w nim siedziały dwie osoby — kobieta i mężczyzna. Lokaj w liberyi błękitnej, ze srebrnymi galonami siedział obok pocztyliona. Spostrzegłszy pana de Vouillé, na którego czekał widocznie z niecierpliwością, zeskoczył zwinnie z kozła na ziemię.
— Ależ prędzej, prędzej, leniwcze! — zawołał.
Pan de Vouillé przystanął zdumiony, więcej niż zdumiony, osłupiały. Cóż to za lokaj, który pozwala sobie odzywać się do niego w taki sposób? Zbliżył się, by zmyć głowę zuchwalcowi. Ale nagle parsknął śmiechem:
— Jakto! to ty, de Lussac? — zapytał.
— Naturalnie, to ja.
— Co znaczy ta maskarada? Fałszywy lokaj, otworzył powóz i podał rękę wysiadającej damie, poczem rzekł:
— Mój kochany hrabio, mam zaszczyt przedstawić ci księżnę de Berry.
A, zwracając się do księżny, dodał:
— Księżna pani pozwoli... pan hrabia Vouillé, jeden z moich najlepszych przyjaciół i jeden z najwierniejszych sług księżny.
Hrabia cofnął się o dwa kroki.
— Księżna de Berry! — zawołał z najwyższem zdumieniem.

- We własnej osobie — odparła księżna.
— Czyż nie jesteś szczęśliwy i dumny, że możesz przyjąć jej królewską wysokość? — zapytał de Lussac.
— Taki szczęśliwy i taki dumny, jak tylko może być gorący rojalista; ale...
— Jakto? jest ale? — zapytała księżna.
— Ale to dzisiaj rocznica urodzin mojej żony i mam dwadzieścia pięć osób przy stole!
— A więc, skoro jest przysłowie francuskie, które mówi, że „gdzie starczy na dwoje, starczy i na troje“, rozszerzy pan niechybnie to przysłowie, mówiąc: „gdzie starczy na dwadzieścia pięć, starczy i na dwadzieścia osiem“; uprzedzam pana bowiem, że baron Lussac, jakkolwiek jest w danej chwili moim lokajem, niemniej zamierza jeść obiad przy stole, albowiem umiera z głodu.
— O! ale, bądź spokojny, zdejmę liberyę — rzekł baron.
Pan de Vouillé schwycił się oburącz za włosy, gotów je sobie wyrwać.
— Ale jak to zrobić? jak to zrobić? — zawołał.
— No, no, pomówmy spokojnie — rzekła księżna.
— O, tak, pomówmy spokojnie — powtórzył hrabia — w sama porę, kiedy ja omal nie zwaryuję.
— Zdaje mi się, że nie z radości — wtrąciła księżna.
— Ze strachu, miłościwa pani!
— O! przesadza pan grozę położenia.
— Ależ niechże księżna pani zechce zrozumieć, że mam przy swoim stole prefekta z Vienne i burmistrza z Châtellerault.
— A więc przedstawisz mnie, hrabio, tym panom.
— Jako kogo, wielki Boże?
— Jako swoją kuzynkę. Wszak ma pan kuzynkę, mieszkającą o jakie pięćdziesiąt mil stąd!
— Co za pomysł, miłościwa pani!
— I cóż?
— Tak, mam w Tuluzie kuzynkę, panią de la Myre.
— Doskonale! jestem panią de la Myre.
Poczem, zwracając się do karety i wyciągając rękę do starca, lat sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu, który czekał na koniec rozmowy, rzekła:
— Pójdź, panie de la Myre, pójdź! to niespodzianka dla naszego kuzyna, przyjeżdżamy właśnie na rocznicę urodzin jego żony. A teraz, w drogę, kuzynie — dodała księżna.
I, rozweselona, wsunęła rękę pod ramię hrabiego de Vouillé.
— Idźmy zatem — rzekł pan de Vouilé, zdecydowany zaryzykować intrygę, którą księżna nawiązywała tak wesoło.
— A ja! — krzyknął baron de Lussac, który, wszedłszy do powozu, przekształcił go na gotowalnię i zamieniał błękitny surdut liberyjny na surdut czarny — może się o mnie zapomni, co?
— Ale kimże ty będziesz, u dyabła? — spytał pan de Vouillé.
— Do licha! będę baronem de Lussac i, jeśli księżna pani pozwoli, kuzynem twojej kuzynki.
— Hola! Hola! panie baronie — rzekł starzec, który towarzyszył księżnie — zdaje mi się, że pan sobie zadużo pozwala.
— Idźmy zatem! — rzekł z kolei pan de Lussac, ukończywszy swoje przebranie.
Par de Vouillé, który szedł na czele, skierował się odważnie ku jadalni.
Ciekawość biesiadników i niepokój gospodyni domu były tembardziej podniecone, że nieobecność hrabiego przeciągała się nadmiernie.
To też, gdy otworzyły się drzwi jadalni, wszystkie spojrzenia zwróciły się ku przybyszom.
Ale, jakkolwiek trudna była rola, jaką grać mieli, ta ogólna ciekawość nie zbiła bynajmniej z tropu aktorów.
— Moja droga — rzekł hrabia do żony — mówiłem ci często o kuzynce, mieszkającej w okolicach Tuluzy.
— Pani de la Myre? — przerwała żywo hrabina.
— Pani de la Myre, tak jest. Otóż ta moja kuzynka jedzie do Nantes i nie chciała ominąć naszego zamku, pragnęła bowiem zapoznać się z tobą; przypadek chce, że przybywa w dniu uroczystym; mam nadzieję, że przyniesie jej to szczęście.
— Droga kuzynko! — rzekła księżna, otwierając ramiona pani de Vouillé.
Kobiety ucałowały się.
Co zaś do dwóch mężczyzn, pan de Vouillé powiedział tylko:
— Pan de la Myre... Pan de Lussac...
Nastąpiły wzajemne ukłony.
— A teraz — rzekł pan de Vouillé — trzeba znaleźć miejsce przybyszom, którzy nie ukrywali przede mną wcale, że umierają z głodu.
Zrobił się ruch; stół był duży, biesiadnicy siedzieli swobodnie, nietrudno było tedy znaleźć trzy miejsca.
— Czy nie wspomniałeś mi, kochany kuzynie, że masz u siebie na obiedzie pana prefekta? — spytała księżna.
— Tak jest; to ten zacny obywatel, który siedzi po prawej stronie hrabiny, w okularach, w białym krawacie, z wstążeczką oficera Legii honorowej w butonierce.
— Proszę zatem mi go przedstawić.
Pan de Vouillé, wszedłszy śmiało w ton tej komedyi, uważał, że trzeba będzie utrzymać się w nim do końca. Zbliżył się zatem do prefekta, który stał oparty majestatycznie o poręcz swego krzesła.
— Panie prefekcie — rzekł — moja kuzynka, która, pełna tradycyjnego poszanowania władzy, mniema, że przedstawienie ogólne nie jest wystarczające w stosunku do pana, pragnie być przedstawiona panu osobno.
— Ogólnie, osobno i urzędownie — odparł z galanteryą urzędnik — pani będzie zawsze mile widziana.
— Przyjmuję to, jako dobrą przepowiednię — rzekła księżna.
— I pani jedzie do Nantes? — zapytał prefekt, byle coś powiedzieć.
— Tak, panie, a stamtąd do Paryża; mam przynajmniej nadzieję.
— Pani nie pierwszy raz jedzie do stolicy?
— Nie, panie; mieszkałam w Paryżu lat dwanaście.
— I opuściła go pani?...
— Najzupełniej wbrew woli, zapewniam pana.
— Od dawna?
— Będzie dwa lata w lipcu.
— Rozumiem, że kto mieszkał w Paryżu...
— Pragnie tam powrócić! Rada jestem bardzo, że pan to rozumie.
— Ach! Paryż! Paryż! — westchnął urzędnik.
— Ma pan słuszność: to raj świata — odparła księżna.
I odwróciła, się żywo, czując, że łza napływa pod jej powieki.
— A teraz proszę do stołu! — rzekł pan de Vouillé.
— Kochany kuzynie. — rzekła księżna, rzucając spojrzenie na miejsce, które jej było przeznaczone — pozostaw mnie obok pana prefekta, bardzo proszę; tak szczerze odczuł to, czego najgoręcej pragnę na świecie, że odrazu zapisał się do szeregu moich przyjaciół.
Prefekt, zachwycony tym komplimentem, cofnął spiesznie swoje krzesło i księżna usiadła po jego lewej stronie, ku wielkiemu rozczarowaniu osoby, którą ominęło to honorowe miejsce.
Dwaj mężczyźni zajęli posłusznie krzesła, które im wskazano, i niebawem — zwłaszcza, pan de Lussac — pogrążyli się w zaspokajaniu głodu. Ponieważ wszyscy poszli za tym przykładem, przeto zaległa chwilowo owa uroczysta cisza, jaka panuje jedynie na początku niecierpliwie oczekiwanych obiadów.
Księżna pierwsza przerwała milczenie — awanturniczy jej duch, jak ptak morski, czuł się najlepiej podczas burzy.
— Zdaje mi się — rzekła — że nasze przybycie przerwało rozmowę. Niema, nic smutniejszego nad milczący obiad; uprzedzam cię, kochany hrabio, że nienawidzę takich obiadów; podobne są do obiadów etykietalnych, do tych biesiad w Tuileryach, podczas których rozmowa zaczynała się dopiero wtedy, gdy przemówił król. Rozmawiano przed naszem przybyciem; o czemże to mówiono?
— Kochana kuzynko — odparł pan de Vouillé — pan prefekt był taki uprzejmy, że opowiadał nam szczegóły urzędowe o awanturze w Marsylii?
— Awanturze? — powtórzyła księżna.
— Takiego użył wyrażenia.
— I takie, istotnie, najlepiej określa to całe zajście — rzekł urzędnik. — Czy pani rozumie podobną wyprawę tak lekkomyślnie przygotowaną, że wystarcza jeden podporucznik, który aresztuje przywódcę spisku, by cały zamach spełzł na niczem?
— Ach! Boże, panie prefekcie — zauważyła księżna z odcieniem smutku — istnieje zawsze w przebiegu doniosłych wydarzeń taka chwila, w której los panujących i cesarstw chwieje się, jak liść na wietrze! Gdyby naprzykład pod Murę, gdy Napoleon wyszedł ku żołnierzom, wysłanym przeciw niemu, jakiś podporucznik schwytał go za kołnierz, powrót z wyspy Elby byłby również tylko awanturą.
Księżna mówiła z takiem przejęciem, że zaległa cisza, którą ona znów pierwsza przerwała:
— A księżna de Berry — spytała — czy wiadomo, co się z nią stało?
— Powróciła na pokład statku „Carlo Alberto“ i odpłynęła.
— A!
— Zdaje mi się, że to jedyna rozsądna rzecz, jaką mogła zrobić — dodał prefekt.
— Ma pan słuszność — odezwał się starzec, który towarzyszył księżnie i który zabierał głos po raz; pierwszy — i gdybym był miał zaszczyt towarzyszyć jej wysokości, i gdyby mi przyznała jakąkolwiek władzę, byłbym szczerze dał tę radę.
— Panie małżonku, nie do pana się mówi — rzekła księżna — mówię do pana prefekta i pytam go, czy pewien, że jej królewska wysokość odpłynęła.
— Pani odparł prefekt tym tonem urzędowym, który me dopuszcza przeczenia — rząd jest o tem zawiadomiony oficyalnie.
— A! — rzekła księżna — skoro rząd ma wiadomość oficyalną, trudno przeczyć; ale — dodała, puszczając się na grunt jeszcze bardziej ślizki od tego, na którym dotychczas przebywała — ja słyszałam zupełnie co innego.
— Pani! zawołał starzec, tonem lekkiego wyrzutu.
— Cóż to takiego kuzynka słyszała? — spytał pan de Vouillé, który również zaczął, jak gracz, interesować się położeniem.
— Tak, cóż pani słyszała? — nalegał prefekt.
— O Panie prefekcie, ja nie mogę panu powiedzieć nic oficyalnego — odrzekła księżna — powtarzam tylko pogłoski, które może są zupełnie niedorzeczne.
— Pani de la Myre! — zawołał znów starzec.
— Ach! panie de la Myre! — odparła księżna totem zniecierpliwionym.
— Wie pani zauważył prefekt — że jej małżonek wydaje mi się bardzo przekorny! Ręczę, że to on nie chce pani pozwolić na powrót do Paryża?.
— Właśnie! Ale mam nadzieję, że wrócę tam mimo jego oporu. „Wola kobiety jest wolą Boga“.
— Och, kobiety! kobiety! — zawołał prefekt.
— Co? — spytała księżna.
— Nic — odpowiedział prefekt. — Czekam, by pani zechciała podzielić się z nami owemi pogłoskami o których pani mówiła przed chwilą.
— Mój Boże, to bardzo proste. Słyszałam, że... ale niech pan zwróci uwagę, że powtarzam to jedynie jako pogłoskę... słyszałam, przeciwnie, że księżna de Berry, wbrew naleganiom wszystkich swoich przyjaciół, uparła się i nie chciała powrócić na „Carlo-Alberto“.
— A więc gdzież byłaby teraz? — spytał prefekt.
— We Francyi. — We Francyi! A to po oo?
— Wszak pan wie dobrze, panie prefekcie — rzekła księżna — iż głównym celem jej królewskiej wysokości była Wandea.
— Zapewne; ale z chwilą, gdy odniosła porażkę na Południu...
— Jedna przyczyna więcej, żeby zdobyć powodzenie na Zachodzie.
Prefekt uśmiechnął się pogardliwie.
— A zatem pan wierzy w odpłynięcie księżny? — spytała księżna.
— Mogę panią zapewnić, że jest w tej chwili w państwie króla Sardynii, od którego Francya zażąda wyjaśnień.
— Biedny król Sardynii! da wyjaśnienie bardzo proste.
— Jakie?
— „Wiedziałem dobrze, że księżna jest waryatka; ale nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia, by dopuścić się czegoś podobnego“.
— Pani! pani! — wtrącił starzec.
— Ależ, panie de la Myre — rzekła księżna — mam nadzieję, że jeśli pan krępuje moją wolę, zechce pan uszanować moje zapatrywania, które zresztą, jestem tego pewna, są też zapatrywaniami pana prefekta. Nieprawda, panie prefekcie?
— Faktem jest — odparł, śmiejąc się urzędnik — że jej królewska wysokość postąpiła, mojem zdaniem, w całej tej sprawie bardzo lekkomyślnie.
— Widzi pan! — odpowiedziała księżna. — A co będzie, jeśli pogłoski się urzeczywistnią i księżna uda się do Wandei?
— Ależ którędy? — spytał prefekt.
— Ba, przez prefekturę pańskiego sąsiada, albo przez pańską... Mówią, że widziano i poznano księżnę w Tuluzie, w powozie otwartym, w chwili, gdy zmieniała konie przed pocztą.
— O, byłaby to doprawdy nadmierna zuchwałość — zawołał prefekt.
— Taka zuchwałość — zauważył hrabia, — że pan prefekt wcale temu nie wierzy.
— Ani słowa — odparł urzędnik z naciskom.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i lokaj hrabiego oznajmił, że woźny z prefektury chce wręczyć pierwszemu urzędnikowi departamentu depeszę telegraficzną, nadesłaną tylko co z Paryża.
— Pan pozwoli, żeby tu wszedł? — spytał hrabiego Vouillé prefekt.
— Ależ naturalnie! — odrzekł hrabia.
Woźny wszedł i wręczył depeszę zapieczętowaną prefektowi, który skłonił się na znak przeprosin współbiesiadnikom. Zaległa głęboka cisza a oczy wszystkich wpatrywały się w urzędnika.
Księżna zamieniała znaki z panem de Vouillé, który śmiał się z cicha, z panem de Lussac, który śmiał się głośno, i ze swym fałszywym mężem, który zachował niezamąconą powagę.
— Oho! — zawołał nagle prefekt, a oblicze jego było takie niedyskretne, że wyrażało najgłębsze zdumienie.
— Co się stało? — zapytał pan de Vouillé.
— Stało się — objaśnił urzędnik — że pani de la Myre mówiła nam prawdę o jej królewskiej wysokości; że jej królewska wysokość nie opuściła Francyi; że jej królewska wysokość dąży do Wandei przez Tuluzę, Libourne i Poitiers.
Po tych słowach prefekt wstał.
— Ależ dokądże pan idzie, panie prefekcie? — spytała księżna.
— Spełnić obowiązek, jakkolwiek bardzo przykry, i wydać rozkazy, aby jej królewską wysokość zaaresztowano w razie, gdyby była taka nierozważna, że przejeżdżałaby przez mój departament.
— Niechże pan zatem spełni ten obowiązek, niechże go pan spełni — rzekła księżna — mogę tylko przyklasnąć pańskiej gorliwości i przyrzec panu, że będę o niej pamiętała przy sposobności.
I wyciągnęła dłoń do prefekta, który, pełen galanteryi, złożył na niej pocałunek, zapytawszy spojrzeniem pana de la Myre o pozwolenie, którego mu ten, również spojrzeniem, udzielił.




I.
Petit-Pierre.

Powróćmy do chaty poczciwca Tinguy’ego, którą opuściliśmy, by zboczyć do zamku Vouillé.
Minęło czterdzieści osiem godzin. Odnajdujemy Bertę i Michała przy łożu chorego.
Jakkolwiek wobec stałych wizyt doktora Roger’a obecność młodej dziewczyny w tem ognisku zarazy była zupełnie zbyteczna, Berta, mimo uwag Maryi, uparła się, by w dalszym ciągu pielęgnować Wandejczyka.
Miłosierdzie chrześcijańskie nie było już może jedyną pobudką, która kierowała jej kroki do chaty wieśniaka.
Michał, dosyć naturalnym zbiegiem okoliczności, otrząsając się ze swych obaw, wyprzedził pannę de Souday, i był już w chacie, gdy Weszła Berta. Czy na nią to istotnie liczył Michał? Nie śmielibyśmy na to odpowiedzieć. Może mniemał, iż Marya miała swój dzień w wypełnianiu tych czynności miłosiernych. Może też żywił słabą nadzieję, że Marya skorzysta z tej sposobności, by się do niego zbliżyć, i serce jego biło gwałtownie, gdy ujrzał na okiennicy zarysowującą się, niewyraźną z powodu mroku, sylwetkę, której wytworność wszakże wskazywała, że mogła to być tylko jedna z córek margrabiego Souday’a.
Poznawszy Bertę, Michał doznał lekkiego rozczarowania; ale czyż młodzieniec, który pod wpływem swojej miłości czuł wielką tkliwość dla margrabiego Souday’a, sympatyę dla szorstkiego Jana Oullier’a i życzliwość dla ich psów, mógł nie kochać siostry Maryi? Czyż życzliwość tej nie zbliży go do tamtej? czyż nie będzie to dla niego szczęście, gdy pomówi o nieobecnej?
Był zatem pełen uprzejmości i atencyi dla Berty, a młoda dziewczyna odpowiedziała mu z zadowoleniem, którego wcale nie usiłowała ukrywać.
Na nieszczęście dla Michała trudno było zajmować się czem innem niż chorym, którego stan pogarszał się z każdą godziną. Zapadł w stan martwoty i znieczulenia, który w chorobach zapalnych charakteryzuje okres, poprzedzający śmierć. Nie widział już, co się dokoła niego dzieje; nie odpowiadał, gdy doń mówiono; źrenica jego, przeraźliwie rozszerzona, była nieruchoma; leżał bez ruchu; od czasu do czasu tylko ręce jego usiłowały nasunąć kołdrę na twarz, albo przyciągnąć przedmioty urojone, które widział dokoła łóżka.
Berta, która, mimo swej młodości, niejednokrotnie już była świadkiem tych smutnych scen, nie mogła mieć żadnych złudzeń co do stanu biednego chłopa. Chciała oszczędzić Rozynie widoku agonii ojca, która mogła rozpocząć się lada chwila, i rozkazała dziewczynie pójść po doktora.
W dziesięć minut zaledwie po wyjściu Rozyny stan chorego jakby poprawił się nagle i bardzo znacznie: oczy jego utraciły wyraz martwoty, oddech stał się lżejszy, zaciśnięte kurczowo palce rozplotły się, przesunął nimi kilkakrotnie po czole, by otrzeć pot, który je oblewał.
— Jakże się czujecie, ojcze Tinguy? — spytała Berta.
— Lepiej — odparł słabym głosem. — Czyżby Pan Bóg chciał, żebym nie uciekał przed bitwą? — dodał, próbując się uśmiechnąć.
— Może! skoro i za Niego również walczyć będziecie.
Chłop potrząsnął smutnie głową, wzdychając głęboko.
— Panie Michale — rzekła Berta do młodzieńca, wciągając go w róg izby, tak, żeby głos jej nie dobiegł uszu chorego. — Niech pan pobiegnie po proboszcza, a potem niech pan zbudzi sąsiadów.
— Czyż mu nie lepiej? Wszak mówił pani przed chwilą.
— Dzieciak z pana! czy pan nigdy nie widział dogasającej lampy? Ostatni jej płomień jest zawsze najżywszy; tak samo dzieje się z naszem nędznem ciałem. Biegnij pan prędko! agonii nie będzie, gorączka wyczerpała siły tego nieszczęśliwego; dusza uleci bez walki, bez wysiłku, bez wstrząśnienia.
— I pani zostanie przy nim sama?
— Niech pan idzie co prędzej i o mnie się nie niepokoi.
Michał wyszedł, a Berta podeszła do łóżka chorego, który rękę do niej wyciągnął.
— Dziękuję, moja dobra panienko — rzekł, chłop.
— Za co, mój ojcze?
— Za troskliwość przedewszystkiem... a potem za to, że panienka pomyślała o posłaniu po księdza proboszcza.
— Słyszeliście?
Tinguy uśmiechnął się.
— Tak odparł — chociaż pani mówiła bardzo cicho.
— Niechże jednak obecność księdza nie budzi w was podejrzenia, że umieracie, mój poczciwy Tinguy; nie bójcie się.
— Bać się! — zawołał chłop, usiłując się podnieść na łóżku. — Bać się! i dlaczego? Szanowałem starców i kochałem dzieci; cierpiałem bez szemrania; pracowałem bez skargi, chwaląc Boga, gdy grad pustoszył moje niewielkie pole, błogosławiąc Go, gdy żniwa nie dopisały, nigdy nie odpędzałem żebraka, którego święta Anna zsyłała do mego ubogiego ogniska domowego; przestrzegałem przykazań boskich i kościelnych; gdy nasi księża powiedzieli nam: „Powstańcie i weźcie strzelby wasze“, walczyłem przeciw wrogom mojej wiary i króla mojego i pozostałem pokorny po zwycięstwie a ufny po porażce; byłem jeszcze gotów oddać życie za tę, świętą sprawę i miałbym się bać? O! nie, panienko, dzień śmierci, to dzień piękny dla nas, biednych chrześcijan. Jakkolwiek jestem nieoświecony, rozumiem jednak, że ten dzień sprawia, iż stajemy się równi wszystkim możnym, wszystkim szczęśliwym na ziemi; jeśli ten dzień nadszedł dla mnie, jeśli Pan Bóg wzywa mnie do siebie, jestem gotów i stanę przed Jego obliczem, pełen ufności w Jego miłosierdzie.
Twarz chorego rozjaśniła się, gdy mówił te słowa.; ale ten ostatni poryw zapału religijnego wyczerpał do ostatka siły biednego chłopa. Opadł ciężko na łóżko i wybełkotał jeszcze kilka niezrozumiałych wyrazów, między którymi można było rozróżnić jeszcze słowa: błękitni, parafia, imię Boga i Najświętszej Panny.
W tej to chwili wszedł proboszcz. Berta wskazała chorego, a ksiądz, zrozumiawszy odrazu, czego odeń oczekuje, rozpoczął odmawianie modlitw za umarłych. Na prośby Michała Berta wyszła z nim razem, odmówiwszy ostatnią modlitwę u łoża Tinguy’ego. Sąsiedzi zaczęli się schodzić; każdy klękał i powtarzał za księdzem litanie żałobne. Dwie cienkie gromnice z żółtego wosku, umieszczone z każdej strony krzyża miedzianego, oświetlały tę ponurą scenę.
Nagle, i to w chwili, w której ksiądz i wszyscy obecni odmawiali Zdrowaś Marya, krzyk puhacza, rzucony w pobliżu chaty, zagłuszył jednostajne mruczenie.
Wszyscy chłopi drgnęli.
Usłyszawszy ten krzyk, konający, którego oczy od kilku chwil mgłą się zasnuły, z którego piersi wydobywało się już rzężenie, podniósł głowę.
— Idę! zawołał — idę!... To ja jestem przewodnikiem!
Poczem usiłował naśladować, w odpowiedzi, krzyk puhacza, lecz daremnie; dogasające tchnienie załamało się w łkaniu, głowa przechyliła się w tył, oczy rozwarły się szeroko. Skonał.
Wówczas w progu chaty stanął obcy człowiek.
Był to młody wieśniak bretoński, przybrany w kapelusz o szerokich skrzydłach, w kamizelkę czerwoną ze srebrnymi guzikami, w kaftan niebieski, haftowany czerwonem i w wysokie kamasze skórzane; w ręku trzymał okuty kij, taki, jakim posługują się wieśniacy w podróży.
Wydał się zdumiony widokiem, jaki miał przed oczyma, wszelako nie zwrócił się z pytaniem do nikogo. Ukląkł i odmówił modlitwę; poczem zbliżył się do łóżka, wpatrzył się bacznie w woskowo bladą twarz biednego Tinguy’ego, dwie wielkie łzy stoczyły się po jego policzkach, otarł je, poczem wyszedł w milczeniu, jak był wszedł.
Wieśniacy, przyzwyczajeni do tej praktyki relgijnej, która nakazuje, aby każdy, przechodzący mimo mieszkania nieboszczyka, ofiarował modlitwę za jego duszę i błogosławieństwo dla jego ciała, nie zdziwili się bynajmniej obecnością nieznajomego i nie zwrócili wcale uwagi na jego odejście.
On zaś, o kilka kroków od chaty, spotkał się z innym wieśniakiem, niższym i młodszym, który wydawał się jego bratem a siedział na koniu.
— I cóż, Złoty Konarze — spytał mały wieśniak — co się stało?
— Stało się... że niema dla nas miejsca w tym domu; zawitał tam gość, który zajął dom cały.
— Jakiż to gość?
— Śmierć.
— A kto umarł?
— Ten, do którego przybyliśmy prosić o gościnność. Powiedziałbym chętnie: Niechaj ta śmierć będzie nam puklerzem; ukryjmy się pod rąbek całuna śmiertelnego, którego nikt nie uchyli; ale słyszałem, że Tinguy umarł na tyfus, a jakkolwiek lekarze zaprzeczają możliwości zarazy, nie będę nas narażał na takie niebezpieczeństwo.
— Nie obawiasz się, Złoty Konarze, żeś został poznany?
— Niepodobna! Było tam osiem czy dziesięć osób, mężczyzn i kobiet modlących się dokoła łóżka. Wszedłem, uklękłem, modliłem się, jak inni. Tak postępuje w wypadku podobnym każdy chłop bretański lub wandejski.
— I cóż teraz poczniemy? — spytał młodszy wieśniak.
— Mieliśmy wybierać między zamkiem mego kolegi a chatą ubogiego wieśniaka, który miał być naszym przewodnikiem, między rozkoszami zbytku i siedziby książęcej, dającej bezpieczeństwo wątpliwe, a ciasną chałupą, twardem łóżkiem, chlebem gryczanym, zapewniającymi bezpieczeństwo zupełne. Ban Bóg rozstrzygnął sprawę; nie mamy już wyboru; musimy się zadowolić wygodami.
— Ale wspominałeś, że zamek nie jest pewny?
— Zamek należy do jednego z moich przyjaciół lat dziecinnych, którego ojciec otrzymał tytuł barona za czasów Restauracyi; ojciec umarł. Zamek zamieszkany jest obecnie przez wdowę po nim i przez jego syna. Gdyby syn był sam, nie niepokoiłbym się; jakkolwiek jest to człowiek słabego charakteru, niemniej serce ma uczciwe. Ale matka jego wydaje mi się samolubna i ambitna i to mnie niepokoi.
— Ech! na jedną noc! Nie masz w sobie awanturniczego ducha, Złoty Konarze.
— Owszem, gdy chodzi o mnie samego; ale odpowiadam przed Francyą, albo przynajmniej przed swojem stronnictwem za życie księ...
— Petit-Pierre’a, chcesz powiedzieć... Ach, Złoty Konarze, od dwóch godzin, to jest od czasu, gdy wyruszyliśmy w drogę, winien mi jesteś już dziesiąty zakład.
— Będzie to ostatni, księ... Petit-Pierre, chciałem powiedzieć; odtąd tem tylko będę nazywał panią imieniem i o tem jedynie pamiętać będę, że pani jest moim bratem.
— A więc w drogę, do zamku! Takie mnie opadło zmęczenie, że chata ludożercy z bajki byłaby mi pożądanem schronieniem.
— Skręcimy na drogę poprzeczną, tak, że w dziesięć minut będziemy na miejscu. Proszę zasiąść w siodle jak można najwygodniej, ja pójdę piechotą naprzód, inaczej moglibyśmy zgubić drogę, zaledwie naznaczoną.
— Poczekaj — rzekł Petit-Pierre.
I zesunął się z konia.
— A to dokąd? — zapytał Złoty Konar z niepokojem.
— I ja chcę również odmówić modlitwę przy łóżku tego wieśniaka.
— Ależ co znowu!
— Było to serce dzielne i mściwe; gdyby był żył, naraziłby za nas życie. Sądzę, że należy się ode mnie skromna modlitwa jego zwłokom.
Złoty Konar uchylił kapelusza i cofnął się, pozostawiając wolne przejście młodemu towarzyszowi.
Podobnie, jak Złoty Konar, mały wieśniak wszedł do chaty, wziął gałązkę, zanurzył ją w wodzie święconej i pokropił zwłoki; poczem ukląkł, odmówił modlitwę w nogach łóżka i wyszedł, a na tę jego modlitwę nie więcej zwrócono uwagi, niż na modlitwę jego towarzysza.
Złoty Konar pomógł Petit-Pierre’owi wsiąść na konia, poczem obaj, młodszy na siodle, starszy piechotą skierowali się w milczeniu na ścieżkę, wiodącą przez pola na przełaj a prawie niewidzialną, która prowadziła krótszą linią do zamku la Logerie.
Zaledwie przebyli z pięćset kroków, Złoty Konar przystanął i zatrzymał konia Petit-Pierre’a.
— Cóż się znów stało? — spytał ten ostatni.
— Słyszę odgłos kroków — odparł młodzieniec. — Trzeba się przysunąć do tego krzaku; ja stanę za tem drzewem. Ten, kto nas będzie mijał, przejdzie prawdopodobnie, nie widząc nas.
Nieznajomy, któremu ustąpili miejsca, a który niebawem wyłonił się z ciemności, biegł raczej niż szedł w tym samym, co oni, kierunku. Oczy Złotego Konara, przyzwyczajone już do mroku, rozróżniły, że był to młodzieniec dwudziestoletni. Kapelusz trzymał w ręku a włosy jego były w tył przez wiatr odrzucone, tak, że twarz miał zupełnie odsłoniętą.
Złoty Konar krzyknął ze zdziwienia; ale, ponieważ był jeszcze niepewny, poczekał, aż młodzieniec minął go o jakie trzy kroki, i dopiero wtedy zawołał:
— Michale!
Młodzieniec, który nie spodziewał się usłyszeć swego imienia śród ciemności, na tem pustkowiu, skoczył w bok i głosem drżącym ze wzruszenia:
— Kto mnie woła? — spytał.
— Ja — odparł Złoty Konar, zdejmując kapelusz i perukę i rzucając ją na ziemię; poczem zbliżył się do przyjaciela już tylko w przebraniu chłopskiem, które zresztą nie zmieniło nic w jego fizyonomii.
— Henryk de Bonneville! — zawołał baron Michel z najwyższem zdumieniem.
— On sam. Ale nie wymawiaj tak głośno mojego nazwiska; jesteśmy bowiem w kraju i w chwili, gdzie zarośla, rowy i drzewa podzielają ze ścianami przywilej posiadania uszu.
— O! tak — rzekł Michał przestraszony — a nadto...
— Tak, a nadto... — rzekł pan de Bonneville.
— Może ty przybywasz w sprawie powstania, o którem mówią?
— Właśnie! A teraz, powiedz-no w dwóch słowach, kim jesteś?
— Ja?
— Tak, ty.
— Mój drogi — odparł młody baron — nie mam jeszcze zupełnie wyrobionego zdania; wszelako wyznam ci po cichu...
— Tak cicho, jak zechcesz, ale śpiesz się z tem wyznaniem!
— Otóż wyznam ci po cichu, że skłaniam się na stronę Henryka V.
— A więc, mój drogi Michale — odparł wesoło hrabia Bonneville — jeśli się skłaniasz na stronę Henryka V, to wszystko, czego mi trzeba.
— Pozwól... Bo, widzisz, ja jeszcze nie jestem zupełnie zdecydowany.
— Tem lepiej! będę miał tę przyjemność, że dokończę twego nawrócenia, a żebym był pewniejszy pomyślnego skutku, ofiarujesz schronienie w swoim zamku mnie i jednemu z moich przyjaciół, który mi towarzyszy.
— Gdzież jest ten twój przyjaciel?
— Tutaj — rzekł Petit-Pierre, zbliżając się i składając młodzieńcowi ukłon ze swobodą i wdziękiem, które stanowiły szczególny kontrast ze strojem, jaki nosił.
Michał przyglądał się przez kilka chwil małemu wieśniakowi, poczem, zbliżając się do Złotego Konara, a raczej do hrabiego Bonneville’a:
— Henryku — rzekł — jak się nazywa twój przyjaciel?
— Michale, nie przestrzegasz tradycyi gościnności starożytnej; zapomniałeś Odysseę, mój drogi, i martwisz mnie! Co ciebie obchodzi nazwisko mojego przyjaciela? Czy nie wystarcza ci wiadomość, że to mężczyzna doskonale urodzony?
— Czy jesteś zupełnie pewny, że to mężczyzna?
Hrabia i Petit-Pierre parsknęli śmiechem.
— Stanowczo chcesz wiedzieć kogo przyjmiesz u siebie, mój biedny Michale?
— Nie dla siebie, mój dobry Henryku, nie dla siebie, przysięgam ci; ale bo w zamku de la Logerie...
— I cóż w zamku de la Logerie?
— Nie ja jestem panem.
— Tak, panią jest tam baronowa Michel; uprzedziłem o tem swego przyjaciela; ale zatrzymamy się tylko przez jedną noc. Zaprowadzisz nas do swoich pokojów, ja złożę wizytę w piwnicy i w śpiżarni... wszak wszystko jest jeszcze w tem samem miejscu... mój młody towarzysz rzuci się na twoje łóżko, gdzie się prześpi, jak będzie mógł, poczem, nazajutrz, o świcie, pójdę szukać schronienia, a gdy je znajdę, co, mam nadzieję, nie będzie trudne, uwolnimy cię od swojej obecności.
— Niepodobna, Henryku! Nie sądź, że obawiam się przez wzgląd na ciebie; ale naraziłbym cię na niebezpieczeństwo, gdybym cię wpuścił do zamku.
— Jakto?
— Moja matka czuwa jeszcze, jestem pewien: czeka na mój powrót; zobaczy nas wchodzących; sądzę, że twoje przebranie będziemy mogli upozorować; ale jak upozorujemy przebranie twego przyjaciela, które nie uszło mojej uwagi?
— Ma słuszność — rzekł Petit-Pierre.
— Więc cóż począć?
— I nie chodzi tylko o moją matkę — ciągnął dalej Michał.
— O kogóż jeszcze?
— Poczekaj! — rzekł młodzieniec, rzucając dokoła niespokojne spojrzenie — oddalmy się jeszcze od tego żywopłotu i od tych zarośli.
— Do dyabła!
— Chodzi o Courtin’a.
— O Courtin’a,? a to co takiego?
— Nie pamiętasz Courtin’a, dzierżawcy?
— O! owszem! poczciwiec, który podzielał zawsze twoje zdanie, wbrew wszystkim a nawet wbrew twojej matce.
— Właśnie! Otóż, Courtin, zaciekły zwolennik Ludwika Filipa, jest wójtem tutaj. Gdyby cię spotkał w polu nocą, w tym stroju, kazałby cię niezwłocznie aresztować.
— Nad tem warto się zastanowić — odparł Henryk, poważniejąc. — Co o tem myśli Petit-Pierre?
— Nie myślę nic, mój kochany Złoty Konarze; pozwalam ci myśleć za mnie.
— Z tego wszystkiego wynika tedy, że zamykasz nam drzwi przed nosem? — rzekł Bonneville.
— Cóż to was obchodzi — odparł baron Michel, którego oczy roziskrzyły się błyskiem nadziei — jeżeli wam otworzę inne, daleko bezpieczniejsze, niż drzwi zamku la Logerie?
— Jakto! co to nas obchodzi? Obchodzi nas bardzo, przeciwnie! Cóż o tem powie mój młody towarzysz?
— Powiem, że byleby jakiekolwiek drzwi się otworzyły, to wszystko, czego pragnę. Wyznaję, że upadam ze zmęczenia.
— A zatem proszę za mną — rzekł baron.
— Poczekaj... Czy to bardzo daleko?.
— Godzina drogi... mila i ćwierć zaledwie.
— Czy Petit-Pierre czuje się na siłach? — spytał Henryk.
— Petit-Pierre znajdzie siły — odparł mały wieśniak ze śmiechem. — Idźmy za baronem Michel.
— Idźmy za baronem Michel — powtórzył Bonneville. — W drogę, baronie.
I małe grono ruszyło w drogę. Zaledwie jednak przebyli pięćdziesiąt kroków, Bonneville położył dłoń na ramieniu Michała.
— Dokąd nas prowadzisz? — spytał.
— Bądź spokojny.
— Pójdę za tobą, bylebyś mi przyrzekł dla mego przyjaciela, Petit-Pierre’a, który jest, jak widzisz, dosyć delikatny, dobrą wieczerzę i dobre łóżko.
— Będzie miał to wszystko, co sam radbym módz mu ofiarować: najlepsze potrawy ze spiżarni, najlepsze wino z piwnicy, najlepsze łóżko w zamku.
I znów ruszyli w drogę.
— Biegnę naprzód, żebyście nie czekali — odezwał się nagle Michał.
— Chwilkę — rzekł Henryk — dokąd biegniesz?
— Do zamku Souday.
— Jakto! do zamku Souday?
— Tak; wszak znasz zamek Souday ze śpiczastemi, szyfrem pokrytemi wieżyczkami, po lewej stronie drogi, na wprost lasu Machecoul?
— Zamek wilczyc?
— Wilczyc, jeśli chcesz.
— I tam nas prowadzisz?
— Tam cię prowadzę.
— Zastanowiłeś się dobrze nad tem, co czynisz, Michale?
— Odpowiadam za wszystko.
— I, pewien, że wystarczająco objaśnił przyjaciela, młody baron puścił się w kierunku zamku Souday, z tą szybkością, jakiej dał dowód niezaprzeczony w dniu a raczej w nocy, kiedy pobiegł do Palluau po doktora dla konającego Tinguy’ego.
— I cóż — spytał Petit-Pierre co z nami będzie?
— Ponieważ nie mamy wyboru, przeto trzeba iść za nim.
— Do zamku wilczyc?
— Do zamku wilczyc.
— Niech i tak będzie; ale, kochany Złoty Konarze — rzekł młody wieśniak — opowiedz mi co o tych wilczycach, żeby droga wydała mi się krótszą.
— Opowiem tylko to, co — sam wiem.
— Nic innego wymagać nie mogę.
Oparłszy rękę na łęku siodła, hrabia Bonneville opowiedział legendę, jaka w departamencie Dolnej Loary i w departamentach okolicznych obiegała o dwóch dzikich spadkobierczyniach margrabiego Souday’a, o ich łowach we dnie, o ich wycieczkach w nocy i o sforach, szczekających fantastycznie, z któremi, pędząc galopem na koniach, urządzały obławy na wilki i na dziki.
Hrabia opowiadał właśnie najdramatyczniejszą część legendy, gdy nagle ujrzał wieżyczki zamku Souday i, przerywając obcesowo opowiadanie, oznajmił towarzyszowi, że są u kresu drogi.
Petit-Pierre, przekonany, że ujrzy coś podobnego do czarownic z „Macbeth’a“, zebrał całą swoją odwagę, dojeżdżając do strasznego zamku, gdy na zakręcie drogi znalazł się wobec otwartych drzwi a przed temi drzwiami ujrzał dwa białe cienie, oświetlone pochodnią, którą trzymał za nimi człowiek w stroju wieśniaczym.
Petit-Pierre rzucił lękliwe spojrzenie na Bertę i Maryę; one to były bowiem — uprzedzone przez barona Michel’a, wyszły na spotkanie podróżnych.
Ujrzał dwie przecudne dziewczyny: jedną, jasnowłosą o oczach błękitnych i twarzy anielskiej; drugą o włosach i oczach czarnych, o obliczu dumnem i energicznem, a obie uśmiechały się.
Młody towarzysz Złotego Konara zesiadł z konia i obaj zbliżyli się do młodych dziewcząt.
— Mój przyjaciel, pan baron Michel, upoważnił mnie do nadziei, że pan margrabia Souday, ojciec pań, zechce nam użyczyć gościnności — rzekł hrabia Bonneville.
— Mego ojca niema w domu — odparła Berta; — będzie żałował, że utracił sposobność złożenia dowodu cnoty, tak mało dzisiaj uprawianej.
— Ale nie wiem, czy Michał powiedział pani, że ta gościnność mogłaby być niebezpieczna. Mój młody towarzysz i ja jesteśmy prawie wygnańcami; prześladowanie mogłoby być zapłatą za schronienie, jakie pani nam ofiarowuje.
— Przybywacie panowie w imię sprawy, która jest i naszą sprawą. Gdybyście byli obcy, przyjęłybyśmy was niechybnie; skoro jesteście wygnańcami, rojalistami, bądźcie pozdrowieni, choćby nawet śmierć i zniszczenie miały wraz z wami wejść do naszej Ubogiej siedziby. Gdyby mój ojciec tu był, przemówiłby do panów tak samo, jak ja.
— Pan baron Michel powiedział paniom niezawodnie moje nazwisko; pozostaje mi powiedzieć jeszcze nazwisko mego młodego towarzysza.
— Nie pytamy pana o nie; jesteście panowie rojalistami i cierpicie za sprawę, za którą, jakkolwiek kobiety, rade oddałybyśmy krew! Wejdźcie panowie do tego domu; jeśli nie znajdziecie w nim bogactwa ani zbytku, przekonacie się, że jest dyskretny i wierny.
I, giestem najwyższej godności, Berta wskazała drzwi młodzieńcom, zapraszając ich do przekroczenia progu.
— Niechaj święty Julian będzie pochwalony! — szepnął Petit-Pierre hrabiemu Bonneville. — Oto zamek i chata, między któremi kazałeś mi wybierać, złączone w jednem schronieniu. Te pańskie wilczyce podobają mi się bardzo!
I przekroczył próg, skłoniwszy z wdziękiem głową młodym dziewczętom.
Hrabia Bonneville wszedł za nim.
Marya i Berta przyjaznem skinieniem głowy pożegnały Michała, a ostatnia wyciągnęła do niego rękę. Ale Jan Oullier tak gwałtownie popchnął drzwi, że biedny młodzieniec nie miał czasu dłoni tej pochwycić.
Patrzył przez kilka chwil na wieżyczki zamkowe, które zarysowywały się czarnemi sylwetami na brunatnem tle nieba, na okna, które oświetlały się jedno po drugiem, i odszedł.
Gdy znikł, zarośla rozchyliły się i wysunął się z nich człowiek, który w interesie, zupełnie odmiennym od interesu innych aktorów był świadkiem tej sceny. Tym człowiekiem był Courtin, który, upewniwszy się, że niema nikogo dokoła, wszedł na drogę, na której znikł jego młody pan, dążąc z powrotem do Logerie.




XIV.
Niewłaściwa godzina.

Godzina była mniej więcej druga nad ranem, gdy młody baron Michel znalazł się u wejścia do alei, wiodącej do zamku Logerie. Pod wpływem uroczystej ciszy nocnej, zamąconej jedynie szmerem liści, młodzieniec zapadł w głęboką zadumę. Oczywiście przedmiot tej zadumy stanowiły dwie siostry, a Marya była tą, której obraz młody baron pieścił w swej duszy z niewypowiedzianą miłością i szacunkiem.
Wszelako, gdy spostrzegł w oddaleniu jakich pięciuset kroków na końcu ciemnej linii drzew migocące w promieniach księżyca okna zamku, urocze marzenia pierzchły a myśli młodzieńca przybrały niezwłocznie kierunek pozytywniejszy.
Zamiast dwóch prześlicznych twarzyczek młodych dziewcząt, które towarzyszyły mu dotychczas, wyobraźnia jego ukazała mu groźny i surowy profil matki. Wiadomo, jakim głębokim strachem przejmowała baronowa Michel swego syna.
Młodzieniec przystanął.
Obawy jego były takie wielkie, że, gdyby znał w okolicy, choćby w odległości mili jaki dom, nawet gospodę jaką, gdzie mógłby znaleźć schronienie, powróciłby do zamku dopiero nazajutrz. Po raz pierwszy w życiu powracał tak późno do domu i czuł instynktownie, że matka wiedziała o jego nieobecności i że czuwała.
I cóż odpowie na straszliwe zapytanie: „Skąd wracasz?“
Courtin tylko mógł dać mu schronienie, ale prosząc go o to, musiałby powiedzieć mu wszystko, a młody baron rozumiał całe niebezpieczeństwo, jakiem groziło wzięcie za powiernika człowieka takiego, jak Courtin. Zdecydował się tedy wystawić się na gniew matki — ale, jako skazaniec decyduje się iść na szafot, t. j. bo nie może uczynić inaczej — i ruszył w dalszą drogę.
Wszelako, im bardziej zbliżał się do zamku, tembardziej chwiało się jego postanowienie. Gdy znalazł się na końcu alei, gdy musiał już iść bez osłony zielonego sklepienia wzdłuż trawników, gdy ujrzał okno pokoju matki, odcinające się na ciemnej fasadzie — jedyne okno oświetlone — odwaga opuściła go zupełnie. Nie omyliły go zatem przeczucia, baronowa czekała na powrót syna.
Strach, podniecając siłę wyobraźni młodego barona, podsunął mu myśl spróbowania podstępu, mogącego, jeśli nie zażegnać gniew matki, to przynajmniej opóźnić jego wybuch. Skierował się w lewo, wszedł w szpaler i ukryty w jego cieniu dostał się do muru, okalającego sad; przeskoczywszy mur, przeszedł przez furtkę z sadu do parku, a tu już, dzięki wielkim drzewom i zaroślom, mógł niepostrzeżenie dotrzeć do okien zamku. Chodziło teraz tylko o to, by znaleźć jakie okno otwarte skutkiem niedbalstwa służby, przez które mógłby wejść do wnętrza zamku i dostać się do swoich pokojów.
Michał obszedł zamek z trzech stron, próbując, pocichu, ale sumiennie, wszystkich drzwi parterowych i okien, przesuwając się na palcach tuż pod murem, powstrzymując oddech. Ani drzwi, ani okna nie drgnęły. Pozostała jeszcze fasada główna. Tu groziło mu największe niebezpieczeństwo; okna pokojów baronowej przebite były właśnie w tej fasadzie, odsłoniętej zupełnie, pozbawionej krzewów, które okalały resztę gmachu; jedne z tych okien — od sypialni — było otwarte.
Michał postanowił spróbować szczęścia i już się zbliżał do tego okna, gdy ujrzał cień przesuwający się po trawnikach. Michał przystanął, z wytężoną uwagą śledząc nadchodzącego. Poznał, że był to mężczyzna i że ten mężczyzna szedł tą samą drogą, którą on powinien był iść, gdyby się był zdecydował wejść prosto do zamku. Młody baron cofnął się o kilka kroków i ukrył się za murem narożnym.
Gdy mężczyzna był już tylko o jakie pięćdziesiąt kroków od zamku oddalony, Michał usłyszał w oknie suchy głos matki.
— Czy to nareszcie ty, Michale? — spytała baronowa.
— Nie, proszę pani, nie — odparł głos, który młodzieniec poznał ze zdumieniem i z obawą. — Za duży to zaszczyt dla biednego Courtin’a, że go pani baronowa bierze za młodego pana barona.
— Boże wielki! — zawołała baronowa — co was sprowadza o tej godzinie? Czyż zdarzyłoby się jakie nieszczęście mojemu synowi?
Głęboka trwoga, jaka odezwała się w tych słowach, wzruszyła tak bardzo młodzieńca, że gotów był poskoczyć, by matkę uspokoić. Ale odpowiedź Courtin’a, którą niezwłocznie prawie usłyszał, zniweczyła ten dobry zamiar.
— O! nie — odparł dzierżawca — młody zuch, jeśli wolno mi wyrazić się w ten sposób o panu baronie, jest zdrów, jak ryba, przynajmniej dotąd.
— Dotąd! — przerwała baronowa. — A więc grozi mu jakieś niebezpieczeństwo?
— Kto wie! — odrzekł Courtin; — mogłaby mu się stać jaka krzywda, gdyby w dalszym ciągu pozwolił się wabić przez takie szatańskie baby... niech je dyabli porwą! Dlatego właśnie, chcąc zapobiedz temu nieszczęściu, pozwoliłem sobie przyjść do pani śród nocy, domyślając się zresztą, że, ponieważ pani baronowa niewątliwie zauważyła nieobecność pana barona, przeto z pewnością nie udała się na spoczynek.
— I postąpiliście dobrze, Courtin’ie. Ależ nareszcie, gdzie jest ten nieszczęśliwy chłopiec? czy wiecie?
Courtin powiódł wzrokiem dokoła.
— Zdziwiony jestem, dalibóg, że nie powrócił jeszcze — odrzekł. — Wybrałem umyślnie gościniec, chcąc mu zostawić ścieżkę wolną, a ścieżka jest o dobrzy kwadrans krótsza od gościńca.
— Ale, pytam raz jeszcze, skąd wraca? gdzie był? co robił? dlaczego włóczy się po polach, w nocy, o godzinie drugiej nad ranem, nie troszcząc się o mój niepokój, nie zastanawiając się nad tem, że naraża swoje zdrowie i moje?
— Czy pani baronowa nie uważa, że trudno mi bidzie odpowiedzieć na tyle pytań na świeżem powietrzu? rzekł Courtin, a zniżając głos, dodał: — To, co mam do powiedzenia pani baronowej, jest takie poważne, że bezpiecznie będzie pani baronowa mogła wysłuchać mnie tylko w swojej sypialni... pomijając już, że młody pan może wrócić łada chwila i nie chciałbym bynajmniej, żeby wiedział, iż go szpieguję, jakkolwiek robię to dla jego dobra, a zwłaszcza, żeby pani baronowej oddać przysługę.
— Wejdźcie zatem! — zawołała, baronowa — macie słuszność, wejdźcie prędzej!
— Przepraszam panią, ale którędy?
— Istotnie — odparła baronowa — drzwi są zamknięte.
— Gdyby pani baronowa zechciała rzucić mi klucz...
— Jest we drzwiach i to od wewnątrz... ale, poczekajcie, pójdę wam otworzyć sama, bo, chcąc ukryć przed służbą postępowanie mego syna, kazałam, aby wszyscy udali się na spoczynek.
Baronowa odeszła od okna i w chwilę później Michał usłyszał zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Nasłuchiwał z niepokojem; ale niebawem poznał, że maka i Courtin w pośpiechu zapomnieli drzwi te zamknąć. Zaczeka] tedy jeszcze kilka sekund i gdy już był pewien, że weszli na wyższe piętro, przesunął się chyłkiem wzdłuż muru, wskoczył na taras, pchnął drzwi, które bez hałasu obróciły się na zawiasach, i znalazł się w przedsionku.
Pierwotnie zamierzał powrócić do sypialni i tam czekać na dalszy bieg wypadków, udając, że śpi. W tym wypadku, ponieważ nikt nie mógłby oznaczyć godziny jego powrotu, miał jeszcze szanse uratowania się zuchwałem kłamstwem. Ale okoliczności zmieniły się bardzo od chwili, w której powziął to pierwsze postanowienie. Courtin poszedł za nim, Courtin go widział, Courtin znał niewątpliwie schronienie hrabiego Bonneville’a i jego towarzysza; Michał zapomniał na pewien czas o sobie i myślał tylko o bezpieczeństwie przyjaciela, którego dzierżawca — o ile znał jego zapatrywania — mógł zupełnie skompromitować.
Zamiast tedy wejść na drugie piętro, młodzieniec zatrzymał się na pierwszem; zamiast pójść do swojej sypialni, wsunął się na palcach do korytarza. Poczem, zatrzymawszy się przede drzwiami pokoju matki, nasłuchiwał.
— A więc sądzicie, Courtin’ie — pytała baronowa — sądzicie zupełnie poważnie, że mój syn złapał się na lep jednej z tych nieszczęsnych dziewczyn? — Tak, jestem tego pewien i złapał się tak mocno, że obawiam się, iż pani baronowa z trudnością go z tych więzów wyzwoli. Ale, co gorsza, młody pan baron, utrzymując ten stosunek, może się skompromitować w sposób bardzo poważny.
— Co chcecie przez to powiedzieć?
— Ano, pani baronowa chyba wierzy, że byłoby mi ciężko, bo przecież przywiązany jestem do państwa i mam dla pani baronowej wielki szacunek, byłoby mi więc bardzo ciężko kazać zaaresztować mojego młodego pana?
Michał drgnął w korytarzu, ale baronowa doznała jeszcze większego wstrząśnienia.
— Zaaresztować Michała! — zawołała, prostując się. — Courtin, zdaje mi się, że się zapominasz!
— Nie, pani baronowo, ja się nie zapominam.
— Jednakże...
— Jestem wprawdzie dzierżawcą pani baronowej ciągnął dalej Courtin, dając ręką znak dumnej damie, żeby się uspokoiła; — ale przedewszystkiem jestem obywatelem a nadto wójtem i z tego tytułu mam obowiązki, które spełnić muszę, pani baronowo, jakkolwiek rani to moje biedne serce.
— Co za brednie — opowiadacie mi, Courtin’ie, i jaki związek może istnieć między moim synem a waszem stanowiskiem obywatela, waszym tytułem wójta?
— Związek taki, pani baronowo, że syn pani ma stosunki z wrogami państwa.
— Wiem dobrze odparła baronowa, — że pan margrabia Souday ma zapatrywania bardzo buntownicze; ale miłostki Michała z jedną z jego córek nie mogłyby, zdaje mi się, stanowić winy.
— Te miłostki zaprowadzą pana Michała dalej, niż pani baronowa przypuszcza. Wiem dobrze, iż zanurzył dopiero czubek dzioba w mętną wodę, jaką rozlewają dokoła niego; ale to wystarcza, by mu wzrok przesłonić.
— Dosyć tych metafor, Courtin’ie; wytłómaczcie się jaśniej.
— A więc się wytłómaczę. Dzisiaj wieczorem pan baron był obecny przy śmierci tego starego szuana Tinguy’ego, narażając się na przeniesienie zarazy do zamku, następnie odprowadził większą z dwóch wilczyc do domu, a potem slużył za przewodnika dwom chłopom, którzy są takimi chłopami, jak ja jestem panem, i zaprowadził ich do zamku Souday.
— Kto wam to powiedział, Courtin’ie?
— Moje oczy, pani baronowo; są doskonałe i wierzę im.
— Ale, waszem zdaniem, cóż to za chłopi?
— Rękę w ogień włożę, że jeden z nich to hrabia Bonneville, skończony szuan! Nikt nie wmówi we mnie, że to nie on, dosyć długo był tutaj, poznałem go zaraz. Co zaś do drugiego...
— Dokończcie.
— Co zaś do drugiego, jeśli się nie mylę to jeszcze lepsza gratka.
— Któż to taki?... Wymieńcie go nareszcie.
— Jeśli będzie trzeba, pani baronowo... a prawdopodobnie będzie trzeba... wymienię go, komu należy.
— Komu należy! A więc zadenuncyujecie mego syna? — zawołała baronowa, zdumiona tonem swego dzierżawcy, zazwyczaj takiego wobec niej pokornego.
— Ma się rozumieć, pani baronowo — odparł Courtin z godnością.
— Nie mówicie tego chyba na seryo!
— Tak bardzo na seryo, pani baronowo, że byłbym już w drodze do Montaigu, a nawet do Nantes, gdyby mi nie zależało na tem, żeby panią uprzedzić, by pani mogła zabezpieczyć pana Michała.
— Zdaje mi się, Courtin’ie, że sprawa nie jest taka poważna, jak przypuszczacie.
— Przeciwnie, pani baronowo, sprawa jest bardzo poważna. Jestem tylko chłopem, ale to mi nie przeszkadza, żebym wiedział tyle, co i kto inny, zwłaszcza, że nasłuchuję dużo a ucho mam dobre. W całej okolicy panuje wrzenie, jeszcze jeden strzał a woda wykipi.
— Courtin’ie, mylicie się, jestem pewna.
— Ależ nie, pani baronowo, ależ nie. Wiem, co mówię, Boże drogi! przecież szlachta urządzała już trzy zebrania; raz u margrabiego Souday’a, raz u tego, którego oni nazywają Ludwikiem Kenaud, a raz u hrabiego de Saint-Amand. Wszystkie te zebrania czuć prochem, pani baronowo; wiem, że dwie baryłki prochu i niejeden worek kul są u księdza proboszcza w Montbert. Wreszcie, a to rzecz najważniejsza, spodziewają się tutaj księżny de Berry i wydaje mi się, wnosząc z tego, co widziałem, że mogłoby się stać, iż nie długo na nią czekać będą.
— A to dlaczego?
— Bo zdaje mi się, że ona już jest.
— Gdzie, na Boga?
— A no, w zamku Souday.
— W zamku Souday?
— Tak, pan Michał ją tam dziś wieczór zaprowadził.
— Michał? Ach! nieszczęśliwy chłopiec. Ale będziecie milczeli, nieprawda, Courtin’ie? Ja tak chcę, ja wam każę. Zresztą, rząd przedsięwziął odpowiednie środki, i, gdyby księżna usiłowała powrócić do Wandei, byłaby zaaresztowana, zanim przekroczyłaby jej granice.
— A jeśli, mimo to wszystko, już jest w Wandei, pani baronowo?
— Jedna przyczyna więcej, żebyście milczeli.
— Aha, pewnie! a sława i korzyści z takiej gratki ominą mnie, nie licząc już, że, zanim księżnę schwyta kto inny, o ile ja tego nie zrobię, cała prowincya tonąć będzie we krwi i w ogniu... Nie, pani baronowo, nie, to niemożliwe.
— A więc, co począć, wielki Boże! co począć?
— Niech pani baronowa posłucha, a ja powiem, co trzeba zrobić.
— Mówcie, Courtin’ie, mówcie.
— Ponieważ, będąc dobrym obywatelem, chcę też pozostać wiernym i gorliwym sługą pani baronowej, ponieważ mam nadzieję, że przez wdzięczność za to, co uczynię dla państwa, dzierżawa i nadal pozostanie przy mnie na warunkach, które będę mógł przyjąć, przeto nie wymienię wcale nazwiska pana Michała. Tylko pani baronowa się postara, żeby na przyszłość nie właził już w taki rój os; tym razem jeszcze czas, jeszcze można go stamtąd wydobyć.
— Bądźcie spokojni, Courtin’ie.
— Ale, bo widzi pani baronowa...
— Co, co takiego?
— Ba, nie śmiem dać rady pani baronowej, to już nie do mnie należy.
— Mówcie, Courtin’ie, mówcie.
— Otóż, chcąc zabezpieczyć pana Michała zupełnie od tych wpływów, trzebaby, mojem zdaniem, jakimkolwiek sposobem, prośbą czy groźbą, zmusić go do wyjazdu do Paryża.
— Tak, macie słuszność.
— Tylko, zdaje mi się, że nie będzie chciał.
— Jak ja postanowię, będzie musiał chcieć.
— Za jedenaście miesięcy będzie miał dwadzieścia jeden lat, jest już więc blizki pełnoletności.
— A ja wam mówię, że pojedzie. Ale co to znaczy, Courtin’ie?
Courtin stał, wytężając słuch w stronę drzwi.
— Zdaje mi się, że ktoś chodził po korytarzu — odparł.
— Zobaczcie.
Courtin schwytał świecę i wybiegł na korytarz.
— Niema nikogo — rzekł, powracając; — a jednak jestem prawie pewien, żem słyszał odgłos kroków.
— Ale, jak wam się zdaje, gdzie ten nieszczęśliwy chłopiec może być o tej godzinie?
— Kto wie, może u mnie, czeka na mój powrót. Młody baron ma do mnie zaufanie i nie byłoby to pierwsze jego zwierzenie.
— Macie słuszność, Courtin’ie, to możliwe; wracajcie do siebie, a zwłaszcza nie zapominajcie o danem przyrzeczeniu.
— A pani baronowa o swojem. Jeśli powróci, trzeba go zamknąć; bo jeśli zobaczy się znów z wilczycami...
— To co?
— To nie byłbym wcale zdziwiony, gdybym się dowiedział pewnego pięknego dnia, że dał strzał z za płotu.
— Och! on mnie jeszcze o śmierć przyprawi! Co za nieszczęsną myśl miał mój mąż, powracając do tego przeklętego kraju!
— Nieszczęsna myśl, tak, pani baronowo, zwłaszcza dla niego!
Baronowa pochyliła smutnie głowę pod ciężarem wspomnienia, wywołanego przez Courtin’a, który odszedł, zbadawszy uprzednio grunt i przekonawszy się, że nikt nie mógł widzieć go wychodzącego z zamku Logerie.




XV.
Dyplomacya Courtin’a.

Zaledwie Courtin uszedł dwieście kroków po drodze, wiodącej do jego folwarku, gdy usłyszał szelest w zaroślach, mimo których przechodził.
— Kto idzie? — zapytał, cofając się w pole, gotów do obrony kijem, który trzymał w ręku.
— Swój — odparł głos młodzieńczy i niebawem ukazał się na ścieżce ten, do którego głos ten należał.
— Ależ to pan baron! — zawołał dzierżawca.
— On sam, Courtin’ie.
— I gdzież to pan idzie o tej porze? Boże wielki! gdyby tak pani baronowa wiedziała, że pan jest w polu, w nocy, coby było! — rzekł dzierżawca, udając zdziwienie. — Ale pan baron ma prawdopodobnie ważne powody do tej wędrówki nocnej.
— Tak, i dowiesz się o nich — odparł Michał — gdy będziemy u ciebie.
— U mnie!? pan idzie do mnie? — zawołał Courtin zdumiony.
— Może nie chcesz mnie przyjąć? — spytał młodzieniec.
— Boże sprawiedliwy! jabym miał odmówić przyjęcia pana w domu, który przecież należy do pana! — A więc, ponieważ jest późno, nie traćmy czasu. Idź naprzód, pójdę za tobą.
Courtin, zaniepokojony rozkazującym tonem swego młodego pana, usłuchał; niebawem przesadzili nizki płot, przeszli przez winnicę i stanęli przede drzwiami folwarku. Gdy weszli do izby, która służyła zarazem za kuchnię, Courtin zapalił świecę woskową i przy jej blasku ujrzał to, czego nie mógł dostrzedz przy świetle księżyca: Machał był blady, jak chusta.
— Panie baronie — zawołał Courtin — Jezus Marya! co się panu stało?
— Courtin’ie — odparł młodzieniec, marszcząc brwi — słyszałem twoją rozmowę z moją matką!
— Taak... to pan podsłuchiwał? — spytał dzierżawca z niejakiem zdumieniem. Ale, opanowawszy się, wnet dodał: — A więc co?
— Pragniesz bardzo odnowić dzierżawę w roku przyszłym?
— Ja, panie baronie?
— Ty, Courtin’ie, pragniesz więcej nawet, niż chcesz się przyznać.
— Hm, nie gniewałbym się, panie baronie, gdyby się tak stało, ale znów, jeśli coś temu przeszkodzi, to człowiek nie umrze ze zgryzoty.
— Courtin’ie, to ja odnowię twoją dzierżawę, gdyż w chwili podpisu będę pełnoletni.
— Tak jest, panie baronie.
— Ale rozumiesz dobrze — ciągnął dalej młodzieniec, któremu chęć ocalenia hrabiego Bonneville’a i pozostania przy Maryi natchnęła zupełnie niezwykłą, jak na niego, stanowczością — iż, jeśli uczynisz to, co powiedziałeś mojej matce, to jest jeśli zadenuncyujesz moich przyjaciół, ja nie odnowię dzierżawy denuncyanta?
— Hoho! — zawołał Courtin.
— Takie jest moje postanowienie. A skoro raz wyjdziesz z folwarku, Courtin’ie, trzeba się będzie z nim pożegnać; już do niego nie wrócisz.
— Ale rząd! ale pani baronowa!
— To wszystko nic mnie nie obchodzi. Jestem baronem Michel de la Logerie; ziemia i zamek Logerie należą do mnie, skoro tylko zostanę pełnoletni; będę pełnoletni za jedenaście miesięcy, a twoja dzierżawa kończy się za trzynaście.
— A jeśli zaniecham swego zamiaru, panie baronie? — rzekł dzierżawca pokornym tonem.
— Jeśli zaniechasz swego zamiaru, będziesz miał dzierżawę.
— Na tych samych warunkach, co dawniej?
— Na tych samych warunkach, co dawniej.
— Ach! panie baronie, gdyby nie obawa, że narażę pana — rzekł Courtin, wyjmując z szuflady szafki buteleczkę atramentu, arkusz papieru i pióro, które położył na stole.
— Co to znaczy? — spytał Michał.
— Gdyby pan baron tak zechciał łaskawie napisać to, co powiedział... Niewiadomo kto z brzegu... a ja ze swej strony... o, jest tu krzyż, a więc na ten krzyż przysięgnę panu baronowi...
— Niepotrzebne mi twoje przysięgi, bo prosto stąd wrócę do Souday i uprzedzę Jana Oullier’a, żeby się miał na baczności, a Bonneville’a, żeby sobie poszukał innego schronienia.
— W takim razie tembardziej — rzekł Courtin, podając pióro swemu młodemu panu.
Michał wziął pióro z rąk dzierżawcy i napisał:
„Ja, niżej podpisany, August Franciszek Michał, baron de la Logerie, zobowiązuję się odnowić umowę dzierżawną z Courtin’em na tych samych warunkach, na jakich ją ma obecnie“.
Widząc, że baron zamierza wypisać datę, dzierżawca rzekł:
— Nie, niech pan baron daty nie pisze, umieścimy datę nazajutrz po pańskiem dojściu do pełnoletności.
— Niech i tak będzie — odparł Michał.
I podpisał tylko nazwisko, zostawiając między tekstem zobowiązania a podpisem miejsce, potrzebne do umieszczenia daty.
— Gdyby panu baronowi nie zależało na powrocie do zamku przed świtem — odezwał się Courtin — powiedziałbym panu baronowi: Mam na górze, do jego usług, łóżko nie najgorsze.
— Nie, odparł Michał — czy nie słyszałeś? przecież mówiłem ci, że wracam do Souday.
— Po Co? Skoro pan baron ma słowo Courtin‘a, że nic nie powie, nic nie nagli.
— To, coś ty widział, mógł zobaczyć i kto inny, a jeśli ty milczysz dlatego, żeś przyrzekł, inny, który nie przyrzekał, może powiedzieć. A więc, do widzenia!
— Pan baron postąpi, jak zechce — rzekł Courtin — ale pan baron naprawdę robi niesłusznie, że powraca do tej pułapki.
— Dobrze, dobrze! dziękuję ci za twoje rady; ale cieszę się, iż wiesz nareszcie, że wiek mój pozwala mi robić co chcę.
Po tych słowach, wypowiedzianych ze stanowczością, o jaką dzierżawca nie posądzałby go nigdy, baron skierował się ku drzwiom i wyszedł. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Courtin pochwycił żywo papier, odczytał go, złożył starannie we czworo i schował do pugilaresu. Poczem, ponieważ zdawało mu się, że słyszy rozmowę w pobliżu domu, podszedł do okna, uchylił firankę i ujrzał młodego barona, stojącego oko w oko z matką.
— Oho! mój młody kogucie — mruknął — śpiewałeś wobec mnie z wysokiego tonu; ale ta kokoszka uciszy twoje pianie!
Baronowa, nie mogąc się doczekać powrotu syna, pomyślała, że to, co jej powiedział Courtin, mogłoby być prawdą, i że nie byłoby nic dziwnego, gdyby jej syn wstąpił do dzierżawcy. Wahała się przez chwilę, nawpół przez dumę, nawpół z obawy przed tą wyprawą nocną, ale w końcu niepokój macierzyński wziął górę i, otuliwszy się w wielki szal, baronowa udała się na folwark.
Dochodząc do drzwi, ujrzała wychodzącego z nich syna, a widząc, że jest zdrów i cały, wnet odzyskała swoją despotyczną energię. Michał, ze swojej strony, ujrzawszy matkę, cofnął się z przerażeniem.
— Proszę iść ze mną — rzekła, baronowa — sądzę, że czas powrócić do zamku.
Biedny chłopiec nie myślał się spierać, ani uciekać; poszedł za matką, posłuszny i bierny, jak dziecko. Przez całą drogę nie zamienili jednego słowa. Ostatecznie Michał wolał jeszcze to milczenie od dyskusyi, w której, kierowany posłuszeństwem synowskiem, a raczej słabością charakteru, musiałby uledz z konieczności.
Gdy wchodzili do zamku, zaczynało już świtać. Baronowa, ciągle milcząca, zaprowadziła młodzieńca do jego sypialni, gdzie zastał stół nakryty.
— Jesteś pewnie głodny i zmęczony — rzekła baronowa. A, wskazując kolejno stół i łóżko, dodała: — To dla zaspokojenia głodu, a to do spania.
Poczem wyszła, zamykając drzwi za sobą. Młodzieniec usłyszał ze drżeniem zgrzyt klucza, obracającego się dwukrotnie w zamku.
Był zatem więźniem.
Padł, przygnębiony na fotel.
Zdarzenia następowały po sobie z szybkością gromu i byłyby ugięły nawet organizacyę silniejszą, niż organizacya młodego barona. Zresztą, posiadał tylko pewną sumę energii i wyczerpał ją w zajściu z Courtin’em. Może też przecenił swoje siły, gdy oznajmił Courtin’owi, że powróci do zamku Souday.
Jak rzekła matka, zmęczony był i głodny. W wie ku Michała natura jest matką despotyczną, domagająca się również o swoje prawa. Nadto zaś w umyśle młodzieńca zapanowało uspokojenie.
Słowa baronowej, jakie wypowiedziała, wskazując stół i łóżko: „To dla zaspokojenia głodu, a to do spania“, dowodziły, że nie zamierzała wrócić do jego sypialni, zanimby zjadł i przespał się. Zyskiwał zatem kilka godzin spokoju przed rozmową wyjaśniającą. Michał zjadł tedy pośpiesznie przygotowaną wieczerzę, a przekonawszy się przy drzwiach, że był istotnie więźniem, położył się i zasnął.
Obudził się około dziesiątej rano. Promienie wspaniałego słońca majowego wpadały radośnie do jego pokoju przez szyby. Otworzył okna. Ptaki świergotały śród gałęzi, pokrytych młodymi blado-zielonymi liśćmi; pierwsze róże otwierały swe korony; pierwsze motyle fruwały w powietrzu. Zdawało się, że w dzień taki cudny nieszczęście poszło w niewolę i nie mogło dosięgnąć nikogo.
Młodzieniec zaczerpnął otuchy i siły w tem całem odrodzeniu przyrody i czekał spokojniej na matkę. Ale godziny mijały, wybiło południe a baronowa nie zjawiała się. Michał spostrzegł z pewnem zaniepokojeniem, iż stół był dosyć obficie zastawiony, tak, że jadła starczyło, nietylko na obiad dnia poprzedniego, ale też na śniadanie a nawet na obiad dnia dzisiejszego. Zaczęła go tedy ogarniać obawa, żeby niewola jego nie trwała dłużej, niż przypuszczał. Obawa ta potwierdziła się, gdy nadeszła stopniowo godzina druga i trzecia.
Naraz, do uszu jego, chwytających chciwie najlżejszy odgłos, dobiegł od strony Montaigu huk, jakby ognia plutonowego. Niepodobna wszelako było orzec, czy huk ten istotnie stanowił odgłos strzelaniny.
Montaigu było o dwie mile przeszło od Logerie oddalone, a odległa burza mogła spowodować mniej więcej taki sam hałas. Ale nie, niebo było czyste. Huk ten trwał około godziny; poczem zaległa znów cisza.
Niepokój barona był taki wielki, że — oprócz śniadania z rana — zapomniał zupełnie o jedzeniu. Nad wieczorem powziął zamiar nieodwołalny. Postanowił, że, gdy noc zapadnie i wszyscy w zamku udadzą się na spoczynek, otworzy zamek u drzwi swego pokoju (przy pomocy noża) i wyjdzie nie drzwiami, wiodącemi na taras, które będą prawdopodobnie również zamknięte, ale przez jakiekolwiek okno.
Ta możliwość ucieczki przywróciła apetyt więźniowi. Zjadł obiad, jak człowiek, przygotowujący się do przpędzenia nocy burzliwej i posilający się, by sławić czoło wszelkim przygodom nadchodzącej nocy. Gdy skończył obiad, dobiegała siódma, noc była już blizka, rzucił się na łóżko i usiłował zasnąć, by skrócić czas czekania. Ale był zanadto podniecony. Napróżno zamykał oczy, ucho jego, wytężone, jak na czatach, chwytało najlżejsze szmery.
Zdumiewała go też rzecz jedna: nie widział wcale matki; musiała przecież domyślać się, że, skoro noc zapadnie, więzień uczyni wszystko, co tylko będzie w jego mocy, by się wymknąć. Obmyślała też pewnie jakieś plany; ale jakie? Nagle zdawało się młodemu baronowi, że słyszy odgłos dzwonków koni pocztowych. Pobiegł do okna, i ujrzał śród mroku na drodze, wiodącej z Monta’gu, grupę, która dążyła dosyć spiesznie do zamku Logerie. Odgłosowi dzwonków towarzyszył odgłos kłusa dwóch koni. W tejże chwili pocztylion, siedzący na jednym z tych koni, trzasnął z bata, prawdopodobnie, by oznajmić swoje przybycie. Wszelka wątpliwość znikała: był to pocztylion, przybywający z końmi pocztowymi.
Jednocześnie, odruchem instynktownym, młody baron spojrzał na zabudowania gospodarskie i zobaczył, że służba wyciąga z wozowni kolasę podróżną matki.
I rozjaśniło mu się nagle w mózgu.
Te konie pocztowe, przybywające z Montaigu, ten pocztylion, który trzaskał z bata, ta kolasa podróżna, którą wyciągano z wozowni... niepodobna już wątpić: matka wyjeżdża i zabiera go z sobą! Dlatego to go zamknęła, dlatego trzymała go, jak w więzieniu. Przyjdzie po niego w chwili odjazdu, każe mu wsiąść do powozu i dalej w drogę!
Znała tak dobrze przewagę swoją nad synem, że była pewna, iż nie odważy się stawiać jej oporu. Myśl o tej zależności, o której matka jego była tak głęboko przekonana, przyprawiła młodzieńca o rozpacz tembardziej, że odczuwał całą jej rzeczywistość; wiedział sam doskonale, iż skoro znajdzie się wobec matki, nie będzie śmiał jej się sprzeciwiać.
Ale opuścić Maryę, wyrzec się tego życia, pełnego wzruszeń, w które wtajemniczyły go siostry, nie brać udziału w dramacie, jaki przybyli odegrać w Wandei hrabia Bonneville i jego towarzysz nieznany, wydało się Michałowi rzeczą niemożliwą a zwłaszcza hańbiącą. Co pomyślą o nim obie młode dziewczyny?
Michał postanowił narazić się raczej na wszystko, niż znieść podobne upokorzenie. Zbliżył się do okna i zmierzył wzrokiem wysokość: wynosiła około trzydziestu stóp.
Młody baron stał przez chwilę głęboko zadumany; staczał ze sobą widocznie głęboką walkę.
Nareszcie zdecydował się; podszedł do biurka, wyjął z szuflady dosyć znaczną sumę w złocie i naładował niem kieszenie. W tej chwili usłyszał odgłos kroków na korytarzu. Zamknął żywo biurko, rzucił się na łóżko i czekał.
Jedynie po niezwykle energicznym wyrazie jego twarzy uważny obserwator byłby mógł dostrzedz, że młody baron powziął postanowienie nieodwołalne.
Jakie? Dowiemy się, według wszelkiego prawdopodobieństwa prędzej czy później.




XVI.
Gospoda Aubin’a. Krótka-Radość.

Jasne było — nawet dla władz, które zazwyczaj ostatnie dowiadują się o stanie umysłów w krajach, gdzie sprawiają rządy — jasne było, mówimy, że przygotowywało się powstanie w Bretanii i w Wandei.
Zgodnie z tem, co opowiadał Courtin baronowej de la Logerie, zgromadzenia przywódców legitymistów nie były tajemnicą dla nikogo: nazwiska Bonchamp’ów i d’Elbée’ów nowoczesnych, którzy mieli stanąć na czele korpusów wandejskich, znane były i zapisane; dawne organizacye, podzielone na parafie, kapitaństwa i dywizye, tworzyły się na nowo; proboszczowie odmawiali śpiewania Domine salvum facregem Philippum i zalecali w kazaniach Henryka V, króla francuskiego, oraz Maryę Karolinę, regentkę; wreszcie, w departamentach Loary, zwłaszcza zaś Loary Dolnej, oraz Maine-et-Loire, powietrze przesiąknięte było tą wonią prochu; która poprzedza, wielkie wstrząśnienia polityczne.
Pomimo wzburzenia ogólnego, a może właśnie z powodu tego wzburzenia, jarmark w Montaigu zapowiadał się świetnie.
Jakkolwiek jarmark to był drugorzędny, niemniej napływ chłopów był wielki; wieśniacy z Mauges i z Retz chodzili obok mieszkańców z Bocage i równiny, a najwyraźniejszą wskazówką wojowniczego nastroju tej ludności był fakt, że śród niezliczonych kapeluszy o szerokich skrzydłach i głów długowłosych niewiele można było dostrzedz czepków.
Istotnie, kobiety, zazwyczaj stanowiące większość tych zgromadzeń handlowych, nie przybyły tego dnia na jarmark do Montaigu. Wreszcie — i to byłoby wystarczyło, by wykazać najmniej domyślnym charakter tego zgromadzenia buntowników — jeśli nabywcy przybyli licznie na jarmark do Montaigu, wzamian brakło najzupełniej koni, krów, owiec, masła i zboża, któremi zazwyczaj tam handlowano.
Bez względu na, to, czy przybyli z Beaupréau, z Mortagne, z Bressuire, z Saint-Fulgent, czy z Machecoul, chłopi, zamiast zwykłych artykułów żywności, jakie przywozili na jarmark, przynieśli tylko swoje sękate kije, ozdobione skórą; a sądząc ze sposobu, w jaki ściskali je w dłoniach, mało prawdopodobne było, żeby nimi właśnie mieli handlować. Na placu i dużej a jedynej ulicy w Montaigu, na których odbywał się jarmark, panował nastrój poważny, groźny niemal, ale uroczysty, bynajmniej nie przypominający zwykłego nastroju tego rodzaju zgromadzeń.
Kilku kuglarzy, kilku straganiarzy, sprzedających szkodliwe specyfiki, kilku wyrywaczy zębów napróżno bili w bębny, dmuchali w instrumenty dęte, uderzali w cymbały, popisywali się najdowcipniejszymi żartami — nic nie zdołało rozchmurzyć stroskanych twarzy tych, którzy przechodzili mimo nich, nie racząc się zatrzymać, by posłuchać ich muzyki lub ich paplaniny.
Podobnie, jak Bretańczycy, sąsiedzi ich z Północy, Wandejczycy, mówili zawsze mało; ale tego dnia byli jeszcze małomówniejsi.
Stali przeważnie oparci plecami o domy, o mury ogrodów, lub o baryery drewniane, okalające plac, nogi mieli skrzyżowane, głowy pochylone pod wielkmi kapeluszami, dłonie złożone na kijach — stali tak nieruchomi, niby posągi.
Inni znów zbierali się gromadkami, a te gromadki, niby wyczekujące, były — rzecz, dziwna — niemniej milczące od jednostek odosobnionych.
W gospodach napływ był wielki; jabłecznik, wódka i kawa spożywane były w olbrzymich ilościach; ale temperament chłopa wandejskiego jest taki silny, że wielkie ilości wchłanianych płynów nie wywierały ani na twarzach, ani na usposobieniu wpływu zbyt widocznego: cera pijących była tylko bardziej ożywiona, oczy nieco bardziej błyszczące, ale mężczyźni panowali nad sobą tem więcej, że nie ufali ani właścicielom gospod, ani mieszczanom, których mogliby w gospodach spotkać.
Istotnie, w miastach wzdłuż gościńców Wandei i Bretanii, umysły, na ogół, sprzyjają ideom postępu i wolności; ale to uczucie, które słabnie w miarę, jak posuwamy się w głąb kraju, ostatecznie ginie zupełnie.
To też wszyscy mieszkańcy wielkich środowisk ludzkich są dla chłopów, o ile nie dali sprawie rojalistycznej uderzających dowodów poświęcenia — patryotami, a patryoci są dla nich wrogami, którym przypisują wszystkie nieszczęścia, jakie nastąpiły po wielkiem powstaniu, to też żywią dla nich tę nienawiść głęboką i gorącą, jaka cechuje wojny domowe i rozterki religijne.
Przybywając na jarmark do Montaigu, środowiska ludności zajętego w danej chwili przez ruchomą kolumnę, obejmującą stu ludzi, mieszkańcy wsi weszli tedy między swoich przeciwników. Rozumieli to doskonale: dlatego też, pod postawą pokojową zachowywali powściągliwość i czujność, jaką zachowuje żołnierz pod bronią.
Jedna tylko gospoda w Montaigu należała do człowieka, na którego Wandejczycy mogli liczyć i wobec którego też nie zadawali sobie żadnego przymusu. Gospoda ta była położona w środku miasta, na samym placu jarmarku, na rogu uliczki, która wychodziła nie na inną ulicę, nie na pola, ale na rzekę Maine, opływającą miasto od południowego zachodu.
Gospoda ta nie miała szyldu.
Sucha wiecha ostrokrzewu, zatknięta pionowo w szczelinę muru, kilka jabłek widniejących za szybą, pokrytą taką warstwą kurzu, że firanki były zupełnie zbyteczne, wskazywały przechodniowi rodzaj zakładu. Goście stali zaś nie potrzebowali wskazówek.
Właściciel tej gospody nazywał się Aubin Krótka Radość.
Aubin było to jego nazwisko rodzinne; Krótka-Radość zaś było to szydercze przezwisko, które nadali mu przyjaciele.
Aubin bowiem wszelką pomyślnością w życiu radował się krótko. Wątły i słabowity z urodzenia, w ucieczce przed poborem do wojska w r. 1814 został postrzelony przez żandarmów i raniony tak ciężko, że musiano mu amputować obie nogi. Mieszczanka z Ancenis, która, go pielęgnowała, zabrawszy rannego z gościńca, gdzie leżał postrzelony, do własnego domu, ofiarowała mu swoją rękę wraz z mająteczkiem, zapewniającym skromny dobrobyt. Oczywiście Aubin propozycyę przyjął; ale, niestety, szczęście jego nie trwało długo: żona umarła w rok po ślubie, zapisawszy mu testamentem cały majątek. Wszelako prawni jej spadkobiercy wystąpili przeciw temu testamentowi i zdołali go obalić, na mocy błędu formalnego, popełnionego przez panią Aubin.
Aubin pozostał tedy równie ubogi, jak był przed ożenkiem, a raczej uboższy jeszcze o dwie nogi. Stąd to, z racyi, krótkotrwałości dobrobytu Aubin’a, mieszkańcy Montaigu nadali mu owo przezwisko.
Spadkobiercy, którzy doprowadzili do unieważnienia testamentu, należeli do partyi liberalnej — Aubin tedy, złość, jaka wzbudziła w nim przegrana procesu, przelał na całą partyę. Kalectwo nie pozwalało mu powrócić do dawnych robót w polu, nie mógł zostać dzierżawcą, jak był jego dziad i ojciec. Zmuszony tedy był, pomimo głębokiego wstrętu do życia miejskiego, schronić się do miasta i, zebrawszy resztki przejściowego dobrobytu, osiadł śród tych, których nienawidził, w Montaigu i tu założył gospodę.
Stronnictwo rojalistyczne w r. 1832-im nie miało gorętszego rzecznika od Aubin’a. Czyż służenie interesom tego stronnictwa nie było ostatecznie zemstą osobistą? Pomimo nóg drewnianych Aubin Krótka-Radosć był przeto najczynniejszym i najinteligentniejszym agentem ruchu, jaki się organizował. Niby straż, która wtargnęła do obozu nieprzyjacielskiego, zawiadamiał wodzów wandejskich o wszystkiem, co rząd przygotowywał dla swojej obrony, nietylko w kantonie Montaigu, ale i we wszystkich sąsiednich.
Żebracy wędrowni, ci goście jednodniowi, którym nikt nie przypisuje żadnego znaczenia, których nigdy nikt nie podejrzewa, byli w rękach Aubin’a znakomitymi pomocnikami; służyli mu jednocześnie za szpiegów i za pośredników w stosunkach z mieszkańcami wsi. Gospoda jego była umówionem miejscem spotkania tych, których nazywano szuanami; tam jedynie, jak wspominaliśmy, nie byli zmuszeni hamować porywów swojego rojalizmu.
W dniu jarmarku w Montaigu gospoda Aubin’a zrazu nie była taka przepełniona konsumentami, jak można było się spodziewać z racyi znacznego napływu wieśniaków. W pierwszej z dwóch izb, ciemnej i czarnej, której całe umeblowanie stanowił stół zaledwie politurowany, kilka ławek i kilka stołków, siedziało co najwyżej dziesięciu chłopów. Z czystości, powiemy nawet z wytworności ich stroju nietrudno było odgadnąć, że chłopi ci należeli do zamożnej klasy dzierżawców.
Ta pierwsza izba oddzielona była od drugiej szerokiem oszkleniem, zawieszonem firankami bawełnianemi, w wielkie kraty, czerwone i białe; izba diuga zaś służyła jednocześnie za kuchnię, jadalnię, sypialnię, gabinet Aubin’owi, nadto zaś, w wypadkach wyjątkowych, stanowiła dodatek do izby wspólnej; przyjmowano tam przyjaciół.
W umeblowaniu tej izby ujawniało się jej pięciorakie przeznaczenie. W głębi stało łóżko bardzo nizkie z baldachimem i firankami z zielonej wełny; było to, oczywiście łóżko właściciela. Po obu bokach łóżka stały dwie olbrzymie beczki, z których czerpano dla zaspokojenia potrzeb konsumentów jabłecznik i wódkę. Na prawo od wejścia znajdował się komin, szeroki i wysoki, jak kominy w chatach; na środku pokoju stał stół dębowy, otoczony podwójną ławką drewnianą; wprost komina zaś niewielka szafa kredensowa z talerzami i naczyniami cynowemi. Krzyż z zatkniętą poświęconą gałązką ostrokrzewu, kilka figurek świętych z wosku, święte obrazki, ordynarnie malowane, stanowiły całe przybranie izby.
W dniu jarmarku Aubin otworzył licznym przyjaciołom to swoję sanktuaryum. Jeśli w sali wspólnej nie siedziało więcej niż dziesięciu do dwunastu gości, w izbie drugiej można było naliczyć przeszło dwadzieścia osób. Większość tych mężczyzn siedziała dokoła stołu i piła, rozmawiając z ożywieniem, kilku z nich opróżniało wielkie worki, nagromadzone w rogu izby; wydobywali z nich okrągłe placki, liczyli je, układali w koszyki i te wręczali bądź żebrakom, bądź kobietom, które przybywały pode drzwi w rogu pokoju, obok beczek. Drzwi te wychodziły na mały dziedziniec, ten zaś prowadził na uliczkę, o której mówiliśmy.
Aubin siedział na fotelu z drzewa, pod okapem komina; obok niego zajął miejsce człowiek, odziany w kurtkę z koziej skóry, w czapce czarnej włóczkowej; w człowieku tym odnajdujemy dawnego znajomego, Jana Oullier’a; nieodłączny pies leżał u nóg jego.
Za nimi siostrzenica Aubin’a, młoda, ładna wieśniaczka, którą wziął do siebie, by mu pomagała w prowadzeniu interesu, podsycała ogień i czuwała nad kilkunastoma bronzowemi filiżankami, w których grzał się powoli na kominie jabłecznik.
Aubin rozmawiał z wielkiem ożywieniem, jakkolwiek głosem przyciszonym, z Janem Oullier’em, gdy nagle z pierwszej izby wybiegł lekki świst, naśladujący krzyk kuropatwy.
Któż to nas tu nachodzi? — zawołał Aubin, pochylając się i zaglądając przez otwór, pozostawiony w firankach. — Człowiek z Logerie... Baczność!
I wnet małe drzwi zamknęły się z cicha; kobiety i żebracy znikli. Mężczyźni, którzy liczyli placki, zamknęli i przewrócili worki, a usiadłszy na nich, w niedbałej postawie, palili fajkę. Ci zaś, którzy pili, umilkli wszyscy, a kilku zasnęło na stole, jakby pod zaklęciem.
Jan Oullier zwrócił się w stronę komina, tak, by na razie ukryć rysy swoje przed tymi, którzyby weszli.




XVII.
Człowiek z Logerie.

Courtin — jego to bowiem. Aubin określił nazwą człowieka z Logerie — Courtin istotnie wszedł do pierwszej izby gospody.
Z wyjątkiem lekkiego okrzyku — tak dobrze naśladowanego, że można go było rzeczywiście wziąć za krzyk oswojonej kuropatwy — który służył za ostrzeżenie w chwili, gdy przybył, zjawienie się Courtin’a na pozór nie wywarło żadnego wrażenia w izbie wspólnej; pijący rozmawiali w dalszym ciągu, tylko rozmowa ich poważna, stała się od wejścia Courtin’a bardzo wesoła i bardzo hałaśliwa.
Dzierżawca rozejrzał się dokoła, a nie znalazłszy widocznie w izbie twarzy, której szukał, otworzył oszklenie i ukazał swoję lisie oblicze w progu drugiej izby. I tutaj również nikt na pozór nie zwracał na niego uwagi. Tylko Maryeta, siostrzenica Aubin’a, przerwała pilne czuwanie nad filiżankami z jabłecznikiem, wyprostowała się i spytała Courtin’a, jak zapytałaby każdego stałego gościa swego wuja:
— A co to panu podać, panie Courtin?
— Kawy — odparł Courtin, przypatrując się bacznie kolejno postaciom na ławkach i we wszystkich kątach izby.
— Dobrze... Idźcie usiąść na wasze miejsce — odparła Maryeta — przyniosę wam zaraz.
— O! nie warto — odrzekł Courtin dobrodusznie — napełnij mi filiżankę zaraz; wypiję przy kominie z przyjaciółmi.
Nikt nie obraził się za to określenie, ale też nikt nie wstał, żeby ofiarować miejsce Oourtin'owi. Musiał tedy postąpić krok naprzód.
— Jakże się miewacie, Aubin? — zapytał.
— Jak widzicie — odparł tamten, nie zwracając nawet głowy w stronę mówiącego.
Łatwo było Oourtin’owi spostrzedz, że towarzystwo nie przyjęło go z nadmierną życzliwością; wszelako taka drobnostka nie zbijała go z tropu.
— Maryetko — rzekł — daj-no mi tu jaki stołek, żebym mógł zasiąść obok twego wuja.
— Niema stołka — odparła dziewczyna — macie przecież, Bogu dzięki, dosyć dobre oczy, więc widzicie sami, że niema.
— No to twój wuj da mi swój stołek — odrzekł Courtin ze śmiałą poufałością, jakkolwiek w głębi duszy przyznawał, że postawa gospodarza i jego gości nie jest dlań zachęcająca.
— Jeśli koniecznie trzeba — mruknął Aubin — to ci go dadzą; jest się przecież panem domu a nie chcę, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć, że pod „Gałęzią ostrokrzewu“ odmówiono stołka, temu, kto chciał usiąść.
— A więc dajżie mi ten twój stołek, wymowny gaduło, widzę bowiem tego, którego szukam.
— Kogóż to szukasz? — spytał Aubin, który wstał, i któremu wnet ofiarowano dwadzieścia stołków.
— Szukam Jana Oullier’a — odparł Courtin — i widzi mi się, że oto i on.
Na dźwięk swego nazwiska, Jan Oullier stał z kolei i zapytał Courtin’a groźnym niemal tonem:
— Czegóż to chcecie ode mnie?
— No, no, nie pożerajcie mnie zaraz! — odparł wójt z Logerie. — To, co mam wam powiedzieć, interesuje bardziej was, niż mnie.
— Courtin — rzekł Jan Oullier tonem poważnym — pomimo tego, co powiedzieliście przed chwilą, nie jesteśmy przyjaciółmi, a nawet wprost przeciwnie! wiecie o tem aż nadto dobrze, nie przyszliście zatem do nas z dobrymi zamiarami.
— Otóż, mylicie się najzupełniej.
— Od czasu, jak się znamy — ciągnął dalej Oullier, nie zwracając uwagi na znaki, jakie mu dawał Aubin, chcąc go nakłonić do ostrożności — należycie do błękitnych. Połączyliście się z próżniakami z miast; prześladowaliście ludzi z miasteczek i ze wsi, tych, którzy dochowali wiary Bogu i królowi. Cóż może dzisiaj istnieć wspólnego między wami a mną, który postępowałem wprost przeciwnie?
— Nie — odparł Courtin — nie, Oullier, nie szedłem waszą drogą, to prawda; ale, jakkolwiek z innego jestem stronnictwa, mówię zawsze, że między sąsiadami powinna panować zgoda; dlaczego jeden ma zaraz chcieć śmierci drugiego. Szukałem was i przyszedłem, żeby wam oddać przysługę, przysięgam.
— Nie chcę waszych przysług — odparł Jan Oullier.
— A to dlaczego? — spytał dzierżawca.
— Bo jestem pewien, że pod każdą waszą przysługą ukrywiałaby się zdrada.
— A więc nie chcecie mnie wysłuchać?
— Nie chcę — odparł szorstko gajowy.
— I źle robisz — wtrącił półgłosem oberżysta, któremu szczera i lojalna szorstkość towarzysza wydała, się złym manewrem.
— A więc w takim razie — odezwał się Courtin, mówiąc wolno i dobitnie — jeśli mieszkańcom zamku Souday zdarzy się nieszczęście, oskarżajcie o nie tylko siebie, Janie Oullier.
W sposobie, jakim Courtin wymówił wyraz mieszkańcom, była widoczna intencya; do liczby mieszkańców zaliczał niewątpliwie gości. Jan Oullier nie mógł się co do tej inteńcyi pomylić i, pomimo swej zwykłej siły ducha, pobladł bardzo silnie. Żałował, że się posunął tak daleko, ale teraz niebezpiecznie było się cofać. Jeśli Courtin miał jakie podejrzenia, to cofanie się potwierdziłoby je tylko.
Oullier usiłował tedy opanować wzruszenie i usiadł tyłem do Courtin’a, z najobojętniejszą miną w świecie. Uczynił to z taką swobodą, że Courtin, jakkolwiek przebiegły, złapał się na tę pozorną obojętność. Nie wyszedł zatem pośpiesznie, co powinno było, z natury rzeczy, nastąpić po jego odpowiedzi; szukał długo w woreczku skórzanym drobnej monety, którą miał zapłacić za kawę.
Aubin zrozumiał to opóźnienie i skorzystał z tej chwili, by zabrać głos.
— Mój Janie — rzekł, zwracając się z całą dobrodusznością do Oullier’a, — od dawna już jesteśmy przyjaciółmi i idziemy tą samą drogą, mam nadzieję. Otóż nie boję się powiedzieć ci wobec pana Courtin’a, że nie masz słuszności, słyszysz? Dopóki dłoń jest zamknięta, tylko waryat może powiedzieć: „Wiem, co zawiera“. Zapewnie pan Courtin — ciągnął dalej Aubin, kładąc nacisk na tytuł, jaki dawał wójtowi Logerie — nie należał do nas, ale nie był też przeciw nam; był dla siebie, to wszystko, co można mu zarzucać. Ale dzisiaj, kiedy spory umilkły; dzisiaj, kiedy niema już błękitnych ani szuanów, dzisiaj, kiedy powrócił pokój, Bogu dzięki, co ciebie obchodzi barwa jego sztandaru? I dalibóg1, jeśli pan Courtin ma, jak mówił, oznajmić ci rzeczy dobre, dlaczego tych dobrych rzeczy nie posłuchać?
Jan Oullier wzruszył ramionami ruchem niecierpliwym.
„Stary lis“ — pomyślał Courtin, nazbyt dobrze powiadomiony o tem, co się działo, żeby się pozwolić łudzić kwiatami retoryki pokojowej, w jakie Aubin uznał za stosowne przybrać swoją przemowę.
Głośno wszelako rzekł:
— Tembardziej, że polityka niema nic wspólnego z tem, o czem chciałem z nim mówić.
— A widzisz! — zawołał Aubin — nic nie stoi na drodze do twojej pogawędki z panem wójtem. No, no, zrób mu miejsce obok siebie i rozgadajcie się należycie.
To wszystko nie wpłynęło jednak na Jana Oullier’a, żeby był uprzejmiejszy dla Courtin’a — nie zwrócił się nawet w jego stronę. Tylko nie wstał, czego należało się obawiać, gdy uczuł, że dzierżawca zajął miejsce obok niego.
Courtin kazał podać wina, a Jan Oullier nie śmiał odmówić, gdy mu podał pełen kieliszek a potem, napełniwszy swój, podniósł go, by się z nim trącić.
— Janie Oullier — odezwał się Courtin, pochylając się nad kominem, tak, by słyszał go tylko ten, do którego się zwracał — macie do mnie urazę zupełnie niesłusznie, słowo honoru, ja wam to mówię.
— Udowodnijcie to, a uwierzę wam. Takie oto mam do was zaufanie.
— Nie życzę wam źle, a sobie życzę dobrze, jak powiedział przed chwilą Aubin, który mądrze mówi, zdaje mi się, że to nie zbrodnia. Zajmuję się swoimi małymi interesami, nie mieszając się bardzo do cudzych, bo mówię sobie: „Słuchaj-no, jeśli na Wielkanoc, albo na Boże Narodzenie nie będziesz miał pieniędzy przygotowanych w sakiewce na zapłacenie dzierżawy, król, czy się będzie nazywał Henryk V, czy też Ludwik-Filip, nie zatroszczy się o to, jak nie zatroszczy się jego skarb, i dostaniesz papier z jego wizerunkiem; będzie to wpradzie wielki zaszczyt dla ciebie, ale drogo za niego zapłacisz. Niechże więc Henryk V i Ludwik-Filip załatwią się ze sobą, jak zechcą, a ty myśl o sobie“. Wy rozumujecie inaczej, wiem o tem, ale to wasza rzecz; nie ganię tego i mogę was co najwyżej żałować.
— Zachowajcie waszą litość dla innych, panie Courtin — odparł Jan Oullier wyniośle — nie dbam o nią, przysięgam wiam, jak nie dbałem o wasze zwierzenia.
— Gdy mówię żałuję was, chcę mówić zarówno o waszym panu jak i o was. Pan margrabia jest człowiekiem, którego szanuję; pozwolił się zniszczyć w wielkiej wojnie... No, i co na tem zyskał?
— Courtin, powiedzieliście, że nie będziecie mówili o polityce; no, i jakoś już nie dotrzymujecie słowa.
— Tak, powiedziałem, to prawda; ale nie moja to wina, jeśli w tym szatańskim kraju polityka jest tak piekielnie splątana z naszemi sprawami, że jedna bez drugich ani rusz, nie idzie! Mówiłem wam tedy, mój poczciwy Oullier, że pan margrabia jest człowiekiem, którego szanuję, i że mi sprawia przykrość, wielką przykrość, iż zgniotła go gromada dorobkiewiczów, jego, który był pierwszy na całą prowincyę.
— A jeśli on jest zadowolony ze swego losu — odparł Jan Oullier. — Nie słyszeliście, żeby się użalał i nie żądał od was pożyczki?
— Co byście też powiedzieli o człowieku, który zaproponowałby wam przywrócenie zamkowi Souday całego majątku, całego bogactwa, jakie utracił? Czy uważalibyście tego człowieka za waszego wroga i czy wam się nie zdaje, że pan margrabia byłby mu winien niemałą wdzięczność? — ciągnął dalej Courtin, nie bacząc na szorstkość Oullier’a. — No, odpowiadajcie szczerze, tak, jak się do was mówi.
— Oczywiście, gdyby chciał to wszystko zrobić sposobami uczciwymi, ten człowiek, o którym mówicie... ale wątpię.
— Sposobami uczciwymi! Czyżby ktokolwiek śmiał proponować wam inne, Janie Oullier? Otóż, widzicie, szczery jestem, jak złoto, i nie chodzę krętemi drogami: ja mogę tak zrobić, ja, który do was mówię, żeby tysiące i setki stały się w zamku Souday powszedniejsze, niż są dzisiaj dukaty pięcioliwrowe; tylko...
— Tylko, co? Dalej! Aha, w tem sęk, nieprawda?
— Tylko, ja-bym także musiał mieć z tego jakąś korzyść.
— Jeśli interes jest dobry, będzie to tylko sprawiedliwe i nie wyszlibyście z pustemi rękoma.
— Nieprawda? a co! zwłaszcza, że to, czego żądam za puszczenie w ruch interesu, to tak niewiele.
— Ależ nareszcie czego żądacie? — odparł Jan Oullier, ciekaw już bardzo myśli Courtin’a.
— Mój Boże! prostat rzecz, jak obręcz! Chciałbym przedewszystkiem ułożyć się w ten sposób, żebym już nie potrzebował odnawiać kontraktu i odnawiać dzierżawy folwarku na którym mam prawo siedzieć jeszcze przez lat dwanaście.
— To znaczy, że podarowaliby wam ten folwark?
— Gdyby pan margrabia zechciał, nie odrzuciłbym takiego podarunku, rozumiecie; nie, takim wrogiem samego siebie nie jestem.
— Ale jakżeby to było? Przecież wasz folwark należy do syna Michel, czy też do jego matki; nie słyszałem, żeby chcieli go sprzedać. Jakże więc możnaby wam dać coś, oo do nas nie należy?
— Zapewne! — odparł Courtin — ale, gdybym przeprowadził interes, który zamierzam wam zaproponować, w takim razie może ten folwark stałby się waszą własnością, albo tak, jakby, a wtedy sprawa byłaby łatwa. Cóż na to powiecie?
— Powiem, że was nie rozumiem.
— Figlarz!... Bo to widzicie, nasz młody pan, to partya nielada! Czy wiecie, że oprócz Logerie posiada jeszcze Coudraie, młyny Ferronnerie, lasy w Gervaise, a to wszystko daje rocznie, bez względu na to, czy rok zły czy dobry, z osiem tysięcy pistolów[2]. Czy wiecie, że stara baronowa ma dla syna tyle samo, po swojej śmierci, oczywiście?
— Co Michel syn ma wspólnego z margrabią Souday — rzekł Oullier — i w jaki sposób majątek waszego pana może interesować mojego?
— No, no, słuchajcie, Janie Oullier, grajmy w otwarte karty. Do licha! przecież chyba spostrzegliście się, że nasz pan jest rozkochany w jednej z waszych panien, i to jak jeszcze! W której, nie wiem; ale niech pan margrabia powie jedno słowo, niech mi da słówko na piśmie w sprawie folwarku... a gdy raz będzie za mężem młoda panna... O, bo obie mają rozumek nielada!... Urobi sobie męża według swego upodobania i otrzyma od niego wszystko, co zechce; nie odmówi jej napewno kilku marnych piędzi ziemi, zwłaszcza, gdy chodzić będzie o darowanie ich człowiekowi, któremu tak dużo będzie zawdzięczała. W ten sposób więc służę i swojemu interesowi i waszemu. Jedną tylko mamy przeszkodę, widzicie, matkę; otóż ja się podejmuję tę przeszkodę usunąć — dodał Courtin, pochylając się nad Oullier’em.
Ten nie odpowiedział, tylko utkwił baczny wzrok w twarzy swego interlokutora.
— Tak — ciągnął dalej wójt Logerie — jeśli będziemy tego pragnęli wszyscy, pani baronowa nam nie odmówi. Widzicie, Janie Oullier — dodał Courtin, uderzając przyjaźnie w kolano swego słuchacza — znam ja dobrze sprawy pana Michel’a.
— W takim razie, do czego my jesteśmy wam potrzebni? co wam przeszkadza żądać od baronowej, i to zaraz, tego, czego tak pożądacie?
— Przeszkadza mi to, że potrzebowałbym do opowiadań dziecka, co, pilnując swoich owiec, słyszało, jak dobijano targu, módz dołączyć poświadczenie tego, który w lesie Chabotiére widział zapłatę krwi. A ty wiesz dobrze, Oullier, kto może poświadczyć, co? Z chwilą, gdy zabierzemy się wspólnie do roboty, baronowa stanie się w rękach naszych miękka, jak wosk. Jest skąpa, ale bardziej jeszcze dumna: obawa hańby publicznej, plotek w okolicy sprawi, że baronowa przystanie na wszystko. Uzna, że ostatecznie panna de Souday, jakkolwiek uboga i córka nieślubna, godna jest syna barona Michel, którego dziad był chłopem, jak my, a ojciec... dosyć!... Wasza panna będzie bogata; nasz młodzieniec będzie szczęśliwy; a ja będę bardzo zadowolony; Cóż temu wszystkiemu można zarzucić? Nie licząc, że będziemy przyjaciółmi, a pominąwszy już próżność, pragnąc waszej przyjaźni, mniemam, że i moja ma swoją wartość.
— Wasza przyjaźń?... — rzekł Jan Oullier, który z trudnością hamował oburzenie, jakie w nim wzbudziła szczególna propozycya Courtin’a.
— Tak, moja przyjaźń — odparł ów. — Kiwaj sobie głową, ale tak jest jednakże. Powiedziałem ci, że nikt nie wie tego o życiu nieboszczyka, pana Michel, co ja; byłbym mógł dodać, że wiem więcej niż ktokolwiek o jego śmierci. Byłem jednym z naganiaczy na linii, na której został zabity, i miałem miejsce akurat naprzeciwko jego stanowiska... Byłem bardzo młody i już miałem zwyczaj... niech mi go Bóg zachowa!... gadać tylko wtedy, gdy mój interes tego wymagał. Teraz, czy za nic uważasz przysługi, jakich twoja partya mogłaby spodziewać się ode mnie, gdyby mój interes skierował mnie w waszą stronę?
— Słuchaj, Courtin — odparł Jan Oullier, marszcząc brwi — nie mam żadnego wpływu na postanowienia pana margrabiego Souday; ale, gdybym miał, choćby najmniejszy, ten folwark nie stałby się nigdy własnością rodziny, a gdyby się stał, nie stanowiłby nigdy zapłaty za zdradę!
— To wszystko są szumne frazesy — rzekł Courtin.
— Nie; jakkolwiek ubogie są panny de Souday, nie chciałbym nigdy, dla żadnej z nich młodzieńca, o którym mówicie; jakkolwiek bogaty jest ten młodzieniec i choćby nawet nosił inne nazwisko, panna de Souday nie powinnaby nigdy okupywać małżeństwa postępkiem niegodnym.
— Ty nazywasz to postępkiem niegodnym? Ja zaś widzę w tem jedynie dobry interes.
— Dla was może; ale dla tych, których jestem sługą, okupienie małżeństwa z panem Michel’em umową z wami byłoby więcej niż postępkiem niegodnym, byłoby nikczemnością.
— Janie Oullier, strzeż się! Przyszedłem do ciebie w dobrych zamiarach; postaraj się, żeby mi nie przyszły na myśl złe, gdy stąd wyjdę.
— Nie dbam o wasze groźby, jak nie dbam o wasze przysługi; zapamiętajcie to sobie, a jeśli trzeba koniecznie wam to powtórzyć, to się wam powtórzy!
— Jeszcze raz, Janie Oullier, posłuchaj mnie. Przyznałem ci się do tego, że chcę być bogaty; wbiłem sobie to w głowę, jak ty wbiłeś sobie w głowę, że musisz być wierny, jak pies, ludziom, którzy nie dbają o ciebie nawet tyle, co ty dbasz o swego psa; myślałem, ie mógłbym być użyteczny twojemu panu i miałem nadzieję, że nie pozostawi przysługi podobnej bez nagrody. To niemożliwe, mówisz? A więc nie mówmy o tem więcej. Ale, gdyby szlachta, której służysz, chciała się okazać wdzięczna, według mojej myśli, chętniej oddałbym przysługę im, niż innym.
— Dlatego, że spodziewacie się, iż szlachta zapłaci wam drożej, niż inni, nieprawda?
— Niewątpliwie, ja się z tobą w dumnego nie bawię; powiedziałeś słusznie; i, jak sam rzekłeś przed chwilą, jeśli trzeba ci to powtórzyć, to ci się powtórzy.
— Nie służę za pośrednika w takich targach. Zresztą nagroda, jaką mógłbym wam zaproponować, gdyby miała być odpowiednia do tego, czego oni mogą spodziewać się od was, byłaby taka niewielka, że nie warto o tem mówić.
— No! no! kto wie? Nie przypuszczałeś wcale, że znani sprawę w Chabotiére! Może zadziwiłbym cię niepomału, gdybym ci powiedział wszystko, co wiem.
Jan Oullier bał się okazać przestrach.
— Słuchajcie — rzekł do Courtin’a — dosyć tego. Jeśli chcecie się sprzedać, zwróćcie się z tem do innych. Takie targi przejmowałyby mnie wstrętem nawet wtedy, gdybym miał możność je przeprowadzać. Nie obchodzą mnie, Bogu dzięki!
— Czy to wasze ostatnie słowo, Janie Oullier?
— Pierwsze i ostatnie. Idźcie waszą drogą, gospodarzu Pourtin, i pozostawcie mnie na mojej.
— A no, tem gorzej — rzekł Courtin, wstając bo, na honor, byłbym rad iść razem z wami.
To rzekłszy, Courtin skinął głową Janowi Oullier i wyszedł.
Zaledwie przeszedł przez próg, Aubin przydreptał na swoich drewnianych nogach do Jana Oullier’a.
— Zrobiłeś głupstwo — rzekł po cichu.
— A cóż trzeba było zrobić?
— Zaprowadzić go do Ludwika Renaud’a, albo do Gaspiard’a; byliby go kupili.
— Kogo? tego nędznego zdrajcę?
— Mój Janie, w r. 1815, gdy byłem wójtem, pojechałem do Nantes, tam widziałem człowieka, który się nazywiał *** i był wówczas albo niegdyś ministrem i słyszałem jak powiedział dwie rzeczy, a ja je sobie zapamiętałem pierwsza to, że zdrajcy tworzą i niszczą cesarstwa, druga, że zdrada jest jedyną rzeczą na tym świecie, której się nie mierzy miarą tego, kto ją popełnia.
— Cóż mi radzisz teraz?
— Iść za nim i nad nim czuwać.
Jan Oullier zastanowił się.
Poczem po chwili wstał i rzekł:
— Zdaje mi się, dalibóg, że może masz słuszność.
I wyszedł zafrasowany.




VIII.
Jarmark w Montaigu.

Wzburzenie umysłów’ na zachodzie Francyi nie zaskoczyło rządu znienacka. Powstanie, które obejmowało taką obszerną przestrzeń, spisek, który uknuło tylu ludzi, nie mógł pozostać długo tajemnicą.
Daleko wcześniej, niż księżna de Berry ukazała się na wybrzeżach Prowancyi, wiedziano w Paryżu o ruchu, jaki się przygotowywał; zarządzono szybkie i energiczne środki represyjne; z chwilą, w której ujawniło się, że księżna się skierowała ku prowincyom zachodnim, chodziło już tylko o wykonanie tych środków, o powierzenie ich kierownictwa ludziom pewnym i zręcznym.
Departamenty, w których obawiano się buntu, podzielone zostały na tyle okręgów wojskowych, ile obejmowały podprefektur. Każdy z tych okręgów miał za dowódcę szefa batalionu i był środowiskiem kilku załóg podrzędnych, któremi dowodzili kapitanowie; dokoła tych zaś oddziały, mniej liczne jeszcze, pod wodzą poruczników lub podporuczników, służyły za straże przednie i wkraczały w głąb wiosek tak daleko, jak pozwalała łatwość komunikacyi.
Montaigu, położone w okręgu Clisson, miało swoją załogę, która składała się z kompanii 32-go pułku liniowego. W dniu, w którym zdarzyły się zajścia przez nas opowiedziane, załoga ta została wzmocniona dwiema brygadami żandarmeryi, przybyłemi z Nantes, oraz oddziałem dwudziestu strzelców konnych.
Strzelcy konni służyli za eskortę generałowi z załogi w Nantes, który odbywał inspekcyę. Był to generał Dermonocurt. Ukończywszy inspekcyę załogi w Montaigu, Dermonocurt, stary żołnierz równie inteligentny, jak energiczny, pomyślał, że nie byłoby od rzeczy odbyć też inspekcyę śród tych, których nazywał swoimi starymi przyjaciółmi. Wandejczykami, a których ujrzał w szeregach takich stłoczonych na placu i na ulicach Montaigu. Zdjął tedy mundur, przywdział ubranie cywilne i zeszedł w tłum, w towarzystwie członka administracyi cywilnej, która przebywała w Montaigu jednocześnie z nim.
Jakkolwiek posępna, postawa ludności pozostała spokojna.
Tłum rozstępował się wszędzie, gdzie przechodzili dwaj panowie, a jakkolwiek chód wojskowy generała, jego gęsty wąs czarny, pomimo lat sześćdziesięciu pięciu, blizny na twarzy a również wyniosła postawa jego towarzysza zwracały przenikliwą uwagę ludu i sprawiały, że ich przebranie było niemal zbyteczne, niemniej ani jedna wroga manifestacya nie zakłóciła ich przechadzki.
— Jak widzę — rzekł generał — moi starzy przyjaciele, Wandejczycy, niebardao się zmienili; odnajduję ich takimi, jakimi ich pozostawiłem przed laty blizko trzydziestu ośmiu, są równie skryci i małomówni.
— Ta ich obojętność wydaje mi się dobrą wróżbą — odparł urzędnik administracyjny z powagą. — Podczas dwóch miesięcy, które spędziłem w Paryżu, a w ciągu których każdy dzień miał swoje powstanie, nabyłem pewnego doświadczenia w tych sprawach i sądzę, że mogę zapewnić, iż to nie jest postawa ludu, przygotowującego się do buntu. Spojrzyj, kochany generale, nie stoją prawie wcale gromadami, niema ani jednego mówcy na wolnem powietrzu, żadnego ożywienia, żadnej wrzawy, spokój zupełny! Ci ludzie myślą jedynie o swoim drobnym handlu, ręczę.
— Ma pan słuszność i podzielam najzupełniej pańskie zdanie: ci poczciwcy myślą jedynie o swoim drobnym handlu; ale ten handel to najlepszy sposób sprzedawania kul ołowianych i ostrzy do szabli, które są ukryte w głębi sklepów, a któremi radziby nas poczęstować jak najspieszniej.
— Tak pan przypuszcza?
— Ja nie przypuszczam, ja jestem pewien. Mógłbym nawet śmiało twierdzić, że niema tu prawie ani jednego między tymi drabami w siermięgach, w spodniach płóciennych i w chodakach, który nie miałby swego stanowiska, swojej rangi, swego numeru w batalionach, jakie tworzą panowie szlachta.
— Co! i żebracy także?
— Tak, zwłaszcza żebracy. Charakterystyczną cechą tej wojny, kochany panie, jest to, że mamy do czynienia z wrogiem, który jest wszędzie i nigdzie; szuka go pan i spostrzegła pan tylko chłopa, jak ci wszyscy tutaj, który się kłania, żebraka, który wyciąga rękę, kramarza wędrownego, który ofiaruje swój towar, muzykanta, który rozdziera uszy swoją trąbą, szarlatana, który zachwala swoje specyfiki, pastuszka, który się uśmiecha, kobietę, która karmi dziecko w progu chaty, krzak zupełnie uczciwy i nieszkodliwy, który się pochyla na drodze; przechodzi pan tedy bez najmniejszego podejrzenia. Otóż chłop, pastuszek, żebrak, muzykant, szarlatan, kobieta, kramarz, to przeciwnicy co do jednego. Jedni czołgają się w zaroślach i będą się snuli za panem, jak cień, spełniając obowiązki niezmordowanych szpiegów i za lada najmniejszym podejrzanym ruchem uprzedzą tych, których pan ściga, o wiele wcześniej, niż pan zdoła do nich dotrzeć; inni wydobędą z rowu, z pod krzaku cierni, na zagonie z pod zielska ugoru, długą zardzewiałą fuzyę i, jeśli uznają, że się to opłaci, snuć się będą za panem, jak pierwsi, dopóki nie znajdą odpowiedniej sposobności do wycelowania napewno. Prochu swego nie marnują, są nawet pod tym względem bardzo skąpi. Krzak pośle panu strzał, a jeśli poszczęści się panu i krzak chybi a pan zajrzy w głąb, znajdzie pan krzak jedynie, to jest gałęzie, ciernie i liście. Tacy to są nieszkodliwi ludzie w tym kraju, kochany panie.
— Czy to nie przesada, panie generale? — spytał dygnitarz cywilny z powątpiewaniem.
— Do kroćset! możemy się przekonać, panie podprefekcie. Oto jesteśmy śród tłumu zupełnie spokojnego; mamy dokoła siebie tylko przyjaciół, Francuzów, współrodaków; ale, niech pan tylko spróbuje zaaresztować jednego z tych mężczyzn!
— I cóżby się stało, gdybym go zaaresztował?
— Stałoby się, że ktokolwiek z nich, może ten młody chłopak w białej kurtce, może ten żebrak, który tak smacznie zajada w progu tych drzwi, a który, jakby się okazało, jest Srebrną-Nogą lub Żelaznem-Ramieniem, albo innym przywódcą bandy, wystałby i dał znak; że na ten znak tysiąc dwieście lub tysiąc pięćset kijów tych ludzi, którzy przechadzają się spokojnie, spadłoby na naszą głowę i że, zanim moja eskorta mogłaby przybyć nam na pomoc, bylibyśmy zmiażdżeni, jak dwa kłosy zboża po gradzie. Zdaje się, że pan nie jest jeszcze przekonany? Widzę, że pan stanowczo chce się przekonać dowodnie.
— Owszem, owszem, wierzę, panie generale! — zawołał żywo podprefekt. — Do dyabła! teraz, kiedy mnie pan objaśnił, jakie są ich zamiary, wszystkie te twarze wydają mi się ponure; doprawdy, to twarze prawdziwych łotrów.
— No, no! to uczciwi ludzie, ludzie bardzo uczciwi; tylko trzeba umieć ich pozyskać, a na nieszczęście, nie jest to dane wszystkim, których do nich posyłają — odparł generał z szyderczym uśmiechem. — Chce pan mieć próbkę ich rozmowy? Jesteś pan, był pan, albo pan być musiał adwokatem; założę się, że nie spotkał pan nigdy śród swoich kolegów człowieka, który mówiłby równie zręcznie, nic nie mówiąc, jak ci ludzie. Słuchajcie-no, gospodarzu — ciągnął dalej generał, zwracając się do chłopa, mogącego mieć lat trzydzieści pięć do czterdziestu, który kręcił się dokoła nich, oglądając ciekawie placek, jaki trzymał w ręku. — Słuchajcie-no, gospodarzu, wskażcie mi, gdzie to sprzedają takie piękne placki, jak ten, który trzymacie w ręku? na sam widok ślina do ust idzie.
— Tych placków nie sprzedają, proszę pana, tylko je rozdają.
— Do licha! to i ja chcę taki placek.
— To ciekawe — rzekł chłop — to bardzo ciekawie jednak, że takie doskonałe placki z białej mąki rozdają, kiedy możnaby je tak dobrze sprzedać!
— Tak, to szczególne; ale niemniej szczególne jest to, że pierwszy człowiek, z którym się stykamy, może nietylko odpowiedzieć na nasze pytania, ale jeszcze uprzedza te, jakie moglibyśmy mu zadać. Pokażcie mi tedy wasz placek, mój poczciwy człowieku.
Generał obejrzał dokładnie przedmiot, który mu podał chłop. Był to prosty placek z mąki i mleka, na którym przed upieczeniem wyżłobiono nożem krzyż i cztery kreski równoległe...
— Do dyabła! tem przyjemniej otrzymać podarunek podobny, że łączy pożyteczne z przyjemnem. Ten rysuneczek tutaj, to pewnie rebus. Powiedzcie też, mój człowiecze, kto wam dał ten placek?
— Mnie go nie dano, mnie tu nie ufają.
— A! jesteście patryotą?
— Jestem wójtem swojej gminy, trzymam z rządem. Widziałem, jak jakaś kobieta dawała takie placki ludziom z Machecoul’u, chociaż oni wcale o to nie prosili i nie dawali jej nic wzamian. Poprosiłem ją tedy, żeby mi sprzedała, nie śmiała odmówić. Wziąłem dwa, jeden zjadłem wobec niej, a drugi, ten oto, wsunąłem do kieszeni.
— A czy nie zechcielibyście mi go odstąpić, gospodarzu? Zbieram rebusy, a ten mnie interesuje.
— Mogę go panu dać albo sprzedać, jak pan zechce.
— Aha! — rzekł Dermoncourt, przyglądając się chłopu z większą uwagą, niż dotychczas — zdaje mi się, że cię rozumiem. Mógłbyś zatem objaśnić te hieroglify?
— Kto wie, a z pewnością mogę panu dostarczyć innych wiadomości, które nie są do pogardzenia.
— Ale chcesz zapłaty?
— Naturalnie — odparł bezczelnie chłop.
— To ty w taki sposób służysz rządowi, który cię mianował wójtem?
— Do licha! rząd nie ułożył dachu z gontów nad moim domem, nie zmienił murów z gliny lepionych na mury kamienne; dom mój pokryty jest słomą, zbudowany z drzewa i z ziemi: ogień łatwo się tego chwyta, a pali się to prędko i zostaje tylko stos popiołu. Kto dużo ryzykuje, ten powinien dużo zarabiać; bo to wszystko, słyszy pan, może się spalić w ciągu jednej nocy.
— Masz słuszność. Panie administratorze, to już wkracza w pańskie obowiązki. Dzięki Bogu, jestem tylko żołnierzem i towar musi być już zapłacony, gdy mi go dostarczają. Niechże pan zapłaci i dostarczy mi go.
— Proszę się śpieszyć — rzekł dzierżawca — bo ze wszystkich stron obserwują nas.
Istotnie, chłopi zbliżyli się stopniowo do grona, utworzonego z dwóch panów i ich ziomka. Bez żadnego innego, widocznego pozoru prócz ciekawości, jaką zawsze budzą cudzoziemcy, utworzyli w końcu koło dosyć ścisłe dokoła tych trzech mężczyzn.
Generał, spostrzegłszy to, rzekł głośno, zwracając się do podprefekta:
— Nie radzę panu bynajmniej ufać słowu tego człowieka; sprzedaje panu dwieście worków owsa po dziewiętnaście franków worek; kwestya, czy panu dostarczy. Niech mu pan da zadatek, a on niech podpisze zobowiązanie.
— Ale nie mam ani papieru, ani ołówka — odparł podprefekt, który zrozumiał zamiar generała.
— To idźcie do hotelu, do kroćset... A może — ciągnął dalej generał są tu inni, którzy mają owies do sprzedania? Potrzebujemy owsa dla koni.
Jakiś, chłop odpowiedział potwierdzająco, a gdy generał rozprawiał z nim o cenie, podprefekt i człowiek z plackiem mogli się oddalić, nie zwracając uwagi.
Tym człowiekiem, jak nasi czytelnicy domyślili się już niezawodnie, był Courtin. Postarajmy się opowiedzieć, czego też dokonał od rana.
Po rozmowie, jaką miał ze swym młodym panem, Courtin zastanawiaj się długo. Wydało mu się, że prosta denuncyacya nie będzie najkorzystniejsza dla jego interesów. Mogłoby się zdarzyć, że rząd pozostawiłby bez wynagrodzenia tę przysługę jednego ze swoich niższych urzędników. Pozostałby tedy czyn niebezpieczny bez korzyści; albowiem Courtin ściągnąłby na siebie w takim razie nienawiść rojalistów, takich licznych w całym kantonie. Wówczas to powziął ów plan, w który wtajemniczył Jana Oullier’a.
Miał nadzieję, że, popierając sprawy miłosne młodego barona i odnosząc stąd zysk rozumny, zdobędzie życzliwość margrabiego Souday’a, który powinien był, jego zdaniem, bardzo pragnąć tego małżeństwa; zaś na podstawie tej życzliwości mógłby sobie kazać drogo zapłacić za milczenie, które uchroniłoby głowę, taką cenną, jeśli się nie mylił, dla rojalistów.
Widzieliśmy, w jaki sposób Jan Oullier przyjął dobre chęci Courtin’a. Wobec tego Courtin, nie mogąc ubić interesu, który mu się wydawał doskonały, postanowił zadowolić się interesem miernym i zwrócił się w stronę rządu.




XIX.
Bunt.

W pół godziny po naradzie podprefekta i Courtin’a, żandarm przeciskał się śród tłumu, szukając generała, którego znalazł rozmawiającego bardzo poufale ze starym żebrakiem, okrytym łachmanami; żandarm powiedział kilka słów do ucha generałowi, który powrócił spiesznie do hotelu pod Białym Koniem.
Podprefekt czekał na niego we drzwiach.
— I cóż? — spytał generał, widząc zadowolone oblicze urzędnika publicznego.
— Generale, wielka i dobra nowina! — odparł ów.
— No, no, słucham.
— Ten człowiek, z którym miałem do czynienia, jest naprawdę bardzo mądry.
— A to mi nowina! oni są wszyscy bardzo mądrzy! najgłupszy między nimi dorównałby panu de Talleyrandowi. Cóż ten bardzo mądry człowiek panu powiedział?
— Widział, jak onegdaj wieczorem przybył do zamku Souday hrabia Bonneville, przebrany za chłopa, a wraz z nim inny mały wieśniak, który wyglądał jak kobieta.
— No i cóż?
— No i, generale, niema już żadnych wątpliwości...
— Niech pan kończy, panie podprefekcie! przecież pan widzi moją niecierpliwość — rzekł generał tonem zupełnie spokojnym.
— Chcę powiedzieć, że, mojem zdaniem, niema żadnej wątpliwości, iż ta kobieta jest tą, której przybycie nam zapowiedziano, to jest księżną.
— Może niema wątpliwości dla pana; ale dla mnie jest.
— A to dlaczego, generale?
— Bo i ja również otrzymałem zwierzenia.
— Dobrowolne czy mimowolne?
— Czy to można kiedy co wiedzieć z tymi ludźmi!
— Ba!
— Ależ, ostatecznie, co panu powiedziano?
— Nic mi nie powiedziano.
— A więc?
— A więc, gdy pan odszedł, prowadziłem dalej targ o owies.
— Tak; a potem?
— A potem, chłopi, do którego się zwróciłem, żądał ode mnie zadatku; zupełnie słusznie. Ja ze swojej strony zażądałem kwitu; jeszcze słuszniej. Chciał pójść napisać ten kwit do jakiegokolwiek kupca. „Po co?“ — rzekłem — „oto ołówek, macie pewnie przy sobie kawałek papieru; mój kapelusz posłuży wam za stół“. Przedarł list jakiś i dał mi pokwitowanie. Oto jest. Niech pan czyta.
Podprefekt wziął papier i przeczytał:
„Otrzymałem od pana Jana Ludwika Bobier’a pięćdziesiąt franków, tytułem zaliczki na trzydzieści worków owsa, które obowiązuję się dostarczyć d. 28-go b. m.
„D. 14 maja 1832 r.

„Fr. TERRIEN“.

— I cóż? — zauważył podprefekt — ja nie widzę tu informacyi.
— Odwróć pan papier, z łaski swojej.
— A! A! — zawołał podprefekt.
Papier, który trzymał w ręku, był połową przedartego przez środek listu. Na stronie odwrotnej podprefekt wyczytał co następuje:
..........argrabio
..........muję w tej chwili wiadomość
..........ta, na którą czekamy
..........w Beaufays 26-go wieczorem
..........oficerowie Pańskiej dywizyi
..........przedstawieni księżnej.
..........w pogotowiu.
..........szacunku
..........O U X.
— Do dyabła! — rzekł podprefekt — —to poprostu zawiadomienie o powstaniu; łatwo bowiem bardzo domyślić się tego, czego tu brak.
— Niesłychanie łatwo — rzekł generał.
Poczem, głosem przyciszonym, dodał:
— Może nawet za łatwo.
— I cóż mi pan opowiadał o przebiegłości tych ludzi? — spytał podprefekt. — Ależ przeciwnie, ich naiwność wprawia mnie w zdumienie.
— Niech pan poczeka! — rzekł Dermonocurt; — to nie wszystko.
— A!
— Pożegnawszy się z moim handlarzem owsa, zaczepiłem żebraka, nawpół idyotę. Mówiłem mu o Panu Bogu, o jego świętych, o Matce Boskiej, o gryce, o zbiorze jabłek... zwracam pańską uwagę, że jabłonie kwitną dopiero... i nakoniec zapytałem go, czy zechce nam służyć za przewodnika, i zaprowadzić nas do Loroux, gdzie, jak pan sobie przypomina, mieliśmy zrobić wycieczkę. „Nie mogę“ — -odpowiedział mój idyota z przebiegłą miną. „A to dlaczego?“ — spytałem, udając głupiego. „Bo mi kazano“ — odparł — „zaprowadzić piękną panią i dwóch takich panów, jak pan, z Puy-Laurens do Floceliére.“
— Do dyabła! sprawa zaczyna się wikłać.
— Przeciwnie, wyjaśnia się.
— Jakto?
— Zwierzenia, które przychodzą bez wezwania w tym kraju, gdzie tak trudno je otrzymać, gdy ich się szuka, wydają mi się sidłami takiemi widocznemi, że trudno, by taki stary lis, jak ja, dał się w nie złapać. Księżna Berry, o ile to jest istotnie księżna Berry, nie może być jednocześnie w Souday, w Beaufays i w Puy-Laurens. Jak pan sądzi, kochany panie podprefekcie?
— Hm — odparł, drapiąc się za ucho — zdaje mi się, że mogła być lub będzie mogła być kolejno w tych trzech miejscowościach i, dalibóg, nie tracąc czasu na latanie do schronienia, gdzie była, lub do tego, w któremi będzie, poszedłbym prosto do Floceiére, to jest do miejsca, gdzie, jak pański idyota powiedział, jest dzisiaj.
— Nie masz węchu, kochany podprefekcie — rzekł generał. — Jedyną wiadomość dokładną mam od tego durnia, który nam dał placek i którego pan przyprowadził tutaj...
— A tamci...
— Założyłbym się o moje epolety generalskie przeciw epoletom podporucznika, że tamci byli nasłani na nas przez jakiego chytrego chama, który widział, że rozmawialiśmy z panem wójtem i który miał w tem interes, żeby nas wywieść w pole. Do roboty zatem, na polowanie, kochany podprefekcie, i zajmijmy się zamkiem Souday, inaczej zastaniemy gniazdo puste.
— Brawo! — zawołał podprefekt — obawiałem się, że zrobiłem krok fałszywy, ale pańskie słowa dodają mi otuchy.
— Cóż pan uczyni?
— Otóż ten wójt nazywa się Courtin i jest wójtem wioski, noszącej nazwę Logerie.
— Znam to: omal nie schwytaliśmy tam Charette’a, będzie temu niedługo lat trzydzieści siedem.
— Otóż ten Courtin wskazał mi człowieka, który mógłby nam służyć za przewodnika i którego byłoby w każdym razie rozważnie zaaresztować, żeby nie wracał do zamku i nie uprzedzał o grożącem niebezpieczeństwie.
— A ten człowiek?
— To intendent margrabiego, jego gajowy. Oto jego rysopis.
Generał wziął papier, podany przez podprefekta i przeczytał:
„Włosy siwiejące i krótkie, czoło nizkie, oczy czarne i żywe, brwi zjeżone, na nosie brodawka, w nozdrzach włosy, faworyty, kapelusz okrągły, kurtka aksamitna, takież spodnie i kamizelka, kamasze i pas ze skóry. Oznaki szczególne: pies wyżeł, sierści brunatnej. Drugi kieł lewy złamany“.
— Doskonale! — zawołał generał — mój handlarz owsa jota w jotę! gospodarz Terrien, który, założę się, tak się nazywa Terrien, jak ja Barabasz.
— Będziesz mógł, panie generale, upewnić się o tem niebawem.
— Jakto?
— Za chwilę będzie tutaj.
— Tutaj?
— Tak jest.
— Przyjdzie tutaj?
— Przyjdzie.
— Dobrowolnie?
— Dobrowolnie albo przemocą.
— Przemocą?
— Tak; wydałem rozkaz, żeby go zaaresztowano, 0co niewątpliwie jest już dokonane w chwili, kiedy panu to mówię.
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — krzyknął generał, uderzając w stół pięścią tak gwałtownie, że podprefekt podskoczył na fotelu. — Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — powtórzył — cóżeś pan zrobił?
— Zdaje mi się, generale, że, jeśli to człowiek taki niebezpieczny, jak mi mówiono, można było zrobić tylko jedną rzecz: zaaresztować go.
— Niebezpieczny! niebezpieczny!... Jest stokroć niebezpieczniejszy teraz, niż był przed kwadransem.
— Ale jeśli jest zaaresztowany?
— Nie stało się to tak prędko, wierzaj mi pian, żeby nie było czasu uderzyć na alarm. Księżna będzie zawiadomiona, zanim zdążymy oddalić się stąd o milę. Bardzo będzie szczęśliwie, jeżeli, dzięki panu cała ta hołota nie opadnie nas tak, że nie będziemy mogli wezwać jednego człowieka z załogi.
— Ale może jest jeszcze możność... — rzekł podprefekt, rzucając się ku drzwiom.
— Tak, biegnij pan... Ach! do stu tysięcy bomb i kartaczy! zapóźno!
Istotnie, głuchy hałas dobiegał z ulicy, potęgując się z każdą sekundą, dopóki nie dosięgnął dyapazonu tego strasznego koncertu tłumów, który jest prologiem do bitwy.
Generał otworzył okno i ujrzał, o jakie sto kroków od oberży, żandarmów, prowadzących Jana Oullier’a ze związanemi rękoma. Otaczał ich tłum wrzeszczący i groźny; żandarmi postępowali wolno i z trudnością. Nie uczynili wszelako jeszcze użytku ze swojej broni; ale nie było już chwili czasu do stracenia.
— Trudno, piwo nawarzone, trzeba je wypić! — rzekł generał, zdejmując surdut i przywdziewając pośpiesznie mundur.
Poczem, wołając sekretarza:
— Rusconi, mego konia! mego konia! — dodał. — Pan, panie podprefekcie, postaraj się zebrać członków gwiardyi narodowej, jeśli tu są; ale niech ani jeden karabin nie pochyli się bez mego rozkazu.
Wszedł kapitan wysłany przez sekretarza.
— Kapitanie — ciągnął dalej generał — zgromadź ludzi swoich w dziedzińcu; niechaj dwudziestu strzelców dosiądzie konia; każdemu dać żywność na dwa dni i dwadzieścia pięć nabojów; i bądźcie gotowi do wyjazdu na pierwszy dany sygnał.
Stary generał, który wskrzesił w sobie cały ogień i zapał lat młodych, zeszedł na dziedziniec, a posyłając w duchu całą ludność cywilną do wszystkich dyabłów, rozkazał otworzyć bramę, wychodzącą na ulicę.
— Jakto! — zawołał podprefekt — pan sam pokaże się tej rozjuszonej tłuszczy? Chyba nie zechcesz, generale...
— Owszem, tego chcę jedynie. Do kroćset! czyż nie powinienem wyzwolić swoich ludzi? Na bok! na bok! teraz nie pora się rozczulać.
Istotnie, zaledwie otwarła się brama na oścież, generał, spiąwszy konia silnie ostrogą, znalazł się od pierwszego skoku konia na środku ulicy, w największym tłumie.
To nagłe ukazanie się starego żołnierza o twarzy energicznej, o wysokiej postawie, w mundurze haftowanym i zasianym orderami, niepospolita odwaga, jakiej dawał dowody, wywołały śród tłumu ten sam skutek, co wstrząśnienie elektryczne.
Krzyki ustały, jakby pod wpływem czarów; kije podniesione opadły. Chłopi, stojący najbliżej generała, ponieśli rękę do kapelusza; stłoczone szeregi rozstąpiły się i żołnierz z ulicy Rivoli i z pod Piramid mógł posunąć się jakie dwadzieścia kroków ku żandarmom.
— Cóż to, chłopcy, co wam się stało? — krzyknął głosem takim donośnym, że słychać go było aż na ulicach przylegających do placu.
— Stało się, że zaaresztowano Jana Oullier’a — odezwał się jeden głos.
— A Jan Oullier jest człowiekiem uczciwym — rzekł głos inny.
— Aresztuje się złoczyńców, a nie ludzi uczciwych — odezwał się głos trzeci.
— Stąd też nie pozwolimy zabrać Jana Oullier’a — rzekł głos czwarty.
— Cicho! — zawołał generał tonem takim nakazującym, że wszystkie głosy umilkły.
Poczem dodał:
— Jeśli Jan Oullier jest człowiekiem uczciwym, o czem nie wątpię, Jan Oullier będzie puszczony na wolność; jeśli jest jednym z tych, którzy usiłują was okłamać, nadużyć waszych dobrych i lojalnych uczuć, Jan Oullier będzie ukarany. Czy sądzicie, że to niesprawiedliwość karać tych, którzy usiłują pogrążyć nanowo kraj w niedolę i sprowadzić znów te okropne klęski, o jakich starzy mówią młodym, płacząc?
— Jan Oullier jest człowiekiem spokojnym i krzywdy niczyjej nie chce — odezwał się głos.
— Czegóż wam brak? — ciągnął dalej generał, pomijając tę uwagę. — Wasi księża są szanowani; wasza religia jest i naszą. Czyż zabiliśmy króla, jak w r. 1793? czy zbezcześciliśmy Boga, jak w r. 1794? Czy kto godzi na wasze mienie? Nie; jest pod opieką prawa wspólnego. Nigdy jeszcze handel wasz nie był taki kwitnący.
— To prawda — przy wtórzył młody chłop.
— Nie słuchajcie więc złych Francuzów, którzy dla zadowolenia swoich samolubnych zawiści nie obawiają się sprowadzać na cały kraj strasznej klęski wojny domowej... Czy nie pamiętacie już okropności tej klęski, trzeba-ż wam je przypominać? Mam-że wam przypominać waszych starców, wasze matki, żony i dzieci wasze pozabijane, pola wasze stratowane, wasze chaty w ogniu, śmierć i ruinę przy każdem waszem ognisku domowem?
— To wina błękitnych, oni to zrobili! — krzyknął jakiś głos.
— Nie, to nie błękitni — ciągnął dalej generał — tylko ci, którzy was popchnęli do tej walki niedorzecznej... niedorzecznej wówczas, a dzisiaj nikczemnej; do walki, która w owym czasie była przynajmniej czemś upozorowana, a która dzisiaj nie ma już na swoje usprawiedliwienie żadnej wymówki.
Mówiąc to, generał kierował konia swego ku żandarmom, którzy ze swojej strony nie szczędzili wysiłków, by się dostać do generała. A to zbliżenie stawało im się coraz łatwiejsze, albowiem żołnierskie przemówienie generała wywarło widoczne wrażenie na niektórych chłopów; jedni spuszczali głowę i milczeli; inni dzielili się z sąsiadem refleksyami, które, sądząc z wyrazu twarzy mówiących, potwierdzały słowa generała. Ale w miarę, jak generał wjeżdżał głębiej w koło, które otaczało żandarmów i ich więźnia, spotykał oblicza mniej przychylnie usposobione; najbliższe były zupełnie groźne a należały widocznie do przywódców, do zwierzchników oddziałów, do kapitanów parafialnych.
Dla tych szkoda było silić się na wymowę; mieli oni niezłomne postanowienie: nie słuchać nigdy i przeszkadzać słuchać innym.
Nie krzyczeli — wyli.
Generał zrozumiał położenie i postanowił zaimponować tym ludziom siłą fizyczną, która ma zawsze taką władzę nad tłumem.
Aubin Krótka-Radość stał w pierwszym szeregu buntowników. Wobec jego kalectwa wyda się to wam osobliwe. Ale Aubin zastąpił sobie swoje kiepskie nogi drewniane doskonałemi nogami z ciała i kości — wsiadł okrakiem na ramiona żebraka olbrzymiej postaci, który, przy pomocy rzemieni, okręcających sztuczne nogi szynkarza, utrzymywał go w tej pozie równie mocno, jak generał trzymał się w siodle. Tak usadowiony, Aubin Krótka-Radość sięgał do wysokości epolet generała i obrzucał go frenetycznemi przekleństwami, nie szczędząc przytem groźnych ruchów.
Generał wyciągnął rękę w jego stronę, pochwycił go za kołnierz kurtki, podniósł w górę, potrzymał tak przez chwilę zawieszonego nad tłumem, i, rzucając go w końcu żandarmowi:
— Schowajcie mi tego poliszynela rzekł — przyprawiłby mnie w końcu o migrenę.
Żebrak, oswobodzony od swego jeźdźca, podniósł głowę i generał poznał idyotę, z którym rozmawiał rano; tylko obecnie idyota miał minę taką sprytną, jak mało kto.
Czyn generała pobudził tłum do śmiechu, ale ten śmiech nie trwał długo. Aubin znajdował się w objęciach żandarma, który stał po prawej stronie Jana Oullier’a. Wyjął ostrożnie z kieszeni nóż i zatopił go po rękojeść w pierś żandarma, krzycząc:
— Niech żyje Henryk V! Uciekaj, przyjacielu Oullier!
Jednocześnie żebrak, który, kierowany słusznem uczuciem współzawodnictwa, chciał niewątpliwie odpowiedzieć godnie na atletyczny czyn generała, wsunął się pod jego konia i, ruchem nagłym a silnym, pochwyciwszy generała za but, przerzucił go na przeciwną stronę.
Generał i żandarm upadli jednocześnie: można było przypuszczać, że są obaj zabici. Ale generał podniósł się niezwłocznie i dosiadł konia z równą siłą, jak i zręcznością. Zasiadając się zaś w siodle, uderzył pięścią tak silnie w obnażoną głowę żebraka, że ten, bez najlżejszego krzyku, padł na wznak, jak gdyby miał roztrzaskaną czaszkę.
Ani żandarm, ani żebrak nie podnieśli się; żebrak zemdlał, żandarm umarł.
Jan Oullier ze swojej strony, jakkolwiek miał ręce związane, tak silnie pchnął ramieniem drugiego żandarma, że ten się zachwiał. Oullier przeskoczył przez zwłoki martwego żołnierza i rzucił się w tłum. Ale generał widział wszystko, nawet to, co się działo za nim. Skręcił w bok konia, który skoczył w tę żywą, wezbraną falę, pochwycił Jana Oullier’a, jak poprzednio był pochwycił Aubin’a, i posadził go w poprzek na swoim koniu.
Wówczas posypał się grad kamieni, a kije wróciły do groźnej pozycyi. Żandarmi otoczyli generała i utworzyli dokoła niego szpaler, nastawiając bagnety przeciw tłumowi, który, nie śmiejąc rzucić się na nich, obsypywał ich pociskami.
Tak zbliżyli się do gospody. W tej chwili położenie generała i jego ludzi zaczynało być krytyczne. Chłopi, którzy widocznie byli zdecydowani nie pozostawiać Jana Oullier’a w mocy jego wrogów, stawali się coraz śmielsi. Już kilka bagnetów zabarwiło się krwią, a mimo to zawziętość buntowników potęgowała się coraz bardziej. Na szczęście głos generała dobiegł do miejsca, gdzie umieszczeni byli żołnierze.
— Do mnie grenadyerzy z 32-go! — krzyknął.
W tejże chwili drzwi gospody otworzyły się, żołnierze, z nastawionymi bagnetami rzucili się naprzód i odepchnęli chłopów. Generał i jego eskorta mogli dostać się na dziedziniec, gdzie generał zastał podprefekta, który nań czekał.
— Ma go pan, to on — rzekł, rzucając mu Jana Oullier’a, jak paczkę — drogo nas kosztował. Dałby Bóg, żeby się to opłaciło!
Wtem odezwała się silna, strzelanina, idąca od krańca placu.
— Co to jest? — rzekł generał, nastawiając uszu i wydymając nozdrza.
— Zapewnie gwardya narodowa — odparł podprefekt — gwardya narodowa, której rozkazałem zebrać się, i która, stosownie do moich instrukcyi, zaszła buntowników od tyłu.
— A kto wydał rozkaz strzelania?
— Ja, generale; trzeba było przecież wyzwolić pana.
— Do kroćset! przecież pan widzi, że wyzwoliłem się sam — rzekł stary żołnierz.
Poczem, potrząsając głową:
— Panie — rzekł — niech pan sobie to dobrze zapamięta: w wojnie domowej wszelka krew, przelana bez potrzeby, to więcej niż zbrodnia, to błąd.
Ordynans wpadł galopem na dziedziniec.
— Generale — rzekł oficer — powstańcy uciekają na wszystkie strony. Strzelcy nadchodzą; czy mają ich ścigać?
— Niech się nikt nie rusza! — odparł generał. Pozostawcie wszystko gwardyi narodowej. To przyjaciele, już oni się porozumieją między sobą.
Istotnie, druga salwa oznajmiała, że chłopi i gwardziści narodowi porozumiewali się.
Odgłos tych dwóch salw właśnie usłyszał baron Michel w Logerie.
— Teraz — rzekł generał — chodzi poprostu o to, żeby skorzystać z tego smutnego dnia.
Poczem, wskazując Jana Oullier’a:
— Całe szczęście dla nas — dodał — że ten człowiek sam tylko zna tajemnicę. Czy komunikował się z kimkolwiek od czasu, jakeście go zaaresztowali, żandarmi?
— Nie, generale, nawet znakami, ponieważ ma ręce skrępowane.
— Czy nie widzieliście, żeby uczynił jaki ruch głową, żeby powiedział słowo? Wszak wiecie, że u tych chłopów wystarczy jeden ruch, jedno słowo mówi wszystko.
— Nie generale.
— A więc spróbujmy szczęścia. Kapitanie, każ nakarmić swoich ludzi; za kwadrans ruszamy w drogę.
Żandarmi i gwardya narodowa wystarczą, by utrzymać spokój w mieście; zabieram dwunastu strzelców, żeby wskazywali drogę.
Generał wszedł do wnętrza gospody. Żołnierze zaczęli się sposobić do odjazdu.
Przez ten czas Jan Oullier siedział na kamieniu, na środku dziedzińca, strzeżony przez dwóch żandarmów. Twarz jego zachowała wyraz zwykłej obojętności; skrępowanemi rękoma głaskał psa, który podążył za nim i teraz położył łeb na kolanach pana, liżąc kiedy niekiedy ręce, co go głaskały, jak gdyby chciał przypomnieć więźniowi, że pozostał mu w nieszczęściu przyjaciel.
Jan Oullier głaskał psa delikatnie piórem dzikiej kaczki, które podniósł z ziemi na dziedzińcu; poczem, korzystając z chwili, w której jego dwaj stróże przestali patrzeć w jego stronę, wsunął to pióro między zęby zwierzęcia, dał mu znak i wstał, mówiąc po cichu:
— Wałkoń, ruszaj!
Pies odchodził powoli, spoglądając kiedy niekiedy na pana, wreszcie wyszedł za bramę, niezauważony przez nikogo, i znikł.
— Doskonale! — szepnął Jan Oullier — ten będzie na miejscu przed nami.
Na nieszczęście, żandarmi nie sami czuwali nad więźniem.

KONIEC TOMU I-GO




  1. Specyalny ocet, używany niegdyś przeciw zarazie. (Przypis, tłóm.)
  2. Pistol, moneta wartości 10 fr. (przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.