Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Umarły.
— Dziękuję.
Jan Oullier usiadł; już nie płakał.
W chwilę później padł na kolana i zaczął się modlić.
A był już czas; jeszcze chwila a byłby bluźnił.
Modlił się za, tych, którzy umarli.
Poczem, zaczerpnąwszy otuchy w tej wierze głębokiej, która, mu dawała nadzieję spotkania się kiedyś z nimi w lepszym świecie, pozostał śród tych smutnych ruin.
Nazajutrz, o świcie, zabrał się do roboty, równie spokojny, równie energiczny, jak gdyby ojciec jego chodził w dalszym ciągu za pługiem, jak gdyby żona stała przed kominem a dzieci przede drzwiami.
Sam, i nie żądając pomocy od nikogo, odbudował chatę.
Żył w niej ze skromnej pracy wyrobnika, a kto byłby poradził Janowi Oullier’owi, żeby zażądał od Bourbonów zapłaty za to, co, słusznie czy mylnie, uważał za spełnienie obowiązku, ten wywołałby oburzenie pełnego wyniosłej prostoty ubogiego chłopa.
Łatwo; zrozumieć, że, taki mając charakter, Jan Oullier, otrzymawszy list od margrabiego Souday’a, który go nazywał starym kolegą i prosił go, żeby niezwłocznie przybył do zamku, łatwo zrozumieć, że Jan Oullier nie kazał na siebie czekać.
Zamknął drzwi swego domu, wziął klucz, do kieszeni, a ponieważ żył sam, nie miał potrzeby nikogo uprzedzać, i wybrał się w drogę niezwłocznie.
Wysłaniec chciał mu odstąpić konia, albo nakłonić go, żeby wsiadł razem z nim, ale Jan Oullier potrząsnął głową.
— Bogu dzięki — rzekł — nogi mam jeszcze dobre.
Oparł rękę na szyi konia i, idąc poniekąd krokiem