Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dwunasta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KSIĘGA DWUNASTA.

I.
Grintoire ma wiele dobrych myśli.

Skoro tylko dowiedział się Grintoire, jak cała sprawa stoi i że szubienica i powróz zagrażały osobom tej komedyi, uznał za stosowne nie wdawać się w nią wcale. Truandowie, pomiędzy którymi pozostał ze względu, że są najlepszem towarzystwem w Paryżu, nie zapomnieli przecież o cygance. Zdawało mu się to bardzo naturalnem, albowiem ci ludzie nie galopowali po imaginacyjnych krajach na skrzydłach pegaza. Od nich potem dowiedział się, że jego tytularna małżonka uciekła do kościoła Panny Maryi i był o nią zupełnie spokojnym, nie mając pokuszeń odwiedzenia jej. Zresztą w dzień starał się o kawałek chleba, a wieczorem bazgrał satyry przeciwko rozmaitym osobom. Prócz tego komentował piękne dzieło Baudry-Czerwonego, biskupa Noyon, de Capa Petrarum, które go natchnęło szczególnem upodobaniem do architektury. Grintoire przeszedł z miłości idei do miłości formy tejże idei.
Pewnego dnia zatrzymał się przy Saint-Germain-l’Auxerrois, w rogu domu For-l’Eveque, stojącego wprost innego domu, nazwanego For-le-Roi. Przy tym For-l’Eveque była ładna kapliczka z czternastego wieku, wychodząca na ulicę, której ozdoby zewnętrzne Grintoire oglądał. Byłato dla niego jedna z tych chwil, w której człowiek kosztuje przyjemności samolubnej, wyłącznej, najwyższej, w której artysta widzi świat w sztuce, a sztukę w świecie. Nagle uczuł, jak ktoś ciężko położył mu na ramieniu rękę. Odwrócił się i poznał swego dawnego przyjaciela, mistrza, Klaudyusza Frollo.
Osłupiał; oddawna nie widział alchemika, a Klaudyusz należał do ludzi, których spotkanie zawsze narusza równowagę filozofów-sceptyków.
Alchemik przez kilka chwil patrzał na niego w milczeniu, więc Grintoire miał czas go obserwować. Znalazł go zmienionym, bladym, z oczami zapadłemi i włosami prawie białemi. Alchemik pierwszy przerwał milczenie, mówiąc tonem zimnym:
— Jak się masz, panie Piotrze?
— Co do mego zdrowia? — odrzekł — jako-tako. Wszak wiesz, mistrzu, środek zachowania zdrowia według Hipokratesa id est: cibi, potus, somni, venus, omnia moderata sint.
— Zatem żadnych nie masz smutków, ani kłopotów, panie Piotrze? — zapytał alchemik, wlepiając wzrok w poetę.
— Na honor, chyba że nie mam.
— A co teraz robisz?
— Widzisz, mój mistrzu, że przypatruję się wykończeniu tej oto płaskorzeźby.
Alchemik uśmiechnął się, ale uśmiechem, który połowę tylko ust porusza.
— I to cię bawi?
— To dla mnie raj! — zawołał Grintoire. I, schylając się ku płaskorzeźbom z wyrazem wielkiego zajęcia rzekł: — Alboż, mistrzu, nie znajdujesz, że wykonanie tej płaskorzeźby zadziwia wielką zręcznością i cierpliwością! Przypatrz się tylko. Czy widziałeś kiedy liście u kapitela bardziej dłutem wypieszczone? To dzieło Jana Maillevin. Nie jestto, prawda, najlepsze dzieło tego artysty, ale widać w niem naiwność i łagodność, wesołość i swobodę postawy figur i lekkość draperyi.
— Nie przeczę — odrzekł alchemik.
— A gdybyś, mistrzu, widział wnętrze kaplicy? — zagadnął znowu poeta z zapałem gaduły. — Wszędzie rzeźby! napchano tego, jak liści w główce kapusty.
Klaudyusz przerwał.
— A więc jesteś szczęśliwym?
Grintoire odpowiedział z zapałem.
— Daję słowo, że jestem. — Najprzód kochałem kobiety, a potem zwierzątka. Teraz kocham kamienie. To równie zabawne jak pierwsze i drugie, a wierniejsze.
Alchemik potarł czoło. Byłto jego ruch zwyczajny.
— Czy doprawdy?
— Daję słowo! — odpowiedział Grintoire — sam osądź, co za rozkosze.
I wziął pod rękę alchemika, który się wieść pozwalał, i poprowadził go pod wieżyczkę For-l’Eveque.
— Oto schody, — mówił — które ilekroć oglądam, jestem szczęśliwy; sposób ich budowania najdogodniejszy i najrzadszy w Paryżu.
— I nie pragniesz nic więcej?
— Nic.
— I nie żałujesz niczego?
— Ani pragnę, ani żałuję. Uporządkowałem moje życie.
— Co znaczy ludzkie uporządkowanie, kiedy je los może znów rozstroić.
— Ja jestem filozofem pyrrońskim — odpowiedział Grintoire — i jestem za równowagą.
— A jak zarabiasz na życie?
— Jeszcze układam tragedye i epopeje; lecz największą korzyść przynosi mi mój przemysł, któryś sam, mistrzu, podziwiał.
— Zapodły, jak na filozofa.
— Lecz uzasadniony na równowadze — odpowiedział Grintoire. — Kto myśleć umie, ten wszędzie ją znajdzie.
— Wiem o tem — odpowiedział alchemik.
Po chwili milczenia, alchemik rzekł znowu:
— Ale mimo to, przecież nędznie jakoś koło ciebie.
— Nędznie, tak; ale nie nieszczęśliwie.
W tej chwili dał się słyszeć tentent koni i dwaj rozmawiający ujrzeli przechodzącą całą rotę łuczników królewskich z oficerem na czele. Kalwakata była świetna i wspaniale kroczyła po dudniącym bruku.
— Dziwnie się, mistrzu, patrzysz na tego oficera — rzekł Grintoire.
— Bo przypominam sobie, że chyba go znam.
— A jak się nazywa?
— Zdaje mi się, że Febus Châteaupers.
— Febus! ciekawe imię! Znałem dziewczynę, która przysięgała tylko na Febusa.
— Pójdźmy stąd! — rzekł alchemik — mam z tobą do pomówienia.
Od chwili przejścia łuczników wzruszenie przebijało się pod zimną powłoką alchemika. Zaczął postępować; Grintoire za nim, przyzwyczajony do posłuszeństwa. W milczeniu przyszli aż do Bernardyńskiej ulicy, która była dość pustą. Klaudyusz tu się zatrzymał.
— Cóż masz mi powiedzieć, mój mistrzu? — zapytał Grintoire.
— Czy nie znajdujesz, — odrzekł alchemik po chwili namysłu — że mundur łuczników piękniejszym jest od mojej i twojej sukni.
Grintoire potrząsnął głową.
— Na honor, — rzekł — wolę mój pajacowski spencerek, aniżeli tę żelazną łuskę i stal. Piękna mi przyjemność, idąc, trząść ziemią!
— Zatem nigdy nie zazdrościłeś tym strojnym chłopcom?
— Zazdrościć?... więcej warta moja swoboda, choć w łachmanach. Wolę być głową muchy, niż lwim ogonem.
— To szczególniejsze! — rzekł alchemik. — Jednak bogaty mundur pięknym jest.
Grintoire, widząc swojego mistrza zamyślonym, poszedł podziwiać bramę sąsiedniego domu. Wrócił, klaszcząc w ręce.
— Gdybyś się, mistrzu, — rzekł — mniej zastanawiał nad pięknością wojskowego stroju, prosiłbym cię, abyś obejrzał tę bramę. Zawsze to mówiłem, że dom pana Aubry ma bramę najpiękniejszą.
— Piotrze Grintoire, — zapytał alchemik — co zrobiłeś z ową tancerką cygańską?
— Esmeraldą?... ależ prędko zmieniasz, mistrzu, przedmiot rozmowy.
— Czyż nie była twoją żoną?
— Na cztery lata, za pomocą stłuczonego dzbanka. Apropos, — dodał Grintoire, wpatrując się z uśmiechem w twarz alchemika — więc, mistrzu, wciąż jeszcze o niej myślisz?
— A ty nie myślisz wcale?
— Mało... tyle mam zatrudnienia. Mój Boże! jakąż prześliczną miała kozę!
— Przecież ta cyganka ocaliła ci życie?
— Tak jest, zaprawdę.
— Cóż się z nią stało? co z nią zrobiłeś?
— Nie umiem ci, mistrzu, powiedzieć. Sądzę, że ją powiesili.
— Sądzisz?
— Nie wiem z pewnością. Kiedy widzę, że mają kogo wieszać, uciekam.
— Więc tyle tylko wiesz?
— Mówiono mi, że schroniła się do kościoła Panny Maryi, i że tam jest bezpieczną, co mocno mię cieszy, ale nie wiem czy koza jest przy niej.
— Ja więcej ci powiem — rzekł Klaudyusz, i głos jego, aż dotąd cichy, stał się grzmiącym. — W rzeczy samej schroniła się do kościoła Panny Maryi, ale za trzy dni sprawiedliwość ją odbierze i będzie powieszoną na placu de Grève. Jest już wyrok parlamentu.
— To źle — rzekł Grintoire.
Alchemik w mgnieniu oka ostygł i uspokoił się.
— A któż, u licha, — rzecze poeta — żądał jej wydania? czy nie można było, aby parlament zostawił ją w spokoju? co to komu szkodzi, że biedna dziewczyna kryje się razem z jaskółkami?
— Są szatani na świecie — odparł alchemik.
— To bardzo źle — zrobił uwagę Grintoire.
Alchemik odparł po chwili milczenia:
— Więc ona ocaliła ci życie?
— U poczciwych truandów. Czy tak, czy owak, byłbym powieszonym.
— A ty nic dla niej nie chcesz zrobić?
— Chętnie; ale boję się wmieszać w tę piekielną sprawę.
— Co ci to szkodzi?
— Co mi szkodzi? mój mistrzu, mnie miłe życie; a przytem dwa dzieła mam zaczęte.
Alchemik uderzył się w czoło. Mimo udanego spokoju, widać było wewnętrzną walkę.
— Jak ją ocalić?
Grintoire mu odpowiedział:
— Mój mistrzu, powiem ci: Bóg jest naszą nadzieją.
— Jak ją ocalić? — powtórzył zamyślony alchemik.
Grintoire zkolei uderzył się w czoło.
— Słuchaj, mój mistrzu, ja mam imaginacyę i poszukam sposobu. A gdyby króla prosić o ułaskawienie?
— Ludwika XI? to nadaremne!
Grintoire znowu zaczął myśleć.
— A gdybym — rzekł po chwili — podał prośbę do matron grodzkich, że jest ciężarną?
Ta myśl zaiskrzyła oczy alchemika.
— Ciężarną!... alboż ty co wiesz?
Grintoire przeraził się na widok twarzy swojego mistrza; pośpiesznie też rzekł:
— Nie ja, nie ja! nasze małżeństwo było prawdziwem foris maritagium; ale zresztą...
— Niedorzeczność!... milcz!...
— Czego się to gniewać? — mówił przez zęby Grintoire. — Czasem są kobiety stare, które lubią na młodych skorzystać. Cóżby komu szkodziło, żeby się wyjednało odroczenie, a biednym kobietom dało zarobić.
Alchemik nie słuchał.
— Jednak trzeba coś począć — mówił cicho. — Wyrok ma być wykonanym za trzy dni. Prócz tego ten Quasimodo!... ach! jakież kobiety mają gusta! — I wzniósł ramiona. — Panie Piotrze, dobrze rozważyłem i mówię, że jeden jest tylko środek jej ocalenia.
— Jaki? ja nie widzę żadnego.
— Słuchaj, panie Piotrze, i pamiętaj, że jej winieneś życie. Powiem ci szczerze myśl moją. Kościół jest dzień i noc strzeżonym i wypuszczają z niego tylko tych, których widzieli wchodzącymi. Możesz więc wejść; zaprowadzę cię do niej. Zamienicie z sobą suknie i...
— Dotąd bardzo dobrze, — zrobił uwagę filozof — a dalej?
— Dalej? ona wyjdzie w twojem ubraniu, a ty zostaniesz; może być, że ciebie powieszą, ale ona żyć będzie.
Grintoire podrapał się w głowę na propozycyę Klaudyusza; wesoła twarz poety zachmurzyła się nieco, jak piękny kraj włoski, gdy go nieprzyjazny wiatr owionie.
— No i cóż, Grintoirze? — rzekł Klaudyusz.
— Ja mówię, mój mistrzu, że nie być może, ale napewno mię powieszą.
— To już do mnie nie należy.
— Aha!
— Ależ ona ocaliła ci życie; jestto dług wielki.
— Dosyć ja mam długów, a nie myślę ich płacić.
— Ale powinieneś.
Alchemik mówił z powagą i rozkazująco.
— Słuchaj, mistrzu, — mówił poeta zmartwiony. — Uparłeś się, jak widzę; ale ja nie widzę potrzeby, żeby mię za kogo innego wieszano.
— Ciekawym, co cię tak wiąże do życia?
— Tysiące rzeczy.
— Jakich?
— Jakich? jakich? powietrze, niebo, ranek, wieczór, światło księżyca, moi przyjaciele truandzi, piękna architektura paryska, trzy księgi, które mam pisać, jedna przeciw młynom biskupim i t. d. i t. d. Anaxoras mówił, że żyje dla podziwiania słońca, a ja, oprócz tego, żyjąc z człowiekiem genialnym od rana do wieczora, to jest z sobą samym, mam tem ważniejszy łącznik z życiem.
— Ach! głowo pusta! — mówił cicho alchemik. — A powiedz, to przyjemne życie komu winieneś? komu winieneś, że oddychasz powietrzem, patrzysz na niebo i możesz się bawić głupstwami? Bez niej jużbyś nie żył. A teraz chcesz, aby ona umarła, ona tak młoda, tak piękna, tak czarująca, tak potrzebna dla wdzięku świata! wtedy, kiedy ty, półmędrek, waryat, coś wegetującego, co chodzi, je i pije, ty chcesz żyć życiem, które jej ukradłeś, życiem tak nieużytecznem, jak świeca w południe. No, Grintoirze, trzeba mieć litość, bądź sprawiedliwym!
Alchemik mówił z zapałem. Grintoire z początku słuchał niezdecydowany; później się rozczulił, skrzywił się tragicznie i rzekł:
— Rozczuliłeś mię, mistrzu! muszę się namyślić. Na honor, dziwaczne masz pomysły. Mimo to, kto wie, a może mię nie powieszą? Wszak nie każdy się żeni, kto się zaręcza. Kiedy mię znajdą w izdebce w spódnicy i czepku, może wybuchną śmiechem? Następnie, jeśli mię i powieszą, to i cóż? powróz — taka sama śmierć jak inne, a raczej inna, niż każda inna; nawet to śmierć uczonego, prawdziwego sceptyka, który się waha pomiędzy niebem a ziemię; śmierć filozofa, na którą wcześnie się przygotowałem. Prawda, to miło umierać tak, jak się żyło.
Alchemik przerwał.
— Więc zgoda?
— Alboż po śmierci wszystko utracę? — mówił z zapałem Grintoire. — Chwila cierpienia dobrze się opłaci. Kiedy ktoś zapytał Cercydasa, megalopolitańczyka, czyby chętnie umarł: „Dlaczego nie? odpowiedział, kiedy po śmierci ujrzę wszystkich wielkich ludzi: Pytagoresa pomiędzy filozofami, Hekateusa między historykami, Homera między poetami, Olimpa między muzykami“.
Alchemik podał mu rękę.
— Więc jutro przyjdziesz?
— Na honor, nie! — odrzekł — być powieszonym, jeszcze dobrowolnie, to dyablo głupio! Nie, nie chcę.
— Więc bywaj zdrów. — I alchemik dodał przez zęby. — Znajdę ja ciebie!
— Nie bardzo mam ochotę, aby ten dyabeł mię znalazł — pomyślał sobie Grintoire, i pobiegł za Klaudyuszem.
— Mistrzu, na co gniew pomiędzy przyjaciółmi! Bardzo dobrze, że się interesujesz tą dziewczyną, a moją żoną; prawda, wynalazłeś sposób na jej ocalenie; ale przyznam się, dla mnie nieprzyjemny. Gdybym miał inny!... Zaręczam ci, że za kilka minut doskonałe będę miał natchnienie. A gdybym też bez narażenia mojej szyi wynalazł sposób, cóżbyś na to powiedział? Czy koniecznie potrzeba postronka, aby cię zadowolnić?
Alchemik z niecierpliwości rwał guziki na sukni.
— Cóż za gaduła! No, ale powiedz mi, jakiż ten twój sposób?
— Tak, — mówił do siebie Grintoire, macając nos — tak, truandowie zuchy, pokolenie egipskie ją kocha. Nic łatwiejszego!... Na jeden wyraz wykradną ją!...
— No i cóż? — mówił alchemik.
— Pójdź, mistrzu, powiem ci zcicha. Jestto pomysł cudowny i obudwu nas wyrwie z kłopotu. Dalibóg, trzeba przyznać, że wcale nie jestem głupi.
Tu przerwał.
— A czy koza z nią jest?
— Jest; a niech cię dyabli porwą!
— I powiesiliby ją zapewne?
— A mnie co do kozy?
— Tak, powiesiliby ją. Przeszłego miesiąca powiesili pstrąga. Kat bardzo to lubi, bo później zjada podobnych wisielców. Szkoda mojej Dżali!
— Prawdziwym katem ty jesteś! — zawołał alchemik. — Ach! nim porodzisz twoją myśl, trzeba ją obcęgami dobywać.
— Natychmiast, mistrzu.
Grintoire schylił się do ucha alchemika i mówił bardzo cicho, rzucając niespokojne wokoło siebie spojrzenia, czy kto nie idzie. Gdy skończył, Klaudyusz wziął go za rękę i rzekł:
— Dobrze! do jutra.
— Do jutra — powtórzył Grintoire, i, kiedy alchemik szedł w jedną stronę, on poszedł w drugą, mówiąc półgłosem:
— Otóżto, prawda, panie Piotrze! nie trzeba sądzić, że człowiek mały czego wielkiego nie wykona. Biton na barkach podniósł wielkiego wolu, jaskółki przebywają ocean.



II.
Zostań truandem.

Alchemik, wchodząc do mieszkania, zastał przy drzwiach swego brata, Jana z młynu, który, czekając na niego, rysował węglem postać Klaudyusza, upiększoną ogromnym nosem.
Klaudyusz zaledwie spojrzał na brata, bo inne miał teraz myśli i kłopoty. Wesoła twarz hultaja, która tylekroć rozweselała oblicze alchemika, teraz niezdolną była rozproszyć ciemności tej duszy zepsutej, cuchnącej i udręczonej.
— Mój bracie, — rzekł Jan bojaźliwie — przychodzę cię odwiedzić.
Alchemik spojrzał na niego i rzekł:
— I cóż dalej?
— Mój bracie, — rzekł obłudnik — tak byłeś dla mnie dobrym, tak dobre dawałeś mi rady, że znowu powracam do ciebie.
— Ale cóż dalej?
— Niestety, mój bracie, wielką miałeś słuszność, kiedy mówiłeś: „Jasiu, Jasiu! cessat doctorum doctrina, discipulorum disciplina. Janie, bądź rostropnym! Janie, ucz się! Janie, nie włócz się bez potrzeby i pozwolenia! Nie bij Pikardczyków: noli, Joannes, verberare Picardos. Nie gnij jak osioł głupi, quasi asinus illitteratus! Jasiu, pozwól się ukarać, kiedyś zasłużył! Jasiu, idź codzień do kościoła i módl się do Panny Maryi! Prawda, to były doskonałe rady!
— Cóż dalej?
— Mój bracie kochany, widzisz przed sobą występnego, rozpustnika, szkaradnego człowieka. Jan pogardził twojemi radami, podeptał je. Jestem srodze i sprawiedliwie za to ukarany. Dopóki miałem pieniądze, żyłem wesoło. Ach! jak rozpusta piękna, gdy na nią patrzysz z przodu, a szkaradna z tyłu!... Teraz nie mam ani szeląga, sprzedałem prześcieradło, moje koszule i pończochy; piękna świeczka zgasła i tylko łój śmierdzi mi pod nosem. Dziewczęta żartują ze mnie, piję czystą wodę i wierzyciele napastują mię po ulicach.
— I cóż dalej? — mówił obojętnie alchemik.
— Niestety! bracie, chciałbym do lepszego powrócić życia i, pełen chęci poprawy, przychodzę do ciebie. Jestem grzesznikiem, wyznaję to, biję się w piersi i proszę o przebaczenie. Dawniej mi mówiłeś, bracie, że zostanę licencyatem w Torchi, otóż teraz mam wielkie usposobienie do tego stanu. Ale nie mam ani piór, ani atramentu, ani kałamarza — i kupić ich nie mam za co. Otóż, pełen upokorzenia, przychodzę do ciebie, mój bracie.
— Czy już wszystko?
— Wszystko — odrzekł Jan. — Krótko mówiąc, potrzebuję pieniędzy.
— Ja ich nie mam.
Jan z miną poważną odrzekł:
— Bardzo mi przykro, mój bracie, ale, kiedy tak, muszę myśleć o sobie — i zostanę truandem.
Wymawiając ten potworny wyraz, przybrał minę Ajaxa, albowiem spodziewał się piorunu na głowę.
Alchemik odrzekł mu obojętnie:
— Zostań sobie truandem.
Jan skłonił się bratu i, gwiżdżąc, schodził ze schodów.
W chwili, gdy przechodził przez dziedziniec koło okna brata, usłyszał, jak się to okno otwarło i głos Klaudyusza:
— Idź do wszystkich dyabłów! ostatnie pieniądze ci daję.
Klaudyusz rzucił Janowi kieskę, od uderzenia której guz mu wyskoczył na czole; to też odszedł zadowolony i zły zarazem, jak pies, uderzony kością pełną szpiku.



III.
Niech żyje wesołość!

Czytelnik zapewne nie zapomniał, że pewna część Okręgu-Cudów była zawarta w dawnym obrębie Miasta, którego wieże w owym czasie poczęły się walić. Jedną z tych baszt truandowie zmienili na miejsce swoich zabaw. W niższej sali był szynk, reszta zaś na wyższych piętrach. Baszta ta była najludniejszą, a zatem najobrzydliwszą z całej truanderyi; byłto ul, który roił się dzień i noc. W nocy, gdy wszystko już spało, kiedy w żadnem oknie przy placu światła nie było widać, kiedy z licznych domków najmniejszy okrzyk nie wychodził, basztę można było poznać po tem, że poprostu huczała, czerwono-jaskrawe w około rzucała światło i była ludną jak w dzień.
Dół tedy baszty, jakeśmy mówili, a właściwie piwnica służyła za szynk. Schodziło się do niego przez niskie drzwi, schody równe, strome i sztywne, jak wiersz aleksandryjski. Na drzwiach był znak, wyobrażający dziewięć soldów i kury nieżywe z napisem: Dzwonnikom za umarłych.
Pewnego wieczora, kiedy na gaszenie ognia dzwoniono w całym Paryżu, patrole, gdyby im było wolno wejść w straszny Okręg-Cudów, mogłyby zauważyć, że w szynku truandów większy był jeszcze hałas niż zazwyczaj, że w nim pili i klęli jak nigdy. Zewnątrz szynku stało kilka grup rozmawiających cicho, jakby się na co zmawiali, a tam i ówdzie jaki łotr ostrzył nóż na bruku.
W samym szynku wino i gra tak mocno mąciły myśli, że trudno się było dowiedzieć, o co rzecz idzie. Tylko pijacy mieli weselsze twarze niż zwykle, i przy każdym u nóg wlekł się coraz inny rodzaj broni.
Sala okrągła, obszerna, pełna była stołów, a przy nich pijaków; wszystko zaś w niej było — mężczyźni, kobiety, ławy, flaszki, dzbany, i wszystko co piło, co spało, co grało, zdrowi, chorzy, tak byli z sobą zmieszani, jak kupa muszli. Na stołach paliło się kilka świec, lecz prawdziwem oświetleniem szynku był ogień, na kominku płonący. Piwnica ta była tak wilgotną, że nigdy w niej nie gaszono ognia, nawet w lecie; komin zaś był ogromny, z kapą, pełen żelastwa kuchennego i rozmaitego drzewa. Wielki pies, siedzący poważnie w popiele, na ogromnym rożnie obracał mięso.
Jakkolwiek wielki był nieład i zamęt na pierwszy rzut oka, w szynku można było rozróżnić trzy grupy, otaczające trzy znakomite osoby, które już zna czytelnik. Jedną z tych osób, dziwacznie we wschodni strój ubraną, był Maciej Hungadi Spicali, książę egipski. Siedział on na stole, mając nogi nakrzyż złożone, rękę wzniesioną, i donośnym mówił głosem. Druga gromada skupiała się około króla Tunów, uzbrojonego aż po uszy. Clopin Trouille-fou z miną poważną i przyciszonym głosem rozporządzał się zawartością ogromnej skrzyni, pełnej broni, skąd wyglądały siekiery, topory, miecze, piły, młotki, oskardy, jak jabłka i winne grona z rogu obfitości. Wszyscy uzbrajali się, nawet dzieci. Trzecie zgromadzenie, najhałaśliwsze i najweselsze, zajmowało stoły i ławy, wpośrodku zaś niego prawił i klął głos, wychodzący z pod kompletnego uzbrojenia. Osoba, która się tak ubrała w strój wojenny, znikła w nim zupełnie, i tylko widać było jej nos zadarty, czerwony, włosy jasne i małe ruchome oczki. Miała ona u boku szeroki miecz, zardzewiałą kuszę i ogromny dzban w ręku. Wszystko, co ją otaczało, śmiało się, piło i klęło.
Dodajmy do tego ze dwadzieścia grup drugiego rzędu, chłopców i dziewczyny, roznoszących trunki, grających, kłócących się, a będziemy mieli pojęcie o tym tłumie, którego cienie w tysiącznych formach odbijały się na ścianie.
Co zaś do hałasu, byłoto coś w rodzaju wielkiego rozbujanego dzwonu.
Rynka, pełna tłustości, skwierczeniem swojem mieszała się do rozmów, które jedne drugie głuszyły.
Pomiędzy tą hołotą, w głębi szynku, na ławie, blisko komina, siedział zamyślony filozof, trzymając nogi w popiele, a oczy utkwiwszy w palących się głowniach. Byłto Piotr Grintoire.
— Dalej, prędzej! śpieszmy się z uzbrojeniem! trzeba za godzinę wyruszyć — mówił Clopin Trouille-fou do swoich argotczyków.
Jakaś dziewczyna nuciła:

Dobranoc ojcze i matko!
Ognie już gasić potrzeba.

Dwóch, grających w karty, kłóciło się.
— Walet! — wołał jeden, okropnie zaczerwieniony — mówiłem ci, graj w trefle.
— Uf! — zawył Normandczyk, którego poznać było można po akcencie nosowym. — Natkało się tyle ludzi, że jeden drugiego nosa widzieć nie może.
— Dzieci! — mówił do słuchaczy książę Egiptu — czarownice francuskie idą na szabas bez miotły i łopaty, tylko z czarodziejskiemi wyrazami. Czarownice włoskie idą z kozłem, który ich czeka przy bramie. Wszystkie wychodzą kominem.
Głos młodego hultaja, uzbrojonego od stóp do głowy, zagłuszał wszystkich.
— Wiwat! — wołał — pierwszy raz dzisiaj jestem pod bronią. Na Boga, dajcie mi pić, bo jestem truandem! Moi przyjaciele, nazywam się Jan Frollo du Moulin i jestem szlachcicem. Bracia! piękną zrobimy wyprawę. Jesteśmy waleczni. Oblężymy kościół, wyważymy drzwi, porwiemy dziewczynę, ocalimy ją od sędziów i katów, zrabujemy klasztor, spalimy biskupstwo, a to wszystko uczynimy tak prędko, że prędzej niż burmistrz zje talerz zupy. Nasza sprawa jest słuszną! zrabujemy katedrę i basta. Moi przyjaciele, słuchajcie, jestem truandem z serca, argotczykiem z duszy. Byłem bogatym i zjadłem mój majątek. Moja matka chciała, żebym był oficerem, ojciec chciał mię kierować na księdza, ciotka na radcę, babka na kanclerza, stryj na skarbnika, a ja zostałem truandem. Powiedziałem to zgóry ojcu, który mię wyklął i matce, która się rozpłakała. Niech żyje wesołość! dawajcie wina! jeszcze mam czem zapłacić.
Tłum przyklaskiwał i śmiał się, a Jan tem zachęcony dalej krzyczał:
— Pięknie, bardzo pięknie! populi debacchantis populosa de bacchatio — i zaczął śpiewać na szczególniejszą nutę, jakby organista, rozpoczynający nieszpory: — Quae cantica! quae organa! quae cantilenae! quae melodiae hic sine fine decantantur! sonant melliflua hymnorum organa, suavissima angelorum melodia, cantica canticorum mira! — I przerwał.
— Hej! dajcie mi jeść! — zawołał po chwili.
Nastąpiło jakby chwilowe milczenie, w czasie którego dał się słyszeć głos egipskiego księcia.
— Lis nazywa się Sino-łapką, wilk — Złoto-łapką, niedźwiedź — Starym. Czapka karła czyni człowieka niewidzialnym i sprawia, że on wszystko może widzieć, nawet rzeczy niewidome. Kogo z truandów ochrzczono, ten powinien być ubranym w czarny albo czerwony aksamit i nosić dzwonek u szyi. Szatan Sidragasum sam tylko ma moc wyprowadzania do słońca nagie dziewczęta.
— Ach! — przerwał Jan — chciałbym być tym szatanem.
Tymczasem w drugim rogu szynku truandowie uzbrajali się.
— Biedna Esmeralda! — mówił jeden cygan. — Trzeba tę naszą siostrę koniecznie uwolnić.
— To ona jest zawsze tam w kościele? — zapytał jakiś łotr z żydowską twarzą.
— Tak, tak! w kościele Panny Maryi.
— To dobrze! — rzekł jeden z bandy. — W tym kościele są dwa złote posągi: świętego Jana Chrzciciela i świętego Antoniego; oba ważą jedenaście marek. Znam się na tem dobrze, bo byłem złotnikiem.
Tu podano Janowi wieczerzę.
— To mi życie! — zawołał — wino i dziewczęta mam na zawołanie. Hola! hola, Mahom! jam szlachcic i byle komu siedzieć przy mnie nie można. Ciszej! nie bijcie się!... Jakżeś piękna, Jakobinko, tylko szkoda, że nie masz wcale włosów. Hola! nazywam się Jan Frollo i mam brata bardzo poważnego i uczonego. Niechaj go dyabli wezmą! Zostaję truandem, zrzekłem się wszystkiego, nawet połowy domu w raju, którą mi brat przyrzekał. Mam posiadłość przy ulicy Tirechappe i wszystkie kobiety we mnie się kochają, to tak prawda, jak dwa, a dwa — cztery. Moja droga, patrz jak księżyc świeci i wiatr chmurami miota; tak samo zrobię z twoim gorsetem. Co, u dyabła, robią włosy w tej jajecznicy? Hej! stara! ja nie lubię jajecznicy z włosami. A niech was piorun trzaśnie z waszem jedzeniem!
I cisnąwszy talerz o ziemię, zaśpiewał:

Ja bo nic nie mam
I o nic nie dbam,
Gdzie stanę, tam mi dom.

Tymczasem Clopin Trouille-fou rozdzielił broń. Zbliżył się do Grintoira i, trąciwszy go nogą, rzekł:
— Przyjacielu Piotrze, o czem myślisz, u dyabła?
Grintoire zwrócił się ku niemu z melancholijnym uśmiechem.
— Lubię ogień, — odparł — a nie dlatego lubię, że grzeje, albo, że gotuje zupę, ale dlatego, że ma iskry. Wiele rzeczy widzę w tych iskrach.
— A niech mię dyabli wezmą, jeżeli rozumiem, co mówisz — rzekł truand. — A wiesz, która godzina?
— Nie wiem — odpowiedział Grintoire.
Clopin zbliżył się do księcia egipskiego.
— Bracie Macieju, — rzecze — źle się dzieje! podobno król jest w Paryżu.
— Tembardziej też naszą siostrę trzeba ratować — odpowiedział stary cygan.
— Mówisz jak człowiek, Macieju — rzekł król Tunów. — Przytem oporu w kościele nie ma się co lękać, a szkoda, żeby powieszono dziewczynę.
Clopin wyszedł z szynku.
Tymczasem Jan krzyczał ochrypłym głosem:
— Jem, piję, jestem pijany, i, jeżeli tak będziecie na mnie spoglądali, wszystkim poobrywam nosy.
Grintoire, przebudzony z dumań, zaczął przypatrywać się krzykliwej scenie i mruczał sobie pod nosem:
Laxuriosa res vinum et tumultuosa ebrietas. Bardzo słusznie, że mało pijam, bo święty Benedykt mówi: Vinum apostatare facit etiam sapientes.
W tej chwili wszedł Clopin i krzyknął piorunującym głosem:
— Północ!
Na ten wyraz wszyscy truandzi — mężczyźni, kobiety, dzieci, wytłoczyli się z szynku z hałasem i szczękiem broni.
Księżyc zaszedł za chmury. Okrąg-Cudów zupełnie był ciemnym, żadnego na nim nie było światła, a przecież nie był pustym. Rozpoznać można było na nim tłum ludzi, mówiących cicho, których broń błyszczała. Clopin wszedł na wielki kamień.
— Argotczycy i cyganie! — zawołał — do szeregu.
Coś poruszyło się w cieniu i tłum zaczął się układać w kolumnę. Po niejakim przestanku król Tunów znów głos wzniósł:
— Tylko cicho przez Paryż! Hasło takie: Mała Pochodnia! Światła zapalimy u stóp Panny Maryi. Dalej w drogę!
W dziesięć minut potem patrole uciekały przed tłumem, zdążającym ku mostowi Zamiany.



IV.
Przyjaciel nie w porę.

Tej samej nocy Quasimodo nie spał. Zamykając bramy, nie zauważył, że alchemik przeszedł koło niego i zmarszczył się, widząc, jak wszystko starannie zamyka. Klaudyusz zdawał się być bardziej niespokojnym niż zwykle. Od owej nocnej przygody w izdebce najgorzej się obchodził z dzwonnikiem, lecz nadaremnie go łajał i bił, nic nie zmniejszało cierpliwości i posłuszeństwa garbusa. Znosił zniewagi, groźby, razy, nie szemrząc, ani się skarżąc, tylko niespokojnie śledził swego pana, ilekroć ten szedł na wieżę; Klaudyusz sam przecież uważał za właściwe nie pokazywać się cygance.
Tej nocy Quasimodo, powiedziawszy dobranoc ulubionym dzwonom, wszedł na szczyt wieży północnej i, postawiwszy na dachu swoją ślepą latarnię, zaczął się przyglądać Paryżowi. Noc, jakeśmy powiedzieli, była ciemna, i Paryż, który w owym czasie nie był wcale oświetlany, przedstawiał pomieszany zbiór domów, jakby natłoczenie mas czarnych, których środkiem przeświecała bielejąca się Sekwana. Quasimodo w jednym tylko domu bardzo oddalonym, w jednem tylko okienku widział światło, a dom ten był w stronie bramy świętego Antoniego. Tam musiał ktoś czuwać.
Gdy tak wodził po horyzoncie jedynem swem okiem, uczuwał jakąś dziwną, wewnętrzną trwogę. Od kilku dni miał się już na baczności, albowiem widział jakichś złowrogich ludzi, krążących koło kościoła, którzy spoglądali na schronienie biednej dziewczyny. Myślał, że nowe niebezpieczeństwo zagraża Esmeraldzie. Wyobrażał sobie, że, równie jak jego, i ją ściga nienawiść ludu i sądził, że łatwo jaki wypadek przytrafić się może. Tak więc czuwał na wieży, marząc o wielu rzeczach, i spoglądając to na izdebkę, to na Paryż.
Kiedy w ten sposób przetrząsał wszystkie zakątki miasta okiem, które natura uczyniła tak przenikliwem, że mogło wynagrodzić mu niedostatki innych zmysłów, nagle przy ulicy Vieille Pelleterie, zdawało mu się, że spostrzega jakiś ruch, jakby tłum głów płynących. Zdziwiony tem, zwiększył uwagę. Rzeka owa ruchoma zdawała mu się wpływać w Cité, a stamtąd wychodzić prosto.
W chwili, gdy brnął w domysłach, coby to takiego poruszać się mogło, ta sama fala ukazała mu się na ulicy Parvis, która prosto przechodzi z Cité ku katedrze. Nakoniec, pomimo ciemności, ujrzał wylewające się głowy i tłum, zalegający plac.
Widok ten przerażał. Być może, że ta szczególna procesya, pragnąca ukryć się w ciemnościach, równie głębokie zachowywała też milczenie. Wszakże pewien hałas tworzyć musiała, a zdawał się on nie z samego stąpania pochodzić. Lecz i ta słaba wrzawa nie dochodziła głuchego, i tłum ten zdawał mu się zbiorem umarłych, niemych, postępujących bez szmeru, w cichości. Byłato mgła, pełna ludzi, cienie, postępujące w cieniu.
Bojaźń odezwała się w duszy Quasimody, bo dawne podejrzenia niebezpieczeństwa, grożącego cygance, stanęły mu w pamięci. Czuł, że zbliża się jakieś gwałtowne zajście. W tak krytycznej chwili odbył naradę z sobą samym, naradę prędką i rostropniejszą, niżby się spodziewać należało po tak wadliwym organizmie. Czy ma obudzić cygankę? czy jej ułatwić ucieczkę? — ale jak? — którędy? — przez rzekę? — kiedy łodzi nie ma? — czy lądem? — ulice osaczone przez tłum. Jeden widział tylko środek: dać się zabić na progu kościoła, opierać się do ostatka, a nie strwożyć Esmeraldy, nie zakłócić jej snu. Dość wcześnie się przebudza, kto ma umierać. Zrobiwszy to postanowienie, zaczął badać „nieprzyjaciela“.
Tłum na placu rósł z każdą chwilą. Quasimodo domyślał się przecież, że nie wiele robi hałasu, bo okna ulic i na placu pozostawały zamknięte. Nagle światło zabłysło i siedem, albo osiem zapalonych pochodni przesunęło się po placu. Quasimodo ujrzał wtedy wyraźnie gromadę mężczyzn i kobiet, uzbrojoną w kosy, widły, kusze i miecze, których żelezce błyszczały przy ogniu. Przypomniał sobie ten lud, i zdawało mu się, że poznaje wszystkie te twarze, które go przed kilkoma miesiącami okrzyknęły głową błaznów. Jeden z mężczyzn, wstąpiwszy na wzniesienie z pochodnią w dłoni, zdał się mieć mowę; armia zrobiła obrót, jakby zajmowała swoje stanowiska. Quasimodo zabrał latarnię i zeszedł na wystawę pomiędzy wieżami, aby lepiej widzieć i bronić się.
Clopin Trouille-fou, przybywszy nawprost bramy kościelnej, ustawił swoje wojsko w szereg wojenny. Chociaż żadnego nie spodziewał się oporu, chciał, jak roztropny jenerał, być przygotowanym na obronę przeciwko patrolom. Tak ustawił siły swoje, że, patrząc zgóry, albo zdaleka, wziąłbyś je za wojska rzymskie, w trójkąt ustawione pod Ecnome, albo za sławny klin Gustawa Adolfa. Podstawa tego trójkąta opierała się o stronę placu, przeciwległą katedrze i w ten sposób zamykała ulicę Parvis; jeden jego bok rozciągał się wzdłuż szpitalu, drugi zagradzał ulicę świętego Piotra aux Boeufs. Clopin Trouille-fou stanął na szczycie, t. j. u podnóża świątyni, wraz z książęciem egipskim, naszym przyjacielem Janem i najwaleczniejszymi.
Podobne przedsięwzięcie, dla wykonania którego truandowie zebrali się przed kościołem Panny Maryi, w wiekach średnich nie było osobliwością. Tego, co nazywamy „policyą“, nie było wtedy. W ludnych miastach, nadewszystko w stolicach, nie było władzy połączonej, jednej. Feudalizm budował te wielkie gminy w dziwaczny sposób. Obręb miasta tysiące miał panów, którzy dzielili je na rozmaite części i kształty. Stąd mnóstwo oddzielnych, z sobą najsprzeczniejszych straży policyjnych, to jest właściwie żadnej nie było. W Paryżu naprzykład, niezależnie od stu czterdziestu panów, było dwadzieścia pięć władz, wymierzających sprawiedliwość, począwszy od biskupa paryskiego, mającego sto pięć ulic, aż do przeora kościoła Panny Maryi, który miał ich cztery. Wszystkie te feudalne władze tylko tytularnie uznawały zwierzchność królewską, a wszystkie miały prawo miecza.
Ludwik XI, ten niestrudzony pracownik, który całą siłą podkopywał władzę feudalną, następnie burzoną przez Richelieugo i Ludwika XIV na korzyść monarchii, w końcu zwaloną przez Mirabeau na korzyść ludu, i Ludwik XI starał się rozwiązać tę sieć dominialną, pokrywającą Paryż, wydając kilka postanowień policyjnych, obowiązujących zarówno wszystkich. Tak więc w roku 1465 wyszedł rozkaz, aby mieszkańcy wieczorem stawiali świece w oknach i zamykali psy, pod karą pieniężną; tegoż samego roku wydany był rozkaz zamykania wieczorem ulic łańcuchami żelaznemi i zakaz noszenia broni zaczepnej. Lecz wkrótce te wspólnie obowiązujące ustawy poszły w zapomnienie. Mieszczanie pozwalali gasnąć świecom w oknach, włóczyć się psom po ulicach i łańcuchy zakładali w czasie oblężenia. Stare rusztowania prawodawstwa feudalnego stały nietknięte. Nieprzeliczone mnóstwo panów, kłócąc się nawzajem w mieście, napadając na siebie, szkodząc sobie wzajemnie, trzymali straże i patrole dla własnych celów, to też między niemi przesuwały się swobodnie rozboje, łupiestwa i gwałty. W tym bezładzie nic nie było nadzwyczajnego napad ludu na jaki pałac, dworzec, dom, nawet w najludniejszych częściach miasta. W podobnem zdarzeniu sąsiedzi nie mieszali się do sprawy, chyba, że rabunek do nich dochodził. Zamykali uszy na strzały, tarasowali drzwi i okna, i mówili nazajutrz: tego i tego zrabowano, tego i tego zabito. To też nietylko mieszkania królewskie: Louvre, pałac wielki, Bastylia, Tournelles, ale mieszkania panów, jak naprzykład: Petit-Bourbon, L’hotel-Lens, L’hotel-Angouleme i inne, miały okopy warowne i strzelnice u bram. Kościoły tylko szanowano dla świętości. To też niektóre z nich, a w ich liczbie i kościół Panny Maryi, nie były obwarowane. Opactwo świętego Hermana-des-pres było ufortyfikowane jak prawdziwa warownia. Twierdza ta stała jeszcze w roku 1610.
Powróćmy do kościoła Panny Maryi.
Kiedy pierwsze przygotowania skończono, — a musimy przyznać, że rozkazy Clopina były prędko i dobrze wykonywane — naczelnik bandy, zwracając się ku katedrze i miotając pochodnią, wzniósł swój głos chrapliwy w te słowa:
— Tobie, Ludwiku de Beaumont, biskupie paryski, radco w parlamencie, ja, Clopin Trouille-fou, król Tunów, mówię: Nasza siostra, którą niesłusznie potępiono za czarnoksięstwo, schroniła się do twego kościoła. Winieneś jej więc dać schronienie i bezpieczeństwo. Mimo to parlament chce ją wziąć w moc swoją i ty na to pozwalasz; powieszonoby ją jutro na placu de Grève, gdyby Boga i truandów nie było. Do ciebie więc przychodzimy, biskupie, bo, jeśli twój kościół nietykalny, to i nasza siostra także. Oto dlaczego wzywamy cię, abyś nam wydał dziewczynę, przez co ocalisz twój kościół. Jeżeli nie — dziewczynę zabierzemy, a kościół złupimy; na prawdę czego, zatykam tu mój znak, i niech Bóg mi dopomoże.
Quasimodo nie mógł słyszeć tych wyrazów, wymówionych z dziką powagą. Jeden z truandów podał Clopinowi chorągiew, który ją wetknął w bruk. Tą chorągwią były widły o dwóch zębach, na których zawieszono kawał szmaty.
To uczyniwszy, król Tunów powiódł wzrokiem po swojej armii, której oczy na równi z pikami świeciły. Po małym przestanku wykrzyknął:
— Naprzód dzieci! hajże do roboty!
Trzydziestu silnych mężczyzn, z ogorzałemi twarzami, wystąpiło z szeregu; uzbrojeni w młoty, obcęgi i oskardy, postąpili ku głównym drzwiom kościoła, i wkrótce widzieć ich było można, jak się wzięli do dzieła. Mnóstwo truandów poszło za nimi, aby im pomagać lub patrzeć. Jedenaście stopni schodów było nimi natłoczonych, mrowiły się wprost.
Przecież brama opierała się.
— Do dyabła! — rzecze jeden — twarda i mocna.
— Stara i potężnie okuta — mówił drugi.
— Zaręczam wam mimo to, że bramę wyważycie i odbierzecie dziewczynę, nim się zakrystyan obudzi. Patrzcie! już zamek pęka.
W tej chwili straszny łoskot rozległ się za Clopinem; — odwrócił się. Ogromna belka spadła zgóry i zmiażdżyła ze dwunastu truandów, stojących na stopniach kościoła; następnie odbiła się o bruk z hukiem okropnym i pokaleczyła nogi wielu hajdamakom, usuwającym się ze strasznemi krzykami trwogi. Oblegający, chociaż osłonięci wystawą bramy, cofnęli się, i Clopin sam się cofnął na stosowną odległość od kościoła.
— Bogu dzięki! umknąłem! — zawołał Jan — poczułem pismo nosem, ale za to Piotr Assommeur padł jak długi.
Trudno powiedzieć, jaki przestrach pomiędzy truandów rzuciła ta belka. — Przez kilka chwil wytrzeszczali tylko oczy ku górze; kawał ten drzewa więcej ich przeląkł, niż gdyby dwadzieścia tysięcy łuczników królewskich nadeszło.
— Do szatana! — mówił przez zęby książę egipski — to czary, panowie!
— To księżyc pewnie rzucił nam to polano — rzekł Andrzej-Czerwony.
— O! księżyc czasem broi figle! — zakończył Franciszek Chante-prune.
— Do milion dyabłów! — wykrzykuął Clopin — głupcy wszyscy jesteście. — Sam jednak nie umiał sobie wytłómaczyć spadnięcia belki.
Na fasadzie nic dojrzeć nie było można, bo światła pochodni tam nie dosięgały. Belka ciężka leżała tymczasem na placu, a pod nią i przy niej rozlegał się jęk poranionych.
Król Tunów, po ochłonięciu z przestrachu, znalazł przecież wytłómaczenie tego zjawiska i rzekł:
— Do dyabła!... to kapituła się broni. Kiedy tak, to pal! rabuj!
— Rabuj! — powtórzyła rozjuszona tłuszcza. — I grad pocisków posypał się na fasadę kościoła z kusz i łuków.
Na ten huk sąsiedni mieszkańcy kościoła przebudzili się, i wiele szlafmyc ukazało się w oknach domów.
— Strzelajcie do okien! — zawołał Clopin.
Okna pozamykały się natychmiast i biedni mieszczanie wrócili pocić się ze strachu do boku swoich żon, zapytując siebie, czy teraz już nawet na placach przedkościelnych ma się szabas odprawiać. Mężowie, przypominając sobie napad Burgundczyków w 64 roku, poczęli myśleć o rabunkach ówczesnych, kobiety o gwałtach — i wszyscy razem drżeli.
— Łeb na łeb! — powtórzyli argotczycy, ale się zbliżać nie śmieli. Patrzyli to na kościół, to na belkę. Belka nie ruszała się, kościół był spokojny i pusty; przecież jakaś trwoga przenikała truandów.
— Dalej do pracy, dzieci! — krzyknął Clopin Trouille-fou. — Wyważyć bramę.
Nie postąpił nikt kroku.
— Do pioruna! to mi chłopy, co się lękają kawałka drzewa.
Stary cygan odezwał się.
— Dowódzco, to nie belka nas trwoży, ale drzwi całe okute żelaznemi sztabami: młoty i obcęgi nic tam nie pomogą.
— A czegóż wam trzeba, aby je wyważyć? — zapytał Clopin.
— Trzeba nam tarana.
Król Tunów pobiegł do belki i dotknął ją nogą.
— Oto jest! — rzekł — sami kanonicy wam go przysłali. — I, kłaniając się kościołowi, mówił: — Bóg zapłać, ojcowie wielebni!
Ten dowcip natchnął odwagą truandów; podniesiono ciężką belkę i uderzono nią w bramę. Widząc, jak tę belkę sto rąk wznosiło, rzekłbyś, że potworne zwierzę o tysiącu nóg uderzyć ma na kamiennego olbrzyma.
Za uderzeniem belki, drzwi w półmetalowe huknęły jak ogromny bęben; nie ustąpiły jednak wcale, tylko kościół cały zadrżał. W tej samej chwili zaczął z fasady padać grad kamieni.
— Co u dyabła! — zawołał Jan Frollo — kamienie lecą nam na głowy. Czyżby to wieże strącały na nas swoje posążki?
Trzeba zauważyć, że te kamienie spadały nie gradem, lecz kolejno jeden po drugim, a tak często, że argotczycy mieli ich zawsze po dwa, gdy jeden padał u stóp, drugi już wisiał nad głowami, a padały tak trafnie, że roztrzaskiwały łby na wszystkie strony. Mało było takich, coby nie doznali szwanku, i już wielu pokaleczonych i zabitych leżało pod stopami oblegających, którzy, wściekli, wytężali swe siły, cisnąc się jedni przez drugich, nie zważając na razy. Długa belka wciąż uderzała w bramę, kamienie ustawicznie leciały, i brama jęczała.
Czytelnik domyśla się zapewne, że ten niespodziewany opór pochodził ze strony Quasimoda. Wypadek na nieszczęście usłużył głuchemu.
Kiedy zeszedł na wystawę pomiędzy wieże, myśli mąciły mu się w głowie. Biegał długi czas po galeryi jak szalony, myśląc o sposobie ocalenia cyganki. Najprzód chciał wejść na południową wieżę i dzwonić na gwałt, lecz nimby jakabądź pomoc przyszła, drzwi byłyby wyważone. Byłoto właśnie w chwili, gdy truandowie szli ze swemi żelezcami. Co począć?
Nagle przypomniał sobie, że mularze przez cały dzień poprzedni robili przy naprawie muru na wieży północnej.
Pobiegł więc na tę wieżę i znalazł ją pełną materyałów. Było tam dosyć kamieni, belek i ołowiu w zwiniętych arkuszach. Prawdziwy arsenał.
Czas naglił, bo młoty i obcęgi pracowały na dole. Z siłą, jaką daje niebezpieczeństwo, podniósł najbliższą belkę, wychylił ją przez okienko i spuścił nadół. Ogromna belka, lecąc, rysowała mur, obrywała rzeźby i, padając, okropny huk wydała.
Quasimodo widział, ze truandowie rozpierzchli się, jak popiół za dmuchnięciem. Korzystając z przestrachu ich, gdy zdumieni patrzyli na poświęcane mury, Quasimodo zgromadził kamienie, ołów, cegłę, i, kiedy ci znowu zaczęli bić w bramę, ten puścił na nich grad kamieni.
Ktoby widział w tej chwili Quasimoda, uląkłby się zapewne. Nagromadziwszy kupy kamieni przy balustradzie i wyrzuciwszy mniejsze, toczył z pośpiechem wielkie i spuszczał jeden po drugim. Od czasu do czasu spoglądał, jaki skutek osiąga spadnięcie jakiej olbrzymiej bryły i, kiedy wielu raniła lub zabijała, mruczał: „Hm!“
Oblegający nie tracili odwagi. Już wielekroć brama zadrżała pod ciężarem tarana, już zamki trzeszczały i zawiasy skrzypiały i drzewo wylatywało kawałkami. Na szczęście we drzwiach więcej było drzewa niż żelaza.
Quasimodo, czując jak brama się chwieje, chociaż nie słyszał huku i trzasku, widząc truandów pełnych wściekłości, pragnął dla siebie i dla cyganki skrzydeł, aby za ich pomocą uciec nad głowami oblegających.
Grad kamieni nie mógł odeprzeć zuchwałych. Quasimodo, w chwili niepokoju i zwątpienia, ogarniającego go, spostrzegł nagle, że z balustrady, z której raził nieprzyjaciół, szły dwie ogromne rynny kamienne, wyłożone wewnątrz ołowiem. Nowa przyszła mu myśl do głowy; pobiegł po słomę, złożoną na jego legowisku, na niej położył nieco drzewa, na to zaś kilkanaście zwitków blachy ołowianej; taki ułożywszy stos w rynnie, podpalił go.
Przez ten czas, gdy nie spadały kamienie, truandowie przestali patrzeć dogóry. Rozbójnicy, jak psy goniące dzika, zziajani, zaczęli się cisnąć do bramy, chcąc ją koniecznie wyważyć, a każdy chciał być jaknajbliżej. Czekali niecierpliwie tej chwili, rychło drzwi trzasną i pozwolą im wtłoczyć się we wnętrze świątyni, gdzie bogate stroje kapłańskie, złote i srebrne naczynia, nęciły ich żądze złodziejskie. Zapewne, w tej tak dla nich upragnionej chwili więcej myśleli o rabunku, niż o ratowaniu swojej siostry, cyganki. Esmeralda była dla nich tylko pretekstem, jeżeli rozbójnicy potrzebują pretekstów.
Nagle, w chwili, gdy gromadzili się około tarana, aby nim najsilniejszy i już skuteczny raz zadać drzwiom świątyni, odezwało się z pośród nich straszne wycie, okropniejsze niż kiedy spadła belka. Ci, którzy nie krzyczeli, obejrzeli się i zadrżeli z przestrachu. Dwa strumienie roztopionego ołowiu spadały na cały tłum. Rozstąpili się natychmiast i w owem morzu głów zrobiły się dwa puste miejsca, jakie robi woda gorąca na śniegu. Wiły się na nich ciała umierających w strasznych męczarniach.
Wrzask był okropny. Truandowie w nieładzie zaczęli uciekać, śmiali równie jak bojaźliwi, i po raz drugi plac został pustym.
Oczy wszystkich zwróciły się na szczyt kościoła. To, co ujrzeli, było czemś nadzwyczajnem. Na wierzchu najwyższej galeryi, nad rozetą jeszcze, wznosił się pomiędzy dwiema wieżami ogromny słup płomienny, którym wiatr miotał na wszystkie strony i rozrzucał iskry. Nad płomieniem widać było ogromne paszczęki rynien, które wyrzucały strumienie roztopionego ołowiu. Wśród tego okropnego widoku kręciła się jakaś żyjąca istota, jak ćma około świecy.
Nastąpiło trwożne milczenie pomiędzy truandami, podczas którego słychać było krzyki przerażenia kanoników, zamkniętych w gmachu kościelnym, jęki umierających i spadanie kropli ołowiu na bruk.
Kilku truandów schroniło się pod wystawę domu Gondelaurier i tam zebrali radę. Książę egipski ze zdumieniem patrzał na piramidę ognistą, Clopin gryzł palce i mówił:
— Niepodobna się dostać!
— Ach! do pioruna, — mówił Maciej Hungadi Spicali — oto rynny, które plują ołowiem.
— Patrzaj, patrzaj, a tam co za dyabeł chodzi około ognia! — zawołał książę egipski.
— Ach! dalipan, — zawołał Clopin — to ten przeklęty dzwonnik, Quasimodo.
Cygan kiwnął głową.
— A ja wam powiadam, — mówił — to duch Sabnac, to czart fortyfikacyi. Wygląda jak żołnierz, a głowę ma lwią. To on! poznaję go. Niekiedy się ubiera jak Turek.
— Gdzie jest Bellevigne de l’Etoille? — zapytał Clopin.
— Zabity — odpowiedziała jedna truandka.
— Czyż niema sposobu wyważenia tych drzwi? — zawołał król Tunów, tupiąc nogą.
Książę egipski pokazał mu dwa gorące strumienie ołowiu, które nie przestawały płynąć po fasadzie, jak dwie fosforyczne strugi.
— Prawda, widziano kościoły, — mówił następnie — które się same broniły. Naprzykład kościół świętej Zofii w Konstantynopolu, który potrzykroć o ziemię powalił półksiężyc Mahometa, potrząsając kopułami swojemi, które są prawdziwemi głowami. Wilhelm paryski, co tę oto świątynię stawiał, niewątpliwie był czarownikiem.
— Jakto! — zawołał Clopin — mamyż zostawić tę naszą siostrę, aby ją jutro powiesili?
— I zakrystyę, pełną złota, także porzucimy? — zapytał jeden wysoki truand.
— Sprobójmy raz jeszcze! — zawołał Clopin.
Maciej Hungadi pokiwał głową.
— Trudno wejść drzwiami! — rzekł — innej trzeba szukać drogi.
— Gdzie Jan Frollo? — zapytał Clopin — ten młody, co to cały ubrał się w żelazo?
— Zapewne poległ, bo go nie słychać śmiejącego się — odpowiedział jeden z truandów.
Król Tunów brwi zmarszczył.
— To źle, a Piotr Grintoire?
— Dowódzco Clopinie, — rzekł Jędruś-Czerwony — jeszcze z Mostu Zamiany umknął.
Clopin tupnął nogą.
— A to łotr! — rzekł — sam nas zachęcał, a teraz pierwszy uciekł. Ach! podły gaduła!
— Dowódzco! — zawołał Jędruś-Czerwony — oto młody Jaś.
— Bogu dzięki. — rzekł Cłopin. — Lecz cóż on ciągnie, u dyabła!
W rzeczy samej był to Jan, ciągnący ogromną drabinę, zadyszany jak mrówka przy źdźble słomy.
— Dzieciaku, — rzekł Clopin, zbliżając się do Jana — a ty co chcesz zrobić z tą drabiną?
— Już ja wiem, co zrobię! — odrzekł Jan. — Bogu dzięki, że ją dostałem. — To moja znajoma, poczciwa dziewczyna w domu podstarosty, której się zdaje, żem piękny jak Kupido, sama mi ją dała, wyszedłszy do mnie w jednej koszuli. Biedactwo się zawiodło...
— Wszystko to dobrze, — mówił Clopin — ale na co się to przyda?
Jan spojrzał na niego złośliwie i klasnął palcami. Wyborny był w tej chwili. Na głowie miał hełm dziwaczny, cały najeżony kolcami.
— Co z tego będzie? — powtórzył. — Patrzcie, tam wgórze ten oto szereg posągów, które tak głupio wyglądają; nad niemi aż troje drzwi.
— No i cóż?
— To galerya królów francuskich.
— I cóż z tego?
— Zaczekajcie! na końcu tej galeryi są drzwi nigdy nie zamykane; kiedy tam wejdę po drabinie, dostanę się do kościoła.
— Kiedy tak, to ja wejdę pierwszy.
— Za pozwoleniem, to moja drabina. Ja wejdę pierwszy, a ty za mną.
— Niech cię dyabli wezmą! nigdy nie będę drugim! — odpowiedział Clopin.
— To sobie szukaj innej drabiny! — odrzekł Jan, i, ciągnąc swoją, wołał:
— Za mną, dzieci!
W jednej chwili postawiono drabinę i oparto o mur nad jednemi z bocznych drzwi. Tłum truandów, wydając okrzyki radosne, zgromadził się u jej spodu, chcąc na nią włazić, lecz Jan, broniąc swych praw, pierwszy wszedł na szczebel. Droga była dość długą, bo galerya dzisiaj jest wzniesioną na 60 stóp nad ziemię, a ówcześnie jedenaście schodów znacznie ją podwyższało. Ciężko uzbrojony, powoli szedł Jan, jedną ręką chwytając się szczebli, a w drugiej trzymając kuszę. Gdy był pośrodku drabiny, spojrzał smutnie na poległych kolegów i rzekł: „Oto stos trupów, godny piątej pieśni Iliady!...“ I znowu szedł dalej, a za nim truandowie, jeden na każdym szczeblu. Widząc tę linię grzbietów uzbrojonych, rzekłbyś, że wąż wije się po murze kościoła. Jan, gwiżdżący na czele, dopełniał złudzenia.
Nakoniec wszedł na balkon galeryi wpośród oklasków całej bandy. Stawszy się panem tej niezdobytej twierdzy, wydał okrzyk radości, lecz nagle osłupiał, albowiem za jednym posągiem ujrzał błyszczące oko Quasimoda.
Zanim drugi z kolei napastnik z drabiny mógł stąpić na galeryę, straszny garbus skoczył ku drabinie, pochwycił za jej koniec, poruszył, i popchnął z siłą nadzwyczajną. Pchnięta w tył drabina wyprostowała się, następnie, chwiejąc się, opisała łuk ogromny i, jak most zwodzony, gdy łańcuchy pękną, padła całym swoim ciężarem na ziemię. Zagrzmiało straszne przekleństwo, i z gromady trupów zaledwo kilku poranionych wyczołgało się na plac.
Wrzawa, złożona z gniewu i bolesnych jęków, nastąpiła po okrzykach radości. Quasimodo, na nic nie zważając, patrzał na to, oparty o balustradę.
Jan Frollo w przykrem był położeniu. Znajdował się sam na galeryi z groźnym dzwonnikiem, oddzielony od towarzyszy kilkudziesięciu stopami prostopadłego muru. Kiedy Quasimodo popychał drabinę, Jan pobiegł do drzwi, sądząc, że były otwarte. Lecz się omylił. Głuchy, wchodząc na galeryę, zamknął je za sobą. Wtedy Jan schował się za posągiem kamiennym, nie śmiejąc oddychać, ani patrzeć.
W pierwszych chwilach głuchy nie zważał nań, jakby zapomniał o nim, lecz nakoniec odwrócił się i wyprostował, spostrzegł Jana.
Jan gotował się na odpór, lecz głuchy pozostał nieruchomym, i tylko stał zwrócony ku patrzącem u nań żakowi.
— Ho! ho! czego na mnie tak patrzysz? — mówił, a jednocześnie, nieznacznie narządzał swoją kuszę.
— Quasimodo! — zawołał — teraz będziesz się nazywał ślepym.
I strzelił. Strzała świsnęła i ugodziła w lewe ramię garbusa. Quasimodo, jakby rany nie czując, wyrwał strzałę z ramienia, złamał ją na kolanie, i dwa kawałki rzucił na ziemię. Jan nie miał czasu strzelić powtórnie, bo Quasimodo nagle wpadł na niego i przycisnął do muru, aż zbroja na nim, trzeszcząc, spłaszczyła się.
Wtedy przy świetle pochodni dziwny a straszny ukazał się widok.
Quasimodo lewą ręką ujął Jana, który się nawet nie bronił, tak był zmieszany. Poczem prawą z największą flegmą zaczął rozbierać go ze zbroi, z pałasza, z kaska i naramienników. Rzekłbyś, że małpa wyłuskuje orzech. Quasimodo rzucał na ziemię żelazne te skorupy.
Kiedy Jan ujrzał się rozbrojonym i rozebranym, nie śmiał mówić do głuchego, ale zaczął się śmiać i śpiewać, jakby się nie bał niczego:

Miasto Carabra ustrojone,
Marafin je złupił....
........
........

Nie zdołał skończyć. Quasimodo jedną ręką pochwycił go za nogę i, wywijając nim nad przepaścią jak procą, uderzył o mur czaszką, a następnie rzucił. Ciało, skulone we dwoje, z pustą już czaszką, zawisło na murze, w połowie drogi, na jednej z architektonicznych ozdób.
Krzyk trwogi rozległ się pomiędzy truandami.
— Zemsta! — zawołał Clopin.
— Zemsta! — powtórzył tłum.
— Do szturmu!
Powstała wrzawa nie do opisania, jakby przeciągłe wycie, w którem się mieszały wszystkie języki, wszystkie szwargoty, wszystkie przekleństwa. Trup Jana obudził wściekłość bandytów; wstyd i gniew, że tak długo jeden garbus opierać się może, nowych im sił dodały. Wynaleziono nowe drabiny, zapalono więcej pochodni, i w kilka minut potem straszne mrowisko drapało się ze wszech stron na kościół. Nie mający drabin, wciągali się do góry po linach, którzy zaś i tych nie mieli, leźli po płaskorzeźbach, albo czepiając się jeden drugiego ubrania. Żadnego nie było środka oparcia się tym strasznym postaciom. Zdawało się, że warstwa szarańczy oblega mury.
Tymczasem plac zajaśniał jakby mnóstwem pochodni. Scena ta, dotąd ukryta w ciemności, nagle zalaną była powodzią światła. Plac jaśniał i łunę dokoła roztaczał. Stos, zapalony pomiędzy wieżami, gorzał i wił się w płomieniach. Miasto poczęło się ruszać zaniepokojone. Na gwałt uderzono w dzwony. Truandowie wyli, krzyczeli i pięli się na mury; Quasimodo wszelką stracił nadzieję, załamywał ręce i tylko już cudu wyglądał i wzywał.



V.
Samotnia Ludwika XI.

Zapewne nie zapomnieli czytelnicy, że Quasimodo, nim spostrzegł z wieży truandów, widział światło w stronie bramy św. Antoniego. Gmach, gdzie jaśniało to światło, to Bastylia; okno, przez które się przeciskało, to pokój Ludwika XI.
Ludwik XI był w Paryżu od dwóch dni; nazajutrz zaś miał odjechać do cytadeli Montilzles-Tours. Rzadko odwiedzał Paryż, bo zamało w nim było dla niego szubienic, oprawców, i nie miał łuczników szkockich.
Tego dnia przeniósł się na nocleg do Bastylii. Wielki pokój w Luwrze, z wielkim kominem, ozdobionym dwunastu sztucznemi bestyami i trzynastu prorokami, z wielkiem łóżkiem wspaniałem, wcale mu się na dzisiaj nie podobał. Ten skromny monarcha wolał pokoik ze skromnem łóżeczkiem w Bastylii; przytem Bastylia była bardziej obronną.
Pokoik ten, który król sobie urządził w sławnem więzieniu stanu, był dość obszernym i zajmował najwyższe piętro jednej z baszt. Był on okrągły, wysłany słomianą, błyszczącą plecionką; sufit miał ułożony z belek, zdobnych złotemi liliami, ściany zaś wyłożone drzewem, z rzeźbami złoconemi.
Jedno tylko było w nim okno, okno gotyckie, obwarowane kratam i i zaciemnione kolorowemi szybami, na których jaśniały herby króla i królowej.
Jedno również miał tylko wejście, drzwi o niskiej arkadzie, obite makatą wewnątrz, a zewnątrz z drewnianym przedsionkiem, kunsztownie rzeźbionym.
W komnacie tej nie było nic z tego, co zapełnia zwyczajne mieszkania: ani krzeseł, ani ławek, ani sof, ani innych sprzętów. Było tam tylko jedno krzesło wspaniałe z drzewa, pomalowane czerwono, obite korduanem, z frendzlami jedwabnemi i gwoździkami złotemi. Samotne krzesło uprzedzało, że jedna tylko osoba zwykła siadać w pokoju. Przy krześle, a blisko okna stał stół, okryty kobiercem, wyobrażającym ptaki. Na stole znajdował się kałamarz, leżały pargaminy i pióra, oraz puhar srebrny. Dalej piecyk i klęcznik, ozdobiony frendzlami złotemi. W głębi stało łóżko, obite adamaszkiem żółtym, bardzo skromne. To sławne łóżko, na którem Ludwik XI wiele nocy spędził bezsennych, oglądać było można niedawno u pewnego radcy stanu.
Takim był pokój, który nazywano „samotnią królewską.“
W chwili, gdyśmy doń wprowadzili czytelnika, samotnia była prawie ciemną. Na gaszenie ognia dzwoniono już godzinę temu i w pokoju była jedna tylko świeca woskowa, która oświetlała pięć osób różnie ugrupowanych.
Pierwszy, na którego padało światło, byłto pan, pysznie ubrany w suknię spodnią szkarłatnego koloru w pasy srebrne, wierzchnią zaś koloru złotego w czarne hafty. Mężczyzna ten miał na piersiach wyszyty jasnemi kolorami herb: rogacza i jelonka; tarcza otoczoną była po prawej stronie gałązką oliwną, po lewej jelenim rogiem. U pasa wisiała mu bogata szpada z rękojeścią emaliowaną, na wierzchu której była hrabska korona. Na pierwszy rzut oka z twarzy tej można już było wyczytać dumę i chytrość.
Stał z głową odkrytą, trzymając w ręku długi regestr, za krzesłem, na którem siedział mężczyzna zgięty we dwoje, z założonemi nogami, oparty łokciem na stole, nędznie wyglądający i nędznie ubrany. Głowę tak schylił na piersi, że, oprócz nosa, na który padało światło, nic twarzy widzieć nie było można. Po chudości i pomarszczeniu rąk domyślać się było można, że to starzec. Byłto Ludwik XI.
O kilka kroków za nimi rozmawiali cicho dwaj mężczyźni w strojach flamandzkich, w których, chociaż stali w cieniu, ktokolwiek był na przedstawieniu Grintoira, poznać mógł Wilhelma Rym, wielkiego pensyonarza z Gaud, i Jakóba Coppenole, szewca. Pamiętajmy, że ci dwaj ludzie mieli udział w tajemnej polityce Ludwika XI.
Nakoniec, w samej głębi, przy drzwiach, stał w ciemności, nieruchomy jak posąg, silny mężczyzna w zbroi, któremu twarz kwadratowa, oczki na wierzchu, szerokie usta, niskie czoło, nadawały wyraz psa i tygrysa zarazem.
Z wyjątkiem króla, wszyscy mieli głowy odkryte.
Wielmożnik, trzymający się najbliżej króla, czytał mu gatunek długiego memorandum, które Jego Królewska Mość zdawała się słuchać z wielkiem skupieniem ducha. Dwaj Flamandczycy szeptali z sobą na ucho.
— Krzyżu Pański! — burczał Coppenole — nudzi mię już to stanie; czy niema tu gdzie stołka?
Rym odpowiedział skinieniem przeczącem, któremu towarzyszył uśmiech wpółukryty.
— Krzyżu Pański! — mówił dalej Coppenole, okrutnie snadź cierpiący i niezadowolony z przymusowego tego ukrywania się z głosem — bierze mię chętka usiąść tak oto na posadzce, podkurczywszy nogi, po szewcku, jak u siebie przy robocie.
— Ani się ważcie, panie Jakóbie.
— O! trzebaż tu być zawsze na nogach, mistrzu Wilhelmie?
— Albo na klęczkach — odrzekł Rym.
W tej chwili dał się słyszeć głos królewski. Umilkli.
— Pięćdziesiąt soldów suknie pachołków naszych, dwanaście liwrów opończe palestrantów korony naszej! O tak! sypcie złoto beczkami! Zwaryowałeś, czy co Olivierze?
Mówiąc to, starzec podniósł głowę. Na szyi błyszczał mu złoty łańcuch orderu Św. Michała. Światło jarzące oblewało nawprost chude jego i zgryzione oblicze. Wyrwał papiery z rąk tamtego.
— Rujnujecie nas bez sumienia i miary! — zawołał, przebiegając regest zapadłemi oczyma. — Co to za ekspensa! i na co nam dwór tak huczny? Dwóch kapelanów po dziesięć liwrów na miesiąc każdemu! Jeden wikaryusz sto soldów! Podkomorzy jeden, dziewięćdziesiąt liwrów rocznie! Czterech krajczych, po sto dwadzieścia liwrów na rok każdemu. Jeden kuchmistrz, jeden podczaszy, jeden szafarz, jeden kredensarz, jeden marszałek, dwóch podmarszałków, po liwrów dziesięć na miesiąc sztuka w sztukę! Dwóch kuchcików, liwrów osiem! Jeden koniuszy i dwóch masztalerzów po dwadzieścia cztery liwry miesięcznie! Jeden woźny, jeden pasztetnik, jeden piekarz, dwóch furmanów po sześćdziesiąt liwrów na rok każdemu! A rusznikarz nadworny, sto dwadzieścia liwrów! A mistrz płatnik skarbca naszego, tysiąc dwieście liwrów! A rachmistrz, a pisarz, pięćset liwrów!... Ależ to moc! Szaleństwo oczywiste! Myto służby naszej Francyę ze skóry obdziera! Wszystkie antabki Louwru w ogniu się tym rozpłyną. Wypadnie sprzedać naczynia stołowe! I na rok przyszły, gdy Bóg i Najświętsza Panna (tu uchylił czapki) doczekać pozwolą, wypadnie nam chyba pić rumianek z cynowego już kubka!
Mówiąc to, spojrzał na srebrny puhar, pobłyskujący na stole. Odkaszlnął i jął znowu:
— Mistrzu Olivierze, panowie wielcy, rządzący w swych włościach, równie jak króle i cesarze, nie powinni pozwalać, ażeby zbytek i pycha do domów się ich zakradały, gdyż zaraza i zły przykład ciągną stąd na prowincye i parafie... Owóż, mości Olivierze, zanotuj to sobie. Wydatki nasze wzrastają rok rocznie. Wcale się to nam nie podoba. Jakto, przez Bóg żywy! W 79-ym r. rozchody sięgały trzydziestu sześciu tysięcy liwrów; w 80-ym podniosły się do czterdziestu trzech tysięcy sześciuset dziewiętnastu liwrów... pamiętam co do grosza... w 81-ym doszły sześćdziesięciu tysięcy sześciuset ośmdziesięciu liwrów; w tym zaś roku, na moją duszę! nie wiem już na czem się to zatrzyma, ale pewno dojdzie do ośmdziesięciu może tysięcy liwrów z górą! Suma podwójna w ciągu lat czterech! okropność!
Zatrzymał się zadyszany; poczem zawołał z uniesieniem:
— Tak jest! dokoła siebie nie widzę nikogo, okrom ludzi, którzy się krwią moją tuczą! Ssiecie mi dukaty z żył wszystkich!
Milczano. Byłato jedna z tych złości, którym trzeba dać się wypienić. Król mówił dalej:
— Albo znowu ta prośba połacinie szlachty francuskiej, domagającej się od nas, byśmy ponowili przywileje i, jak ona zowie, wielkie obowiązki korony! Prawda, że wielkie obowiązki! Obowiązki, które się nam w żywe ciało wjadają! A, mości panowie! powiadacie, że nie jesteśmy królem, by panować dapifero nullo, buticulario nullo! My zaś wam pokażemy, przez Bóg żywy! czyśmy królem!
Tu uśmiechnął się w poczuciu swej potęgi, i czoło mu się wraz wypogodziło nieco. Zwrócił się ku Flamandczykom:
— Wierzaj nam, kumie Wilhelmie! wielki podstoli, wielki podczaszy, wielki podkomorzy, wielki marszałek — wszystko to nie warte najmniejszego pachołka... Zapamiętaj to sobie, kumie Coppenole... są do niczego. Gdy widzę ich, trzymających się niepotrzebnie przy boku króla, wraz mi przychodzą na myśl czterej ewangeliści, otaczający wielki zegar Pałacu, odnowiony świeżo przez Filipa Brille. Są pozłacani, ale godzin nie znaczą; strzałka obyć się może bez nich.
Zamyślił się chwilkę, i dodał wraz, potrząsając głową:
— O ho, ho! niedoczekanie ich! Jam nie Filip Brille, i lennego hultajstwa pozłacać nie myślę... Czytaj dalej, Olivierze.
Człowiek, imieniem tem nazwany, wziął regestr z rąk królewskich i recytował głosem podniesionym:
— „Adamowi Tenou, podkanclerzemu pieczęci kasztelańskich miasta Paryża, na srebro, kształt i wyrżnięcie rzeczonych pieczęci, które zrobiono nowiutkie, jako, że stare poprzednie, zepsute i niegodne, z pożytkiem służyć były nie mogły — dwanaście liwrów paryskich.
— „Wilhelmowi Frère razem cztery liwry i cztery soldy paryskie za trudy i wydatki wedle chowania i karmienia gołębi dwóch gołębników pałacu Tournelles, w ciągu miesięcy: stycznia, lutego i marca tego roku, jako wydał na to sześć ćwiartek jęczmienia.
— „Kartuzowi, za wyspowiadanie zbrodniarza na śmierć, cztery soldy paryskie.
Król słuchał w milczeniu. Od czasu do czasu zrywał go kaszel, wtedy sięgał po puhar i, krzywiąc się, brał haust do gardła.
— „W roku tym uczyniono na rozkaz trybunalski przy odgłosie trąb po placach paryskich pięćdziesiąt sześć obwieszczeń. Rachunek do uregulowania.
— „Na przetrząsania i szukania w niektórych miejscach, tak w Paryżu samym, jako też i gdzieindziej, skarbów, które, jak utrzymywano, zakopane tam były... ale nie znaleziono nic... czterdzieści pięć liwrów.
— Wyrzucić dukat, a podjąć szeląg! — wtrącił król.
— .... „Za wstawienie w dworcu Tournelles siedmiu szyb białych w miejscu, gdzie się znajduje klatka żelazna, trzynaście soldów. — Za zrobienie i dostawę, z rozkazu Króla, w dniach pokazywania dziwolągów, czterech tarcz z herbami rzeczonego pana Tournelle, wraz z różanemi wieńcami dokoła, sześć liwrów. — Za dwa nowe rękawy do starego spencerka królewskiego, dwadzieścia soldów. — Za puszkę smarowidła do smarowania butów królewskich, piętnaście denarów. — Chlewek nowy na czarne prosięta Króla Jego Mości, trzydzieści liwrów paryskich. — Kilka przegródek, tarcic i kratownic, gdzie są zamknięte lwy od pałacu Saint-Paul, dwadzieścia dwa liwry.
— Ot zwierzęta, które słono kosztują! — zauważył Ludwik XI. — Cóż robić? rzecz za to prawdziwie królewska. Jest tam jeden wielki lew ryży, którego lubię za figle... Widziałeś go, kumie Wilhelmie? Trzeba panującym chować pokaźne takie bestye. My, królowie... psami naszemi powinny być lwy, a kotami tygrysy. Co wielkie, do twarzy koronie. Za pogańskich czasów Jowisza, gdy lud świątyniom składał w ofierze sto wołów i sto baranów, cesarze dawali wówczas sto lwów i sto orłów. Srogie to było i wspaniałe bardzo. Królowie Francyi mieli zawsze groźne te ryki dokoła swych tronów. Z tem wszystkiem oddadzą mi tę sprawiedliwość, że ostatecznie mniej na to od nich tracę pieniędzy, i obchodzę się skromniejszą liczbą lwów, niedźwiedzi, słoniów i lampartów... Jedź dalej, Olivierze! Chcieliśmy tylko powiedzieć to naszym przyjaciołom, posłom flamandzkim.
Wilhelm Rym złożył ukłon głęboki, podczas gdy Coppenole z nieokrzesaną swoją postawą zdawał się być jednym z owych niedźwiedzi, wspomnianych przez Jego Królewską Mość. Król nie zwrócił na to żadnej uwagi. Umoczył był właśnie usta w puharze, i splunął wraz mówiąc:
— Brr! obrzydliwe ziółka!
Czytający prowadził rzecz dalej.
— „Za jadło dla zbiega piechotyńca, zakutego od sześciu miesięcy w łańcuchy izby oprawczej, zanim wiadomo będzie jak z nim postąpić. Cztery liwry i soldów cztery.
— A to znów skąd? — przerwał król — karmić to, co ma wisieć! Przez Bóg żywy! ani jednego solda nie dam już na owo jadło... Mości Olivierze, porozumiej się wasze z panem Estouteville, i dzisiejszego jeszcze wieczora przygotujcie zaręczyny franta z szubieniczką... Punkt następny...
Olivier naznaczył paznogciem wyrazy: „zbieg piechotyniec“ i czytał dalej.
— „Henrietowi Cousin, wielkiemu mistrzowi oprawcy przy trybunale paryskim, sumę sześćdziesięciu soldów paryskich, wyznaczoną mu i przyznaną z ordynacyi jaśnie wielmożnego kasztelana paryskiego, na sprawienie, z rozkazania wyżej rzeczonego pana paryskiego, wielkiego obosiecznego miecza, służącego do ścinania i egzekwowania osób, skazanych przez sprawiedliwość za swe niecnoty, jako też za oprawę pochwy i jej przynależności wszelkie; a również, że kazał odnowić i odpowiednio wyostrzyć miecz stary, który, nadpęknąwszy, wyszczerbił się był przy czynieniu sprawy nad Imci panem Ludwikiem luksemburgskim, jak to należycie zoczyć da się...
Król przerwał:
— I owszem, — rzekł — potwierdzam sumę z całego serca. Nigdym się nie rachował z kosztami tego rodzaju, anim żałował pieniędzy na to wydanych... Słucham.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki...
— Aha! — zawołał król, biorąc się obiema rękami za poręcze krzesła — wiedziałem ja dobrze, że nie napróżno odwiedzę tym razem Bastylkę... Zatrzymaj się, panie Olivierze. Chcę sam obejrzeć klatkę. Koszta odczytasz mi przy oglądaniu... Panowie posły, chodźcieno zobaczyć; ciekawe to.
Wstał, oparł się o ramię znajdującego się obok Oliviera, dał znak stojącej u drzwi karyatydzie, niememu owemu olbrzymowi bez czoła, by szedł naprzód, skinął na Flamandczyków i wyszedł z komnaty.
Za progiem ustronia, do królewskiego orszaku przyłączyło się kikunastu ludzi zbrojnych, obciążonych żelaztwem i kilku smukłych paziów, niosących pochodnie. Krążyli razem czas jakiś we wnętrzu baszty, poprzerzynanem schodami i korytarzami, niekiedy żłobionemi w samym aż murze. Gubernator Bastylii postępował na czele, i otwierać kazał zamki i wrzeciądze przed królem schorowanym i zgarbionym, który kaszlał co krok prawie.
Przy każdem takiem przejściu wszystkie głowy zmuszone były się pochylać, okrom głowy królewskiej, przywalonej laty i troskami.
— Hm, — mruczał starzec przez dziąsła, gdyż zębów już nie miał — bliscy jesteśmy podwoi grobowych. Pochyłemu przechodniowi drzwi niskie.
Nareszcie, minąwszy ostatnią kratę, tak oczepioną zamkami i łańcuchami, że trzeba było blisko kwandransa na jej odryglowanie, weszli do obszernej i wysokiej izby ostrołukowej, pośrodku której dał się widzieć sześcian, zbity z cegły, żelaza i drzewa. Krępacz ten miał wnętrze wydrążone. Byłato jedna z owych sławnych klatek na przestępców politycznych, zwanych pospolicie „metreskami króla“. W grubych ścianach owego sześcianu znajdowały się dwa czy trzy okienka, tak gęsto zasnute prętami żelaznemi, że szyb pod niemi nie było widać. Wejście składało się z ciężkiej płyty kamiennej jak u grobów; wejście jedno z tych, za któremi już niema wyjścia. Różnica z mogiłą ta tylko, że umarłym był tu człowiek żyjący.
Król mierzonemi krokami począł dokoła obchodzić domek, bacznie go oglądając, podczas gdy Olivier, postępujący za nim, czytał nagłos memorandum.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki z grubych dylów, poprzecznic i wiązadeł, zawierającej dziewięć stóp długości na ośm wszerz, a siedm na wysokość, od posadzki do posadzki, oszrubowanej i okutej w wielkie gwoździe i sztaby żelazne, która ustawioną jest w izbie, znajdującej się na jednej z wież Bastylii Św. Antoniego, i w którejto klatce osadzony jest i trzymany z rozkazu Króla i Pana Naszego Najmiłościwszego więzień, poprzednio zamieszkujący starą klatkę, próchniejącą i zepsutą. Użyto do owej wyżej wymienionej nowej klatki dziewięćdziesiąt sześć belek powałowych, pięćdziesiąt dwa dyle słupowe i dziesięć ośmiocalowych tarcic poprzecznych, na trzy sążnie długich; a najęto dziewiętnastu cieślów do wymiarkowania, wycięcia i obrobienia wszystkiego rzeczonego drzewa na dziedzińcu Bastylii przez dni dwadzieścia...
— Z niezłych dębowych klepek — rzekł król, postukując pięścią o ściany.
— „...A weszło do tej klatki — wywodził dalej tam ten — dwieście dwadzieścia grubych sztab żelaznych, dziewięcio- i ośmiostopowych, reszta średniej długości, z hakami, kotwicami i łańcuchami, należącemi do rzeczonych sztab; wszystko ono żelazo waży trzy tysiące siedemset trzydzieści funtów; okrom ośmiu wielkich haków żelaznych, służących do umocowania rzeczonej klatki, z klamrami, szrubami i gwoździami, razem na wagę dwieście osiemnaście funtów żelaza, nie licząc również prętów żelaznych u drzwi, ani innych rzeczy...
— No, żelaza, jak mi się zdaje, dość — rzekł król — by umysł lekki przytrzymać.
— „Naogół wynosi to trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów, denarów siedem.
— Przez Bóg żywy! — zawołał król.
Na to zaklęcie, ulubione i przysłowiowe u Ludwika XI, wydało się, jakoby ktoś ocknął się wewnątrz klatki; posłyszano brzęk kajdan, wlokących się po posadzce, i głos cichy, grobowy, wydobył się ze środka:
— Panie! Królu! łaski!
Nie sposób było dojrzeć wołającego w ten sposób.
— Trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów, denarów siedem! — powtórzył Ludwik XI.
Płaczliwa skarga, wychodząca z klatki, dreszczem przejęła wszystkich obecnych, nie wyjmując nawet Oliviera. Sam tylko król tak się zachował w postawie i na twarzy, jakby onego lamentu wcale nie był posłyszał. Na jego rozkaz mistrz Olivier wrócił do czytania, a Jego Królewska Mość spokojnie dalej opatrywał swe cacko.
— „Okrom tego zapłacono murażowi, który powybijał dziury na kraty w oknach i poprawił posadzkę izby, gdzie jest klatka, gdyż posadzka nie byłaby wystarczyła pod rzeczoną klatką, z racyi ciężaru onej, dwadzieścia siedem liwrów, czternaście soldów paryskich.
Głos począł znowu jęczeć:
— Łaski, Najjaśniejszy Panie! Przysięgam ci, że to pan kardynał z Angers popełnił zdradę, a nie ja.
— Nie żałował muraż! — powiedział król. — Czytaj, Olivierze.
Olivier czytał:
— „Cieśli za ramy, listwy, wydrążenie stolca i inne rzeczy, dwadzieścia liwrów, dwa soldy...
Głos ze swej strony nie ustawał:
— Jakżeż, Najjaśniejszy Panie! czyliż nie raczysz mię wysłuchać? Klnę ci się na zbawienie, że nie jam to pisał do pana Guyenne, lecz kardynał Balue.
— Cieśla zdarł widocznie — zauważył król. — Czy już wszystko?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. „...Szklarzowi za szyby rzeczonej izby, czterdzieści sześć soldów, osiem denarów paryskich...“
— Zmiłuj się, Najjaśniejszy Królu i Panie! Czyliż tego nie dość, że dobra moje sędziom mym oddano, srebra panu Torcy, księgozbiór mistrzowi Piotrowi Dariolle, makaty gubernatorowi Roussillon?! Jestem niewinny. Oto od lat już czternastu konam od zimna w klatce żelaznej. Zmiłuj się, przebacz, Królu! Bóg ci to policzy...
— Mistrzu Olivierze, — mówił król — wszystkiego razem ileż?
— Trzysta sześćdziesiąt siedem liwrów, osiem soldów, trzy denary paryskie.
— O Jezu Marya! — krzyknął król — a toż mi klatka zdzierska!
Wyrwał regestr z rąk mistrza Oliviera, i sam zaczął liczyć na palcach, spoglądając to na papier, to na klatkę. Tymczasem łkania zamkniętego wciąż się słyszeć dawały. Straszne to było wśród mroków ciemnicy, i twarze obecnych, blade i wzruszone, spoglądały po sobie.
— Lat czternaście, Najjaśniejszy Panie! Oto już lat czternaście! Od miesiąca kwietnia 1469 r. W imię przeczystej Bogarodzicy, Najjaśniejszy Panie! wysłuchaj mnie. Przez cały ten czas używałeś, Królu, ciepła słonecznego. Ja, nieszczęsny, czyliż nigdy światła dziennego nie ujrzę? Łaski, Najjaśniejszy Panie! Bądź miłosiernym! Litość jest najpiękniejszą z cnót królewskich, ona ukraca ciosy gniewu. Czyliżby się zdawało Waszej Królewskiej Mości, że ostatnia godzina życia lżejszą się staje panującemu, gdy ani jednej nikomu winy nie odpuścił? Przytem, Najjaśniejszy Panie, nie ja bynajmniej zdradziłem Waszą Królewską Mość, lecz pan z Angers. U nóg mam strasznie ciężki łańcuch, z żelazną kulą na końcu, większą, niżby się godziło. Ach, Najjaśniejszy Panie, zlitujże się nademną!
— Oliyierze, — odezwał się król, podnosząc głowę — uważam, że wór wapna liczą mi po soldów dwadzieścia, gdy zwykle kosztuje tylko dwanaście. Przerobisz mi ten rachunek.
Odwrócił się tyłem do klatki, i krokiem pewnym zmierzał ku wyjściu. Nieszczęśliwy więzień domyślił się z ruchu pochodni i szmerów, że monarcha odchodzi.
— Królu Najjaśniejszy! — wołał rozpaczliwie.
Kraty zgrzytnęły; ogarnęła go zwykła ciemność, a u okienka posłyszał tylko twardy głos strażnika, który mu nad samym uchem zanucił piosenkę:

Nasz pan biskup Balue
Kardynałem został — z żalu,
Że ćmą prebend obsypany;
A pan nasz verdun’ski
Za te wszystkie klęski
Kielich ma — gliniany.

Król w milczeniu kierował się ku swemu „Zaciszu“, a orszak postępował za nim, do żywego tknięty ostatniemi jękami skazanego. Nagle Jego Królewska Mość zwrócił się do gubernatora Bastylii.
— Ale, ale! — rzekł — a czy niema tam kogo w tej klatce?
— Ba! Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział gubernator osłupiały na to pytanie.
— I któż taki?
— Pan biskup z Verdun.
Król doskonale o tem wiedział; ale u niego udawanie stało się niby manią.
— Aa! — mruknął prostodusznie, jakby to sobie nagle i po raz pierwszy przypomniał — Wilhelm de Harancourt, przyjaciel pana kardynała Balue. Poczciwe to biskupisko!
Po kilku zwrotach po przez lochy baszty, drzwi królewskiego ustronia, otwarłszy się przed pięciu osobami, poznanemi na początku niniejszego rozdziału, zaraz za niemi znowu się zamknęły, i każdy wrócił na swoje miejsce, do swoich rozmów cichych, do swej postawy.
Podczas nieobecności króla złożono na stole kilka depesz, których pieczęcie monarcha sam połamał, poczem wnet zabrał się do ich odczytania. Szybko przebiegłszy oczyma jedną po drugiej, dał znak ręką Olivierowi, który snać przy jego boku grał rolę ministra, by wziął pióro do ręki, i sam począł wraz, nie wspominając nic o treści listów, dyktować mu głosem cichym odpowiedzi na takowe, które ten pisał, klęcząc niewygodnie przy stole.
Wilhelm Rym zerkał oczyma.
Król wymawiał tak cicho, że Flamandczycy zaledwie z tego słyszeć mogli od chwili do chwili urywany jaki i niezrozumiały kawałek, w rodzaju następujących:
...„Miejsca żyzne popierać handlem, a niepłodne rękodzielniami... Pokazać magnatom angielskim cztery nasze wielkie moździerze: Londyn, Brabant, Bourgen-Bresse, Saint-Omer... Puszki sprawiły, że wojny prowadzą się teraz rozumniej... Do rąk W-go de Bressuire, naszego przyjaciela... Wojsko nie może się utrzymać bez kontrybucyi...
Podniósł raz głos:
— Przez Bóg żywy! Jego miłość król sycylijski pieczętuje swe listy na żółtym wosku, jakoby król Francyi. Źle może czynimy, że mu to pozwalamy. Zacny mój kuzyn burgundzki nie siał wszak herbami między tłuszcze ladajakie. Wielkość domów stoi zachowaniem i pieczą prerogatyw. Zanotuj to, kumie Olivierze.
Innym znów razem:
— Oho-ho! jest co w rękę wziąć — mówił. — Czegóżto od nas żąda brat nasz, imperator? — I przebiegał listy oczyma, przerywając sobie czytanie monolologiem głośnym: „Ani słowa! Niemcy są tak wielkie i potężne, że uwierzyćby trudno... Ale nie zapominajmy o starem przysłowiu: Najpiękniejszem na świecie hrabstwem jest Flandrya, najpiękniejszem księstwem Medyolan, najpiękniejszem królestwem Francya... Cóż, nieprawda, mości posłowie flamandzcy?
Tym razem to już i Coppenole pokłonił się razem z Wilhelmem Rymem. Pogładzono niedźwiedzia pod łopatkę patryotyczną.
Jedna z ostatnich depesz chmurnie ściągnęła brwi Ludwikowi.
— A tożby co? — zawołał. — Skargi i kłótnie przeciwko załogom naszym w Pikardyi! Olivierze, pisz mi natychmiast do pana marszałka Rouault... Że się karność rozprzęga... Że kompanie ordynansowe, szlachta z ruszenia, wolni łucznicy i Szwajcarowie, czynią krzywdy bezmierne sławetnym i pracowitym... Że panowie dowódzcy, nie kontentując się tem, co Bóg dał w chacie kmiecia, zmuszają go kijami i cięgami do kupowania w mieście wina, ryby, korzeni i wszelakich innych rzeczy zbytkownych... Że Król i Pan nasz świadom jest wszystkiego... Że wolą jest naszą i postanowieniem niezłomnem ochraniać lud nasz od przykrości, krzywd i zdzierstw nieprawych... Że tak mieć chcemy i rozkazujemy, przez Bóg żywy!... Że krom tego, nie g’woli i nie g’łasce naszej jest, ażeby jaki dudarz, balwierz lub pachołek zbrojny, nosił się jako książę w bławatach, szkarłatach i pierścieniach złotych... Że próżność taka przeciwną jest przykazaniom Bożym... Że się my sami kontentujemy, my, szlachcic z pradziada, żupanikiem sukiennym, po szesnaście soldów łokieć paryski... Że panowie ciury, oni także doskonaleby na tem poprzestać mogli... Wiadomem czynimy i ogłaszamy... Panu Rouault, przyjacielowi naszemu... Dobrze. Pieczęć.
List ten dyktował głośno, tonem mocnym i ustępami urywanemi. W chwili, gdy kończył, drzwi się otworzyły, dając przejście nowej osobistości, która wpadła do komnaty zdyszana, wołając:
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie! rebelia ludowa w Paryżu!
Surowe oblicze Ludwika XI skurczyło się i drgnęło; lecz całe, dostrzedz się dające wzruszenie, przemknęło wraz błyskawicą. Król podniósł tylko głowę i powiedział z groźnym spokojem:
— Kumie Jakóbie, zagwałtownie wchodzisz.
— Najjaśniejszy Panie! bunt w mieście! — powtórzył kum Jakób zasapany.
Król się podniósł z siedzenia, silnie uchwycił nowoprzybyłego za ramię, i, nachyliwszy się mu do ucha, rzekł z utajonym wybuchem gniewu, a spoglądając zezem na Flamandów:
— Milczże! lub mów zcicha.
Nowoprzybyły zrozumiał i począł szeptanym głosem żywą jakąś i ruchliwą opowieść, której król słuchał z najzupełniejszą krwią zimną, podczas, gdy Wilhelm Rym zwracał uwagę Coppenola na oblicze i strój opowiadającego, na jego kaptur futrzany, capucia fourrata, na płaszczyk krótki, epitogia curta, na suknię z czarnego aksamitu, oznaczającą jednego z marszałków królewskiej izby obrachunkowej.
Zaledwie osobistość ta zdołała zrobić parę objaśnień, gdy naraz Ludwik XI parsknął śmiechem wesołym i szczerym...
— Doprawdy? — wołał — czemuż nie mówisz głośno, kumie Coictier! Cóż ci jest, ochrypłeś, że tak szepczesz zcicha? Bogu i Najświętszej Pannie wiadomo, że nie mamy nic do ukrycia przed miłymi nam gośćmi, posły flamandzkimi.
— Ależ, Najjaśniejszy...
— Proszę mówić otwarcie, bez sekretów!
Kum Coictier oniemiał ze zdziwienia.
— Więc, — począł król — więc... niechże waszmość opowiada... Ma się tam ku niezadowoleniu pomiędzy gminem sławetnego naszego miasta Paryża?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Które wymierzonem jest, powiadasz waszmość, przeciwko J. W. Staroście Pałacu-Sprawiedliwości.
— Niby, w gruncie, pozory takie... — odpowiadał kum, wciąż jeszcze łapiąc język w gębie, oszołomiony nagłą i niespodziewaną zmianą w myślach i tonie króla.
Ludwik XI ciągnął:
— A gdzie, mówisz, czaty spotkały zbiorowisko?
— Po drodze od wielkiej Truanderyi ku mostowi Zamiany. Sam ja także natknąłem się na rebelię, idąc tu z polecenia Waszej Królewskiej Mości. Słyszałem jak niektórzy krzyczeli: Na postronek starostę pałacowego!
— I jakieżby ich były urazy względem J. W. Starosty?
— Ba! — odrzekł kum Jakób — uraza jedyna, że jest ich władcą.
— Doprawdy?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Są to włóczęgi i trutnie z Okręgu-Cudów. Oto już od niepamiętnych czasów skarżą się na Pana Starostę, którego są poddanymi. Nie chcą nad sobą uznawać ani jego sądów, ani jego rządów.
— Ehe! — rzekł król.
Zacierał dłonie i śmiał się, śmiechem owym wewnętrznym, który na twarzy błyska; nie mógł ukryć swej radości, pomimo, że się ciągle pilnował i na surowość zbierał. Nikt tego ani pojąć, ani wytłómaczyć sobie nie umiał; Olivier nawet gubił się w przypuszczeniach. Król milczał chwilkę, zadumany, ale rad najwidoczniej.
— Czy są przy siłach? — spytał raptem.
— O tak, niewątpliwie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział mu Jakób.
— Wielużby ich było?
— Najmniej sześć tysięcy.
Król nie mógł się wstrzymać od powiedzenia:
— Wybornie!
Lecz zaraz dodał:
— A jak uzbrojeni?
— W kosy, piki, rusznice, łopaty, we wszelkie zgoła oręże wielce gwałtowne i niebezpieczne.
Król nie zdawał się być wcale zaniepokojony tem wyliczeniem. Kum Jakób uważał za stosowne dodać:
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rychłej Panu Staroście nie da odsieczy, zginie Pan Starosta niechybnie.
— Damy, damy! — powiedział król z fałszywie poważną miną. — A jakże! Ma się rozumieć, że damy. Pan Starosta przyjacielem jest naszym. Sześć tysięcy! Ależ to łotry zrezygnowane. Cudowna zaiste śmiałość, i do żywego jesteśmy tem dotknięci. Ale mało mamy ludzi przy sobie tej nocy... Będzie na to czas jutro zrana.
Kum Jakób zawołał:
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, trzeba natychmiast! do jutra starostwo dwadzieścia razy z ziemią zostanie zrównane, dominium zgwałcone, a Pan Starosta powieszony. Na miłość Boską, Królu, przed ranem.
Król spojrzał mu w oczy.
— Powiedziałem już waszmości, jutro, jutro rano.
Byłoto jedno z owych spojrzeń, na które niema nic do odpowiedzenia.
Po niejakiem milczeniu Ludwik XI znowu głos zabrał.
— Powinienbyś to wiedzieć, mój kumie Jakóbie, jaką była... — poprawił się — ...jaką jest feudalna jurysdykcya Starostów Pałacu, jaki onej zakres?
— Najjaśniejszy Panie, Starosta Pałacu ma pod sobą ulicę Calandre aż do ulicy Zielnej, plac Św. Michała i miejsca zwane pospolicie Murowankami, w pobliżu Najświętszej Panny Polnej (tu Ludwik XI wziął się za róg czapki), które to dworki są w liczbie trzynastu; okrom tego Okręg-Cudów, dalej Chorobnicę, noszącą nazwę Przedmiejskiej, dalej cały gościniec, który się u tej Chorobnicy zaczyna i ciągnie się aż do bramy Św. Jakóba. Wszystkich tych miejscowości on jest rządcą, sędzią na gardle i szubienicy, poborcą dziesięcin wszelakich, zgoła panem udzielnym.
— Fiu-fiu! — rzekł król, skrobiąc się w lewe ucho palcami ręki prawej — czyni to niezły kawałek mojego miasta. A! Pan Starosta był królem tego wszystkiego!
O nic już więcej nie pytał. Mówił tylko, jakby przez sen, jakby sam do siebie:
— Akurat, Panie Starosto! Miałeś w swych łapach ładny szmat Paryża... niema co!
Wtem wybuchnął naraz złością i gniewem.
— A do stu piorunów, przez Bóg żywy! cóżto mi tam znowu za cymesy, owi pretendenci do sądzenia, rządzenia i pobierania podymnego, tu u nas, we własnym naszym domu? rządcy z rogatkami na każdej stai łanu, na każdym ogonku zagona, sędziowie i wielmożniki przy lada jakiej szubieniczce zaułkowej. W ten sposób, jak niegdyś Grek wierzył w tylu bogów, ile miał wodotrysków i studzien, a Pers ile gwiazd spostrzegał na niebie, tak Frank tylu dziś liczy królów, ile zawieszonych widzi postronków. A rozstąp się ziemio! Rzecz to ohydna, i wszystkie te gmatwaniny śród naszego ludu nie podobają mi się wcale. Bo chciałbym też wiedzieć, z jakiejto łaski Bożej ma być w Paryżu inny rządca nad rządcę królewskiego, inny sąd nad nasz trybunał wielki i inny cesarz nad nas samych w tem naszem cesarstwie! Na moją duszę! przyjść musi dzień, w którym Francya jednego tylko mieć będzie króla, jednego pana, jednego sędziego, jednego głowosieka, jak jeden jest Bóg w raju!
Raz jeszcze w tem miejscu czapkę swą podniósł, i ciągnął dalej, jak w gorączce, jak myśliwy w zapale, gdy swe ogary pobudza:
— Hajże na nich, ludu mój! dzielnie tylko i razem! tnij w pień panów tych samozwańczych! pełń swoją powinność. Żgaj! rżnij! łup z nich skórę! wieszaj! rabuj!... A! rządzić i sądzić wam się zachciewa, jaśnie wielmożni moi panowie! Hej, ludu! wal, pal!...
Tu raptem urwał, zagryzł wargi, jakby dla zatrzymania myśli, która mu z ust nawpół wyskoczyła. Przenikliwe spojrzenie oparł kolejno na każdej z osób otaczających, i, porwawszy nagle obiema rękami za czapkę, spojrzał w nią do dna i rzekł:
— O! spaliłbym cię na popiół, gdybyś wiedziała, jakie są zamiary w mej głowie.
Poczem, oprowadziwszy raz jeszcze dokoła siebie baczny i niespokojny wzrok lisa, oględnie wracającego do swej nory, powiedział:
— Trudna rada! pomożemy Panu Staroście. Na nieszczęście mało, bardzo mało wojska mamy tu w tej chwili przeciw tak mnogiemu motłochowi. Trzeba czekać aż do jutra. Przywrócimy porządek w grodzie. Co wpadnie w ręce, postronka nie ujdzie.
— Ach, zapomniałem, Najjaśniejszy Panie, — odezwał się kum Coictier — na śmierć zapomniałem w pierwszej chwili trwogi, że czaty pochwyciły dwóch maruderów z bandy. Jeżeli Wasza Królewska Mość chce zobaczyć tych ludzi, to są tu właśnie.
— Czy ich chcę zobaczyć? — krzyknął król. — Ależ, przez Bóg żywy! czy to już i o takich rzeczach zapominasz?... Biegnij coprędzej, ty, Olivierze! staw ich natychmiast!
Mistrz Olivier wyszedł i wrócił po chwili, prowadząc za sobą dwóch jeńców, otoczonych łucznikami ordynansu królewskiego. Pierwszy miał wielką twarz ogłupiałą, pijaną i zdziwioną. Okryty był łachmanami, i szedł rozkraczony, wyginając kolana, a stopy ledwo wlokąc za sobą. Drugi, o bladej i uśmiechniętej twarzy, znanym już jest czytelnikowi.
Król przypatrywał się im chwilkę, nie mówiąc ani słowa, poczem zagadnął raptem pierwszego:
— Jak się nazywasz?
— Gieffroy Pincebourde.
— Zajęcie twe?
— Hultaj, proszę jegomości.
— Pocóżeś lazł do tego zakazanego rozruchu?
Hołotnik machał rękami i patrzał na króla wzrokiem osowiałym. Byłato jedna z owych pał tępych, wktórych rozsądkowi równie wygodnie, jak światłu pod korcem.
— Nie wiem — odrzekł. — Szli inni, to i ja poszedłem.
— Czy czasem nie chcieliście napaść i zrabować swojego pana, Starostę Pałacu?
— Wiem, że coś chcieli wziąć u kogoś. Ot i wszystko.
Jeden z łuczników pokazał królowi nóż ogrodniczy, znaleziony przy hultaju.
— Czy to twoja broń? — badał król.
— A tak, proszę jegomomości, bo ja ogrodnik.
— Ten zaś człowiek, to twój towarzysz? Poznajesz go? — spytał Ludwik XI, wskazując na drugiego jeńca.
— Nie. Nie znam go.
— Dość — powiedział król. I, dawszy znak palcem milczącemu drabowi, nieruchomie stojącemu u drzwi, na którego zwracaliśmy już uwagę czytelnika — Kumie Tristanie! — zawołał — masz oto, to dla ciebie.
Tristan Hermita pokłonił się. Dał cichy rozkaz dwóm łucznikom, którzy wyprowadzili wnet biednego ogrodnika.
Król zbliżył się tymczasem do drugiego jeńca, z którego się pot lał kroplami.
— Nazwisko twe?
— Najjaśniejszy Panie, Piotr Grintoire.
— Rzemiosło?
— Filozof, Najjaśniejszy Panie.
— Jakżeś sobie pozwolił, niecnoto, iść oblegać przyjaciela naszego pana Starostę Pałacu, i co masz do powiedzenia o tej ruchawce ludowej?
— Najjaśniejszy Panie, nie należałem do niej.
— Ach ty dudo słomiana! alboż cię czaty nie pochwyciły w łajdackiej tej kompanii?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; zaszła pomyłka. Fatałność czysta. Tragedye piszę. Najjaśniejszy Panie, błagam Waszej Królewskiej Mości, byś mię łaskawie wysłuchać raczył. Jestem poetą. Taka już melancholika ludzi mojego stanu, że chodzą po ulicach w nocy. Szedłem właśnie tamtędy tego wieczora. Traf straszliwy. Niesłusznie mnie przytrzymano; nie winienem tej burdzie domowej. Wasza Królewska Mość widzi, że mnie szałasznik nie poznał. Zaklinam Waszą Królewską...
— Milczże, niech cię choroba! — powiedział król, połykając dekokt z niesmakiem — uszy nam pozakładasz.
Tristan Hermita postąpił i, wskazując Grintoira:
— Najjaśniejszy Panie, możnaż i tego także powiesić? — spytał.
Byłoto pierwsze słowo, z jakiem się tego wieczora odezwał.
— Ba! — odrzekł król niedbale. — Nie widzę przeszkody żadnej.
— Ale ja, Najjaśniejszy Panie, przepaść widzę — zawołał Grintoire.
Filozof nasz zielonym był w tej chwili jak oliwka. Z chłodnej i obojętnej twarzy króla spostrzegł odrazu, że jedyną deską zbawienia mogło być chyba coś nader wzniosłego i szczytnego; rzucił się wtedy do stóp Ludwika XI, wołając z rozpaczliwą mimiką i gestykulacyą:
— Najjaśniejszy Panie! Wasza Królewska Mość raczy ku mnie łaskawie nakłonić ucha. Najjaśniejszy Panie! nie uderzaj gromami w rzecz tak lichą. Pioruny Boga żywego nie mierzą do główek kapusty. Najjaśniejszy Panie, jesteś wielkim monarchą, potężnym monarchą, miejże litość nad biednym poczciwym człekiem, któremuby trudniej bunt wzniecić, niźli skrzesać iskrę z bryłki lodu! Najmiłościwszy królu! wspaniałomyślność jest cnotą lwią i królewską. Niestety, srogość nie uspakaja, jątrzy owszem umysły; silne podmuchy mrozu nie zachęcą przechodnia do zrzucenia kapoty, gdy tymczasem słońce promieniami swemi, nadpływającemi zwolna, tak go rozgrzeje, że ostatnią ci zdejmie koszulę. Słońcem jesteś, Najjaśniejszy Panie! Oświadczam i klnę się Waszej Królewskiej Mości, Panie mój najdobrotliwszy, jako nie jestem wcale towarzyszem łajdackiej chorągwi, ni złodziejem, ni hałaburdą. Bunt i rozbój nie idą za rydwanem Apollina. Nie mnie to się mieszać do chmur owych, skąd rebelie hałaśliwie tryskają. Jestem najwierniejszym i najpokorniejszym poddanym Waszej Królewskiej Mości. Baczność, jaką ma mąż na cześć swej żony, — wdzięczność, jaką płaci syn ojcu za miłość, baczność tę, wdzięczność tę i miłość chować winien poddany każdy w swem sercu dla sławy i pomyślności swojego króla i pana; dobro i powodzenie jego domu dniem i nocą mieć na oku i sercu, jego jest obowiązkiem. Wszelka inna namiętność, coby go uniosła, wściekliznąby była. Oto są, Najjaśniejszy Panie, doktryny moje w rzeczach, dotyczących spraw państwa. Nie sądź mię przeto, Wasza Królewska Mość, wedle wytartych łokci mojego kubraka. Przebacz mi, Królu i Panie, a resztki onego zszargam na klęczkach w modłach bezustannych o zdrowie Twe i szczęśliwość niezachwianą. Niestety, nie jestem tak bardzo bogaty, to prawda. Jestem nawet trochę zabardzo ubogi, ale bynajmniej przez to nie przewrotny. Nie moja w tem wina. Każdemu wiadomo, że wielkie bogactwa nie tworzą się słowy pięknemi, i że najbieglejsi w księgach, najmniejszy zimą ogień mają na kominku. Rzecznictwo, ono to zbiera wszystkie ziarna, plewy tylko zostawiając innym profesyom. O! Najjaśniejszy Panie! i cóż ci to zaszkodzi, że na ziemi jednym więcej filozofem będzie! Wszakże wielcy monarchowie opiekę nad uczonymi liczyli do najpiękniejszych pereł w swych koronach. Herkules nie gardził tytułem Muzagety. Maciej Korwin wspierał Jana Monroyal, ozdobę matematyków. Owóż, nie byłby to sposób wyborowy wspierania piśmienników i piśmiennictwa za pomocą sznurka. I jakażby to plama spadła na Aleksandra, gdyby Arystotelesa kazał był powiesić! Najjaśniejszy Panie! skomponowałem ongi bardzo trafne epitalaminki na cześć księżniczki Małgorzaty flamadzkiej i Jego Wielkości, Najdostojniejszego Pana Delfina. Wszak to nie jest koszałką-opałką do ladajakiejś tam ruchawki ulicznej. Wasza Królewska Mość widzi zatem, żem nie gryzmoła pierwszy z brzegu, żem w nauce był celującym, i że mam wiele naturalnego krasomówstwa. Przebacz mi, Najjaśniejszy Panie! Czyniąc to, miłą wyświadczysz przysługę nawet Najświętszej Pannie, gdyż przysięgam Waszej Królewskiej Mości, że mnie okropnie przeraża myśl sama o szubienicy, że już ani wspomnę o powieszeniu!
Stroskany Grintoire, mówiąc to, całował trzewiki króla, z powodu czego Wilhelm Rym powiadał zcicha majstrowi Coppenole:
— Dobrze czyni, że się tak tarza po posadzce. Królowie są jako Jupiter z Krety: uszy mają u kostek tylko.
A Coppenole mu na to, bez żadnej snać uwagi na Jupiterów, z okiem wlepionem w Grintoira, z uśmiechem ciężkim i szczerym od ucha do ucha:
— O jakże to prawdziwe i co do słowa wierne! zdaje mi się, że słyszę kanclerza Hugoneta, błagającego mię o darowanie mu życia!
Gdy się nareszcie Grintoire zatrzymał cały zdyszany, podniósł ze drżeniem głowę ku królowi, który w tej chwili zeskrobywał paznogciem plamkę jakąś z pluderek swoich; poczem Najjaśniejszy Pan pociągnął ze srebrnego puhara łyk rumianku. Przez cały zresztą ciąg mowy Grintoira, ani jednego nie wyrzekł słowa, i milczenie to śmiertelnym potem oblewało naszego poetę. Król spojrzał nań wkońcu.
— A toż przeklęte rzępajło! — powiedział.
Zwrócił się następnie do Tristana Hermity i rzekł:
— E! puść go do kaduka!
Grintoire padł na wznak, radością rażony.
— Na wolność! — warknął Tristan. — Wasza Królewska Mość nie każe go nawet potrzymać trochę w klatce?
— Kumie, — odpowiedział Ludwik XI — czyż myślisz, że dla takich to śmieciuchów każemy budować klatki po trzysta sześćdziesiąt siedem liwrów, osiem soldów i trzy denary? Puścić mi tę słomianą dudę (Ludwik XI lubował się w tym wyrazie, który stanowił cały zasób jego dowcipu); wypchnąć za drzwi, szczutków parę dawszy na drogę.
— Uf! — zawołał Grintoire — ot wielki król!
I z obawy odwołania rozkazu rzucił się ku podwojom, które Tristan odemknął przed nim niechętnie i nachmurzony. Łucznicy wyszli z nim razem, pchając go przed sobą pięściami i halabardami, co jednak Grintoire zniósł z całym spokojem filozofa-stoika.
Dobre usposobienie króla, od chwili gdy mu oznajmiono bunt przeciwko staroście, przebijało we wszystkiem. Niesłychane owo ułaskawienie nie było jedną z najmniejszych jego oznak. Tristan Hermita stał w kątku ze ściśniętą mordą buldoga, któremu kawał mięsa pokazano, a nie dano.
Król wybębniał tymczasem wesoło palcami na poręczach swego krzesła marsza pont-audemarskiego. Byłto monarcha skryty, lecz daleko łatwiej umiejący taić swe zgryzoty, niźli swą radość. Zewnętrzne te objawy zadowolenia, przy każdej dobrej nowinie, bardzo też daleko szły niekiedy; i tak, na wiadomość o śmierci Karola Śmiałego, Ludwik XI posunął się aż do ofiarowania srebrnych poręczy ołtarzowi Św. Marcina w Tours; przy wstąpieniu na tron, uniósł się aż do zapomnienia wydania rozkazów, by ciało ojca pogrzebanem zostało.
— No i cóż, Najjaśnieszy Panie? — odezwał się naraz Jakób Coictier — i gdzież się to podział złośliwy ów atak choroby, dla którego Wasza Królewska Mość kazała mię wołać?
— O, naprawdę, mój kumie, — odrzekł król — cierpię niezmiernie; w uszach mi dzwoni, w piersi zaś czuję żary, jakby kto darł tam rozpalonemi grabiami.
Coictier wziął rękę króla i począł mu puls macać z wyrazem pojętnym i znawczym.
— Patrz, Coppenole — szeptał Rym szewcowi na ucho. — Masz go tu całego: między Tristanem a Coictier. Dla niego lekarz, dla innych kat.
Badając tętnice królewskie, Coictier przybierał wyraz coraz trwożliwszy. Ludwik XI patrzał nań z niepokojem. Coictier zasępiał się widocznie. Zacny człeczyna, okrom choroby króla, żadnej innej dzierżawy nie posiadał. Wyzyskiwał to, co miał, jak mógł najlepiej.
— Oho! — mruknął nareszcie — jakoś w rzeczy samej...
— Nieprawdaż? — mówił król przelękniony.
Pulsus creber, anhelans, crepitans, irregularis — ciągnął lekarz.
— Przez Bóg żywy.
— Trzech dni dosyć temu lichu, by najmocniejszą konstytucyę...
— Panno Najświętsza! — zawołał król. — A środek, kumie?
— Myślę nad nim właśnie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Coictier.
Kazał Ludwikowi XI pokazać język, kiwał głową, krzywił się, tupał nogami. A wśród tych swoich kurczów dziwacznych, rzekł naraz:
— Bodaj cię! zapomniałem nadmienić Waszej Królewskiej Mości, że jest jedno wolne miejsce podskarbiego w dobrach stołowych, i że mam bratanka.
— Daję podskarbstwo bratankowi twemu, kumie Jakóbie, — odrzekł król — ale uwolnij mię od tego ognia pod pachami.
— Ponieważ jesteś tak łaskawym, Najjaśniejszy Panie, — dodał lekarz — mam tedy nadzieję, że mi pomożesz skończyć nareszcie i dom ten przy ulicy Saint-André-des-Arcs.
— Jak? — spytał król.
— Ostatni już denar wyciągam ze szkatuły, Najjaśniejszy Panie, — rzecz swą wykładał dalej lekarz — a byłoby doprawdy smutnem, gdyby dom pozostać miał bez dachu. Nie chodzi tu, zaprawdę, o dom sam, prosty najzupełniej i całkiem mieszczański, lecz o malowidła Jehana Fourbault, umilające onego stropy. Szkodaby tej Dyanny, lecącej w obłokach, tak doskonałej, tak miluchnej, tak delikatnej, co ma układ tak naturalny i niewymuszony, czoło tak wybornie uwieńczone księżycem, płeć tak białą i miękką, że doprawdy pokusie oprzeć się nie mogą ci, co na nią patrzą ciekawie. Jest tam również Ceres. To także bóstwo przecudne. Siedzi na snopach zboża, z przepaską kłosów na głowie, przetkaną bławatkami i innym kwieciem. Trudnoby o coś miłośniejszego nad jej spojrzenie, o coś pulchniejszego i okrąglejszego nad jej nóżkę, o coś szlachetniejszego nad wyraz jej twarzy i o coś lepiej ułożonego nad fałdy jej spódniczki. Jestto piękność jedna z najczystszych i najdoskonalszych, jakie pędzel stworzył kiedykolwiek.
— Oprawco! — mruknął Ludwik XI — i dokąd to zmierzasz?
— Potrzebuję dachu nad temi malowidłami, Najjaśniejszy Panie, a lubo to rzecz wcale drobna, pieniędzy mi akurat zabrakło.
— I ileżto tam tego, ten twój dach?
— Et, prosty dach miedziany, w rzeźby historyczne i złocenia, dwa tysiące liwrów, najwięcej.
— Ach, morderca! — zawołał król. — Każdy ząb, który mi wyrywa, jest dyamentem.
— Będę miał dach? — spytał Coictier.
— No, niech cię piorun!... będziesz, tylko wylecz.
Jakób Coictier pokłonił się głęboko i wyrzekł:
— Najjaśniejszy Panie, repercussivum cię zbawi. Przyłożymy ci na krzyże wielkie defensivum, złożone z maści oliwnej, smółki armeńskiej, białka, miodu i octu. Ziółka trzeba brać dalej. Osadzi się to wszystko. Ręczymy za ocalenie Waszej Królewskiej Mości.
Paląca się świeca nie wabi jednego tylko komara. Mistrz Olivier, widząc króla na dobrej drodze, a moment uznawszy za jeden z najdogodniejszych, zbliżył się zkolei.
— Najjaśniejszy Panie...
— A tam znowu co? — odezwał się Ludwik XI.
— Najjaśniejszy Panie, wszak wiadomo Waszej Królewskiej Mości, że mistrz Szymon Radin przeniósł się do wieczności?
— No więc?
— Był on przecież radcą królewskim w trybunalskim dziale skarbu.
— To i cóż stąd?
— Najjaśniejszy Panie, miejsce po nim nie zajęte.
Mówiąc to, wyniosła postać mistrza Oliviera zrzuciła z siebie zwierzchni wyraz hardości i dumy, pozostając przy samej podszewce płaskości i upodlenia. Jedyna to zresztą alternatywa barw na twarzach dworaków. Król spojrzał mu prosto w oczy i rzekł tonem suchym:
— Rozumiem.
I jął podniesionym głosem:
— Mistrzu Olivierze, hetman Boucicault powiadał: „Gdy do króla, to po dar; gdy na morze, to po łup“. Widzę, że jesteś zdania pana hetmana. A teraz posłuchajno, pamięć mamy dobrą. W roku 68 zrobiliśmy cię dworzaninem izby naszej; w 69 dozorcą kasztelu przy moście Saint-Cloud, z płacą stu liwrów tournejskich (ty chciałeś paryskich). W listopadzie 73 r. listami, danemi w Gergeaule, mianowaliśmy cię murgrabią lasu Vincennes, na miejsce Gilberta Acle, krajczego; w 75 łowczym puszczy Rouvray-les-Saint-Cloud, w następstwie po Jacku Lemaire; w. 78, listem naszym królewskim, opieczętowanym wielką sznurkową pieczęcią na wosku zielonym, łaskawieśmy wyznaczyli ci stałego dochodu liwrów dziesięć, tobie i żonie twej, opartych na targowicy, będącej przy kościele Św. Hermana; w 79 zrobiliśmy cię łowczym puszczy Senart, na miejsce biednego tego Jehana Daiz; później rządcą zamku Loches; później gubernatorem Saint-Quentin; później dowódzcą dworca i mostu Meulan, którego się sam nazwałeś hrabią. Na każdych pięciu soldach grzywien, które płaci balwierz, golący w dnie świąteczne, ty masz trzy soldy, a my tylko resztę po tobie bierzemy. Raczyliśmy miłościwie przystać na zmianę twego nazwiska Le-Mauvais, które zanadto podobnem było do twego oblicza. W 74 przyznaliśmy ci, ku wielkiemu niezadowoleniu stanu szlacheckiego, herb o tysiącznych kolorach, że masz oto pierś istnie pawią. Przez Bóg żywy! Azaliż nie kąpiesz się dziś w zaszczytach po same uszy? Obłów nie byłże ci jeszcze dość piękny i cudowny? I czyliż się nie lękasz, aby nowy szczupak łodzi ci nie przewrócił? Duma, oto co cię zgubi, mój kumie. Duma zawsze u ostróg wlokła za sobą ruinę i hańbę. Rozważże teraz to wszystko, i zamilknij proszę.
Słowa te, wymówione ostro i surowo, schowały znowu z twarzy mistrza Oliviera podszewkę łaszenia się. Zuchwalstwo wróciło.
— Masz tobie! — syknął prawie głośno — widać, że król naprawdę musi być dziś chorym: wszystko tylko dla lekarza!
Ludwik XI, zamiast się rozsierdzić tym wybrykiem sługi, mówił dalej z niejakiem złagodzeniem tonu:
— Ale, o tem to omal żem już nie zapomniał! byłeś wszak posłem w Gandawie przy Jej Miłości Maryi... Tak jest, panowie, — dodał, zwracając się ku Flamandczykom — tegoto jegomościa posłem zrobiłem... No, mój kumie, — mówił znów do Oliviera — nie gniewajmy się; starzy z nas przyjaciele. Godzina już późna. Prace dzienne skończone. Ogól mię.
Czytelnik, obznajmiony z dziejami tamtych czasów, nie czekał zapewne aż dotąd, by w mistrzu Olivierze poznać okropnego owego Figara, którego Opatrzność, ta wielka twórczyni dramatów, wmieszała tak zręcznie do krwawej i długiej komedyi panowania Ludwika XI. Nie tu miejsce na opis i uwydatnienie dziwnej onej figury. Cyrulik ten królewski nosił trzy miana. U dworu zwano go grzecznie Olivier-le-Daim; u gminu — Olivier-le-Diable. Właściwe zaś rodowe jego nazwisko było Olivier-le-Mauvais.
Olivier-le-Mauvais stał tedy nieruchomy, buńczucząc się naprzeciw króla i spoglądając zukosa na Jakóba Coictier.
— Tak, o tak! lekarz — warczał przez zęby.
— A tak, lekarz! — podchwycił Ludwik XI z niezwykłą jakąś dobrodusznością. — Lekarz w większych jest łaskach od ciebie. Rzecz prosta, kochanku: on w swych rękach ma całe nasze ciało, a ty nas tylko za podbródek trzymasz. No, ale to nic, biedny mój golibrodo, odnajdzie się wszystko później. A cóżbyś ty powiedział, i w coby się obróciła wszystka twa służba, gdybym był królem na wzór króla Chilperyka, który się z przyzwyczajenia trzymał ręką za brodę?... Dalejże, mój kumie, daj go katu! do roboty, ogól mię. Idź, przynieś co potrzeba.
Olivier, widząc, że król postanowił utrzymać się przy żarcie, i że nie sposób go już było rozgniewać nawet, odszedł, mrucząc, by spełnić jego rozkazy.
Król podniósł się i postąpił ku oknu. Naraz otworzył je ze wzruszeniem gwałtownem:
— A, na Chrystusa rany! prawda! — krzyknął, klaszcząc w dłonie — otóż mi łuna nad Miastem! Starosta gore. Niechybnie. Nie może być co innego. O, poczciwy mój ludku! przychodzisz mi nareszcie w pomoc przeciw ohydnej tej magnateryi.
Zwracając się zaś do Flamandczyków, rzekł:
— Chodźcie, zobaczcie, mości panowie. Nieprawdaż, że to pożar tak się czerwieni?
Dwaj Gandawczycy zbliżyli się.
— Ogromny ogień — rzekł Wilhelm Rym.
— Uha! — dodał Coppenole, któremu w oczach rozbłysło naraz — to mi przypomina płomienie domu pana na Hymbercourt. Niezły musi tam być buncik!
— Tak ci się zdaje, panie Coppenole? — I wzrok Ludwika XI zapałał niemal tak samo radośnie, jak wzrok szewca. — Wszak prawda, że niełatwo mu się oprzeć?
— Hm, krzyżu Pański! Mniemam, że Wasza Królewska Mość niejedną rycerską chorągiew zmuszony tu będzie nadszczerbić.
— Ja?... o! co do mnie, to rzecz wcale inna — odparł król z żywością. — Gdybym chciał...
Coppenole wtrącił śmiało:
— Jeśli tylko bunt jest tem, co przypuszczam, to nie dość chcieć, Najjaśniejszy Panie.
— Kumie, — rzekł Ludwik XI — z dwiema chorągwiami pocztu mego i śmigownicą jedną i drugą, targ czerni hultajskiej byłby niedługi.
Coppenole, pomimo znaków, dawanych mu przez Wilhelma Ryma, zdawał się być zdecydowanym stawić czoło królowi dalej.
— Najjaśniejszy Panie, tak samo Szwajcarowie byli czernią. Jego Mość książę Burgundzki takoż butnym czuł się być panem, i drwił sobie z łajdactwa. W bitwie pod Grandson tak do swoich wołał, Najjaśniejszy Panie: „Hej, bombardniki! ognia do tego paskudztwa!“ Ale kluczwójt Scharnachtal huknął na śliczne paniątko z maczugą swoją i ludem, tak, że spotkawszy się z byczemi skórami chłopów, wszystko lśniące wojsko burgundzkie pękło, niby szyba za uderzeniem kamienia. Byłoż tam, byłoż rycerstwa nabitego przez chamów; pan na zamku Guyon, największy wielmożnik z całej Burgundyi, nieżywy został znaleziony na małej łączce przy błocku, kędy skonał, wraz z wielkim swoim koniem, szpakiem.
— Przyjacielu, — rzekł król — mówisz o bitwie. Chodzi o rokosz. A z nim dojdę do ładu, jak skoro mi się spodoba brwi ściągnąć.
Tamten odparł obojętnie:
— To bardzo być może, Najjaśniejszy Królu. Znaczy, że w takim razie godzina ludu nie uderzyła jeszcze.
Wilhelm Rym uważał za niezbędne wtrącić:
— Panie Coppenole, mówisz do monarchy potężnego niezmiernie.
— Wiem o tem — odrzekł poważnie Coppenole.
— Pozwól mu mówić, panie Rym, przyjacielu mój; — podchwycił król — lubię taką w słowie otwartość; ojciec mój, Karol VII, powiadał, że prawda rozchorowała się na świecie. Jam był pewien, że i umarła już, spowiednika nie znalazłszy nigdzie. Kum Coppenole wyprowadza mię z błędu...
Wtedy, kładąc rękę na ramieniu Coppenola, powiedział:
— Mówiłeś nam więc, panie Jakóbie...
— Powiadam, Najjaśniejszy Panie, że być może masz słuszność, że godzina ludu nie uderzyła tu u was jeszcze.
Ludwik XI popatrzył nań okiem przenikliwem.
— A jak prędko nadejdzie godzina ta, kumie?
— Da się to słyszeć, gdy bić zacznie, Najjaśniejszy Panie.
— Na jakim zegarze, jeżeli łaska?
Coppenole ze zwykłą rubasznością, spokojną a prostą, doprowadził króla do okna.
— Uważ, Najjaśniejszy Panie! Jest tu baszta, dzwon wielki, są moździerze, działa, mieszczanie, rycerze. Gdy dzwon ten zahuczy, gdy moździerze grzmieć zaczną, gdy się baszta zwali z hukiem ogromnym, gdy mieszczaństwo i rycerstwo skoczy sobie do oczu, wyjąc i gryząc się wzajem... wówczas godzina owa uderzy.
Posępność i zaduma wróciły na twarz Ludwika XI. Stał chwilkę w milczeniu, lecz wnet począł zlekka gładzić ręką — jak się wiernego rumaka głaska po szyi — gruby mur baszty.
— Oj, że nie, to nie! — powiedział. — Wszak prawda, że się nie dasz zwalić tak łatwo, Bastylko moja!
I zwrócił się raptownie do śmiałego Flamandczyka:
— Widziałżeś kiedy rokosz, mości Jakóbie?
— Podnosiłem takowy niekiedy — odrzekł Coppenole.
— I w jakiż sposób sobie radzicie, — spytał król — by rebelię wzniecić?
— Ba, jak najprościej — odrzekł Coppenole. — Tysiące jest sposobów. Najprzód, trzeba żeby miasto było niekontente. To najłatwiejsze. Potem, jak jaki temperament mieszkańców. Nasi w Gandawie nie trudni. Bardzo zawsze kochają syna książęcego, ale samego księcia ani rusz. Otóż więc, pewnego przypuszczam poranku przychodzi do mnie do sklepu ten i ów, i powiada: „Ojcze Coppenole, oto jest u nas tak, a tu inak, a księżna pani ministrów chowa za firanki, a starosta myto nałożył nowe na osypkę świńską, albo inną rzecz jaką“. Cobądź. Wtedy ja, jak stoję, kładę robotę, wychodzę z czeladni, idę na ulicę i wołam: — „Hej, cupu łupu!“ Antałek próżny znajdzie się nie tu, to tam. Włażę nań wtedy i głośno mówię, co mam na sercu, a gdy się jest z ludu, Najjaśniejszy Panie, to się ma zawsze coś na sercu. Brać cechowa wówczas się zbiera, krzyczymy, dzwonimy na gwałt, rozbrajamy panów dworzan i rycerstwo, łączymy się z wieśniactwem, przybyłem na targ, idziemy. I tak będzie się ciągle działo, dopóki po zamkach siedzieć będą panowie, dopóki mieszczan nie zabraknie po miastach, a chłopów po wsiach.
— I przeciw komu to tak hałasujecie w ten sposób? — zagadnął król — przeciw starostom swoim? przeciw szlachcie?
— Niekiedy, to zależy. Przeciw księciu także niekiedy.
Ludwik XI poszedł na swoje krzesło, powiadając z uśmiechem:
— E! u nas tu wasze „łupu-cupu“ ledwie jeszcze starostów sięga.
W tej właśnie chwili wrócił Olivier-le-Daim. Za nim dwaj paziowie nieśli gotowalnię królewską. Ale co uderzyło Ludwika XI, to jednoczesne z nimi wejście kasztelana paryskiego i dowódzcy czat nocnych, którzy zdawali się być zmieszani i zaniepokojeni. Uraźliwy balwierz Jego Królewskiej Mości miał również twarz nieco wylękłą, w głębi jednak był jakby zadowolony. On to głos zabrał:
— Najjaśniejszy Panie, najpokorniej proszę o przebaczenie Waszej Królewskiej Mości, że Jej przynoszę niefortunną nowinę.
Król, obracając się gwałtownie, zadarł aż kawał posadzki nogą swojego krzesła.
— Co to ma znaczyć? — spytał ponuro.
— Najjaśniejszy Panie, — ciągnął Olivier-le-Daim ze złośliwą miną człowieka, cieszącego się ciężkością ciosu, który ma zadać — to nie przeciw Staroście Pałacu rzuca się ów motłoch wzburzony.
— Więc przeciw komu?
— Przeciw Tobie, Najjaśniejszy Panie.
Stary król zerwał się na równe nogi, wyprostowany jak młodzian.
— Wytłómacz się, Olivierze! wytłómacz! — zawołał głosem zduszonym. — I pilnuj swej głowy, kumie. Pilnuj jej, bracie, bo ci się klnę na krzyż Św. Lwa, że jeśli zmyślasz lub przesadzasz, miecz ten, co ściął pana Luksemburgskiego, nie wyszczerbił się jeszcze do tyla, by twojej szyi nie tknął.
Zaklęcie było straszne; Ludwik XI dwa razy tylko w swem życiu powołał się na krzyż Św. Lwa. Olivier otworzył usta do odpowiedzi.
— Najjaśniejszy Pan...
— Na kolana! — wrzasnął piorunującym głosem król. — Tristan, pilnuj mi tego człowieka!
Olivier ukląkł i mówił chłodno:
— Najjaśniejszy Panie, czarownica skazaną została na śmierć przez wielką izbę trybunału Twego. Skryła się w Notre-Dame. Czerń chce ją gwałtem odebrać. Pan kasztelan i pan dowódzca czat nocnych, którzy idą z miejsca rokoszu, są tu oto, by mi kłam zadać, jeśli cokolwiek zmyślam. Motłoch oblega kościół Najświętszej Panny.
— Uuu! — zcicha zahuczał król, zsiniały i drżący od gniewu — Najświętszą Pannę! Oni Najświętszą Pannę, Królowę moją, we własnej Jej katedrze obiegli!... Wstań, Olivierze. Masz słuszność... Daję ci posadę Szymona Radin. Masz słuszność... Napaść to na mnie. Czarownica jest pod opieką kościoła, kościół pod moją opieką. A jam sądził, że chodzi o Pana Starostę! Nie ma co, przeciwko mnie!
Wściekłością odmłodzony, począł biegać po izbie. Przestał uśmiechać się, strasznym był, wił się i miotał z kąta w kąt; lis zamienił się w hyenę. Złość go zdawała się dławić, że do słowa przyjść nie mógł, usta mu tylko wykręcone skakały, i trzeszczały pięście kościste.
Nagle podniósł głowę, zapadłe oko trysło mu strugami ognia, głos zabrzmiał jak trąba bojowa:
— W pień, Tristanie! w pień to gałgaństwo! Na koń, Tristanie! przyjacielu mój! rżnij! do nogi!
Po przejściu pierwszego wybuchu, poszedł siąść na swe miejsce, i rzekł z wściekłością hamowaną i chłodną:
— Pójdź tu, Tristanie!... Jest tu przy nas, w Bastylii tej, pięćdziesiąt znaków wice-hrabiego Gif, co czyni koni trzysta: weźmiesz to. Jest również kompania łuczników ordynansowych pana Châteaupers: weźmiesz ją. Masz swoją straż marszałkowską: zabierz ją. W dworcu Saint-Pol znajdziesz czterdziestu łuczników nowego pocztu Delfina Francyi: zabierz. I leć z tem do Notre-Dame... A, panowie hołoto paryska! czy tak? w ten sposób zagrać umyśliliście z koroną naszą, ze świętością Przeczystej Panny i spokojem tej rzeczypospolitej! Tnij, Tristanie! zmieć mi to, żeby ani jedna żywa dusza nie umknęła, chyba na szubienicę Góry-Sokolej.
Tristan się pokłonił.
— Słyszałem, Najjaśniejszy Panie.
Lecz dodał wnet:
— A co mam zrobić z czarownicą?
Pytanie to zastanowiło króla.
— A, a! — rzekł — z czarownicą!... Panie d’Estouteville, czego lud chciał od niej?
— Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział kasztelan paryski mniemam, że, ponieważ lud wydobyć ją zamierzył z pod ochrony Najświętszej Panny, więc bezkarność ta razi go: powiesić chcą wiedźmę.
Król zdawał się być chwilkę głęboko zamyślonym; poczem zwrócił się nagle do Tristana Hermity i rzekł
— A no! mój kumie, zgnieciesz motłoch, a czarownicę powiesisz!
— Tak jest, powiedział zcicha Wilhelm Rym do Coppenola — ukarać lud, że chce, a zrobić jak chce.
— To wystarcza, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Tristan. — Jeżeli czarownica jest jeszcze w kościele Najświętszej Panny Maryi, czy mam ją powiesić pomimo ochrony?
— Przez Bóg żywy!... ochrona!... — mówił król, szczypiąc się w ucho. — A jednak trzeba powiesić czarownicę.
Wtem, jakby mu myśl nagła zabłysła w głowie, padł na kolana przed swem krzesłem, zdjął czapkę, położył ją na siedzeniu, i, patrząc pobożnie w jeden z ołowianych amuletkowych posążków dokoła niego wiszących:
— O Najświętsza Panno paryska, patronko moja! zawołał, składając dłonie — przebacz mi! Ten raz, ten jeden tylko. Zbrodniarkę koniecznie ukarać muszę. Zapewniam Cię, Cudowna Bogarodzico, Pani moja najłaskawsza, że jestto wiedźma, przytułku Twego i litości niegodna. Wiesz, o Królowo Niebios, że wielu najpobożniejszych książąt nadwerężyć musiało ten przywilej kościelny, ku większej chwale Bożej i ku potrzebie monarchii. Święty Hugon, biskup angielski, dozwolił królowi Edwardowi pochwycić czarnoksiężnika w swoim kościele. Ludwik Święty, pan mój, przestąpił w tym samym wypadku próg kościoła Świętego Pawła, a Alfons, syn króla jerozolimskiego, samą świątynię Grobu Pańskiego. Przeto mi odpuść, Panno Najświętsza paryska, w tym wypadku jedynym i ostatnim. Nie powtórzę go więcej, a Tobie ofiaruję posąg srebrny, podobny do onego, jaki już dałem przeszłego lata Najświętszej Pannie w Écouy. Amen.
Przeżegnał się, podniósł, włożył czapkę i rzekł do Tristana:
— Śmiało i bacznie, mój kumie. Weź z sobą pana Châteaupers. Uderzycie na gwałt we dzwony. Wytniecie tłum. Powiesicie wiedźmę. Powiedziałem... Poprowadzisz, rozumie się, wyprawę osobiście... Zdasz mi sprawę... No, Olivierze, kłaść się nie będę tej nocy. Bierz się do golenia.
Tristan Hermita, oddawszy czołobitność Ludwikowi XI, wyszedł.
Król, skinieniem ręki żegnając wówczas Ryma i Coppenola, rzekł do nich:
— Polecam was Bożej opiece, dobrzy moi przyjaciele, panowie posły. Pójdźcie odpocząć trochę. Noc już późna, i otośmy bliżsi poranku niż wieczora.
Flamandczycy się usunęli, pożegnawszy króla, a, zmierzając ku swoim apartamentom pod przewodnictwem gubernatora Bastylii, Coppenole mówił do Wilhelma Ryma:
— Brr, dojadł mi już ten król kaszlący. Widziałem Karola Burgundzkiego pijanego, a nie był tak zły, jak Ludwik XI chory.
— To dowodzi, panie Jakóbie, — odpowiedział Rym — że okrutniejszy rumianek królów, niż wino.



VI.
„Mała pochodnia“.

Wyszedłszy z Bastylii, Grintoire biegł ulicą św. Antoniego tak prędko, jak koń, który się zerwał z uwięzi. Przybywszy do bramy Baudoyer, szedł prosto ku kamiennemu krzyżowi, który się wznosi wśród tego placu, jakby mógł poznać wśród ciemności człowieka czarno ubranego i zakapturzonego, który siedział na stopniach tego krzyża.
Osoba czarna podniosła się.
— Ach! na wszystkie męczarnie piekła! umieram z niecierpliwości. Straż na bramie św. Gerwazego obwołała wpół do pierwszej.
— To wcale nie moja wina, — odparł Grintoire — ale patrolów królewskich. Dopieroco umknąłem przed szubienicą. Już to, widzę, moje przeznaczenie.
— Ale zawsze przed niem uchodzisz. Lecz śpieszmy się! Czy masz hasło?
— Wystaw pan sobie, widziałem króla. Jak się też ubogo ubiera!
— Mniejsza o to. Ale czy masz hasło?
— Mam, bądź spokojny. „Mała pochodnia“.
— Inaczej nie moglibyśmy się dostać do kościoła. Truandowie zawalili ulice, i szczęściem, że jakiś opór znaleźli. Może przybędziemy na czas.
— Zapewne, ale jak się do gmachu samego dostaniemy?
— Mam klucze od wieży.
— A jak wyjdziemy?
— Ztyłu jest mała furtka, wychodząca na Sekwanę.
— O mało mię nie powiesili! — mówił Grintoire.
— Śpieszmy się!
I obaj śpiesznym krokiem zeszli ku Cité.



VII.
Châteaupers na wyprawie.

Zapewne pamięta czytelnik przykre położenie, w jakiem zostawiliśmy Quasimoda. Biedak, obskoczony ze wszech stron, jeżeli nie postradał odwagi, stracił wszelką nadzieję ocalenia cyganki. Biegał po galeryi jak szalony. Kościół Panny Maryi miał być wzięty przez truandów. Nagle tentent koni rozległ się po ulicach sąsiednich i wkrótce kolumna jazdy wbiegła na plac, jakby huragan.
— Dalej, naprzód! — zawołał dowodzący.
Truandowie struchleli.
Quasimodo, nie słysząc, widział gołe pałasze, pochodnie, lance, całą jazdę i na jej czele kapitana Febusa; po nieporządku truandów poznał jednych przestrach, pomieszanie drugich, i, nową natchnięty siłą, znowu kilku oblegających, którzy się na galeryę dostawali, zepchnął.
W rzeczy samej byłyto wojska królewskie.
Truaudowie bronili się z rozpaczą. Wzięci zboku i ztyłu jednocześnie, oblegający i oblężeni, byli w podobnem położeniu, co w roku 1640 Turyn, który Tomasz Sabaudzki oblegał, a markiz Leganez blokował.
Bój był straszny. Kawalerya królewska, w pośród której mężnie się odznaczał kapitan Febus de Châteaupers, wszystko rąbała w sztuki. Truandowie, źle uzbrojeni, pienili się ze złości i kąsali. Mężczyźni, kobiety, dzieci, rzucali się na konie i zębami gotowi byli je rozszarpywać. Inni pochodniami palili twarze łuczników. Inni osękami z koni ściągali jeźdźców. Walka była okropną!... Zauważono nawet jednego, który kosą podcinał nogi koniom. Śpiewał on przez nos, idąc, i wkoło kosą wywijał. Ze spokojem dostał się w sam środek jazdy, i ciął wolno i regularnie, jak kośbiarz na polu. Byłto Clopin Troille-fou. Poległ od kuszy.
Oblężeni pierzchać poczęli. Pootwierały się okna i sąsiedzi, słysząc, że wojsko królewskie wmieszało się w tę sprawę, ze wszystkich pięter sypnęli na żebractwo kulami. Obszar przedkatedralny pełen był dymu i kurzu.
Truandowie nakoniec ustąpili. Zmęczenie, przestrach, brak dobrej broni, niespodziany napad, strzały z okien, śmierć Clopina, wszystko ich pokonywało. Trzeba było ustąpić. Udało im się nakoniec przerwać jedną z linij oblegających i uciekać poczęli we wszystkich kierunkach, zostawiając na placu gromady poległych.
Quasimodo, widząc tę porażkę, ukląkł, wzniósł ręce dogóry i, upojony radością, jak ptak wbiegł szybko na górę do izdebki tej, której bronił tak walecznie. Teraz chciał upaść na kolana przed tą, którą powtórnie ocalił.
Wszedłszy do izdebki zastał ją próżną.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.