Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
40
WIKTOR HUGO.

nych wściekłości, pragnął dla siebie i dla cyganki skrzydeł, aby za ich pomocą uciec nad głowami oblegających.
Grad kamieni nie mógł odeprzeć zuchwałych. Quasimodo, w chwili niepokoju i zwątpienia, ogarniającego go, spostrzegł nagle, że z balustrady, z której raził nieprzyjaciół, szły dwie ogromne rynny kamienne, wyłożone wewnątrz ołowiem. Nowa przyszła mu myśl do głowy; pobiegł po słomę, złożoną na jego legowisku, na niej położył nieco drzewa, na to zaś kilkanaście zwitków blachy ołowianej; taki ułożywszy stos w rynnie, podpalił go.
Przez ten czas, gdy nie spadały kamienie, truandowie przestali patrzeć dogóry. Rozbójnicy, jak psy goniące dzika, zziajani, zaczęli się cisnąć do bramy, chcąc ją koniecznie wyważyć, a każdy chciał być jaknajbliżej. Czekali niecierpliwie tej chwili, rychło drzwi trzasną i pozwolą im wtłoczyć się we wnętrze świątyni, gdzie bogate stroje kapłańskie, złote i srebrne naczynia, nęciły ich żądze złodziejskie. Zapewne, w tej tak dla nich upragnionej chwili więcej myśleli o rabunku, niż o ratowaniu swojej siostry, cyganki. Esmeralda była dla nich tylko pretekstem, jeżeli rozbójnicy potrzebują pretekstów.
Nagle, w chwili, gdy gromadzili się około tarana, aby nim najsilniejszy i już skuteczny raz zadać drzwiom świątyni, odezwało się z pośród nich straszne wycie, okropniejsze niż kiedy spadła belka. Ci, którzy nie krzyczeli, obejrzeli się i zadrżeli z przestrachu. Dwa strumienie roztopionego ołowiu spadały na cały tłum. Rozstąpili się natychmiast i w owem morzu