Przejdź do zawartości

Kościół Panny Maryi w Paryżu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Wiktor Hugo.
KOŚCIÓŁ
PANNY MARYI
W PARYŻU.
(Notre Dame de Paris).

WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 7 Сентября 1899 года.


Druk W. Dunina i S-ki, Warszawa, Nowy-Świat 35.


Przed kilkoma laty, zwiedzając albo raczej plądrując po kościele Najświętszej Panny Maryi, autor tej książki, w ciemnym zakątku jednej z wież, znalazł na murze wyryty ten wyraz:

ΑΝ’ΑΓΚΗ.

Te głoski greckie, zczerniałe ze starości i głęboko werznięte w kamień, noszące na sobie piętna kaligrafii gotyckiej i przypominające, że ręka ze średnich wieków je kreśliła, nadewszystko znaczenie ich złowróżbne i straszne, mocno uderzyły autora.
Pytał sam siebie, pragnąc odgadnąć, jakaż to dusza cierpiąca nie mogła opuścić świata, aby nie zaznaczyć zbrodni, albo nieszczęścia na czole starej świątyni?
Jak tylko zaczęto mazać i drapać mury, znikł napis. Albowiem tak postępują od dwustu lat z cudownemi średnich wieków kościołami. Zmiany ze wszech stron oblegają je, z wierzchu i wewnątrz, — ksiądz je obiela, architekt odrapuje, a lud przychodzi i burzy.
Oprócz słabej pamiątki, jaką autor pozostawił w tej książce, niema śladu z owego ponurego napisu w kościele Najświętszej Panny Maryi w Paryżu, równie jak ze smutnego przeznaczenia osoby, która treściwie los swój skreśliła. Człowiek, piszący na murze, zniknął od kilku wieków, wyraz nakreślony zniknął z kościelnego muru, a sam kościół wkrótce może zniknie z powierzchni ziemi.
Z tego wyrazu napisano książkę: „Kościół Najświętszej Panny Maryi w Paryżu“.



KSIĘGA PIERWSZA.

I.
Wielka sala.

Jest temu trzysta czterdzieści ośm lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni, kiedy paryżanie obudzili się na dźwięk wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.
Nie jest to dzień pamiętny w historyi 6 stycznia 1482 r. Żaden znakomity wypadek nie poruszał od rana śpiżów i Paryżan, — albowiem nie był to ani szturm Pikardczyków lub Burguinionów, ani uroczyste polowanie, ani bunt studentów w winnicy Laas, ani wjazd groźnego i potężnego króla, ani nawet powieszenie łotrów i łotrzyc w sprawiedliwości paryskiej, — nawet nie było to przybycie, tak częste w piętnastym wieku, nadętej i szumnej ambasady. Zaledwie dwa dni minęły od ostatniego wjazdu jednej z kalwakat tego rodzaju posłów flamandzkich, mających zawrzeć małżeństwo Delfina z Małgorzatą flamandzką, wjazdu, który znudził kardynała Bourbon, zmuszonego, dla podobania się królowi, uśmiechać do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swoim pałacu de Bourbon, pięknym moralnym dyalogiem i wesołą krotochwilą, w czasie, gdy ulewny deszcz moczył mu przed bramami prześliczne kobierce.
Szóstego stycznia, który poruszał całą ludność Paryża, jak mówi Jan de Troyes, podwójna była uroczystość, połączona od niepamiętnych czasów, to jest obiór króla migdałowego i święto błaznów.
Dnia tego miał być fajerwerk na placu de Gréve, umajenie w pałacu de Braque i dyalog w pałacu sprawiedliwości. Ogłoszono to przy dźwięku trąb po ulicach i placach przez dworzan prewota, ubranych w piękne fiolety z białemi krzyżami na piersiach.
Tłum mieszczan, zamknąwszy domy i sklepy, zdążał w jedno z tych trzech wspomnianych mjejsc, — każdy jakąś obrał sobie drogę: ten na fajerwerk, ten na umajenie, a ten na dyalog. Trzeba przyznać na pochwałę gawronów ówczesnych, że większa ich część udała się na sztuczny ogień tak stosowny do pory roku, albo na dyalog, mający się odbyć w wielkiej sali pałacu, dobrze osłonionej i zamkniętej, i że ciekawi pozwolili swobodnie marznąć umajeniu pod niebem styczniowem, przy cmentarzu kaplicy de Braque.
Wszystkiemi przystępami lud napływał do pałacu sprawiedliwości, albowiem wiedziano, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli zaonegdaj, mieli być obecni na dyalogu i na obraniu naczelnika błaznów, które również w wielkiej sali odbyć się miało.
Nie tak to było łatwo tego dnia dostać się do wielkiej sali, uważanej podówczas za największy budynek (prawda, że Sauval nie zmierzył jeszcze sali w zamku Montargis). Miejsce przed pałacem, napchane ludem, przedstawiało się z okien ciekawym jak morze, w które pięć albo sześć ulic, jak ujścia rzek, co moment wylewały potoki głów. Bałwany te, co chwila rosnące, potrącały się o węgły domów, postępowały tu i owdzie z ulic, jakby z przylądków, i wpadały w zatokę nieforemną napchanego placu. W środku wysokiego, gotyckiego przodu pałacu, wielkie schody, na które ustawicznie tłumy wchodziły i zstępowały z nich, rozpryskiwały na dwie boczne strony brzemienne bałwany ludzi; schody te mówię, tryskały ustawicznie na plac, jak fontanna w sadzawkę, krzyki, śmiechy, tupanie, mieszały się w gwar i hałas. Niekiedy ten hałas wzrastał nadzwyczaj, a tłumy jedne o drugie potrącały się, mieszały i burzyły. Były to chwile, kiedy jaki łucznik, albo sierżant konny, chciał przywracać porządek użyciem władzy, którą prewotowie przekazali konetablom, konetable marszałkom, a marszałkowie dzisiejszej żandarmeryi paryskiej.
We drzwiach, oknach, na dymnikach i dachach wiły się głowy poczciwych mieszczan, spokojne, dobre, spoglądając na pałac, na tłumy — i nie pragnąc nic więcej; bo lud paryski poprzestaje na widoku widzów i dla niego bardzo jest ciekawą rzeczą stać za murem, za którym krzyk się rozlega.
Gdyby nam było wolno, ludziom z roku 1830, pomieszać się myślą z paryżanami z piętnastego wieku i wyjść, jak oni, popychani, bici, deptani, w wielką salę pałacu 6 stycznia 1482 r., widok niemniej miałby powabu i rzeczy nas otaczające zupełnie byłyby dawnym podobne.
Jeśli czytelnik pozwoli wyobrazić sobie wrażenie, jakiegoby doznał, przebywając z nami próg wielkiej sali, w pośród tłumu w różnobarwnych strojach, poważemy się przywołać je.
A naprzód szum w uszach, olśnięcie oczów. Nad głowami podwójne sklepienie obite rzeźbami drewnianemi, pomalowanemi na niebiesko, wyzłoconemi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z czarnego i białego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Około czterech pierwszych kolumn sklepy przekupniów, błyszczące szkłem i świecidłami, około trzech innych ławki drewniane, wytarte od częstego siadania powodów i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, we drzwiach, oknach, pomiędzy kolumnami, nieskończony szereg posągów królów francuskich, począwszy od Faramonda, królów drzemiączków z założonemi rękami i spuszczonemi oczyma, królów wojowniczych i mężnych z głową i rękami wzniesionemi do góry. Następnie w oknach sklepionych szyby różnokolorowe, a we wchodach bogato rżnięte drzwi i odrzwia; wszystko zaś — sklepienia, kolumny, ściany, obicia, drzwi, posągi — osłonięte z góry do dołu powłoką błękitną i złotą, która, choć nieco zapylona ówcześnie, znikła w roku łaski 1549, w którym Breuil podziwiał ją tylko z podania.
Wyobraźmy sobie teraz tę wielką podługowatą salę, oświetloną bladym promieniem styczniowego dnia, nabitą wchodzącym tłumem, który kręci się około kolumn wzdłuż ścian, a będziemy mieli choć niedokładne pojęcie obrazu, którego podać pragniemy szczegóły.
Rzecz niezawodna, że gdyby Ravaillac nie przyśpieszył zgonu Henryka IV, nie byłoby dowodów czynów, złożonych w pałacu sprawiedliwości, następnie zaś nie byłoby powodu, aby wspomniane papiery znikły; stąd zaś wniosek, że nikt nie miałby przyczyny podpalać pałacu sprawiedliwości, dla zniszczenia papierów, i nie byłoby pożaru w roku 1618. Gdyby pałac sprawiedliwości stał jeszcze, a w nim i wielka sala, mógłbym powiedzieć czytelnikowi: Pójdź — zobacz ją! tym zaś sposobem i od opisu byłbym wolny. Wniosek oczywisty, że wielkie wypadki mają nieobliczone następstwa.
Rzecz podobna, że Ravaillac mógł nie mieć wspólników; następnie, jeśli ich nie miał, że oni nie przyczynili się do pożaru 1618 r. Jeszcze dwa punkty do wytłómaczenia: naprzód wielka, gorejąca gwiazda, szeroka na stopę, wysoka łokieć, która spadła, jak wiadomo, 7 marca po północy na pałac; powtóre zwrotka Teofila:

Zaiste szkoda nielada!
Że sprawiedliwość w Paryżu,
Najadłszy się z pieprzem ryżu,
Ogień pod pałac podkłada.

Niech sobie kto co chce myśli o tem potrójnem wytłómaczeniu pożaru pałacu w roku 1618 — fakt jest pewny, bo pałac zgorzał. Z przyczyny tego wypadku, następnie z licznych przebudowań tego, co ogień oszczędził, mało dziś pozostaje z tej pierwszej siedziby królów francuskich, z tego starszego brata Luwru, już i tak starego za Filipa pięknego, że napróżnoby szukano śladów wspaniałych budowli, wystawionych przez króla Roberta, a opisanych przez Helgaldus’a. Co stało się z izbą kanclerską, gdzie Ludwik święty brał ślub? z ogrodem, w którym wymierzał sprawiedliwość, ubrany w kurtce wielbłądziej, w płaszczu bez rękawów i leżący na murawie z Joinvillém? Gdzie jest izba cesarza Zygmunta? Izba Karola IV, Jana bez ziemi? Gdzie schody, z których Karol VI ogłosił edykt ułaskawienia? Kamień, na którym Marcel zarznął wobec Delfina, Roberta de Clermont i marszałka Champagne? Furtka, skąd ogłaszano bulle anti-papy Benedykta? i wielka sala ze złoceniami, lazurem, sklepieniami, posągami i ogromnemi kolumnami? i lew kamienny leżący przy drzwiach, z głową spuszczoną, ogonem między nogami, jak lwy Salomona w pozie pokory, tak przyzwoitej dla siły przed sprawiedliwością? i piękne drzwi i piękne okna? i ślusarskie prześliczne roboty Biscornetta i stolarszczyzna Hancy?... Co zrobił czas, co zrobili ludzie z tych cudów? Cóż nam dano za to wszystko, za całą historyę Galii, za całą sztukę gotycką? — Ciężkie płaskorzeźby Bross’a, tego niezgrabnego architekta przedsionku Saint-Gervais! otóż co nam dano za sztukę; co zaś do historyi — bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze głośne w sprzeczkach uczonych.
Mniejsza o to, — powróćmy do sali dawnego pałacu.
Dwa krańce tego olbrzymiego równoległoboku były zajęte: jeden przez sławny stół marmurowy, z jednej sztuki tak długiej, tak szerokiej i grubej, jakiej nigdy nie widziano, według stylu Gargantua, który ją nazywa odłamem świata; drugi przez kaplicę, w której Ludwik XI kazał się wyrobić z kamienia, klęczący przed Najświętszą Panną, i gdzie kazał przenieść, nie troszcząc się, że rozerwie szereg posągów królewskich, statuy Karola Wielkiego i św. Ludwika, dwóch władców, których być sądził potężnymi i w niebie. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty, była w smaku delikatnej architektury, miała cudowne rzeźby, głębokie a cienkie inkrustacye, co oznacza koniec architektury gotyckiej i uwiecznia się w fantazyjnych odrodzenia dziełach. Mała rozeta przezroczysta nad drzwiami była arcydziełem delikatności i wdzięku i rzec o niej można: była to koronkowa gwiazda.
W środku sali, wprost wielkich drzwi, było wzniesienie, okryte bogatą materyą złotą i przysunięte do muru, z którego był wchód do pokoju złotego, a wystawione dla posłów flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na dyalog.
Na stole marmurowym, według zwyczaju, miał być przedstawiony dyalog. Przygotowania poczyniono od rana, wielka marmurowa tablica, porysowana gwoździami obuwia, dźwigała drewnianą wyniosłą klatkę, której część wyższa, dostępna wszystkich spojrzeniom, miała służyć za scenę; wnętrze zaś, okryte obiciem, za garderobę dla osób grających. Nie było zapewne tak nieprzezornego człowieka, któryby, chcąc, nie mógł się tam dostać. Błogosławione dzieciństwo sztuki!
Kilku sierżantów komendanta pałacu, zwyczajnych stróżów zabaw ludu w święta i w dni ekzekucyi, stało w rogach marmurowego stołu.
Z uderzeniem dwunastej godziny na zegarze pałacu sztuka miała się zacząć. Była to godzina mniej stosowana na teatralne przedstawienia, ale do posłów należało się zastosować.
Prócz tego tłumy czekały od samego rana; wielu bardzo poczciwych ciekawców szczękało zębami od świtu przed pałacem, a znaczna liczba i noc tam przepędziła, aby sobie miejsca zapewnić. Tłum rósł co chwila, i, jak rzeka wychodząca z koryta, zaczął napełniać mury, obtaczać kolumny i w każdem rozlewać miejscu. Utrudzenie, niecierpliwość, znudzenie, szalona wolność, kłótnie o udeptanie butem albo trącenie łokciem, przed przybyciem posłów, szczególnie cierpki nadawały wyraz temu ludowi, ściśnionemu, natłoczonemu, a zawsze ciekawemu. Słychać było skargi i wyrzekania przeciwko Flamandczykom, kardynałowi de Bourbon, oficerowi pałacu, Małgorzacie austryackiej, sierżantom, zimnu, gorącu, biskupowi paryskiemu, naczelnikowi błaznów, posągom, kolumnom, zamkniętym drzwiom i otwartym oknom. Wszystko z wielką radością uliczników i lokai rozsianych w tłumie, którzy do nieukontentowania ogólnego mieszali swoje figle i kłuli, rzec można, rozdrażnione nerwy.
Pomiędzy innemi była grupa tych wesołych szaleńców, którzy, usiadłszy na poręczach okien, stamtąd rzucali spojrzenia i żarciki wewnątrz i zewnątrz sali. Z wesołych, a śmiesznych ruchów, z krzykliwych głosów, któremi się odzywali do swoich towarzyszów, w innych będących miejscach, łatwo wnieść było można, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że wybornie umieją korzystać z czasu i wyciągnąć przyjemność, gdzie ją tylko znaleźć podobna.
— Na moją poczciwość, to ty Joannes Frollo de Molendino! — zawołał jeden z nich, mały blondynek, z ładną, złośliwą twarzyczką, uczepiony u kapitela kolumny — właściwie ciebie nazywają Jehan de Moulin, bo twoje ręce i nogi wyglądają jak skrzydła od wiatraka. Jak dawno już tu jesteś?
— A niech dyabli!... — odpowiedział Joannes Frollo — więcej niż cztery godziny i myślę, że mi je na tamtym świecie za czyściec policzą. Słyszałem ośmiu śpiewaków króla sycylijskiego, którzy o siódmej godzinie śpiewali na wotywie w kaplicy.
— Piękni śpiewacy! — odparł inny — głosy ich więcej śpiczaste niż czapki. Zanim mszę zakupiono do świętego Jana, trzeba się było dowiedzieć, jak wygląda łacina w prowensalskim dyalekcie.
— Masz słuszność panie Idzi Lecornu, kuśmierzu królewski — odrzekł ulicznik, siedzący na kapitelu.
Ogólny śmiech powitał nazwisko kuśmierza królewskiego.
— Lecornu! Idzi Lecornu! — mówili jedni.
Cornutus et hirsutus — wołali drudzy.
— He! zapewne — mówił mały dyabełek z kapitela — cóż tak śmiesznego? Zacny Idzi Lecornu, brat Jehana Lecornu, intendenta królewskiego pałacu, syn Mahieta Lecornu, pierwszego drwala z Vincennes: wszyscy mieszczanie paryscy, wszyscy żonaci — i ojciec i synowie.
Śmiech powstał nanowo. Kuśmierz, nie odpowiedziawszy słowa, chciał się ukryć przed wymierzonemi nań spojrzeniami, lecz tylko się pocił i sapał. Nie mogąc znaleźć stosownego kąta, wlepił w ramiona sąsiadów swoją szeroką i czerwoną twarz, która rychłą zapowiadała apopleksyę. Nakoniec jegomość gruby, krótki i zacny jak on, przyszedł mu na pomoc.
— A to co! Panowie niedorostki zanadto sobie pozwalają; za moich czasów oćwiczyliby ich jak kotów.
Tłum młodzieży parsknął śmiechem.
— Hola! hola! a to co za jeden?... a to śmiałek! — wołali.
— Znam ja go! — odezwał się jeden — to pan Andrzej Musnier.
— Hardy, bo jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu — rzekł inny.
— Wszystkiego po cztery w tym sklepie — odezwał się trzeci: cztery narody, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech wyborców i czterech księgarzy.
— I cóż — odparł Jehan Frollo — niech ich wszystkich czterech!...
— Musnier, spalimy twoje książki.
— Musnier, pobijemy twojego lokaja.
— Musnier, obłocimy twoją żonę.
— Poczciwa panna Oudarde.
— Tak świeża i wesoła, jakby była wdową.
— A niech was piorun trzaśnie! — mówił przez zęby Andrzej Musnier.
— Panie Andrzeju! — zawołał Jehan zawsze siedzący na swoim kapitelu — milcz, albo ci na łeb zlecę.
Pan Andrzej wzniósł oczy, zdawał się mierzyć wysokość kolumny, ciężkość figlarza i, podwoiwszy kwadrat z ciężkości przez wysokość, umilkł.
Jehan, pan placu, mówił z tryumfem:
— Zobaczysz, choć jestem bratem uczonego alchemika.
— Panowie! to lud z uniwersytetu!... nie umieją nawet praw naszych szanować; w mieście jest umajenie i fajerwerk, dyalog i ambasadorowie w Cité — w uniwersytecie zaś nic!
— Przecież plac Maubert jest dość obszerny — odezwał się jakiś młodzik uwieszony na stole.
— Precz z ich zabawami — krzyczał Jan.
— Trzeba dziś wyprawić fajerwerk na polu Gaillard — odezwał się inny — i popalić książki pana Andrzeja.
— I stół jego pisarzy!
— I rózgi sierżantów!
— I stoły przekupniów.
— I ławki rektora.
— Precz z panem Andrzejem, z księgarzami, pisarzami, teologami, lekarzami i uczonymi.
— A to koniec świata!... — szemrał pan Andrzej, trąc uszy.
— Otóż jeden uczony... teraz właśnie przez plac przechodzi — zawołał jeden z uliczników w oknie siedzący.
I odwrócił się do placu.
— Czy w rzeczy samej nasz zacny mistrz Thibaud? — zapytał Jehan Frollo du Moulin, który, siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się na placu dzieje.
— Tak, to on! to on! — odpowiedzieli inni — to on, mistrz Thibaud.
W rzeczy samej, uczeni i wszyscy dygnitarze uniwersytetu wyszli uroczyście naprzeciw posłom i w tej chwili przechodzili przez plac pałacu. Ulicznicy, cisnąc się w okna, przyjęli ich oklaskami, których znaczenie zapewne oni pojęli. Thibaud, idący na czele, pierwszy się zbliżył i był powitany.
— Dzień dobry, panie Thibaud! hola he! dzień dobry.
— Ah! i ty tutaj, stary szulerze? dawnoś kości porzucił?
— Patrzcie, jak cwałuje na ośle!... prawda, krótsze ma uszy od niego.
— Hola! dzień dobry, panie Thibaud — Tybalde aleator.
— Gdzie idziesz, Tyboldzie?... Tybalde ad dados, zdążasz, jak widzimy, ku miastu.
— Zapewne idzie szukać mieszkania na ulicy Thibautodé — krzyczał Jehan de Moulin.
Cała czereda powtórzyła dowcipek hucznie i z klaskaniem w ręce.
— Panie Thibaud, idziesz szukać mieszkania na ulicy Thibautodé?
Kolej przyszła na innych.
— Precz z uczonymi!...
— Powiedz nam Robinsonie Poussepain, co to za jeden?
— To Guilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco, kanclerz kolegium z Antun.
— Weź mój trzewik, tobie lepiej, rzuć go mu na łeb.
Saturnalitias mittimus ecce nuces.
— Precz i z tamtymi w białych sukniach.
— Aha! myślałem, że to sześć białych gęsi, które miastu św. Genowefa podarowała.
— Precz z doktorami!
— Precz dysputy i kłótnie kardynalskie!
— Precz z kanclerzem od św. Genowefy.
— He—he! Panie Joachimie de Ladehors! Ho—he! Ludwiku Dahuille!... Ho—he Lambercie Hoctemart!
— Niech ich piorun trzaśnie!
— I tamtych z ich szaremi kapami; cum tunicis grisis!
Sen de pellibus grisis furralis!
— Hola!... panowie mistrze, w czarnych i czerwonych kapeluszach.
— Thibaud z jakim ogonem!
— Wygląda jak doża wenecki, mający zaślubiać morze.
— Czy to kanonicy od św. Genowefy?
— Aha!
— Aha! doktór Klaudyusz Choart!
— Czy idzie za Maryą la Giffarde?
— Ona na ulicy Glatigny.
— Uścieła łoże panu.
— I bierze cztery denary; quatuor denarios.
Aut unum bombum.
— Koledzy! Pan Szymon Sanguin, wyborca z Pikardyi, który z tyłu na koniu żonę wozi.
Post equititem sedat atra cura.
— Śmiało, panie Szymonie.
— Dzieńdobry, panie rektorze!
— Dobranoc, pani rektorowo.
— Muszą być bardzo kontenci — mówił wzdychając Joannes de Molendino, zawsze tkwiąc na swoim kapitelu.
Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu, pan Andrzej Musnier, skłonił ucho do królewskiego kuśmierza, pana Idziego Lecornu.
— Mówię ci, panie, że koniec świata. Nigdy nie widziano podobnego rozpuszczenia dzieciaków; to te przeklęte wynalazki wszystko niszczą. Artylerya, kule, bomby, a nadewszystko druk, oh! to przeklęta niemiecka zaraza! To koniec świata, panowie.
— Wolałbym, żeby lepsze materye wyrabiali — odpowiedział kuśmierz.
W tej chwili dwunasta uderzyła.
Młodzież umilkła. Następnie powstał ruch okropny, poruszenie głów i nóg, chrząkanie, kichanie i kaszel. Każdy umieścił się, wyprostował i wzniósł głowę do góry. Po chwili milczenia, szyje się wyciągnęły, gęby rozwarły i choć nic widać nie było, wszystkie oczy zwróciły ku marmurowemu stołowi. Czterech sierżantów stało wciąż nieruchomych, jak cztery kamienne figury. Później oczy zwróciły się ku wzniesieniu, przeznaczonemu dla posłów flamandzkich. Drzwi były wciąż zamknięte i wzniesienie puste. Tłumy od rana na trzy rzeczy czekały: na południe, posłów i dyalog. Samo południe przyszło o swojej porze.
Czekano dwie, trzy, pięć minut, kwadrans, i nikt nie przybywał. Wzniesienie było puste i scena cicha. Po zniecierpliwieniu nastąpił gniew. Gniewne wyrazy zaczęły się tu i owdzie wyrywać i głowy szumieć. Burza, która zaczynała huczyć, wznosiła się nad tłumem. Jehan de Moulin pierwszy podłożył iskierkę.
— Dyalog! dyalog! precz z flamandczykami — zawołał z całych piersi, kręcąc się jak wąż na swoim kapitelu.
Tłum klasnął w ręce.
— Dyalog! dyalog! — powtórzył — a całą Flandryę niech piorun trzaśnie.
— Dyalog! natychmiast — powtórzył ulicznik — bo inaczej powiesimy rządcę pałacu zamiast komedyi i morału.
— A to zuch! — krzyczał lud — zacznijmy od sierżantów.
Głośny nastąpił okrzyk. Czterej sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył się i lekka balustrada, przedzielająca ich, uległa sile.
Położenie było krytyczne.
— Na powróz! na powróz! — wołano ze wszech stron.
W tej chwili obicie garderoby, wyżej przez nas opisane, podniosło się i dało przejście osobie, której ukazanie się samo zmieniło gniew w ciekawość.
— Milczenie! milczenie!
Osoba ta, niepewna i drżąca, postąpiła aż na brzeg marmurowego stołu, kłaniając się tak nisko, jakby zginała kolana.
— Panowie mieszczanie — rzecze — i panny mieszczanki, będziemy mieli przyjemność przedstawić przed jego eminencyą kardynałem dyalog bardzo moralny pod tytułem: Sąd Najświętszej Panny Maryi. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencya towarzyszy w tej chwili posłom księcia austryackiego i słucha mowy rektora uniwersytetu przy bramie Baudets. Skoro jego eminencya przybędzie, zaczniemy.
Zaiste, wdania się Jowisza było potrzeba dla ocalenia czterech sierżantów i rządcy pałacu. Jeżeli my byliśmy tak szczęśliwi, żeśmy wymyślili ten wypadek i mamy być zań odpowiedzialni krytyce, nie można przeciw nam przywołać klasycznej prawdy: Nec deus intersit. Zresztą ubiór Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu, zwracając na siebie uwagę. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotym haftem; na głowie miał kapelusz dwurożny ze złotemi guzikami i wielką brodę, kryjącą mu połowę twarzy; w rękach miał coś, co miało wyobrażać pioruny, a nogi okręcone tasiemkami; zgoła wyglądał jak łucznik bretoński pana de Berry.



II.
Piotr Grintoire.

Gdy mówił, zadowolenie i podziw, obudzone strojem, znikły przed głosem; a kiedy przybył do tego niezręcznego zakończenia: „Skoro jego eminencya kardynał przybędzie, zaczniemy“, głos jego utonął w chaosie krzyku.
— Zaczynajcie natychmiast! dyalog! dyalog natychmiast! — wołał lud. I wśród mnóstwa głosów odznaczał się Joannes Molendino, przebijający morze krzyku jak pikulina. — Zaczynajcie natychmiast — wołał Jan.
— Precz z Jowiszem i dyalogiem — wołali Robin Poussepin i inni jego towarzysze, umieszczeni w oknie.
— Dyalog natychmiast! — powtórzył tłum — zaraz natychmiast! powróz dla komedyantów!
Biedny Jowisz, przestraszony i blady pod swoim różem, o mało na posadzkę nie upuścił pioruna, zdjął swój dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko i z jąkaniem mówił: — Jego eminencya... ambasadorowie... Małgorzata flamandzka... Nie wiedział, co powiedzieć, w duszy może się lękał.
Być powieszonym przez lud, że czeka, być ukaranym przez kardynała za nieczekanie, z obudwu stron przepaść, a każda okropna.
Na szczęście ktoś wywiódł go z ambarasu.
Jakiś jegomość, stojący przy przegrodzeniu sceny, którego dotąd nie widziano, albowiem cień kolumny zupełnie go osłaniał, ten jegomość, mówimy schylony, blondyn, ze zmarszczkami na licach i czole z oczami iskrzącemi i ustami śmiejącemi się, odziany w czarną kurtkę, połataną i błyszczącą z wytarcia, zbliżył się do stołu i dał znak biednemu aktorowi, który nie zważał nań przecież.
Jegomość ten krok jeszcze dalej postąpił.
— Jowiszu — rzecze — mój drogi Jowiszu!
Aktor jeszcze nie słyszał.
Nakoniec, znudzony i zniecierpliwiony, krzyknął na całe gardło:
— Michale Giborne!
— Kto na mnie woła? — zapytał Jowisz jakby przebudzony ze snu.
— Ja — odpowiedziała osoba, czarno ubrana.
— Ah! — rzekł Jowisz.
— Zaczynajcie — mówił ów jegomość. Trzeba zaspokoić publiczność, ja biorę na siebie uspokoić rządcę pałacu, a on kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Panowie mieszczanie — zawoła z całych piersi do tłumu huczącego — zaczniemy zaraz.
Evoe, Jupiter! Plaudite, cives! — zawołali ulicznicy.
— Zaraz, zaraz — wołał lud.
Poklaski i krzyki rozlegały się wokoło, gdy Jowisz ukrył się za obiciem.
Nieznajomy, który tak cudownie burzę w pogodę zmienił, jak mówi stary i zacny Corneille, wcisnąwszy się w cień kolumny, byłby tam długo niewidziany, niemy i nieruchomy pozostał, gdyby go nie pociągnęły dwie młode kobiety, będące w pierwszym rzędzie widzów, które widziały jego rozmowę z Jowiszem.
— Panie — mówiła jedna z nich, dając mu znak, aby się zbliżył.
— Byłabyś ciszej, moja droga Lienardo — mówiła jej sąsiadka ładna, świeża i dumna ze świątecznego stroju — to nie duchowny, ale świecki, i nie trzeba mówić... Tymczasem nieznajomy zbliżył się do balustrady.
— Co panny odemnie żądacie? — zapytał z pośpiechem.
— Oh! nic, nic, panie — mówiła pomieszana Lienarda — moja sąsiadka Gisquetta la Gencienne chce z panem mówić.
— I ja nie — odparła Gisquetta, rumieniąc się — to Lienarda do ciebie, panie, mówiła.
Obiedwie panny spuściły oczy. Inna, która chciała tylko zawiązać rozmowę, patrzyła z uśmiechem.
— A więc nic nie macie mi panny powiedzieć?
— Bynajmniej — odpowiedziała Gisquetta.
— Nic, a nic — dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić; lecz dwie ciekawskie puścić go nie miały ochoty.
— Panie — rzekła z żywością Gisquetta — wszak znasz tego żołnierza, który w dyalogu ma grać rolę dziewicy.
— Chcesz pani powiedzieć zapewne, rolę Jowisza?
— Tak, tak — odrzekła Lienarda — ah! jaka ona niedorzeczna! czy pan znasz Jowisza?
— Michała Giborne — odrzekł obcy — tak, pani.
— Piękną ma brodę — mówiła Lienarda.
— Czy to piękne, co będą mówili? — zapytała bojaźliwie Gisquetta.
— Bardzo piękne — odrzekł bez wahania nieznajomy.
— A co to będzie takiego? — zapytała Lienarda.
Sąd Najświętszej Panny. Dyalog bardzo moralny.
— Ah! to co innego — odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które nieznajomy przerwał.
— To jest dyalog zupełnie nowy, pierwszy raz grany.
— A więc to nie ten — mówiła Gisquetta — co grali przed dwoma laty, w dzień przybycia legata, w którym trzy piękne występowały dziewice.
— Syreny — mówiła Lienarda.
— Zupełnie nagie — dodał mężczyzna.
Lienarda ze wstydem spuściła oczy, Gisquetta spojrzała na nią, uczyniła toż samo, mówiła przecież z uśmiechem:
— A to było pocieszne. Dzisiejszy dyalog jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandzkiej.
— Czy będą śpiewać sielanki? — zapytała Gisquetta.
— Broń Boże! — rzekł nieznajomy — w dyalogu nie trzeba mieszać rodzajów. Żeby to była komedya.
— Szkoda — odparła Gisquetta. Wtedy przy fontannie Ponceau byli ludzie i kobiety dzikie, którzy walczyli i śpiewali sielanki.
— To co przystoi dla legata, nie wolno księżniczce.
— I przy nich — dodała Lienarda — grali na wielu instrumentach.
— A dla ochłodzenia przechodzących — mówiła Gisquetta — fontanna trzema otworami wyrzucała wino, mleko i hypokras, które pił każdy, kto chciał.
— Nad Ponceau zaś — mówiła dalej Lienarda — pod Trójcą świętą, była pasya z osób milczących.
— Ah! pamiętam, pamiętam — zawołała Gisquetta. Bóg na krzyżu pomiędzy dwoma łotrami po lewej i po prawej.
Tutaj obiedwie znajome, przypominając sobie wjazd legata, zaczęły mówić razem.
— A dalej pod porte aux peintres były inne osoby bardzo bogato ubrane.
— Pod źródłem świętego Inocentego strzelec ścigał łanię z psami i przy odgłosie trąbek.
— A w jatkach paryskich rusztowanie, przedstawiające bastylię w Dieppe.
— A kiedy legat przechodził, pamiętasz Gisquetto, dano znak do sturmu i wszystkim anglikom popodrzynano gardła.
— I przy bramie Chatelet bardzo piękne były osoby.
— A na moście Zamiany, który cały był przykryty.
— I, kiedy legat przechodził, wypuszczono na most więcej niż dwieście gatunków rozmaitych ptaków; ah! to było śliczne, Lienardo.
— Dziś będzie jeszcze piękniej — odparł nieznajomy, zdający się słuchać ich cierpliwie.
— Pan nam przyrzekasz, że dyalog będzie bardzo piękny?
— Bez wątpienia — odpowiedział; następnie dodał z nadętością:
— Moje panny, ja jestem jego autorem.
— Czy tak? — zapytały wytrzeszczywszy oczy.
— W rzeczy samej! — odpowiedział poeta nieco się nadymając:
— Dwóch nas szczerze pracowało: Jehan Marchand, który ciosał deski i stawiał teatr, i ja, który sztukę pisałem. Nazywam się Piotr Grintoire.
Autor Cyda mniejby miał dumy.
Czytelnicy mogli zauważyć, że pewien czas już upłynął od chwili, kiedy Jowisz wszedł pod obicie, a autor dyalogu naiwnie objawił swoje nazwisko Gisquecie i Lienardzie. Rzecz szczególna, tłum, przed kilku minutami tak niespokojny i groźny, na słowo komedyanta czekał cierpliwie; to przekonać nas powinno, że najlepszy środek uspokojenia czekającej publiczności jest oświadczyć jej, że zaraz się zacznie.
Jednak Jan nie zaspał gruszek w popiele.
— Hola, he! — wołał, przerywając spokojne oczekiwanie — Jowiszu, dyabelscy kuglarze, prędzej, prędzej sztukę zaczynać, albo my zaczniemy.
Nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rzniętych instrumentów złożona, dała się słyszeć wewnątrz rusztowania; obicie podniosło się i wyszły cztery osoby, które przeczołgały się po scenie, stanęły rzędem przed publicznością, pokłoniły się i symfonia umilkła.
Po otrzymaniu hojnych za ukłony oklasków, cztery wyszły osoby wpośród religijnego milczenia i zaczęły prolog, który wyobraźni czytelników pozostawiamy. Zresztą, co się i dzisiaj przytrafia, publiczność więcej się zajmowała ubiorami, niż rzeczą. Wszystkie cztery osoby były ubrane w suknie pół-białe, pół-żółte, różniące się tylko gatunkiem materyi — pierwszej była z lamy srebrnej i złotej, drugiej jedwabna, trzeciej wełniana, a czwartej płócienna. Pierwsza z osób miała w prawej ręce miecz, druga klucz złoty, trzecia ważki, czwarta zaś rydel; dla dokładniejszego zrozumienia alegoryi, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni lamowej — szlachetność; na sukni jedwabnej — duchowieństwo; na sukni wełnianej — handel; na sukni płóciennej — uprawa roli. Płeć dwóch alegoryj męzkich można było poznać z krótszych sukien i z ubioru na głowie.
Trudno było nie pojąć mimo ciemności alegoryi, że Uprawa roli była zaślubioną Handlowi, a Duchowieństwo Szlachetności i że obiedwie pary posiadały złotego delfina, który miał być przysądzony najpiękniejszej. Szli więc po szerokim świecie, szukając tej piękności i odrzuciwszy królowę Golkondy, księżniczkę Trebisondy, córkę Hana tatarskiego i t. d. Uprawa roli i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel przyszli go złożyć na marmurowym stole w pałacu sprawiedliwości, tyle prawiąc morałów i maksym, że wszystkich licencyatów można było od egzaminów uwolnić.
Wszystko to było prześliczne.
W tym tłumie, na który alegorye wylewały się potokiem, nie było uważniejszego ucha, serca mocniej bijącego, oka więcej wlepionego, szyi więcej wyciągnionej, jak oko, ucho, szyja, serce aktora-poety, poczciwego Piotra Grintoire, który przed chwilą nie mógł się wstrzymać od objawienia swego nazwiska dwóm młodym pannom. Oddalił się od nich o kilka kroków, stanął za kolumną, słuchał, patrzał i smakował. Przychylne oklaski, któremi przyjęto prolog, brzmiały mu wciąż w uszach i wnętrznościach, a był cały zatopiony w uniesieniu, w jakiem autor spogląda na płynące swe myśli z ust aktora. Poczciwy Piotr Grintoire!
Przykro nam mówić, lecz prędko był rozczarowany. Zaledwo zbliżył usta do czarodziejskiej czary tryumfu i radości, w napój gorzka wmieszała się kropla.
Obdarty żebrak, niepostrzeżony w tłumie i nie mogący zwrócić na siebie uwagi, szuka miejsca, z któregoby lepiej był widziany i hojne zyskał jałmużny; w czasie pierwszych wierszy prologu, podsunął się aż do samego stołu i tam, usiadłszy, błagał o litość, pokazując swoje łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą, nie wyrzekł i słowa.
Milczenie, które zachował, pozwalało odmawiać bez przeszkody prolog i żaden nie byłby przerwał go wypadek, gdyby Jan ze szczytu kolumny nie wskazał żebraka. Płochy śmiech opanował szaleńca, bez względu, że przerwie widowisko i zakłóci uwagę, wołał wesoło:
— Patrzajcie, żebrak czeka na jałmużnę!
Ktokolwiek rzucił kamień w kupę żab, albo wystrzelił w stado ptaków, pojąć zdoła, jaki skutek sprawiły te wyrazy w pośród powszechnej uwagi. Grintoire zadrżał, jakby go iskra elektryczna przenikła. Prolog został zawieszony i wszystkie głowy zwróciły się tłumnie do żebraka, który nie zmieszany, widział w tym wypadku żniwo dla siebie i zaczął mówić tonem ubolewania, zamykając wpół oczy:
— Litości! litości!
— Na moją poczciwość — znowu mówił Jan — to Clopin Trouille-fou. Hola, przyjacielu, widać rana dokuczała ci na nodze, skoroś ją przeniósł na rękę.
To mówiąc, ze zręcznością małpy w kawałku bibuły rzucił drobną monetę, po którą żebrak chorą wyciągnął rękę. Przyjął jałmużnę i szyderstwo i tonem żałosnym wołał znowu: litości! litości!
Ten epizod zupełnie przerwał uwagę słuchaczy; wielu z nich — Robin Poussepain i wielu świeckich dali żebrakowi poklaski.
Grintoire bardzo był niekontent. Przyszedłszy do siebie, zawołał na cztery osoby, będące na scenie:
— Grajcie! co tam u dyabła? grajcie! i nie spojrzał nawet na przerywających sztukę.
W tej chwili uczuł jak go coś ciągnie za suknię; odwrócił się nieco zły i, chociaż niechętnie, ale się uśmiechnął.
Była to piękna rączka Gisquetty la Gencienne, która, podsunąwszy się do balustrady, tym sposobem zwracała autora uwagę.
— Panie — rzecze młoda dziewica — czy będą dalej grali?
— Bez wątpienia — odrzekł niechętnie autor.
— Kiedy tak, bądź pan łaskaw wytłómaczyć mi...
— To, co mają mówić? — przerwał Grintoire — więc pani uważaj!
— Nie, ja to chcę, co już mówili.
Grintoire wzdrygnął się jak ten, kogo w ranę dotknięto.
— Czy licho nadało tę głupią gęś! — mówił przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta wiele straciła w jego pojęciu.
Aktorzy usłuchali napominania i publiczność, chcąc nie chcąc, musiała słuchać; straciła przecież wiele piękności sztuki, nie mogąc związać dwóch przeciętych jej części. Dobrze to rozważał Grintoire. Powróciła przecież spokojność; młodzik umilkł, żebrak liczył jałmużnę i sztuka szła dalej.
W rzeczy samej było to bardzo piękne dzieło, które i dzisiaj przy niejakich zmianach podobaćby się mogło. Wstęp, chociaż przydługi i czczy, był bardzo prosty i Grintoire najwięcej go podziwiał. Jak domyśleć się snadno, cztery alegoryczne osoby, zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc się pozbyć delfina złotego, musiały być niepoślednio strudzone. Następnie pochwała cudownej ryby z bardzo delikatnemi apostrofami do Małgorzaty flamandzkiej, która smutnie siedziała w Amboise i nie spodziewała się, że rolnictwo i handel, duchowieństwo i szlachetność tak wielką dla niej drogę odbyli. Wspomniany delfin, młody, piękny, silny (nadewszystko wzór cnót panujących), był synem lwa Francyi. Przyznać potrzeba, że ta metafora jest bardzo śmiałą i że historya naturalna teatru nie obraża się wcale, aby delfin był synem lwa. Cudowne, pindaryczne mieszaniny często wielkie robią wrażenia. Przecież, dla lepszego objaśnienia, poeta winien to był przynajmniej we dwustu wierszach wyłożyć.
Prolog miał trwać od południa aż do czwartej godziny, według rozkazu prewota, i musiano coś mówić — przytem słuchano cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki pomiędzy handlem i szlachetnością, w chwili, gdy uprawa roli mówiła: Nie widać w naszych borach szlachetnego zwierza! drzwi wzniesienia aż dotąd zamknięte, otworzyły się, i donośny głos odźwiernego oznajmił: Jego eminencyę kardynała de Bourbon.



III.
Kardynał.

Biedny Grintoire! huk wszystkich petard u świętego Jana, wystrzał dwudziestu kul, pęknięcie kamienia w wieży de Billy, w czasie oblężenia 29 września 1465 r., który zabił siedmiu burgundczyków odrazu, eksplozya prochu zamkniętego w Temple, mniejby mu słuch naruszyły w tej chwili uroczystości dramatycznej, niż te wyrazy odźwiernego: Jego eminencya kardynał de Bourbon.
Piotr Grintoire ani się lękał kardynała, ani go lekceważył. Nie był słabym, ani tak zuchwałym. Prawdziwy katolik jakby powiedziano dzisiaj, Grintoire miał ducha mocnego, wzniosłego, umiejącego środek zachować (stare in dimidio rerum), który godzi filozofię z potrzebą i wszystko znieść umie. Nieoszacowany skarb podobny umysł, który jakby za pomocą kłębka Aryandy umie się wycofać z labiryntu namiętności ludzkich. Zawsze go można napotkać, wszędzie tym samym, to jest według czasu i potrzeby. Nie licząc Piotra Grintoire, który był godny reprezentować podobne umysły w piętnastym wieku, podobny duch zapewne ożywiał ojca de Breul, kiedy pisał w szesnastym wieku słowa godne każdego czasu: „Jestem paryżaninem z rodu i z mowy, bo parrhisia z greckiego znaczy wolność mówienia, której ja używałem w mowach do kardynałów, wuja i brata księcia de Conty, ilekroć mogłem nie obrazić nikogo.“
Widoczna więc, że ani bojaźń kardynała, ani jego nienawiść nie zrobiła nieprzyjemnego wrażenia na Piotrze Grintoire. Przeciwnie, nasz poeta zanadto miał zdrowego rozsądku i suknię zanadto połataną, aby nie przywiązywał wartości, żeby jego prolog, a mianowicie wysławienie delfina, syna lwa Francyi nie było wysłuchane przez jego eminencyę. Lecz nie zawsze interes przemaga w szlachetnych skłonnościach poetów. My sądzimy, że całość poety można wyobrazić przez dziesięć; zrobiwszy rozbiór chemiczny tej liczby, jak mówi Rabelais, znajdzie się jedna część interesu, a dziewięć miłości własnej. Prócz tego, w chwili gdy drzwi otwarto dla kardynała, dziewięć części miłości własnej poety Grintoire tak nagle wzrosły, że cząsteczka dziesiąta pozostała niewidzialną, a nawet rozpierzchła się zupełnie. Grintoire pragnął widzieć, jak publiczność czuje, widzi, dotyka jego dzieło, a chociaż to publiczność Bóg wie jaka, mniejsza o to. Sądzimy, że uwielbiał swoją pracę i na przekor la Fontainowi, który na przedstawieniu Florentyny zapytał: czyja to rapsodya? gotów był zagadnąć sąsiada: czyje to arcydzieło? Z tego wnieść można, jakie na poecie zrobiło wrażenie przybycie kardynała.
Czego się było lękać potrzeba, ziściło się. Wejście jego eminencyi pomieszało słuchaczy. Wszystkie głowy zwróciły się ku wzniesieniu. Kardynał! kardynał! wszystkie powtarzały usta i nieszczęśliwy prolog drugi raz był przerwany.
Kardynał zatrzymał się przez chwilę na progu wzniesienia. Kiedy wiódł wzrokiem po słuchaczach, pomieszanie wzrastało. Każdy chciał lepiej go widzieć, każdy pragnął wznieść głowę nad innych.
Była to zaiste ważna osoba i widok jej wart komedyi. Karol, kardynał de Bourbon, arcybiskup i hrabia Lioński, prymas Galii, był spokrewniony z Ludwikiem XI przez brata, Piotra, posiadacza de Beaujeu, który zaślubił starszą córkę królewską, i powinowatym Karola lekkomyślnego (Temeraire) z matki, Agnieszki Burgundzkiej.
Najwydatniejszym charakterem prymasa Galii był duch dworski i poszanowanie władzy. Można z tego wnosić ile mu przykrości sprawiało to podwójne pokrewieństwo i ile stawiało niebezpiecznych skał, pomiędzy któremi musiał kierować łódź swojego interesu, aby nie trącić ani Ludwika, ani Karola, aby ujść Scylli i Charybdy, które pochłonęły Nemoura i Konnetabla de St-Pol. Dzięki opatrzności tak unikał jednej i drugiej, że bez szwanku przybył do Rzymu. Ale jakkolwiek był już u portu, a nawet i w porcie, nigdy spokojnie nie mógł sobie wspomnieć przygód życia politycznego, tak kłopotliwego i niebezpiecznego niegdyś. Dla tego zwykł był mawiać, że rok 1476 był dla niego czarnym i białym, co miało znaczyć: że w tym roku stracił matkę, księżniczkę z domu Bourbon i krewnego, księcia burgundzkiego, i że żałobą pocieszył się po żałobie.
Zresztą był to dobry człowiek — wiódł życie wesołe jak kardynał, bawił się dobrze, nie nienawidził nikogo i dawał jałmużny, chętniej młodym niż starym, za co Paryż bardzo go lubił. Ilekroć wychodził, był otoczony dworem biskupów i opatów strojnych, grzecznych i jak on sam uprzejmych; wieczorem można było słyszeć przed jego pałacem wesołe głosy, te same, które śpiewały rano psalmy.
Zapewne temu postępowaniu przypisać należy, że przy wejściu nie powitał go jaki ucinek ze strony ludu, niecierpliwiącego się i usposobionego do nieuszanowania. Przytem paryżanie nie są zawzięci i, kiedy popieszczą się władzą, sami ją potem oddają.
Kardynał de Bourbon był pięknym mężczyzną, miał na sobie piękną czerwoną suknię, dobrze leżącą, — i tym sposobem połowa słuchaczy już było za nim. Nawet byłoby niegrzecznie syczeć na kardynała, który jest przystojnym i który piękną ma suknię czerwoną.
Wszedłszy, powitał obecnych uśmiechem, który odziedziczył po przodkach, a który tak się podoba ludowi; wolno postąpił do krzesła czerwonym obitego aksamitem i usiadł, myśląc zupełnie o czem innem a nie o sztuce. Jego orszak, złożony z biskupów i opatów, wszedł za nim, powiększając zamieszanie i ciekawość pomiędzy słuchaczami. W orszaku tym byli: biskup Marsylski Alaudet, opat z St. Denis., Robert Lespinasse, opat z St. Germain des-Prés, brat kochanki Ludwika XI.
Po wejściu ich rozległ się głośny śmiech. Bo to dzień uroczystości uliczników, błaznów, ludu; jednem słowem saturnalia, w które wszystko wolno i wszystko uchodzi. W tłumie słuchaczy były i kobiety znane z mniej porządnego życia, np. Szymona Quatrelivres, Agnieszka Gadine, Robina Piedebou i inne. W takiej mieszaninie ludu wszystkiego się można spodziewać, i Ludwik święty nie bardzo byłby kontent, że w jego pałacu sprawiedliwości podobne odbywają się sceny.
Przytoczyć rozmów i ich szczegółów nie możemy, bo one nikły w ogólnym hałasie, a chociaż wolne słowa wówczas były w modzie, powtarzać je nie uważamy za stosowne.
Kardynał, chociaż lubił wesołość, był smutny, bo widać piekielnie mu ciążyła ambasada flamandzka.
Nie dla tego aby był głębokim politykiem i aby obliczał następstwa z ożenienia swego kuzyna z Małgorzatą Burgundzką, żeby go obchodziło jak długo potrwa pozorna zgoda Francyi z arcy-księciem austryackim, lub jak król angielski przyjmie pogardę swej córki, lecz innego wcale rodzaju miał nieprzyjemność. Powiedzieliśmy na wstępie, że ów Karol de Bourbon, kardynał, arcybiskup, prymas Galii musiał przyjmować ambasadę flamandzką, złożoną z ludzi nieokrzesanych, lubiących piwo i fajki, a musiał ich przyjmować publicznie. Była to zapewne przykrość, a musiał ją podjąć dla króla.
Kiedy odźwierny donośnym zawołał głosem: Panowie, posły arcy-księcia austryackiego, obrócił się ku drzwiom jak tylko mógł najwdzięczniej, a zbyteczne mówić, że cała sala to samo uczyniła.
Weszli podwóch z powagą, która szczególną tworzyła sprzeczność z wesołym orszakiem Karola de Bourbon; byli w liczbie czterdziestu ośmiu posłów Maksymiliana austryackiego, a na ich czele czcigodny ojciec w Bogu, Jehan, opat z St. Bertin, kanclerz złotego runa i Jakób de Goy, pan Dauby, prezydent z Gand. W zgromadzeniu zrobiło się wielkie milczenie, przerywane stłumionemi śmiechami, ilekroć odźwierny wyrzucał ze swoich ust imiona, nazwiska i tytuły każdego z posłów, po przyzwoitem ich skaleczeniu. W izbie posłów byli: Loys Roelof, zawiadujący policyą w Louvain, Clays, Etuelde, taki sam z Brukselli, Paweł de Baeust, Voirmizelle, prezydent Flandryi, Jehan Coleghens, burmistrz z Antwerpii, Jerzy Moere, zawiadujący policyą z Gand, Gheldolf vander Hage, Bierboeque, Jehan Pinnock, Jehan Dymaerzelle i t. d., prezydenci, burmistrze, policyanci, wszyscy niezgrabni, ubrani w aksamity i adamaszki, dobre flamandzkie głowy, pochodzące z tej rodziny, której głowy Rembrandt na ciemnem tle malował, wszyscy mający wypisane to na czole, co Maksymilian w swoim manifeście wyrażał, że się powierza ich doświadczeniu, wierności, przychylności i znajomości ludzi.
Jeden z nich był niejakim wyjątkiem. Była to twarz szczupła, przenikliwa, przebiegła, przed którą kardynał zrobił trzy niskie ukłony; poseł ten nazywał się Wilhelm Rym, radca i pensyonarz miasta Gand.
Dwie tylko osoby wiedziały co to jest Wilhelm Rym. Rzadki geniusz, który w czasie zaburzeń wypłynął na wierzch wypadków; lecz w piętnastym wieku, skutkiem piekielnych intryg, był zmuszony osiąść na błotach, jak mówi ksiądz de St. Simon. Zresztą był wysoko ceniony przez Ludwika XI, z którym nieraz radził i którego tajnym zaradzał potrzebom. Wszystko to, co zmuszało kardynała do nadzwyczajnej grzeczności, było obcem dla ludu.



IV.
Pan Jakób Coppenole.

Kiedy pensyonarz z Grand i jego eminencya nisko się wzajem kłaniali i cichą prowadzili rozmowę, wysoki mężczyzna, szerokiej twarzy, wysokich ramion, stanął przy Wilhelmie Rym, rzekłbyś że buldog przy lisie. Jego dwurożny pilśniowy kapelusz i kamizelka skórzana dziko odbijały pomiędzy aksamitami. Sądząc że to jaki masztalerz, odźwierny go zatrzymał.
— Hola! stój, niewolno, przyjacielu.
Mężczyzna w kamizelce skórzanej odepchnął go ramieniem.
— Co chce odemnie ten głupiec? zawołał tak głośno, że całej sali na siebie zwrócił uwagę. Czy nie widzisz kto jestem?
— Jak się pan nazywasz? — zapytał odźwierny.
— Jakób Coppenole.
— Pański stopień?
— Jestem szewc, pod znakiem Trzech Łańcuchów w Gand.
Odźwierny cofnął się — ogłaszać burmistrzów, policyantów, to jako tako, ale szewca, to trudno. Kardynał siedział jakby na szpilkach — lud słuchał i patrzył — od dwóch dni jego eminencya obrabiał tych niedźwiedzi flamandzkich, żeby ich przecież na jaw pokazać, a oto masz!... Wilhelm Rym z fałszywym uśmiechem zbliżył się do odźwiernego.
— Ogłoś pana Jakóba Coppenole, obywatela miasta Gand — szepnął mu cicho.
— Odźwierny — zawołał głośno kardynał — ogłoś pana Jakóba Coppenole, obywatela miasta Gand.
— Bynajmniej! — zawołał głosem piorunującym Jakób Coppenole — szewc — ani mniej, ani więcej. Na Boga, alboż to co złego?... Sam arcyksiążę nieraz u mnie kupował trzewiki.
Śmiechy i oklaski razem się ozwały. Dowcip zawsze zrozumieją w Paryżu i poklask mu oddadzą. Dodajmy że Coppenole był z gminu i gmin go w koło otaczał; zatem porozumienie się snadne i niedługie. Dumna postawa szewca flamandzkiego, upokarzając ludzi dworskich, obudziła we wszystkich duszach plebejuszów uczucie godności, chociaż nie zdeterminowane w piętnastym wieku. Przyjemnem było dla nich widzieć w szewcu człowieka, dla nich, którzy z uszanowaniem patrzyli na sierżantów i policyę.
Coppenole z dumą powitał jego eminencyę, który grzecznie się skłonił. Następnie, kiedy Wilhelm Rym, człowiek rozumny i poczciwy, jak mówi Filip de Comines, patrzył na nich z uśmiechem szyderstwa i wyższości, każdy zajął swe miejsce, kardynał nieukontentowany i zgryźliwy, Coppenole spokojny i nadęty, myślący zapewne, że jego tytuł szewca tyle wart co inny i że Marya Burgundzka, matka tej Małgorzaty, którą dziś miał Delfin zaślubiać, więcej jego aniżeli kardynała się lęka, bo nie kardynał poburzył obywateli Gand przeciwko ulubieńcom córki Karola lekkomyślnego, że nie kardynał natchnął odwagą lud, kiedy panna Flamadzka przyszła go prosić pod rusztowaniem i że on za jednem podniesieniem ręki strącił głowy dwóch znakomitych panów Guya d’Hymberoourt i Wilhelma Hugonet.
Nie tu był koniec trosk dla biednego kardynała; kielich goryczy musiał spełnić aż do dna.
Zapewne czytelnik nie zapomniał śmiałego żebraka, który w czasie prologu podczołgał się aż pod samo kardynalskie wzniesienie; przybycie znakomitych gości zupełnie go nie zmieszało, i, kiedy prałaci, oraz ambasadorowie zasiedli w ławkach, on sobie swobodnie na krzyż nogi założył. Zuchwalstwo to niepraktykowane niczyjej nie zwróciło uwagi, albowiem gdzieindziej ona była skierowaną. Żebrak ze swojej strony, jakby nikogo w sali nie było, kiwał głową z neapolitańskiem lekceważeniem, powtarzając niekiedy machinalnie: litości! litości! Zaiste, on może jeden w całem zgromadzeniu nie wiedział o zajściu odźwiernego z Coppenolem. Nie dosyć na tem, przypadek mieć chciał, że szewc z Grand, z którym lud tak żywo sympatyzował i na którego wszystkich się oczy zwróciły, zasiadł w pierwszym rzędzie wzniesienia, nad samym żebrakiem i że po przyjacielsku trącił go po ramieniu, okrytem łachmanami. Żebrak odwrócił się, zadziwił, twarz jego przybrała wyraz wylania i zadowolenia; następnie, nie zważając na widzów, szewc i żebrak zaczęli z sobą cicho rozmawiać, trzymając się za ręce.
Niezwyczajna ta scena tak ożywiła całą salę, że kardynał nie mógł jej nie dostrzedz; przechyliwszy się wpół, a nie mogąc z miejsca gdzie siedział nic dostrzedz, spostrzegł tylko brudną czapkę żebraka Trouille-fou, wyobraził sobie naturalnie, że żebrak żądał jałmużny i oburzony jego śmiałością zawołał:
— Panie rządco pałacu, wyrzuć tego hultaja.
— Na Boga! świątobliwy kardynale — zawołał Coppenole, nie puszczając ręki Clopina — to jest mój przyjaciel.
— Bravo! bravo! — wołał lud.
Od tego czasu pan Coppenole w Paryżu, równie jak w Gand miał wielki kredyt u ludu, jak mówi Filip Commines.
Kardynał przygryzł usta, przechylił się ku blisko siedzącemu opatowi od świętej Genowefy i rzekł półgłosem:
— Szczególnych ambasadorów przysyła nam arcyksiążę dla zapowiedzenia pani Małgorzaty.
— Wasza eminencya — odpowiedział opat — przy tych Flamandczykach utraci swój pobór Margaritas ante porcos.
— Powiedz raczej — odpowiedział kardynał z uśmiechem — Porcos ante Margaritam.
Cały dwór podziwiał tę grę wyrazów, — kardynałowi lżej się nieco zrobiło, bo i on równie jak Coppenole oklask otrzymał.
Teraz niechaj ci z czytelników, którzy mają talent przyswojenia sobie obrazów, pozwolą się zapytać, czy wyobrażają sobie widowisko, jakie przedstawiał równoległobok wielkiej sali w pałacu? W środku przytykająca do ściany zachodniej trybuna, albo wzniesienie, do której weszli uroczyście dygnitarze, wprzód objawieni przez odźwiernego. Na pierwszych ławkach wiele zasiadło figur przybranych w szkarłat i aksamit. Wokoło wzniesienia, które pozostaje ciche i milczące, wprost, z tyłu, niżej — tłum i szmer. Tysiące spojrzeń ludu na każdą twarz wzniesienia, tysiące szyderczych śmiechów na każde nazwisko. Zaiste widok bardzo ciekawy i godny uwagi widzów. Cóż to za rusztowanie tam dalej o czterech nogach na wierzchu i czterech pod spodem? cóż to za człowiek przy tem rusztowaniu w sukni czarnej i z bladą twarzą? Niestety! ten człowiek, to Piotr Grintoire! ta szopa, to prolog.
Wszystkośmy zapomnieli, a on tego najbardziej się lękał.
Od chwili kiedy kardynał wszedł, Grintoire rzucał się na wszystkie strony, aby go powitać prologiem. Naprzód przeszedł do aktorów, napominał ich aby głośniej mówili, udzielał instrukcyj i układał figury; następnie, widząc, że nikt nie słucha, zatrzymał ich, kazał gry zaprzestać i tupał nogą, dając znak milczenia; wkońcu udał się do panien Gisquetty i Lienardy, aby namawiały swoich sąsiadów do wywołania nanowo prologu. Wszystko napróżno. Nic nie potrafiło poruszyć ani kardynała, ani ambasady, ani trybuny, jedynego punktu, w który wszystkie skierowały się oczy. Mówiąc szczerze, a przykrem to dla nas, prolog zaczął nieco nudzić publiczność. Mimo to w trybunie, jak równie na stole marmurowym, ten sam był widok: Rolnictwo i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel; wielu zaś wolało na nie patrzeć w naturze, tak w ambasadzie flamandzkiej, jak we dworze biskupim, tak pod suknią kardynała jak i zacnego Coppenola, niż na figury napuszone, nienaturalne, mówiące wierszem: jednem słowem na takie, jakiemi je uczynił Grintoire.
Jednak gdy nasz poeta widział nieco przywróconą spokojność, użył wybiegu.
— Panie — rzecze, zwracając się do jednego ze swoich sąsiadów — szanowny panie, czy można zacząć?
— Co takiego? — rzekł sąsiad.
— Prolog — mówił Grintoire.
— Jak się panu podoba — odparł zapytany.
To wpółzezwolenie dostateczne było dla Piotra Grintoire, który losu swego nie chcąc komu obcemu powierzać, zmieszał się z tłumem i zaczął wołać na całe gardło. Prolog! prolog, nanowo.
— Co tam u djabła! — mówił Jan de Molendino, czego oni tak krzyczą? (Grintoire krzyczał za czterech) koledzy, czy dyalog nie skończony?.. Co oni chcą zaczynać nanowo?
— Nie, nie — zawołali ulicznicy — precz z dyalogiem, precz!
Grintoire nic na to nie zważał i krzyczał coraz mocniej: zaczynać nanowo! zaczynać nanowo!
Krzyki zwróciły uwagę kardynała.
— Panie rządco pałacu — rzecze do mężczyzny czarnego, który o kilka kroków od niego siedział — czy ci szaleńcy powaryowali?
Rządca pałacu był to rodzaj urzędnika amfibii, rodzaj nietoperza, pół-myszy, pół-ptaka, pół-sędzia i pół-żołnierz.
Zbliżył się do jego eminencyi i, nie lękając się gniewu, wytłomaczył wzburzenie ludu mówiąc: że południe przed jego eminencyą przybyło i że aktorzy byli przymuszeni zacząć bez kardynalskiej mości.
Kardynał rozśmiał się na głos.
— Na honor! i rektor uniwersytetu mógł to samo uczynić; cóż o tem mówisz panie Wilhelmie Rym?
— Cieszmy się — odpowiedział Rym — żeśmy połowy komedyi uniknęli; to zawsze korzyść.
— Czy ci hultaje mogą grać dalej? — zapytał rządca.
— Niech sobie grają, albo nie grają, to mi wszystko jedno; ja tymczasem wolę mój brewiarz.
Rządca pałacu postąpił na brzeg trybuny i dawszy znak ręką, aby się uciszono, zawołał:
— Mieszczanie i gbury, aby zadowolnić i tych, którzy chcą początku i tych, którzy chcą końca, jego eminencya kardynał każe grać dalej.
Trzeba się było poddać losowi, jednak autor i niektórzy z publiczności dziko spojrzeli na kardynała.
Osoby, będące na scenie, przybrały dawne postawy i Grintoire myślał, że przynajmniej resztę dyalogu wysłucha publiczność. Nadzieja ta, równie jak inne złudzenia, zawiodła; bo chociaż milczenie powróciło na chwilę, przybycie nowych dygnitarzy zajęło powszechną uwagę, a ich imiona, dobitnie wygłaszane przez odźwiernego, mieszały się ze średniówkami i rymami autora, naprzykład:
— Pan Jakób Charmolue, prokurator królewski w wydziale duchownym.
— Jehan de Harlay, koniuszy i utrzymujący straż nocną Paryża.
— Pan Galiot Genoilhac, kawaler, mistrz artyleryi królewskiej.
— Pan Dreux Ragnier, inspektor wód i lasów królewskich.
— Pan Ludwik de Graville, radca i szambelan królewski, admirał Francyi.
— Pan Denis le Mercier, inspektor domu ociemniałych i t. d. i t. d. i t. d.
Musiało to być nieznośne.
Ten krzyk, który nie pozwalał postępować sztuce, oburzał tembardziej Piotra Grintoire, że prolog najwięcej był interesujący w tym punkcie.
Cztery osoby prologu skarżyły się, gdy właśnie Wenus, która się osobiście przedstawiła, zażądała delfina dla najpiękniejszej. Jowisz, którego piorun dał się słyszeć w garderobie, popierał sprawę Wenery, gdy małe dziecię, ubrane w białą suknię i mające w ręku stokrotkę (Margueritte), przyszło się spierać z Wenerą. Po przywiedzionej kłótni, Wenus i Małgorzata zgodziły się na sąd Najświętszej Panny. Oprócz tych osób, był tam także Don Pedro, król Mezopotamii; lecz w tylu przerwach trudno było zrozumieć po co się wmieszał.
Wszystko daremne, żadnej piękności nie zrozumiano, ani pojęto. Przy wejściu kardynała, rzec można, że niewidzialna siła przeciągnęła wszystkie spojrzenia ze stołu na trybunę, z południowego końca sali na zachodnią. Nic nie mogło oczarować słuchaczy, wszystkich oczy tam były zwrócone i twarze nowoprzybyłych, i ich przeklęte nazwiska, i ich ubiory były przedmiotem ciągłej ciekawości. Ah! to okropność, to rozpacz. Oprócz Gisquetty i Lienardy, które wciąż się zwracały ku scenie, ilekroć Grintoire pociągał je za rękawy, wyjąwszy ich otyłego sąsiada — nikt nie słuchał, nikt nie chciał patrzeć na nieszczęśliwy dyalog.
Z jakąż goryczą patrzał na walący się po kawałku budynek sławy i poezyi! Wspomnieć o tem, że lud chciał wieszać sierżantów za opóźnienie dyalogu, a potem oczy od niego odwrócił, to aż złość bierze. Otóż to przypływ i odpływ humoru i łask ludu.
Niegrzeczne monologi odźwiernego ustały i można było mieć nadzieję, że spokojność potrwa, a nawet sam Grintoire odetchnął, licząc, że sam dyalog żadnej nie dozna przeszkody; gdy oto pan szewc Coppenole nagle powstaje i tę obrzydliwą ma mowę:
— Panowie mieszczanie i kołtuny paryscy, dyabli wiedzą, co tu będziemy robili. Widzę, że ci hultaje w szopie niedługo bić się będą. Nie wiem, co wy nazywacie dyalogiem, ale dalibóg to dyablo nudne; od kwadransa czekam, rychło który kozła wywróci, ani się dopatrzyć! Patrzeć na naszych kuglarzy w Roterdamie, a — to wcale co innego!... Gdyby przynajmniej jaki cygański pokazali taniec, a tu tylko gadają i gadają. W Gand na uroczystości błaznów bawimy się jak należy i otóż opowiem, jak to idzie. Zgromadza się kupa ludzi, jak tutaj, później każdy zkolei wyściubia łeb i wykrzywia się na wszystkich; ten, który się najokropniej wykrzywi, zostaje naczelnikiem, albo głową błaznów. Otóż to tak, to zabawne. Czy chcecie, panowie, na nasz sposób obrać sobie głowę błaznów? Zaręczam wam, to daleko lepiej, niż słuchać tych bredni. I cóż wy na to, panowie mieszczanie? Widzę tutaj wiele prześlicznych do wykrzywiania twarzyczek, — i nasze flamandzkie nie będą ostatniemi.
Grintoire chciał odpowiedzieć, lecz osłupienie, gniew i oburzenie odjęły mu władzę mowy. Zresztą, projekt szewca był przez mieszczan z takim zapałem przyjęty, może dla tego, że ich kołtunami nazwał, że wszelki opór był daremny. Trzeba było uledz przemocy. Grintoire zakrył twarz rękami, nie mając płaszcza.



V.
Quasimodo.

W mgnieniu oka wszystko było gotowe do wykonania myśli Coppenola. Mieszczanie, studenci, żebracy, wszyscy się jęli do dzieła. Mały budynek, położony wprost marmurowego stołu, był wybrany na teatr wykrzywiań. Stłuczona szyba w rozecie nad drzwiami miała służyć do wytykania głów na publiczność. Żeby się tam dostać, postawiono dwie beczki jedna na drugiej, Bóg wie skąd wywleczone, i miano po nich się czołgać. Podług ustawy, każdy kandydat, kobieta lub mężczyzna, bo nawet płeć żeńska mogła zostać głową błaznów, nawet i słusznie, miał sobie przykrywać twarz i być ukrytym w kaplicy, aż do chwili ukazania się. W jednej minucie kaplica była pełna współzawodników i zamknęła się przed natrętnymi.
Coppenole ze swego miejsca wszystkiem zarządzał, wszystkim dawał rozkazy. W czasie rozruchu przygotowań kardynał, równie jak Grintoire nieukontentowany, pod pozorem nieszporów wyniósł się z całym swoim orszakiem, a gmin tak baczny na jego przybycie, bynajmniej tego nie zauważył. Wilhelm Rym sam tylko spostrzegł odwrót jego eminencyi. Uwaga ludu równie jak słońce przenosi się z miejsca na miejsce; najprzód utkwiona w jednym rogu sali, zatrzymała się we środku — i teraz jest na drugim krańcu. Stół marmurowy, trybuna — miały swoją porę, a teraz przyszedł czas na kaplicę Ludwika XI. Otwarto pole dla wszystkich szaleństw, bo zostali tylko flamandczykowie i gmin.
Zaczęto wykrzywiania. Pierwsza figura, jaka się ukazała, miała powieki wywrócone, gębę otwartą i wykręconą jak mordę, czoło tak zmarszczone jak buty huzarskie z czasów cesarstwa; śmiech z niej powstał tak trudny do powściągnienia, że Homer byłby go godnym uznał Iliady. Przecież wielka sala była także Olimpem, a Jowisz i Grintoire musieli to wiedzieć najlepiej. Nastąpiło drugie i trzecie wykrzywienie, następnie czwarte i piąte, a za niemi śmiechy i oklaski. Było coś w tem widowisku tak nadzwyczajnego, tak upajającego, że czytelnikom naszym tego wyjaśnić nie możemy. Prosimy tylko wyobrazić sobie szereg twarzy przedstawiający wszystkie geometryczne figury, od trójkąta aż do trapeza, od ostrosłupa aż do wielościanu, wszystkie wyrazy twarzy, wszystkie wieki, od zmarszczek nowonarodzonego, aż do karbów umierającego; wszystkie fantasmagorye religijne od Fauna aż do Belzebuba; wszystkie zwierzęce profile, od mordy aż do dzioba, od twarzy aż do pyska. Prosimy wyobrazić sobie wszystkie potwory, wszystkie straszydła, wszystkie maski karnawału weneckiego, zgoła cały kalejdoskop fizyognomij ludzkich.
Zabawa stawała się coraz więcej flamandzką; Teniers zaledwie podobny dałby jej obraz. Wszystko się pomieszało bez ładu, wszystko zniknęło w tłumie; nie widać ani uczniów, ani posłów, ani mieszczan, ani kobiet; gdzież się podzieli Clopin Trouille-fou, Idzi Lecornu, Marya Quatrelivres, Robin Poussepain? Jednym wyrazem — wszystko zlało się w jedno. Wielka sala zmieniła się w piec dowcipu i głupstwa, gdzie każde usta krzyczały, każde oczy iskrzyły się, każda twarz wykrzywiała, a wszystko wrzeszczało i wyło. Twarze, które kolejno ukazywały się w rozecie, były jak pochodnie rzucone w ognisko, a cały tłum krzykiem niezgodnym zagłuszał sam siebie.
— Ha! ha! ha!
— Patrz, patrz, patrz.
— Źle, źle, nic nie warto.
— Puszczaj drugiego.
— Wilhelmino Maugerepuis, patrz na ten łeb byczy, tylko mu rogów brakuje, czy to nie twój mąż czasem?
— Otóż drugi!
— Do jasnych piorunów! a to co znaczy?
— Hola! hola! to oszukaństwo, to wcale nie twarz.
— Ha! ha! ha! pociesznie.
— Uduszę się ze śmiechu.
— Otóż temu uszy przez dziurę przejść nie mogą, i t. d. i t. d. i t. d.
Naszemu przyjacielowi Jehanowi musimy oddać słuszność. W pośród tych saturnaliów widzieć go było można wciąż siedzącego na kolumnie, jak mech na dębie. Gęba jego, ustawicznie otwarta, wydawała tony, które swoją wysokością wypływały na wierzch morza krzyku.
Co zaś do Piotra Grintoire, gdy pierwsza chwila udręczenia minęła, odzyskał zwykłą cierpliwość. Był zahartowany w przeciwnościach. — Grajcie dalej! — krzyknął na swoich komedyantów, maszyny gadające; następnie, przechodząc koło marmurowego stołu, przyszła mu chęć pokazania się w rozecie kaplicy, choćby dla tego, aby się na niewdzięczny lud wykrzywić. — Lecz to nie godne poety! — mówił do siebie — zemsta cechą dusz małych, walczmy do końca; władza poezyi nie ma granic i użyć jej muszę. Zobaczymy kto zwycięży, czy literatura, czy wykrzywianie?... Wielka zagadka!...
Niestety! sam pozostał jedynym widzem swej sztuki. Wszyscy odwrócili się tyłem, tylko poczciwiec otyły patrzał na scenę, a Gisquetta i Lienarda wyniosły się oddawna.
Grintoire żywo uczuł tę wierność swojego widza, zbliżył się do niego i, lekko ściskając rękę, rzekł:
— Panie, bardzo ci dziękuję.
— Za co? — odpowiedział otyły, ziewając na całe usta.
— Wiem, co pana gniewa! — mówił poeta — ten hałas nie pozwala panu słuchać dogodnie. Lecz bądź pan spokojny; twoje imię przejdzie do potomności. — Jak godność pańska?
— Renauld Chateau, pieczętarz więzienia paryskiego, do usług pańskich.
— Panie, ty sam w tem miejscu jesteś muz reprezentantem.
— Pan jesteś zanadto grzeczny — odrzekł pieczętarz.
— Pan tylko sam godnie wysłuchałeś sztuki — odrzekł Grintoire — i jakże ją znajdujesz?
— Ha! ha! — odpowiedział gruby urzędnik nieco ocucony — dosyć wesoła.
Grintoire musiał poprzestać na tej pochwale, albowiem grzmot oklasków, zmieszany z tysiącem krzyków, przerwał rozmowę. Głowa błaznów była obraną.
— Wiwat! wiwat! — wołał lud ze wszystkich stron.
W rzeczy samej, cudowne wykrzywienie ukazało się w rozecie. Po wszystkich pięciokątach, ośmiokątach, wielokątach, które po sobie następowały, trzeba było coś nadzwyczajnego i właśnie to się ukazało. Sam pan Coppenole przyklasnął, a Clopin Trouille-fou, którego brzydkość nie miała porównania, uznał się pokonanym. My uczynimy to samo. Spróbujemy dać czytelnikom obraz tego nosa złożonego z trzech trójkątów, tej twarzy podobnej do podkowy, tego oka lewego oszańcowanego rudemi kłakami, tych zębów nierównych wyszczerbionych i tu i owdzie, jak wały warowni, tych ust szerokich, na których jeden, ogromny jak u słonia, opierał się ząb, całej twarzy, na której złość, cierpienie, smutek, udręczenia były rozlane. Niech kto, jak mu się podoba, całość z tego utworzy.
Okrzyk był powszechny, wszyscy pośpieszyli ku kaplicy. Wyprowadzono z niej głowę błaznów. Teraz zdziwienie było nad miarę, bo wykrzywienie pozostało na twarzy.
Raczej cała osoba była wykrzywieniem. Wysoka głowa, najeżona rudemi włosami; pomiędzy dwoma ramionami, na przodzie i na tyle garb ogromny; system goleni i nóg tak uorganizowany, że tylko w kolanach schodzić się mogły i wyglądały jak dwie kosy; szerokie nogi, ręce ogromne, wszystko niekształtne i potworne, jednak objawiające siłę, zwinność i zręczność. Szczególny wyjątek z ogólnego prawidła, które wymaga, aby siła, równie jak piękność, z harmonii wypływała. Takiego błazny wybrali sobie naczelnika.
Rzekłbyś, że to jest podruzgotany olbrzym.
Kiedy ten rodzaj cyklopa ukazał się na progu kaplicy, nieruchomy i tak szeroki jak wysoki, carré par la base, jak pewien wielki człowiek powiedział — z kurtki koloru czerwonego i fioletowego, z dzwonkami, nadewszystko ze szkaradności, gmin poznał go natychmiast i zawołał:
— To Quasimodo, dzwonnik, Quasimodo garbus od Panny Maryi, Quasimodo jednooki, Quasimodo kulas. — Vivat! vivat!
Widzimy, że biedak miał nazwisko do wyboru.
— Ostrożnie, ciężarne panie — wołali swawolnicy.
— Albo te, które niemi być chcą — dodał Jan.
Kobiety w istocie twarze zakryły.
— Ach! małpa — mówiła jedna.
— Równie zła, jak brzydka — dodała druga.
— To dyabeł — zakończyła trzecia.
— Na nieszczęście mieszkam pod Panną Maryą i często w nocy słyszę go chodzącego.
— Z kotami.
— Na naszych dachach.
— I straszy nas w kominach.
— Kiedyś wieczorem zajrzał do mnie oknem, takem się zlękła!
— Kiedyś miotłę zostawił mi pod drzwiami.
— Ach! jaki szkaradny!
— Ach! paskudny!
— Bah!
Mężczyźni, przeciwnie, byli uradowani i poklaskiwali; Quasimodo, przedmiot zajęcia, stał wciąż we drzwiach kaplicy, ponury, z groźnem spojrzeniem, i pozwalał się podziwiać.
Jeden z młodzieży (sądzę, że Robin Poussepain) roześmiał mu się pod nosem i bardzo zbliska. Quasimodo wpół go pochwycił i rzucił na ziemię, nie mówiąc słowa.
Pan Coppenole, ucieszony, zbliżył się doń.
— Przez Boga ukrzyżowanego! — zawołał — w życiu mojem nie widziałem podobnej brzydkości. Warteś być głową błaznów tak w Rzymie, jak w Paryżu.
To mówiąc, oparł się na jego ramieniu.
— Jesteś zuch — rzecze znowu szewc, — z którym upić się mam wielką ochotę — i cóż ty na to?
Quasimodo nic nie odpowiedział.
— Na Boga! — zawołał szewc — czyś głuchy?
W rzeczy samej był głuchy.
Quasimodo, zniecierpliwiony poufałością, Coppenola, zwrócił się nagle ku niemu i zgrzytnął tak okropnie zębami, że olbrzym flamandzki cofnął się jak buldog przed kotem.
Wokoło osoby Quasimoda zrobiło się koło piętnastu kroków średnicy trwogi i uszanowania. Pewna stara kobieta wytłómaczyła Coppenolowi, że głowa błaznów był głuchy.
— Głuchy! — powtórzył szewc z głośnym śmiechem flamandzkim.
— Na rany Chrystusa! doskonały naczelnik błaznów.
— Ach! znam cię — zawołał Jan, który zeszedł z kolumny, aby się Quasimodowi lepiej przypatrzeć — ach! to dzwonnik od Najświętszej Panny. Jak się masz, Quasimodo?
— Ach! to dyabelec — mówił Robin Poussepain — ach! to garbus! ach! to kulas. Patrzajcie, jednooki; mówcie do niego, głuchy! ah! to szczególna!
— Mówi kiedy chce; — rzekła stara — ogłuchł od dzwonów, ale nie jest niemy.
— Tegoby jeszcze brakowało — zrobił uwagę Jehan.
— Ma jedno oko — dodał Robin Poussepain.
— Jednooki jest większym kaleką niż ślepy, bo wie, czego mu brakuje.
Żebraki, lokaje, rzezimieszki, połączeni z ulicznikami, zaczęli szukać po szafach tyary papierowej, przeznaczonej dla głowy błaznów. Quasimodo pozwolił się w nią ubrać z pewnym rodzajem dumy — jakaś gorzka i pełna wzgardy radość rozlała się po twarzy cyklopa. Następnie procesya według zwyczaju powiodła go po galeryach pałacu, a stamtąd po ulicach.



VI.
Esmeralda.

Z przyjemnością powiemy czytelnikom, że w czasie całej ten sceny Grintoire i jego sztuka dotrwali placu. Aktorowie, przytrzymywani przez niego, musieli kończyć komedyę, a on jej słuchał. Nie było nadziei zwabienia już publiczności, tem pewniej, że za Quasimodem cała wyległa czereda. W mgnieniu oka sala była pusta.
Prawdę mówiąc, kilku zostało widzów rozpierzchniętych tu i owdzie, albo zgrupowanych około kolumn; kobiety, starcy i dzieci wyjść nie zdążyli. Kilku studentów siedziało w oknach, patrząc na plac.
— Wybornie — pomyślał sobie Grintoire — jest ich tyle, ile potrzeba na wysłuchanie dyalogu. Mało ich, prawda, ale wybrani, wszyscy ludzie nauki.
Za chwilę muzyka, która miała odegrać symfonię, spóźniła się, albowiem artyści poszli za głową błaznów.
— Opuścić — rzekł obojętnie Grintoire.
Zbliżył się do kilku mieszczan, którzy zdawali mu się o dyalogu rozmawiać — otóż co podchwycił z ich rozmowy.
— Czy znasz, panie Chaneteau, pałac nawarski, należący do księcia Nemours?
— Znam; wprost kaplicy Braque.
— Otóż ten pałac skarb wynajął Wilhelmowi Alixandrowi, historykowi, za sześć soldów paryskich rocznie.
— Jakże mieszkania drożeją!
— Dalej, dalej — mówił do siebie Grintoire z westchnieniem — idźmy słuchać.
— Koledzy! — zawołał jeden z młodzieży w oknie — Esmeralda, Esmeralda na placu.
Wyraz ten cudowne zrobił wrażenie. Wszystko, co było w sali, rzuciło się do okien, powtarzając: Esmeralda! Esmeralda!
W tej chwili grom oklasków dał się słyszeć.
Co to ma znaczyć Esmeralda? Pytał Grintoire, załamując ręce.
— Ach! mój Boże, teraz widzowie na oknach.
Zwrócił się ku marmurowemu stołowi i ujrzał przerwany dyalog. Było to właśnie w chwili, gdy Jowisz wyszedł z piorunem.
— Michale Giborne — zawołał rozgniewany poeta — a ty, czyś tu potrzebny?
— Niestety — rzekł Jowisz — jeden z tych młodych panów zabrał mi drabinę.
Grintoire spojrzał i przekonał się, że komunikacya między sceną a garderobą była przerwaną.
— Ach! to cios okropny! — zawołał Grintoire — niech was dyabli wezmą! — rzekł do komedyantów — jaka praca, taka płaca.
Obrócił się jak wódz pobity w odwrocie.
Szedł przez schody pałacowe i mówił: — Podły gmin paryski, przychodzi na dyalog, a nie słucha go wcale. Wszystko i wszystko go zajmuje: Clopin Trouille-fou, kardynał, Coppenole, Quasimodo i dyabeł. — Ach! gdybym wiedział, byłbym wam ucztę sprawił, gawrony! Ach! ja nieszczęśliwy, pisać dla takich hebesów!... Prawda, Homer żebrał po przedmieściach greckich i Nazon umarł u Scytów. Niech mię piorun trzaśnie, jeżeli wiem, co oni chcą od tej Esmeraldy.
Co to za nazwisko przeklęte?...



KSIĘGA DRUGA.

I.
Z Charybdy na Scyllę.

W styczniu noc wcześnie zapada. Na ulicach było już ciemno, gdy Grintoire wyszedł z pałacu — noc była dlań przyjemną, bo szukał jakiej ciemnej uliczki, żeby swobodnie podumać, żeby mu filozofia przyłożyła plaster na poetyczną ranę. Filozofia była dlań jedyną ucieczką, bo nie wiedział, gdzie się nawet schronić. Po niepowodzeniu teatralnem nie śmiał wracać do mieszkania wynajmowanego od Wilhelma Doulx-sire, albowiem winien mu był komorne za pół roku, wynoszące dwanaście soldów paryskich, sześć razy więcej niż warte jego suknie, cały składające majątek. Namyśliwszy się chwilę pod furtką więzienia Sainte-Chapelle, gdzie dawniej zauważył kamień, wyborny na poduszkę dla żebraka albo poety; podziękował za tę myśl Opatrzności, puścił się w kręte uliczki, prowadzące do Cité, jako to: Barillerie, Vielle-Draperie, Savaterie, Juiverie i t. d. Tam napotkał procesyę głowy błaznów, która wyszła z pałacu i przy odgłosie trąb, oraz blasku pochodni, obchodziła miasto. Widok ten nanowo podrażnił jego miłość własną — poszedł dalej, przepełniony goryczą swego niepowodzenia. Chciał udać się na most świętego Michała, lecz tłum dzieci biegł w tamtą stronę z racami i pochodniami.
— A niech was piorun trzaśnie z waszem oświetleniem! — zawołał i przystanął. Na domu, sąsiednim mostowi, powiewała chorągiew, wyobrażająca króla, Delfina i Małgorzatę Flamandzką; w innych miejscach widać było sześć chorągiewek, na których był arcyksiążę austryacki, pan Beaujeu, Joanna Franciszka i nieprawy Bourbon — wszystko to, oświetlone pochodniami, tłuszcza podziwiała.
— Szczęśliwy malarz Jehan Fourbeault — rzekł z ciężkiem westchnieniem i odwrócił się tyłem do chorągiewek. Jakaś uliczka była przed nim; znalazł ją tak opuszczoną i ciemną, że spodziewał się ujść przed wszelkiemi uroczystościami. I wszedł na nią. Zrobiwszy kilka kroków, nogi jego napotkały jakąś przeszkodę; zachwiał się i upadł. Była to wiązka zielonych gałązek, którą lud złożył rano przed prezydentem parlamentu, na cześć uroczystości dnia. Grintoire mężnie zniósł tę przeszkodę, podniósł się i udał nad brzeg wody. Zostawiwszy nad sobą wieżę cywilną i kryminalną i, idąc wzdłuż muru ogrodów królewskich, po placu niebrukowanym i pełnym błota, przybył w stronę zachodnią Cité. Popatrzył czas jakiś na małą wysepkę Przejście krów, która znikła przed koniem bronzowym i nowym mostem. Wysepka zdawała mu się w cieniu czarną osłoną oddzielona od białej wody. Poznać ją było można po małem światełku w chacie, gdzie pasterze na noc mieli schronisko.
— Szczęśliwi pasterze! — pomyślał sobie Grintoire — wy nie marzycie o sławie i nie tworzycie dyalogów! Nic was nie obchodzą monarchowie, którzy się żenią i księżniczki burgundzkie. Wy znacie tylko stokrotki, któremi kwiecień ustraja pola. A ja, ja poeta, drżę z zimna, dłużny jestem dwanaście sous i mam buty podarte. Oh! pasterze, dla waszej chaty zapomniałbym Paryża!
Z lirycznego uniesienia przebudził go podwójny wystrzał petardy, pochodzący z pastuszej chaty. A więc i pasterze mieli udział w uroczystościach dnia tego.
— Przeklęty dniu! — zawołał — dokądże ścigać mię będziesz?
Spojrzał na Sekwanę i okropna myśl do głowy mu przyszła.
— Ah! — rzecze — chętniebym się utopił, gdyby woda nie była zimna. Zrobił więc krok rozpaczy. Nie mogąc ujść przed głową błaznów, chorągiewkami Jana Fourbeault, umajeniem, ogniem i petardami, postanowił udać się w sam środek zabaw, aż na plac de Grève.
— Tam przynajmniej — pomyślał sobie — rozgrzeję się przy ogniu i może pożywię przy jakim stole publicznym.



II.
Plac de Grève.

Nic dzisiaj nie pozostaje z dawnej powierzchowności placu de Grève oprócz wieży, zajmującej północny kąt placu, którą zapewne niedługo zatopi morze nowych domów, niszczących stare facyaty Paryża.
Osoby, które, jak my, nie przechodzą przez plac de Grève nie spojrzawszy z litością na biedną wieżycę, duszoną pomiędzy dwiema ruderami z czasu Ludwika XV, łatwo mogą wystawić sobie w myśli zbiór dawnych budowli i odszukać cały plac gotycki piętnastego wieku.
Był to, równie jak dzisiaj, nieregularny trapez, zakończony z jednej strony uliczką, a z trzech innych szeregiem domów wysokich, wąskich i ciemnych. W dzień podziwiać można było rozmaitość budowli, wszystkie ze sztukateryami, przedstawiającemi próbki rozmaitej architektury średnich wieków, od jedenastego aż do piętnastego, od krucyat, które strąciły sklepienia, aż do arkad rzymskich. W nocy, w tej masie budowli, poznać tylko było można kształty dachów, roztaczających swoje łańcuchy, bo jedyna różnica miast tegoczesnych i dawnych leży w tem, że dzisiaj facyaty patrzą na place i ulice, a wówczas patrzały na kończaste ściany.
W środku strony zachodniej placu wznosiła się ciężka budowla, złożona z trzech mieszkań, jedne na drugich położonych. Nazywano ją trzema imionami, które tłómaczą jej historyę, przeznaczenie i architekturę: dom Delfina, ponieważ Karol V, Delfin, tam mieszkał; Ratusz, albowiem na to służył, i dom z filarami (domus ad piloria), z przyczyny mnóstwa kolumn, które trzy piętra podpierały. W tym domu miasto znajdowało wszystko, co było potrzeba dobremu miastu, jak Paryż: kaplicę do modlitwy, sąd dla pogodzenia sporów i arsenał pełen broni. Albowiem mieszczanie paryscy wiedzą z doświadczenia, że niedosyć modlić się i skarżyć, lecz potrzeba mieć w jakim kącie ratusza chociażby zardzewiałą kuszę.
La Grève miał wtedy ten przykry widok, jaki dziś obudza jego wspomnienie i ratusz Dominika Bacador, który zastąpił dom z kolumnami. Prawdę mówiąc szubienica i jedna pozostała kolumna nie zmniejszały przykrych uczuć placu, na którym tyle istot pełnych życia, skonało; lecz gorączka Saint-Vallier, ta straszna choroba rusztowań, najgorsza ze wszystkich, bo pochodząca od ludzi, a nie od Boga, obmierziła go na zawsze.
Pocieszająca to jest myśl wspomnieć sobie, że kara śmierci, która przed trzechset latami zalegała tyle placów, tyle szafotów, szubienic: na placu de Grève, Halles, placu Delfina, Krzyża du Trahoir, Targu na świnie, Monfaucon, Rogatkach Sierżantów, placu Kotów, przy bramie St. Denis, przy bramie św. Jakóba, nie licząc mnóstwa szubienic prewotów, biskupów, Opatów i innych władz; przyjemnie jest pomyśleć, że po utracie praw feudalnych, szubienica osiadła na placu de Grève drżąca, trwożna i czekająca cochwila swojego końca.



III.
Besos para Golpes.

Kiedy Piotr Grintoire przybył na plac de Grève, drżał z zimna jak listek; przeszedł przez most młynarzy, aby uniknąć na moście zamiany chorągiewek Jana Fourbeault, lecz młyny biskupie zmoczyły jego suknie i zdawało mu się, że upadek sztuki jeszcze uczyniły przykrzejszym. Zbliżył się więc z radością do ognia, gorejącego na środku placu, który niezliczony tłum otaczał.
— Przeklęte gawrony! — rzekł do siebie (bo jako dramatyczny poeta lubił monologi) — otóż i ogień obstąpili! Przecież i ja potrzebuję ognia, abym wysuszył zmoczone suknie i wylał wodę z moich butów. Czy go dyabli nadali z młynami? ciekawym, co mu po młynach, czy młynarzem zostanie? Przeklęte gawrony, grzeją się jak w najlepsze — piękny widok!
Bliżej się przypatrzywszy spostrzegł, że koło, otaczające ogień, było większe, niż potrzeba i że nie sama ciekawość oświetlenia była przyczyną tego napływu.
W przestrzeni, pozostawionej wolną, tańczyła młoda dziewczyna.
Czy ta młoda dziewczyna była ludzką istotą, czarownicą, aniołem, tego Grintoire, jakkolwiek filozof, sceptyk, poeta ironiczny, w pierwszej chwili nie zdołał powiedzieć, tak go olśniło nadspodziewane zjawisko.
Nie była wysoką, lecz taką się być zdawała, bo jej szczupła figurka podnosiła ją w górę. Była brunetką, lecz w dzień ciało jej powinno mieć barwę złotą andaluzek, albo rzymianek. Stopka jej także była andaluzyjska i ślicznie wyglądała w zgrabnem obuwiu. Tańczyła na starym kobiercu perskim, niedbale porzuconym pod stopy, a ilekroć zwracała ku komu spojrzenia, oczy jej czarne rzucały błyskawice. W nią wszystkie spojrzenia były wlepione, ku niej wszystkie usta otwarte. W rzeczy samej, przy dźwięku bębna gdy tańczyła, dwie jej ręce okrągłe i białe wznosiły się nad głową; lekka, żywa jak osa, w gorsecie haftowanym złotem, sukni krótkiej, z gołemi ramionami, z nogami zgrabnemi, które się ukazywały niekiedy, z włosami czarnemi i ognistem spojrzeniem, była nadzwyczajną istotą.
— W istocie — myślał Grintoire — to jest salamandra, nimfa, bogini, bachantka z Mont-Ménaléen.
W tej chwili pukiel włosów salamandry oderwał się i z blaszką miedzianą padł na ziemię.
— Nie — rzecze — to cyganka.
Całe złudzenie znikło.
Zaczęła znowu tańczyć; wzięła z ziemi dwa miecze, które końcami oparła na czole i z niemi odbywała zwroty; była to prawdziwa cyganka. Mimo że Grintoire był rozczarowany, cały ten obraz nie był dla niego bez ułudy — ogień oświetlał brunatną twarz dziewczyny, a w głąb placu rzucał cień z jednej strony na dom z filarami, z drugiej zaś na ramię szubienicy.
Pomiędzy tysiącem twarzy, które szkarłatem malowało światło, była jedna, która więcej niż inne zdawała się być zatopioną w tancerce. Była to postać mężczyzny surowa, spokojna, ponura. Mężczyzna ten, którego strój zakrywał tłum wokoło otaczający, nie zdawał się mieć więcej nad lat trzydzieści pięć; jednak był łysy i zaledwie na skroniach miał nieco siwych włosów; czoło jego było szerokie i pomarszczone: w oczach przecież błyszczał ogień młodości, życie pełne ognia i żywe namiętności. Patrzył wciąż na cygankę i kiedy młoda szesnastoletnia dziewczyna tańcem wszystkich bawiła, jego zadumanie cochwila zdawało się więcej ponure. Kiedy niekiedy uśmiech albo westchnienie spoczywało na jego ustach, przecież uśmiech zdawał się być przykrzejszym od westchnienia.
Dziewczyna zadyszana zatrzymała się nakoniec, a lud dał jej z serca oklaski.
— Dżali! — rzekła cyganka.
Wtedy Grintoire widział jak do niej przybiegła koza biała, wesoła, żywa, wyczesana, ze złoconemi rogami i kopytami, mająca na szyi kolię złotą i dotychczas spokojnie leżąca na kobiercu.
— Dżali — rzekła tancerka — na ciebie kolej.
I, siadając zręcznie, podała kozie bębenek.
— Dżali, — rzecze — który miesiąc teraz mamy?
Koza podniosła nogę i raz uderzyła w bębenek. Rzeczywiście był styczeń. Gmin dał oklaski.
— Dżali — znowu mówiła dziewczyna, obracając bębenek z drugiej strony — który dzień mamy?
Dżali podniosła wyzłocone kopyto i sześć razy uderzyła w bębenek.
— Dżali — znowu mówiła cyganka, nowy obrót nadając bębenkowi — którą mamy godzinę?
Dżali uderzyła siedm razy. W tej samej chwili zegar na domie pod filarami siódmą uderzył.
Lud unosił się z radości.
— To czary — odezwał się głos w tłumie. Był to głos łysego mężczyzny, który wzroku nie spuszczał z cyganki. Zadrżała, odwróciła się; lecz oklaski ozwały się nanowo i zaćmiły niechętny wykrzyknik.
I w jej myśli musiały rozjaśnić przykrość wrażenia, bo znowu kozę zapytała:
— Dżali, jak pan Guichard Grand-Remy, kapitan pistolierów chodzi?
Dżali stanęła na tylnich nogach i zaczęła beczeć, idąc z taką powagą, że całe koło widzów śmiało się na głos z tej powagi.
— Dżali — mówiła młoda dziewczyna, ośmielona tem powodzeniem — jak prawi Jakób Charmolue, prokurator?
Koza usiadła i beczeć zaczęła z takiemi gestami, że oprócz złej francuzczyzny i złej łaciny, gęsta, akcent, postawa, wszystko było podobne.
Gmin klaskał bez końca.
— Bluźnierstwo! profanacya! — zawołał łysy mężczyzna.
Cyganka jeszcze się raz zwróciła.
— Ah! — rzecze — nikczemny człowiek! i, zwiesiwszy dolną wargę, wykręciła się na pięcie, a następnie zaczęła zbierać na talerzyk mosiężny dary, które jej ofiarowano.
Gradem padała rozmaita moneta. Naraz stanęła przed Piotrem Grintoire. Poeta przez zapomnienie włożył w kieszeń rękę. — Do dyabła — rzecze — znajdując rzeczywistość w kieszeni, to jest pustkę. Że zaś dziewczyna wielkiemi nań patrzyła oczyma, Grintoire krwawo się pocił.
Gdyby bogactwa Peru miał był w kieszeni, zapewne dałby je był tancerce; lecz Peru mieć nie mógł, bo i Ameryka nie była wówczas odkrytą.
Szczęściem wypadek niespodziewany przyszedł mu na pomoc.
— Czy nie pójdziesz precz, czarownico egipska? — zagrzmiał głos, pochodzący z ciemnego kąta placu. Młoda dziewczyna odwróciła się trwożna. Jednak nie był to głos łysego mężczyzny, ale głos złośliwej kobiety.
Zresztą krzyk, który strwożył cygankę, rozweselił rój dzieci, tam się wijący.
— To pustelnica z wieży Roland — zawołało wiele głosów naraz — to pokutnica mruczy. Czy dziś nie jadła? zanieśmy jej co z publicznych stołów.
Wszyscy rzucili się ku domowi z kolumnami.
Grintoire skorzystał z pomieszania tancerki, aby jej zejść z oczu. Krzyk dzieci przypomniał mu, że i on nie jadł, pobiegł więc do publicznych stołów; lecz młodziki lepsze mieli od niego nogi i przybywszy pierwej, wszystko zjedli.
Przykra rzecz kłaść się spać, nie jedząc, przykrzejsza i nie jeść i nie wiedzieć, gdzie się położyć. Grintoire w tem był położeniu — ani chleba, ani kąta; konieczność i potrzeba ze wszech stron, a obiedwie nie najgrzeczniejsze. Oddawna odgadł tę prawdę, że Jowisz w jakimś napadzie gniewu stworzył ludzi, że przez całe swoje mądre życie trzyma ich los na wodzy swojej filozofii. Co do siebie, czuł się oblężonym i słyszał jak żołądek bije pobudkę, dlatego nie uważał za stosowne, aby głodem można wziąć filozofię.
To melancholiczne dumanie zajmowało go całego, kiedy dziwaczny śpiew, ale pełen słodyczy, ocucił go. To cyganka śpiewała.
Głos jej był tak piękny jak taniec, jak ona sama. Było to coś trudnego do opisania, czystego, dźwięcznego, powietrznego, skrzydlatego, że tak powiemy. Były to ciągłe rulady, melodye, spadki; następnie rozrzucone myśli, później gamy, mogące walczyć ze słowikiem, w końcu ondulacye oktaw, które się wznosiły i spadały, jak pierś młodej śpiewaczki. Jej piękna twarz wyrażała myśl śpiewu z całą godnością. Można ją było uważać raz za obłąkaną, drugi raz za królowę. Wyrazy, jakiemi śpiewała, były w języku obcym dla poety Grintoire; być może, że język ten obcym był i dla śpiewaczki, co wnosić można było ze zwrotki:

Un cofie de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, muevas banderas,
Con figuras de espantar.

I po chwili z następnej:

Alarabes de cavallo
Siu poderse menear,
Con espadas, y los cuellos,
Ballestas de buen echar.

Grintoire czuł, jak mu łzami zachodzą powieki. Jednak śpiew dziewicy tchnął radością, bo ona nuciła jak ptaszek ze swobody i z natury.
Śpiew cyganki zmieszał dumanie Piotra Grintoire, jak łabędź zakłóca wodę. Słuchał go z zajęciem i z zapomnieniem o wszystkiem; od kilku chwil już nie cierpiał zupełnie.
Lecz krótko to trwało.
Głos kobiety, który przerwał taniec, pomieszał śpiew także.
— Będziesz ty cicho, dyablico? — zawołała donośnie ze swego ciemnego kąta.
Cyganka umilkła. Grintoire rzekł:
— Przeklęta piła szczerbata, która druzgocze lutnię.
I inni widzowie również szemrali: — Do dyabła pokutnico! — mówił jeden. Pustelnica mogła pożałować za swoje napaści na cygankę, gdyby w tej chwili nie nadeszła procesya głowy błaznów, która, przebywszy place i zaułki, wylała się na plac de Grève z krzykiem i pochodniami.
Procesya ta, którą widział czytelnik wychodzącą z pałacu, powiększyła się w drodze wszystkiemi włóczęgami i próżniakami; dlatego, przybywając na plac de Grève, poważną miała postać.
Naprzód szedł Egipt. Książę egipski na czele konno, ze swymi hrabiami pieszymi, trzymającymi cugle; za nimi cyganie i cyganki pomieszane i niosące dzieci nagie na ramionach; wszyscy dygnitarze i lud w gałganach i łachmanach. Następnie szło królestwo Argot, to jest wszyscy złodzieje, podzieleni na stopnie dostojeństwa. Szli po czterech ze znakami swojej godności, jedni kulawi, drudzy chorzy na ręce, inni zgarbieni, jedni mający rany, inni tylko poobwijani w łachmany, wszyscy jednak z tytułami, ci sieroty, ci ubodzy, ci nieszczęśliwi, ci kalecy i t. d. i t. d. W pośrodku nich rozpoznać można było króla Argot, jadącego na małym wózku, ciągnionym przez dwa psy. Za temi dwoma państwami następowało Galilejskie królestwo. Wilhelm Rousseau, władca cesarstwa Galilejskiego, szedł poważnie w purpurowej sukni, poplamionej winem; przed nim skoczki, kuglarze, śpiewacy i rozmaity gatunek ludzi. Nakoniec szedł rząd urzędników parlamentu, umajonych w kwiaty, ubranych w suknie czarne, z muzyką godną szabasu i z wielkiemi, żółtemi, woskowemi świecami. W pośród tłumu konfraternia błaznów niosła na ramionach nosze, a na nich nową głowę błaznów, dzwonnika od Najświętszej Panny, garbusa Quasimodo.
Każdy z oddziałów tej szczególnej procesyi miał oddzielną muzykę. Cyganie grali na bębenkach i dzwonkach; Argotczycy, rasa mało muzykalna, na rogach, dudach i kobzie; królestwo Galilejskie niżej jeszcze stało, bo zaledwie widać u niego było trójkącik, pierwiastkowy instrument. Około głowy błaznów rozlało się morze ówczesnej harmonii — rogi, trójkąty, flety, talerze, wszystko głuszyło. Czytelnicy raczą sobie przypomnieć, że to muzyka Piotra Grintoire.
Trudno wyobrazić stopień dumy, która smutna i obrzydła twarz Quasimoda jaśniała w czasie pochodu z pałacu na plac de Grève. Pierwszy raz w życiu doświadczył zadowolenia miłości własnej. Do tej chwili znał tylko upokorzenie i wzgardę dla swego stanu, obrzydzenie dla siebie. Teraz, choć głuchy, cieszył się oklaskami ludu, którego nienawidził dlatego, że sam nie był od niego lubiony. Chociaż lud ten składał się z głupców, ze złodziei i żebraków, mniejsza o to, zawsze to lud, on zaś jego władcą. Dlatego za dobre przyjmował szydercze oklaski, oddawane uszanowanie dla pośmiewiska, do którego mieszało się nieco bojaźni, bo garbus był silny, kulas zręczny, a głuchy złośliwy. Trzy te przymioty zmniejszały śmieszność.
Czy jako naczelnik błaznów umiał sobie zdać rachunek z uczuć, których doświadczał i któremi widzów natchnął, nie umiemy powiedzieć. Dusza, która zamieszkiwała w jego ciele, była niezupełna i to, co doświadczał, było niepewne i pomieszane. Radość tylko biła z jego czoła, duma nim miotała, około ponurej i nieszczęśliwej jego twarzy było zadumanie. Nie mało to zadziwiło wszystkich, kiedy Quasimodo w tem upojeniu radości przechodził koło domu z kolumnami, że mężczyzna jakiś przebił się z tłumu i z gniewem wydarł mu z rąk miotłę złoconą, oznakę naczelnictwa.
Ten mężczyzna, szaleniec, był to ten sam łysy, który, w czasie tańca cyganki, straszył ją swemi groźbami. Miał on na sobie szeroką suknię czarną. W chwili, kiedy wybił się z tłumu, Grintoire go poznał. — Patrzajcie — rzecze z zadziwieniem — to mój nauczyciel, Dom Klaudyusz Frollo, astrolog. Co on chce od tego ślepca?... czy czasem pożreć go nie ma ochoty?
Rozległ się krzyk trwogi. Straszny Quasimodo zeskoczył z noszów; kobiety odwróciły oczy, bojąc się, aby w sztuki nie rozdarł astrologa.
Astrolog zerwał mu tyarę, złamał miotłę i zrzucił kapę. Quasimodo ukląkł, skłonił głowę i złożył ręce.
Nastąpiła pomiędzy nimi rozmowa na migi i znaki, albowiem ani jeden, ani drugi nie rzekł i słowa. Astrolog stojący, rozgniewany, grożący, dumny; Quasimodo błagający i pokorny. To jednak pewna, że Quasimodo mógł jednym palcem pokonać astrologa.
Nakoniec Klaudyusz Frollo, wstrząsając ramieniem Quasimody, dał znak, aby się podniósł i szedł za nim.
Quasimodo się podniósł.
Wtedy bractwo błaznów, przyszedłszy do siebie z osłupienia, chciało bronić swojego naczelnika. Cyganie, Argotczycy i cała czereda zaczęła wyć około astrologa.
Quasimodo stanął przed astrologiem, wyprężył muskuły swej silnej ręki i patrzył na tłum, zgrzytając zębami.
Astrolog ze zwykłą powagą dał znak Quasimodowi, aby się oddalił. Szedł przed nim, rozpędzając lud.
Kiedy przebyli cały plac, tłum ciekawych próżniaków chciał iść za nimi. Quasimodo zaczął iść z tyłu i opędzał pospólstwo spojrzeniem, albo gestami.
Pozwolono im wejść w ciemną i wązką uliczkę, gdzie nikt iść nie miał ochoty.
— A to cuda! — mówił Grintoire — ale gdzież u dyabła jeść dostanę?



IV.
Skutki chodzenia za ładną dziewczyną wieczorem.

Grintoire na traf udał się za cyganką. Widział jak z kozą poszła przez ulicę Coutelierie.
— Dla czegóż iść nie mam? — mówił do siebie.
Grintoire, filozof praktyczny, uważał, że nic bardziej nie sprzyja dumaniu, jak iść za piękną kobietą, nie wiedząc, gdzie ona idzie. Jest w tem wyrzeczeniu się swej woli, w tej fantazyi poddającej się chimerze drugiego, jakaś mieszanina niezawisłości i ślepego posłuszeństwa, trzymająca środek pomiędzy niewolą i samodzielnością, która podobała się Piotrowi Grintoire, lubiącemu dwie ostateczności, niszczące jedna drugą, to zawieszenie woli ludzkiej. Mimowolnie, idąc, porównywał się do trumny Mahometa, przyciąganej przez dwa magnesy z góry do dołu i z dołu do góry i wiszącej pomiędzy zenitem i nadirem.
Gdyby Grintoire żył za naszych czasów, ciekawa rzecz, jakiby obrał środek między klasycznością a romantyzmem; lecz nie mógł żyć trzysta lat wprzódy i to wielka szkoda.
Zresztą iść za ładną dziewczyną wieczorem — doskonały środek, gdy kto spać gdzie nie ma.
Szedł za dziewczyną i myślał; ona biegła i pędziła kozę przed sobą. W tej chwili zamykano szynki, jedyne sklepy dnia tego.
— Musi gdzieś mieszkać, — pomyślał sobie poeta — cyganie dobre mają serca. Kto to wie?
I ta myśl miała niejaki powab dla niego.
Gdy przechodził około domów, które zamykano, kiedy niekiedy wpadła mu w uszy jakaś część rozmowy; naprzykład dwóch starców mówiło:
— Panie Tybolcie Fernicle, czy wiesz, że zimno?
(Grintoire wiedział o tem od początku zimy).
— Tak, panie Bonifacy Disome! czy taką zimę będziemy mieli, jak przed trzema laty, kiedy sążeń drzewa kosztował 8 soldów?
— Albo jak w roku 1407, kiedy mróz trwał od św. Marcina aż do Wielkiego piątku, tak, że pióra zamarzały komornikom i musieli czynność zawieszać.
Dalej w oknach rozmawiały sąsiadki, którym wiatr świece pogasił.
— Czy mąż opowiadał ci przygodę panny la Boudrague?
— Nie, cóż to za jedna?
— Koń pana Idziego Godin, notaryusza w Chatelet, który się zląkł Flamandczyków i ich procesyi, wywrócił Filipa Avrillot.
— Doprawdy?
— A to pięknie.
— Koń mieszczański, ach! zgroza! gdyby to koń kawaleryjski, to co innego.
Okna zamknięto — przecież Grintoire nie mógł powiązać swych myśli.
Szczęściem znalazł ich wątek, dzięki cygance i kozie, które ustawicznie szły przed nim; obiedwie miłe stworzenia, mające kształtne nóżki, zwinność i zgrabność.
Ulice poczęły być coraz ciemniejsze i coraz puściejsze. Na gaszenie ognia przedzwoniono oddawna i tylko kiedy-niekiedy słyszeć się dawały kroki przechodzących; gdzie-niegdzie widać jakie światełko. Grintoire wszedł za cyganką w labirynt uliczek i zaułków, których nazwać niepodobna. — Otóż rozumna ulica — mówił Grintoire, idąc na traf po nieznanych sobie miejscach, po których jednak cyganka postępowała krokiem pewnym, a nawet coraz szybszym; on zaś nie wiedział, gdzie się znajduje. Na zakręcie jednej z uliczek ujrzał wysokiego mężczyznę w czarnym stroju i przy świetle jednego z domów mógł zauważyć jego rysy.
Oddawna cyganka widziała go za sobą; kilkakroć nawet niespokojnie zwróciła się ku niemu i, rzuciwszy okiem, szła dalej.
Grintoire, gdy nań patrzyła, widział na jej twarzy uśmiech wzgardliwy. Opuścił więc głowę, zaczął liczyć kamienie w bruku i iść cokolwiek zdala. Gdy stracił ją z oczu, usłyszał krzyk przeraźliwy.
Pośpieszył.
Ulica była ciemna. Przecież przy świetle lampy, która gorzała w latarni przed wizerunkiem Najświętszej Panny, umieszczonym na jednym z domów, poznał rysy cyganki, wydzierającej się z rąk dwóm mężczyznom, którzy, dla stłumienia głosu, chcieli zatkać jej usta. Biedna koza, przestraszona, żałośnie beczała.
— Panowie, do mnie! — krzyknął Grintoire i śmiało naprzód postąpił. Jeden z mężczyzn, trzymających dziewczynę, zwrócił się ku niemu. Była to obrzydła postać Quasimoda.
Grintoire nie cofnął się, ale i nie postąpił kroku.
Quasimodo przystąpił doń, porwał, rzucił o ziemię i skrył się w cieniu, unosząc cygankę, owiniętą o jego ramię, jak szarfa jedwabna. Jego towarzysz szedł za nim, i biedna koza tuż zaraz, becząc żałośnie.
— Rozbójnicy! rozbójnicy — krzyczała cyganka.
— Stój, nędzniku! i puszczaj tę dziewczynę! — nagle ozwał się głos piorunujący jeźdźca, który wysunął się z sąsiedniego zaułka.
Był to kapitan łuczników królewskich, uzbrojony od stóp do głowy z pałaszem w ręku.
Wyrwał cygankę z rąk Quasimoda osłupiałego i wsadził ją na swoje siodło. Kiedy garbus przyszedł do siebie i rzucił się na oficera, aby swoją zdobycz odebrać, piętnastu albo szesnastu łuczników stanęło w obronie kapitana. W nocy był pozbawiony najstraszniejszej broni — swojej brzydoty.
Jego towarzysz znikł w czasie walki.
Cyganka wyprostowała się na siodle oficera, objęła rękami szyję młodego człowieka i patrzyła nań wdzięcznie, jakby dziękując za daną jej pomoc. Następnie, przerywając milczenie, odezwała się głosem łagodnym:
— Jak się nazywasz, panie oficerze?
— Kapitan Febus de Châteaupers, moja piękna.
— Dziękuję.
Kiedy kapitan muskał swego wąsa, ona ześlizgnęła się z siodła i, jak lekka sarna, uciekła.
Błyskawica prędzej nie znika.
— Do pioruna! — rzekł kapitan, trzymając Quasimoda. Wolałbym tę dziewczynę.
— Co mówisz, kapitanie? — rzekł łucznik — czeczotka uciekła, a nietoperz pozostał.



V.
Dalsze skutki.

Grintoire, pozbawiony przytomności, leżał na bruku przed wizerunkiem Najświętszej Panny. Powoli odzyskał zmysły; lecz pozostał przez chwilę w jakiemś odurzeniu, w którem się mieszała cyganka i jej koza. Uczuwszy zimno, udzielające się od kamieni, ocknął się i przywołał rozum na pomoc. Dlaczego tak mi mokro? Spostrzegł, że leżał w rynsztoku.
— Przeklęty garbus! — mówił do siebie i chciał się podnieść, lecz, potłuczony i strudzony, nie miał siły. Mając rękę wolną pomacał nos i zrobił postanowienie.
— Błoto paryskie — pomyślał sobie (bo był przekonany, że leży w rynsztoku) — błoto paryskie wiele ma w sobie amoniaku i siarki. Tak przynajmniej utrzymuje Mikołaj Flamel.
Tu przypomniał sobie Klaudyusza Frollo. Cała scena porwania cyganki stanęła mu przed oczyma i astrolog jak równie Quasimodo zajmowali myśl jego. I zaczął tworzyć domysły, budować domek z kart. — Ach! jakże mi zimno! — zawołał.
W rzeczy samej w rynsztoku dłużej zostać było niepodobna. Każda kropla wody wykradała cieplik z jego ciała i temperatura rynsztoka z temperaturą poety zaczęły się równoważyć.
Nowa przykrość nagle go zaskoczyła.
Tłum dzieci wpół-nagich, które pod nazwiskiem uliczników wiecznie szlifują bruki Paryża, które i za naszych czasów na wychodzących ze szkoły rzucały kamienie za to, że suknie nasze nie były podarte; tłum taki, mówię, przybiegał właśnie na miejsce, gdzie leżał Piotr Grintoire, krzycząc i śmiejąc się na całe gardło. Ciągnęli oni za sobą jakiś worek.
— Aha! Hannequin Dandeche; aha! Jan Pincebourde, stary Eustachy Moubon, słuchajcie: kowal, wasz sąsiad, umarł i z jego sienika ogień sobie zrobimy. Wszak dzisiaj święto. W tym samym czasie jeden z nich zapalił trochę słomy u lampy, palącej się przed Najświętszą Panną.
— Na rany Chrystusa! — mówił Grintoire — teraz będzie mi ciepło.
Chwila była krytyczna. Być pomiędzy wodą i ogniem, to rzecz straszna; zrobił nadzwyczajne wysilenie, podniósł się, odrzucił sienik na stronę i uciekł.
— Najświętsza Panno! — krzyknęły dzieci — kowal ożył!
I wszystkie też uciekły.
Na polu bitwy został tylko sienik.



VI.
Dzbanek stłuczony.

Biegnąc, ile mu sił stało, nie wiedząc gdzie, przeskakując rynsztoki, potykając się o kamienie, nasz poeta zadyszany zatrzymał się, jakgdyby go ktoś porwał za kołnierz. — Zdaje mi się, Piotrze Grintoire — mówił do siebie, obcierając czoło — że lecisz jak szalony. Ulicznicy także się ciebie ulękli i mogłeś słyszeć, jak uciekali ku północy. Przy tem oni uciekli, a zostawili sienik, który powinieneś uważać jako dar opatrzności, abyś na nim spoczął, albo żebyś z niego ogień sobie zrobił. Bądźcobądź sienik ten jest darem nieba. Najświętsza Panna może umyślnie śmierć zesłała kowalowi, a ty uciekasz jak Pikard przed francuzem — ach! jakiżeś głupi, panie Piotrze Grintoire.
Odwrócił się i chciał znaleźć sienik — napróżno. Błądził długo po ciemnych i krętych uliczkach, nakoniec zawołał:
— Przeklęte zaułki, chyba was dyabeł budował!
Ten wykrzyknik pocieszył go nieco, a różowe światełko, które ujrzał na rogu uliczki, podniosło jego ducha. — Bogu dzięki! — rzecze — otóż mój sienik się pali — i zanucił: salve maris stella!
Czy odnosił ten śpiew do Najświętszej Panny, czy do sienika — nie wiemy.
Zaledwie zrobił kilka kroków wzdłuż ulicy, która była spadzista i niebrukowana, a nadto pełna dołów i błota, ujrzał rzecz szczególniejszą. Ulica nie była pustą: tu i owdzie, jak długa, czołgały się jakieś brudne i niekształtne istoty, wszystkie skierowane ku niepewnemu na rogu ulicy światełku — jak owe robaki, które się roją w trawie.
Nic nie czyni usposobienia więcej awanturniczem, jak niepewność legowiska. Grintoire postąpił ku nim i spotkał larwę, która najopieszałej ciągnęła za innemi. Zbliżając się, spostrzegł, że to był żebrak, idący na rękach i nogach. Gdy przechodził koło tego pająka z twarzą ludzką, ten zanucił głosem żałosnym: La buona mancia, signer, la buona mancia.
— Niech cię dyabli porwą i mnie z tobą — rzekł Grintoire — jeżeli wiem, co mówisz.
I przeszedł.
Znowu napotkał inną istotę. Był to kaleka bez nóg i bez rąk, tak kulawy, że system szczudeł i kul zdawał się rusztowaniem. Grintoire, lubiący porównania klasyczne, w myśli znalazł w nim podobieństwo do żyjącego trójnoga wulkanu.
Ten trójnóg powitał go, zdejmując kapelusz, i krzyknął: Senor caballero, para comprar un pedaso de pan.
— I ten także mówi, — rzecze do siebie Grintoire — ale to język szczególniejszy i dyabli go rozumieją.
Później, uderzając się w czoło, dodał: — Prawda, ten hultaj dziś rano z Esmeraldą rozmawiał.
Chciał podwoić kroku, lecz po raz trzeci ktoś mu drogę zastąpił. Był to ślepy z twarzą i brodą żydowską, macający wokoło kijem, którego pies wiódł naprzód, a on mówił akcentem węgierskim: Facitote caritatem!
— Otóż, choć jeden mówi po chrześciańsku — rzekł Piotr Grintoire. Muszę mieć bardzo pańską minę, kiedy się tak umizgają do mojej pustej sakiewki. Mój przyjacielu — mówił, zwracając się do ślepego — przeszłego tygodnia sprzedałem ostatnią koszulę, czyli, ponieważ rozumiesz cyceroński język: Vendidi hebdomade nuper transita meam ultimam chemisam.
Caritatem! — śpiewał ślepy.
La buona mancia! — powtarzał żebrak na szczudłach.
Kulawy zaś wynosił nutę muzykalną: Un pedaso de pan.
Grintoire zatkał sobie uszy. — O wieżo Babel! — zawołał. Zaczął biedz, a za nim ślepy, na szczudłach i kulawy.
W miarę, jak się zapuszczał w ulice, wili się przed nim ślepi, kulawi, bez rąk, pokaleczeni, wychodząc z bud i ukryć, jak ślimaki po deszczu.
Grintoire, ścigany przez swoich trzech prześladowców i nie wiedząc, co dalej się stanie, biegł, nie zważając na jednych, wywracając drugich i bijąc trzecich.
W końcu przyszła mu myśl odwrócić się. Myśl ta była niewczesną. Cały legion zamknął się za nim i trzej żebracy pochwycić go mogli.
Dobiegł do końca ulicy, która wychodziła na ogromny plac, a na nim widać było, przyćmione mgłą nocną, liczne światełka. Grintoire rzucił się nań, licząc na szybkość swoich nóg.
Onde was, hombre! — krzyknął kaleka, rzucając swoje szczudła i biegnąc za poetą, jak tylko można najlepiej. Tymczasem dwóch innych patrzyło nań iskrzącemi oczyma.
— Gdzież jestem? — zapytał przestraszony poeta.
— W okręgu cudów — odpowiedziało czwarte straszydło, które go już dościgło.
— Na honor — odparł Grintoire — widzę ślepych, którzy patrzą, chromych, którzy biegają, ale nie widzę cudotwórcy.
Głośny śmiech ozwał się zamiast odpowiedzi.
Biedny poeta spojrzał wokoło siebie. W rzeczy samej znajdował się w Okręgu cudów, gdzie nigdy człowiek uczciwy nie zabłąkał się o późnej godzinie; w czarodziejskiem kole, w które oficerowie z Chatelet i sierżanci policyjni wstąpić się boją; w siedlisko złodziei i zbrodniarzy, skąd każdego ranka wylewa się potok występku, żebractwa i oszustwa; w potwornym ulu, w który się zbiegają wieczorem szerszenie towarzyskiego porządku; w miejscu, gdzie cygan, oszust, złodziej rozmaitych narodów, hiszpan, włoch, niemiec, żyd, chrześcianin, mahometanin, bałwochwalca, okryty łachmanami żebrak w dzień, w nocy zmieniał się w rozbójnika; w ogromnej garderobie, gdzie przebierali się aktorowie tej odwiecznej komedyi — kradzieży, oszustwa, i rozboju, jaką odgrywają na paryzkim bruku.
Był to obszerny, nieregularny plac i źle wybrukowany, jak wszystkie ówczesne place w Paryżu. Dwa ogniska, około których wiły się tłumy, błyszczały tu i owdzie. Wszystko szło, biegło, krzyczało. Słychać było śmiech mężczyzn, płacz dzieci i głosy kobiet. Ręce, głowy tego tłumu, czarne na tle jasnem, tysiące dziwacznych przedstawiały poruszeń. Niekiedy na ziemi, gdzie drżący przesuwał się cień, widzieć było można psa, podobnego do człowieka i człowieka, podobnego do psa. Mężczyźni, kobiety, zwierzęta, płeć, wiek, zdrowie, choroby, wszystko zdawało się być wspólne u tego ludu; wszystko było razem pomieszane i każdy miał udział we wszystkiem.
Przy blasku ognisk Grintoire mógł rozeznać wokoło placu mnóstwo starych domów, których pochylone dachy z ogromnemi dymnikami zdawały mu się głowami kobiet starych, ustawionemi w rząd i patrzącemi przez zamróżone oczy.
Był to świat zupełnie nowy, nieznany, błotny, fantastyczny, szkaradny.
Grintoire, ujęty przez trzech żebraków jak w troje kleszczy, obstąpiony przez tłum szkaradnych twarzy, które krzyczały i wyły, chciał przywołać odbiegłą przytomność umysłu i przypomnieć sobie, czy to była sobota. Daremnie; nić jego pamięci i myśli była przerwaną, a wątpiąc o wszystkiem, co widział i uczuwał, zadał sobie pytanie: Jeżeli żyję, czy to wszystko, co widzę, rzeczywistem być może? jeżeli tak jest, czy żyję?
W tej chwili wyraźny krzyk dał się słyszeć.
— Prowadzimy go do króla, prowadzimy go do króla.
— Najświętsza Panno! — szepnął sobie Grintoire — król tutaj! to chyba jaki kozioł.
— Do króla! do króla! — wiele powtórzyło głosów.
I zaczęto go ciągnąć. Trzech nowych żebraków zaczęło go ciągnąć, mówiąc: To nasz! to nasz!
Suknia poety, już i tak cierpiąca, w tej walce o mało nie wyzionęła ducha.
Gdy przechodził straszny plac, złudzenie jego znikło i smutna ukazała się rzeczywistość. W pierwszej chwili z jego poetycznej głowy, albo raczej z prozaicznie pustego żołądka uniósł się wyziew, który, owionąwszy otaczające go przedmioty, pozwalał mu widzieć tylko straszydła. Po chwili wzrok jego mniej był obłąkany i mniej powiększający. Rzeczywistość rozjaśniła się przed nim, uderzyła w oczy, trąciła po ciele i powoli rozszarpała całą poezyę. Musiał spostrzedz, że wszedł nie w Styks, lecz w błoto, że go szarpali nie szatani, ale złodzieje, że tu nie idzie o jego duszę, ale poprostu o życie (bo nie miał owego talizmanu, który godzi złoczyńcę z uczciwym człowiekiem — kieski). Nakoniec, przyglądając się bliżej, widział wszystko, jak jest.
Okręg cudów był zbiorem rabusiów, zaczerwienionych krwią i winem.
Widok, jaki się przedstawił jego oczom, kiedy go przywiedziono do celu drogi, nie mógł go natchnąć poezyą chociażby piekielną. Był to najprozaiczniejszy szynk. Gdybyśmy opisywali nie piętnasty wiek — powiedzielibyśmy, że Grintoire zstąpił z Michała Anioła na Gallota.
Przy ogniu, który gorzał na szerokiej blasze, stało kilka stołów, w nieporządku, jak się zdarzyło, postawionych. Na tych stołach błyszczało kilka dzbanów z winem i miodem, a przy nim wiele twarzy czerwonych. Jeden z nich, mężczyzna z ogromnym brzuchem, ściskał otyłą i czerwoną kobietę. Drugi był niby żołnierzem, gwiżdżąc, rozwijał bandaże z fałszywej rany i wyprostowywał zdrowe i silne kolano, obwiązane od rana tysiącem szmat. Przy nim, jakby na sprzeczność, inny obwiązywał zdrową nogę i gałgany krwią polewał, aby większą litość obudzić. Przy drugim stole siedział młody oszust, którego inny uczył udawać wielką chorobę, żując w ustach kawałek mydła, aby się pienił. Dalej siedział żebrak i kłócił się z dwiema kobietami o ukradzione wieczorem dziecko. Wszystkie te szczegóły, we dwa wieki później, zdawały się śmieszne na dworze, jak mówi Sauval i służyły dla zabawienia króla i za przedmiot do baletu p. t. „Noc“, podzielonego na cztery części i danego w teatrze Mały Bourbon. Nigdy, dodaje naoczny świadek z 1653 r., nagłe zmiany z Okręgu Cudów nie były lepiej przedstawione. Benserades przygotował nas do nich przez ładne wiersze.
Wszędzie głośny śmiech lub bezwstydna piosnka dźwięczała — każdy krzyczał, klął lub śpiewał, nie słuchając sąsiada.
Wielki pies, siedzący na tylnich łapach, patrzał na ogień; kilkoro dzieci wmieszało się w tę biesiadę — a dziecię skradzione krzyczało i płakało. Inne, czteroletnie, siedziało przy stole na ławie ze spuszczonemi nogami. Trzecie palcem rozprowadzało po stole wylany łój ze świecy. Ostatnie, siedząc w miedzianym kotle, który cegłą czyściło, wydobywało zeń głos, któregoby pewno nie zniósł Stradivari.
Przy ogniu była także i beczka, a na niej żebrak. Był to król na tronie.
Trzech, którzy przyprowadzili Piotra Grintoire, przywiedli go przed beczkę i w tej chwili wszystko umilkło, prócz dziecka w kotle.
Grintoire nie śmiał oddychać, ani wznieść oczów.
Hombre, quita tu sombrero? — rzekł jeden z trzech, i, nim go Grintoire zrozumiał, drugi wziął mu kapelusz. Prawda, że nędzny, ale na słotę albo deszcz przydatny.
Król z wysokości swojej beczki przemówił:
— Co to za włóczęga?
Grintoire zadrżał. Ten głos, jakkolwiek groźny, przypomniał mu inny, ten, co to pierwszy cios zadał jego sztuce, wołając przez nos: litości, litości! Podniósł głowę i poznał Clopina Trouille-fou.
Clopin Trouille-fou, chociaż przybrany w oznaki królewskie, był zawsze w łachmanach, tylko rana z ręki mu znikła. Miał w ręku bat z surowca, jakiego wówczas używali sierżanci na rozpędzenie ludu i który nazywano boullayes. Na głowie miał coś okrągłego i spiczastego, czego ani czapką, ani koroną nazwać nie można.
Grintoire, nie wiedząc dlaczego, odzyskał nadzieję, poznając w królu Okręgu Cudów żebraka z wielkiej sali.
— Panie — wyjąkał — jaśnie oświecony... Najjaśniejszy panie... Jakże cię mam nazywać, mówił nakoniec, przyszedłszy do najwyższego punktu crescendo i nie wiedząc, jak spuścić z tonu.
— Mów, jak ci się podoba, ale się śpiesz. Co masz powiedzieć na swoją obronę?
Na moją obronę! — pomyślał sobie Grintoire — a to mi się podoba!... I znowu się zająkał: Jestem... ten sam... co rano...
— A mnie co to obchodzi — przerwał Clopin — twoje nazwisko, włóczęgo. Słuchaj, jesteś tu przed trzema mocarzami: przedemną, Clopinem Trouille-fou, królem Tunów, następcą wielkiego Coësra, władcą królestwa Argot; Maciejem Hungadi Spicali, księciem Egiptu i Czech; i tym oto starym, co go widzisz na boku, Wilhelmem Rousseau, władcą Galilei, tym grubym, co nas nie słucha i pieści dziewkę. My jesteśmy twoimi sędziami. Wszedłeś w królestwo Argot, nie będąc argotczykiem i zgwałciłeś przywileje naszego miasta; musisz być ukaranym, tem pewniej, że nie jesteś ani capon, ani franc-mitou, ani rifodé, to jest: nie jesteś ani złodziejem, ani żebrakiem, ani włóczęgą. Usprawiedliwiaj się, pokaż, co umiesz.
— Niestety! — odpowiedział Grintoire — nie mam tego honoru. Jestem autorem.
— To dosyć — przerwał Trouille-fou. Będziesz wisiał. Rzecz bardzo prosta: jak się obchodzicie z nami, tak i my z wami. Jak wy truandom[1], tak i wam truandzi. Trzeba, żeby i uczciwy człowiek, jak się nazywacie, spróbował konopnego postronka. Dalej przyjacielu, podziel twoje łachmany pomiędzy dziewczęta; każę cię powiesić dla zabawy kolegów, a ty im za to oddasz kieskę na wódkę. Jeżeli chcesz, możesz się pomodlić; mamy tu klęcznik, któryśmy ukradli w St. Pierre aux-Boeufs, masz czasu cztery minuty.
Okropna przemowa.
— Na moją poczciwość! dobrze mówi Clopin Trouille-fou, prawi jak uczony — zawołał władca Galilei.
— Panowie władcy i króle — mówił z zimną krwią Grintoire (nie wiemy skąd nabrał tej siły ducha) — nazywam się Piotr Grintoire, jestem poetą, którego dyalog dziś przedstawiono w wielkiej sali pałacu.
— Ach! to ty! — rzekł Clopin. Byłem na nim; lecz za to, żeś nas rano wynudził, godzien jesteś szubienicy.
— Trudno mi się wywinąć — pomyślał Grintoire. Zrobił przecież jeszcze jedno usiłowanie.
— Nie pojmuję — rzecze — dlaczego poetów nie policzono do truandów. Ezop był włóczęgą, Homer był żebrakiem, a sam Merkury złodziejem.
Clopin przerwał.
— Widzę, że chcesz nas zrównać z bazgraczami. Życzę ci, daj pokój! i dalej na szubienicę.
— Za pozwoleniem waszej królewskiej mości — odrzekł Grintoire, nie chcąc ustąpić kroku. Czyż na śmierć zasłużyłem? Zapewne mnie nie ukarzecie bez wysłuchania.
Jego głos zdał się być stłumiony. Chłopiec czyścił kocioł silniej niż przedtem, a na dobitkę stara baba wstawiła na ogień tygiel z tłustością, która niemiłosiernie skwierczała.
Clopin Trouille-fou zdał się rozmawiać przez chwilę z księciem Egiptu i cesarzem Galilejskim, który był pijany. Następnie krzyknął donośnie: — Milczenie! — Że zaś kocioł i rynka nie przestawały swego duetu, zeskoczył z beczki, uderzył nogą w kociołek, że się o dziesięć kroków z dzieckiem potoczył, następnie wywrócił rynkę i zasiadł znowu na swoim tronie, nie zważając na płacz dziecka i krzyk starej baby.
Trouille-fou dał znak i książę z cesarzem stanęli około niego w podkowę, w środku umieściwszy Piotra Grintoire. Było to półkole łachmanów, obmierzłych twarzy i nagich rąk. W środku Clopin Trouille-fou, jak doża wenecki, spoglądał ze szczytu swej beczki dumnie, ponuro, strasznie.
— Słuchaj — rzecze do Piotra Grintoire, pieszcząc się swoim podbródkiem, — nie widzę przeszkody do powieszenia ciebie. Prawda, że ci to nieprzyjemnie, bo wy, mieszczanie, nie jesteście do tego przyzwyczajeni i wielką rzecz sobie z szubienicy robicie. Jeden jest środek ocalenia. Czy chcesz do nas przystać?
Można zrozumieć jakie wrażenie zrobiła ta propozycya na Piotrze Grintoire, który widział jak mu się życie wymyka i utrzymać go nie miał środka.
— Przystaję — rzecze.
— Przystajesz — mówił Clopin — i chcesz się zaciągnąć pod sztandary małej pochodni?
— Tak — odpowiedział Grintoire.
— I uznajesz się za członka prawdziwego mieszczaństwa.
— Poddanym królestwa Argot?
— Królestwa Argot.
— Truandem?
— Truandem.
— Duszą i ciałem?
— Duszą i ciałem.
— Jednak — uprzedzam cię — mówił jeszcze Clopin, że zawsze będziesz powieszonym.
— Jak to!
— Tylko później nieco, z większą ostentacyą, i kosztem poczciwego miasta Paryża, na szubienicy murowanej i przez uczciwych ludzi. I to także korzyść.
— Jaka korzyść?
— Widoczna! jako prawdziwy mieszczanin nie będziesz płacił ani latarniowego, ani ulicowego, co muszą opłacać poddani Paryża.
— A więc niech się stanie — rzekł poeta. Przystaję. Będę truandem, argotczykiem, poddanym małej pochodni, wszystkiem, czem chcecie, panie królu Tunów, omnia in philosophia, omnes in philosopho continentur.
Król Tunów zmarszczył czoło.
— Za kogo mnie bierzesz, przyjacielu? jakim śpiewasz językiem? Kto jest bandytą, niekoniecznie ma być żydem. Ja jestem więcej niż złodziejem, bo rozbijam.
Grintoire chciał się tłómaczyć i rzekł: — To nie żydowski język, to połacinie.
— Powtarzam ci, — odparł Clopin z gniewem — że nie jestem żydem i każę cię powiesić, równie jak tego hultaja, który stoi przy tobie.
To mówiąc, pokazał palcem małego żydka węgierskiego, który witał Piotra Grintoire swoim facitote caritatem i który, nie znając innego języka, patrzał z podziwianiem na króla Tunów, nie śmiejąc się doń zbliżyć.
Nakoniec Clopin uspokoił się i rzekł do naszego poety:
— Łotrze, więc chcesz być truandem?
— Tak jest — odpowiedział poeta.
— Nie dosyc chcieć! — odrzekł Clopin — nie dosyć woli, aby gęś upiec, i nie dosyć woli, aby się dostać do raju, a Argot i raj to — jedno. Żebyś tu był przyjętym, trzeba dowieść, że jesteś zdolny do czegoś i wprzódy musisz obmacać manekin[2].
— Obmacam; — rzekł Grintoire — wszystko uczynię, co każecie.
Clopin dał znak. Kilku argotczyków wyszło i powróciło niebawem. Wnieśli belkę ogromną z dwiema dziurami na końcach; następnie dwie inne, które w pierwszej utkwili, a wkońcu trzecią, którą umieścili na wierzchu. Była to przenośna szubienica, która w mgnieniu oka stanęła przed poetą. Nic jej nie brakowało, nawet i postronka.
— Co oni myślą uczynić? — zapytał siebie Grintoire z niejakim niepokojem. Dźwięk dzwonków, który zaraz dał się słyszeć, powiększył jego ciekawość; był to manekin, rodzaj straszydła na ptaki, w czerwonej sukni, pełnej dzwonków i grzechotek, który truandowie za szyję powiesili. Powieszona figurka zabrzmiała we wszystkie dzwonki, chwiała się długo i, przyszedłszy nakoniec do równowagi, umilkła.
Clopin w tej chwili wskazał małą ławeczkę, chwiejącą się i stojącą pod manekinem.
— Wejdź.
— Ale — zrobił uwagę Grintoire — ja kark skręcę twoja, panie, ławeczka chwieje się na wszystkie strony.
— Wejdź! — powtórzył Clopin.
Grintoire uległ naleganiom i po wielu oscylacyach wynalazł przecież środek ciężkości.
— Teraz — mówił dalej król Tunów — obróć się na prawej nodze i stań na palcach lewej.
— Bracie, — rzecze Grintoire — chcesz koniecznie, żebym kark skręcił?
Clopin potrząsnął głową.
— Słuchaj, przyjacielu, mówisz zawiele. W dwóch wyrazach powiem ci o co chodzi: staniesz, jak ci mówię, na palcach, tak, żebyś dostał do kieszeni manekina i wyjął zen kieskę. Jeżeli przy tej czynności nie zrobisz hałasu, będziesz truandem, i wówczas tylko ci skórę oćwiczymy.
— Ach! przez Boga, — rzekł Grintoire — a jeżeli poruszę dzwonki?
— Będziesz powieszony.
— Nie rozumiem — odpowiedział Grintoire.
— Słuchaj raz jeszcze. Jeżeli obmacasz manekin i wyjmiesz sakiewkę — będziesz żył; gdy trącisz choć jeden dzwonek — będziesz powieszony. Czy teraz pojmujesz?
— Bardzo dobrze. Ale...
— Jeszcze raz: jeżeli wyjmiesz sakiewkę, a nie poruszysz dzwonka — zostaniesz truandem i będziesz bity wciąż przez osiem dni. Rozumiesz teraz?
— Nie, panie. Jakaż tu korzyść? w jednym razie być powieszonym, a w drugim bitym.
— A być truandem, to nic nie znaczy? bić cię będziemy dla twego własnego dobra, aby cię do kijów przyzwyczaić.
— Bóg zapłać — odpowiedział poeta.
— Śpiesz się — mówił król, uderzając nogami w beczkę, aż strasznie zahuczała. Dalej, obmacuj manekin, a śpiesz się! pamiętaj jednak, że kiedy jeden dzwonek posłyszę — po tobie.
Tłum złodziei przyklasnął słowom Clopina i stanął wokoło szubienicy, a śmiał się tak wesoło, że Grintoire myślał: — To żarty! — Postanowił więc zaryzykować się, pomodliwszy się wprzódy o spokój dzwonków manekina. Mnóstwo dzwonków zdawało się tysiącem języczków gadu, które syczą i kąsają zarazem.
— Ach! — mówił do siebie — czy to być może, aby moje życie zawisło od najmniejszego poruszenia dzwonka? Ach! — dodał, składając ręce — dzwonki, nie dzwońcie, grzechotki nie grzechoczcie!...
I powrócił jeszcze do Clopina Trouille-fou.
— A jeżeli wiatr powieje? — zapytał.
— Będziesz wisiał — odrzekł ten bez wahania.
Widząc, że niema środka, wziął się do dzieła; obrócił się na prawej nodze, stanął na palcach lewej i wyciągnął rękę... lecz w chwili, gdy dotknął manekina, zachwiał się na ławce, a, chcąc się oprzeć na manekinie, stracił równowagę i upadł na ziemię.
— Zginąłem! — krzyknął padając, i jak trup leżał.
Nad jego głową tysiące dzwonków zabrzmiało i rozległ się śmiech szyderczy truandów, a Clopin zawołał:
— Podnieście go i powieście natychmiast!
Podniesiono go i odwiązano od szubienicy manekin.
Postawiono na ławie poetę, założono powróz na szyję, mówiąc: — Bądź zdrów, przyjacielu, niema dla ciebie ratunku.
Wyraz łaski skonał na ustach poety; spojrzał wokoło siebie i żadnej nie widział nadziei, bo wszyscy się śmieli.
— Bellevigne de l’Etoile! — rzekł król Tuuów do ogromnego truanda, który na przód wystąpił — wejdź na wierzch szubienicy.
Bellevigne de l’Etoile wszedł na szubienicę i Grintoire zobaczył obmierzłą jego twarz nad sobą.
— Teraz rzecze Clopin Trouille-fou — kiedy klasnę w ręce, Andrzej Czerwony poderwie ławkę, Franciszek Chante-prune uwiesi się u jego nóg, a ty zaś, Bellevigne, porwiesz go za ramiona. Tylko razem, rozumiecie?
Poecie włosy stanęły na głowie.
— Czyście gotowi? — zapytał Clopin.
Biedny Grintoire konał w męczarniach. Tymczasem król Tunów rozłożył ręce.
Lecz zatrzymał się z klaśnięciem, jakby mu jakaś myśl przyszła.
— Aha! chwilkę jeszcze, zapomniałem... Zwyczaj jest u nas, że przed powieszeniem mężczyzny pytamy kobiet, czy która go nie chce. Kolego, jeszcze jeden ratunek: trzeba abyś zaślubił truandkę, albo powróz.
To prawo cygańskie, jakkolwiek dziwnem zapewne wydaje się czytelnikowi, jest umieszczone w prawodawstwie angielskiem. Patrz Burington’s Observations.
Grintoire odetchnął. W przeciągu pół godziny drugi raz, powracało doń życie. Ufać w to jednak nie miał ochoty.
— Hola! — krzyknął Clopin — kobiety, dziewki, czy niema której pomiędzy wami, począwszy od czarownicy aż do dziewczyny, któraby chciała tego hultaja? Hola! Kolleto la Charenne, Elżbieto Trouvain, Szymono Jodouyne, Maryo Piedebou, Michalino Genaille, Klaudyno Ronge-breille, Maturyno Girorou, Izabello Thierrye — pójdźcie, zobaczcie tego hultaja.
Grintoire w tym stanie nie był bynajmniej ponętnym.
Truandki mało okazały zajęcia i odpowiedziały: — Nie chcemy; powiesić go, będzie dla wszystkich zabawka.
Trzy jednak wyszły z tłumu. Pierwsza otyła, z kwadratową twarzą, obejrzała suknie filozofa, skrzywiła się i rzekła:
— Stary grat.
Po chwili zaś dodała:
— A twój kapelusz?
— Zabrano mi — odparł Grintoire.
— Twoje buty?
— Bez podeszew.
— Twoja kieska?
— Nie mam ani grosza.
— Niech cię powieszą, kiedy tak — rzekła, odwracając się, truandka.
Druga czarna, stara, obrzydła, obejrzała poetę i również się skrzywiła, mówiąc: — Taki chudy!
Trzecia była młoda, świeża i nie bardzo brzydka.
— Ocal mnie — mówił do niej cicho Grintoire.
Spojrzała na niego z litością, spuściła oczy i zamilkła. Była to ostatnia nadzieja.
— Nie mogę! — rzekła niebawem — Wilhelm Longue-jou biłby mnie. I zmieszała się z tłumem.
— Kolego, — rzecze Clopin — jesteś nieszczęśliwy.
Następnie, stając na beczce, zawołał: — Nikt go nie chce? po raz pierwszy zapytuję, drugi, trzeci — a więc przybito.
Bellevigne de l’Etoile, Andrzej Czerwony i Franciszek Chante-prune zbliżyli się do Piotra Grintoire.
W tej chwili powstał krzyk pomiędzy argotczykami: Esmeralda! Esmeralda!
Grintoire obejrzał się w tą stronę, skąd krzyk pochodził. Tłum się rozstąpił i przepuścił piękną, młodą istotę. Była to cyganka.
— Esmeralda! — mówił bezprzytomny Grintoire wpośród wzruszenia, do którego obraz czarodziejski się przyczynił.
Ta śliczna dziewczyna zdawała się nawet i w Okręgu Cudów wpływ swój wywierać. Argotczycy spojrzeli na nią z uszanowaniem i wejście ułatwili.
Lekko zbliżyła się do poety. Koza szła za nią.
— Czy macie wieszać tego człowieka? — zapytała z powagą.
— Tak, siostro! — odpowiedział król Tunów — chyba, że go weźmiesz za męża.
Spuściła oczy i rzekła: — Biorę.
Grintoire pomyślał sobie, że marzy od rana i teraz sen go dręczy.
Przejście, jakkolwiek przyjemne, jednak zagwałtowne.
Odwiązano postronek i zsadzono poetę z ławki.
Książę egipski, nie mówiąc słowa, wzniósł gliniany dzbanek; cyganka podała go poecie, mówiąc: — Stłucz.
Dzbanek upadł na ziemię i potłukł się w kawałki.
— Bracie! — rzekł wtedy książę egipski — oto twoja żona; siostro — oto twój mąż! Idźcie na cztery lata.



VII.
Noc po ślubie.

Niedługo potem nasz poeta znalazł się w małej sklepionej stancyjce, dobrze zamkniętej i dobrze ogrzanej; zasiadł przed stołem, na którym brakowało tylko wieczerzy i marzył o wygodnem łóżku, sam na sam z młodą dziewczyną. Wypadek był czarodziejski. Zaczął się uważać za jedną z osób w powieściach czarodziejskich i rzucał wokoło siebie oczyma, jakby szukał rydwanu, zaprzężonego dwiema skrzydlatemi chmurami, który tylko był zdolnym przenieść go z piekła do raju. Kiedy niekiedy spoglądał na swoją podartą suknię, aby się upewnić, że jeszcze jest na ziemi. Rozum jego pomieszał się i wątku myśli trudno było odszukać.
Młoda dziewczyna zdawała się na niego nie zważać, chodziła, poprawiała sprzęty, rozmawiała z kozą, i wkońcu usiadła przy stole, gdzie Grintoire mógł się na nią dowoli napatrzeć.
Czytelniku, byłeś młodzieńcem i może jeszcze nim jesteś. Może ci się zdarzyło (bo ja to nieraz całe dnie najswobodniej spędzałem) iść od krzaku do krzaku po nad brzegiem czystej wody, w piękny dzień, za jaką dziewicą, biało albo zielono ubraną, biegnącą po gajach i obrywającą z pustoty zielone listki. Przypominasz sobie zapewne, z jaką ciekawością twoje myśli i twoje spojrzenia goniły ten wiaterek, w pośród którego przesuwała się postać skrzydlata, — ta postać powietrzna rysowała ci się niepewnie przed oczyma w kształtach lekkich, niedotykalnych. Lecz, kiedy dziewica spoczęła, kiedy mogłeś, zatrzymując oddech, patrzyć na jej suknię, na dwoje kryształowych oczu, nie doświadczałżeś trwogi, aby ta dotykalna istota nie zniknęła przed tobą? Przypomnij sobie te wrażenia, a pojmiesz, co się działo w duszy poety, gdy swobodnie patrzył na Esmeraldę, którą przedtem widział tylko zdaleka.
Zatopiony był coraz więcej w dumaniu. — Otóż — rzecze, ścigając ją oczyma — to ta Esmeralda, anielska istota!... tańcująca po ulicach i nic więcej!... Onato rano zadała cios mojej sztuce i wybawiła mię od śmierci wieczorem. Mój zły i dobry geniusz! Na honor, piękna kobieta! i musi mię kochać, skoro za męża wybrała. Nie wiem — myślał, podnosząc się — jak się to stało, ale jestem jej mężem.
Z tą myślą w głowie i oczach zbliżył się do dziewicy tak poufale, że ta się cofnęła.
— Co pan chcesz odemnie? — rzecze.
— I ty mię o to pytasz, Esmeraldo? — odpowiedział Grintoire z wyrazem tak namiętnym, że samby się zadziwił, gdyby go widział.
Cyganka rozwarła wielkie oczy i mówiła: — Czego pan chcesz odemnie?
— Jak to! odparł Grintoire, zapalając się coraz więcej i myśląc, że ma do czynienia z jedną z cnót Okręgu Cudów — alboż nie jestem twoim? a ty nie jesteś moją?
I objął jej kibić.
Gorset cyganki wyślizgnął mu się z rąk, jak skóra węża. Zerwała się i pobiegła na drugi koniec stancyjki i, zanim Grintoire mógł przyjść do siebie, stała groźna ze sztyletem w dłoni. Usta jej nabrzmiały, nos zaczerwieniał, policzki ogniem płonęły i oczy rzucały błyskawice. W tym czasie koza stanęła przed nią i, stawiając poecie opór, wystawiła naprzód złocone rogi. Wszystko to się stało w mgnieniu oka.
Dziewica była jak osa i ukłuć chciała.
Nasz filozof osłupiał i patrzył to na kozę, to na dziewczynę.
— Najświętsza Panno! — rzecze nakoniec, kiedy wzruszenie pozwoliło mu mówić — otóż dwie czarownice!
Cyganka przerwała milczenie ze swojej strony.
— Zabardzoś śmiały, mój paniczu!
— Bardzo przepraszam, moja panienko, — rzekł Grintoire z uśmiechem — ale na co wzięłaś mię za męża?
— Więc trzeba było pozwolić, aby cię powieszono?
— A więc to dlatego? — mówił poeta, rozczarowany z myśli miłosnych — więc tylko chciałaś mię od szubienicy uchronić?
— A jakiż inny zamiar mieć mogłam?
Grintoire przygryzł usta. — A więc — rzecze — nie jestem tak szczęśliwy, jak sądziłem. Ale na cóż, moja droga, stłuczono dzbanek?
Sztylet Esmeraldy i rogi kozy wciąż były przygotowane do obrony.
— Panno Esmeraldo, — rzecze poeta — ułóżmy się. Nie obcy jestem w Chatelet i nie będę od tego, abym cię w każdem zdarzeniu nie bronił; wiesz, że Lescrivaina potępiono za to, że nosił sztylet. Ja przysięgam na raj, że bez twojego pozwolenia nie zbliżę się do ciebie, tylko daj mi co zjeść.
Grintoire w gruncie nie był lubieżny. Nie był z tego rodzaju rycerzy, co szturmem biorą młode dziewczęta. W miłości, jak w każdej innej rzeczy, umiał być umiarkowanym i dobra wieczerza z ładną dziewczyną zdawała mu się doskonałym prologiem.
Cyganka nic nie odpowiedziała. Zwiesiła wargę, wyprostowała główkę i roześmiała się nagłos. Tymczasem sztylet znikł z jej ręki tym samym niewidzialnym sposobem, jak się do niej dostał.
Po chwili ukazał się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka jabłek i butelka wiśniaku. Grintoire chciwie jeść zaczął. Słysząc szczęk widelca i noża rzecby można, że jego miłość zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewica, siedząc naprzeciw niego w milczeniu, widocznie innemi była zajęta myślami, uśmiechała się niekiedy i drobną rączką głaskała kozę, opartą o jej kolana.
Świeca woskowa oświetlała tą scenę żarłoctwa i dumania.
Po nasyceniu żołądka Grintoire zawstydził się, że tylko jedno jabłko zostawił. — Ty nie jesz, panno Esmeraldo? — rzecze. Odpowiedziała kiwnięciem głowy i wzrok utopiła w sklepienie.
— O czem ona, u dyabła, myśli? — mówił do siebie Grintoire. To być nie może, żeby ten karzeł, wymalowany na suficie, całą jej zajął uwagę. Przecież i ja mógłbym się z nim porównać.
I odezwał się: — Panno!
Zdawała się go nie słyszeć.
Zaczął jeszcze raz: — Panno Esmeraldo. — Daremnie. Dusza dziewczyny była gdzieindziej i głos poety nie mógł jej przywołać. Na szczęście koza się w to wmieszała, ciągnąc lekko swoją panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — zapytała cyganka, jakby ze snu zbudzona.
— Jej się zapewne chce jeść — rzekł Grintoire, rad, że zawiązuje rozmowę.
Esmeralda zaczęła kruszyć chleb, który Dżali jadła z jej dłoni.
Grintoire nie pozwolił Esmeraldzie powrócić do dumania i delikatnie zapytał:
— Więc mię nie chcesz za męża?
Młoda dziewczyna spojrzała nań i odpowiedziała:
— Nie.
— A za kochanka? — zapytał Grintoire.
Skrzywiła się i znowu rzekła:
— Nie.
— Za przyjaciela? — mówił Grintoire.
Wlepiła wzrok w niego i odpowiedziała po chwili rozwagi:
— Może.
To może, tak drogie filozofom, ośmieliło poetę.
— Czy wiesz, co to jest przyjaźń? — zapytał.
— Tak! — odpowiedziała cyganka — jestto być bratem i siostrą: dwiema duszami, które się z sobą nie łączą, jak dwa palce u ręki.
— A miłość? — znowu rzekł Grintoire.
— Och! miłość! — rzekła, a głos jej zadrżał i oko zabłysło — jestto to, że dwie dusze są jedną — mężczyzna i kobieta, którzy się zmieniają w anioła. — To niebo!
Uliczna tanecznica w tej chwili zdawała się poecie czarującej piękności. Usta jej różane wpół się uśmiechały; czoło jej czyste i pogodne przesuwało po sobie myśli, jak zwierciadło oddech; czarne i długie rzęsy, opuszczone na dół, zaledwie pozwalały wypływać czarownemu światłu i tworzyły ów ideał piękności, który Rafael tylko umiał przelewać na płótno.
Grintoire mówił dalej:
— Jakim sposobem można ci się podobać?
— Być mężczyzną.
— A ja czem jestem? — rzecze.
— Mężczyzna powinien mieć kaszkiet na głowie, pałasz u boku i ostrogi u butów.
— A więc mężczyzna bez konia, to nie mężczyzna?
— Czy pan kochasz?
— A ty kochasz?
Zamyśliła się przez chwilę i rzekła ze szczególniejszym wyrazem: — Namyślę się, powiem później.
— Dlaczegóż nie dzisiaj? — zagadnął czule poeta. Dlaczegóż nie mnie?
Spojrzała nań poważnie i rzekła:
— Tylko tego będę kochała, kto będzie moim obrońcą.
Grintoire zarumienił się, bo sądził, że dziewica zrobiła mu wymówkę za wypadek, w którym nie przyniósł jej pomocy. Przypomniawszy to sobie, uderzył się w czoło.
— Przebacz mi, moja droga, roztargnienie — mówił. Jakżeś wyszła ze szponów Quasimoda?
To pytanie dreszczem przejęło cygankę.
— Okropny, prawda, ale jakim sposobem ujść mu zdołałaś?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła i milczała.
— Czy wiesz dlaczego szedł za tobą — mówił Grintoire, chcąc znowu wrócić do tego samego przedmiotu.
— Nie wiem; — odpowiedziała dziewica i dodała z żywością — i ty także szedłeś za mną, a po co?
— Ja sam nie wiem.
Nastało milczenie. Grintoire rysował nożem po stole, dziewczyna się uśmiechała; nagle zaczęła śpiewać głosem przerywanym:

Quando las pintadas aves.
Mudas estan, y la tierra.

Przerwała nagle i zaczęła pieścić się z kozą.
— Ładną masz kozę — rzekł Grintoire.
— To moja siostra — odpowiedziała.
— Dlaczego nazywają cię Esmeraldą? — zapytał poeta.
— Ja nie wiem.
— Ale przecież?
Wyjęła z za gorsu mały podłużny woreczek, zawieszony na łańcuszku z paciorek; woreczek ten wydawał zapach kamfory, a w nim było szkło zielone, naśladujące szmaragd.
— Może dlatego — rzecze.
Grintoire chciał wziąć woreczek, lecz go ukryła.
— Nie dotykaj pan tego, mógłbyś odjąć mu własność, albo onby tobie zaszkodził.
Ciekawość poety wzrosła.
— Kto ci go dał? — zapytał.
Położyła palec na ustach i woreczek starannie ukryła.
Grintoire zadawał jeszcze pytania, lecz niechętnie na nie odpowiadała.
— Co znaczy wyraz Esmeralda?
— Nie wiem — rzekła.
— A w jakim on jest języku?
— Zapewne w cygańskim.
— Więc nie jesteś z Francyi?
— I tego nie wiem.
— Czy masz rodziców?
Zaczęła śpiewać dawną piosnkę:

Moim ojcem jest ptaszyna,
Moją matką jest samica;
Wpław przebywam wszelkie wody,
Nie znam trwogi, nie znam szkody,
Poi mię czysta krynica,
Schronieniem lada krzaczyna.

— Wybornie! — rzecze Grintoire — w jakim wieku przybyłaś do Francyi?
— Bardzo mała.
— A do Paryża?
— Przeszłego roku. Kiedyśmy wchodzili przez papieską bramę, widziałam kurkę wodną, a było to w sierpniu, i mówiłam: zima będzie bardzo ciężka.
— I była: — rzekł Grintoire — przez całą zimę chuchałem w palce; jak uważam, masz dar przewidywania.
Odpowiedziała ze zwykłym sobie lakonizmem:
— Nie.
— Ten człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest zapewne naczelnikiem waszego pokolenia.
— Tak.
— To on nas zaślubiał — uczynił bojaźliwie uwagę poeta.
Spuściła wargę na dół, zwyczajny jej grymas, i rzekła: — Nawet nie wiem pańskiego nazwiska.
— Mojego nazwiska? Piotr Grintoire, do usług.
— Ja znam daleko piękniejsze — rzekła.
— Czy moje złe? ale mniejsza o to, nie łatwo mię, moje życie, rozgniewasz: będziesz mię kochała, kiedy lepiej poznasz. Opowiadałaś mi swoją historyę, muszę ci i moją dać poznać. Wiesz, że się nazywam Piotr Grintoire i że jestem synem dzierżawcy tego nazwiska. Ojca powiesili mi Burgundczycy, a matkę przebili Pikardowie w czasie oblężenia Paryża, będzie temu lat dwadzieścia. Jak wyrosłem do lat szesnastu — nie wiem. Handlarka owoców dawała mi po gruszce, piekarz po bułce i sypiałem, gdzie się zdarzyło. W zimie grzałem się na słońcu. W szesnastym roku chciałem sobie stan obrać — i byłem pokolei wszystkiem. Wszedłem do wojska, ale byłem tchórzem; chciałem zostać księdzem, ale nie byłem nabożny; z rozpaczy poszedłem do cieśli, ale znowu nowe nieszczęcie — nie miałem siły. Wszędzie i zawsze wolałem być nauczycielem niż uczniem; prawda, nie umiałem czytać, ale cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Po niejakim czasie spostrzegłem, że jestem do niczego niezdolny — i zostałem poetą, rymownikiem. Jest to stan, w którym zawsze włóczyć się można, a lepiej pisać, niżeli kraść, jak mię synowie jednego złodzieja uczyli. Pewnego dnia poznałem uczonego człowieka, alchemika, astrologa, Bóg wie, jak go nazwać, Klaudyusza Frollo, który jakieś urzędowanie u Panny Maryi sprawuje; on wykierował mnie na prawdziwie uczonego człowieka, nauczył połacinie, poezyi, rymów, miary i rozmaitych rzeczy. Otóż ja to jestem autorem dyalogu, który dziś przedstawiano i który tak świetne miał powodzenie w wielkiej sali pałacu. Prócz tego napisałem ogromną, o 1465 kartach, książkę, która opiewa cudowną kometę, nad badaniem której pewien uczony zwaryował. Oprócz tego i w innych zawodach mam moje zasługi: np. byłem czynny przy bombardowaniu mostu Charenton, przy którym padło dwudziestu czterech ludzi. Przekonaj się więc, moja piękna, że wcale nie jestem złą partyą. Umiem wiele sztuczek, których twoją kozę wyuczę; za moją sztukę będę miał pieniądze. Zresztą, moja droga, ja, mój rozum, moja nauka, wszystko jest na twoje rozkazy i będziemy żyli szczęśliwie, jeżeli ci się podoba, jak mąż i żona, jeżeli nie, to jak brat z siostrą.
Umilkł, czekając odpowiedzi; dziewczyna w ziemię patrzyła. — Febus — mówiła półgłosem. Później zwróciwszy się do poety, zapytała: — Co to znaczy Febus?
Grintoire, nie pojmując jaki związek z rozmową miało to pytanie, chciał pokazać swoją erudycyę — odpowiedział też z niejaką nadętością: — Jestto wyraz łaciński i znaczy słońce.
— Słońce! — powtórzyła.
— Jestto nazwisko sławnego strzelca, który był bożkiem (Apollo).
— Bożkiem! — powtórzyła cyganka, a w jej głosie było coś namiętnego i pełnego zamyślenia.
W tej chwili jedna z jej bransoletek odpięła się i upadła. Gdy Grintoire schylił się, by ją podnieść, dziewczyna skorzystała z tej chwili i zniknęła wraz z ulubioną kozą. Słychać było trzask zasówki. Zapewne sąsiedni, ukryty pokoik służył za sypialnię cyganki.
— Czy mi przynajmniej łóżko zostawiła? — rzekł filozof.
I obszedł wokoło pokoik. Nie było w nim żadnego stosownego sprzętu oprócz dużego kufra, którego wieko było ozdobione wypukłemi rzeźbami; na ten widok zachmurzył się poeta i zapewne doznał podobnego wrażenia jak Mikromages, kiedy jak długi kładł się na Alpach.
— Cóż robić! — rzecze — szczególniejsza noc po ślubie. Szkoda! coś naiwnego i poetycznego było w tem stłuczeniu dzbanka.



KSIĘGA TRZECIA.

I.
Kościół Panny Maryi.

Nawet dzisiaj wspaniały i wzniosły jest kościół Panny Maryi w Paryżu. Lecz jakkolwiek, starzejąc się, pięknym jest jeszcze, trudno nie westchnąć, wspomniawszy na tyle zmian, którym podlegał — tak od czasu, jak i od ludzi, poczynając od Karola Wielkiego, który położył jego kamień węgielny, a kończąc na Filipie Auguście, który położył ostatni.
Na froncie tej starej królowej katedr, po zrysowaniu zawsze pozostaje blizna. Tempus edax, homo edacior, cobym tak wytłómaczył: czas ślepy, człowiek głupi.
Gdybyśmy mieli czas wraz z czytelnikiem obejrzeć rozmaite ślady zniszczenia, pozostałe na starych murach kościoła, przekonalibyśmy się, że czas zrządził najmniejsze, większe ludzie, a największe artyści. Mówię artyści, bo są ludzie, którzy się samowolnie porobili architektami i zowią artystami, osobliwie w dwóch ostatnich wiekach.
Bezwątpienia mało jest równie pięknych stronic architektury, jak owa fasada, mieszcząca razem troje wielkich drzwi, łańcuch wyhaftowanych nisz królewskich, ogromną rozetę, której towarzyszą dwa okna boczne, jak księdzu dwóch dyakonów, wielką, lekką galeryę z arkadami, nakoniec dwie czarne i ciężkie wieżyce. Wszystkie te harmonijne części jednej całości, ułożone w pięć pięter olbrzymich, tłumnie przedstawiają się oku ze swemi niezliczonemi posągami, rzeźbą i sztukateryą, i zlewają w spokojną wielką całość. Wszystko — wielka symfonia z kamienia, że się tak wyrazimy; dzieło kolosalne człowieka i całego ludu, całość i pełność bez zarzutu; owoc sprzężenia sił epoki, w której każdy kamień wystrzelił w tysiące fantazyj pod okiem geniuszu artysty. Jednym wyrazem, twór ludzki dzielny i potężny, jak twórczość boska, której podwójny przybrał charakter: rozmaitość i jedność.
Co mówimy o fasadzie, musimy powiedzieć o całym kościele; co zaś o katedrze paryskiej, musimy powtórzyć o wszystkich chrześciańskich świątyniach średnich wieków. Wszystko tak rozmaite, powiązane z sobą w tej sztuce, jest logiczne i proporcyonalne.
Powróćmy do fasady katedry, takiej, jaką się nam dziś przedstawia, która pobożnych widzów strachem przejmuje, albo, mówiąc z kronikarzami: quae mole sua terrorem incutit spectantibus.
Trzech rzeczy ważnych dzisiaj tej fasadzie brakuje: najwpierw schodów o jedenastu stopniach, które ją podwyższały od ziemi; następnie niższego rzędu posągów, które zajmowały nisze przy drzwiach; nakoniec, dwudziestu ośmiu posągów najdawniejszych królów francuskich, począwszy od Childeberta aż do Filipa Augusta.
Schody czas zniszczył, wtrącając je w ziemię i wznosząc grunt; lecz za ten ujęty wdzięk rozlał na ową fasadę barwę wieków, która, piętnując pomniki starością, odziewa je szatą piękności.
Ale kto strącił podwójny rząd posągów? kto wypróżnił nisze? kto obciosał drzwi środkowe? kto ośmielił się wstawić bękarcie drzwi drewniane przy arabeskach Biscornetta? Ludzie — architekci, artyści naszych czasów!
A gdy wejdziemy we wnętrze budynku: kto wywrócił ten kolos świętego Krzysztofa, sławny pomiędzy posągami, jak wielka sala pałacu, jak wieża Strasburgska? i te tysiące posągów, które zapełniały świątynię, chór, kaplice — owe posągi klęczące, stojące, konne — ludzi, kobiet, dzieci — z marmuru, złota, srebra, miedzi, a nawet wosku.
Kto postawił na miejsce starego gotyckiego ołtarza, wspaniale napełnionego relikwiami, ten ciężki sarkofag marmurowy z anielskiemi główkami i chmurami, który zdaje się być próbką z Val-de Gràce, albo od inwalidów? Kto tak niedorzecznie wyciosał ten ciężki anachronizm z kamienia na posadzce Karlowingów — Hercandusa? Czy to nie Ludwik XV, wypełniający wolę Ludwika XIII?
Kto wstawił te zimne, białe szyby zamiast tych szkieł o jasnych kolorach, które czarowały oczy naszych przodków? Coby powiedział jaki subdyakon z szesnastego wieku, gdyby zobaczył wasze żółte malowania, któremi zeszpeciliście katedrę? Zapewne wspomniałby sobie, że to był kolor, którym kat powlekał miejsca zbrodnią splamione; zapewne przypomniałby sobie pałac Mały-Bourbon, cały zażółcony po zdradzie Konnetabla, „tak żółty, mówi Sauval, że pomimo upływu wieku, nie mógł stracić swego koloru;“ możeby sądził, że pański przybytek został skażony: i uciekłby z niego.
A gdy spojrzymy na wierzch katedry, nie wspominając o różnych innych, licznych barbarzyństwach, czyż serce się nam nie rozkrwawi, gdy wspomnimy, co się stało z ową ładną dzwoniczką, która opierała się na punkcie przecięcia okien, która nie mniej śmiała jak jej sąsiadka, wieża kaplicy, ginęła w obłokach przed wszystkiemi innemi wieżami, wysmukła, śpiczasta, głośna, wystrzelała ku niebu? Pewien architekt wytwornego smaku (1787 r.) obciął ją, i sądził, że zagoi ranę przyłożeniem plastru, wyglądającego jak fartuch kuchcika. Tak obchodzono się z cudowną sztuką wieków średnich prawie we wszystkich krajach, a nadewszystko we Francyi. Z ruin można wyczytać trzy rodzaje blizn, wszystkie mniej-więcej głębokie: najwpierw czas, który pomału szczerbi i rdzą powierzchnię powleka; następnie rewolucye polityczne i religijne, które, zaślepione, namiętne, wpadły tłumnie na gmach i szarpały jego bogate odzienie, jego rzeźby, jego arabeski, jego posągi, raz dla korony, to znowu dla pastorału; nakoniec mody, codzień niedorzeczniejsze, codzień więcej bez smaku, które od czasu nieporządnych a świetnych form Odrodzenia następowały po sobie, aż do zupełnego upadku architektury. Ostatnie jeszcze więcej uczyniły złego, niż rewolucye. One uderzyły w serce, one napadały na szkielet sztuki, one cięły, rąbały święte budowle zarówno w formach jak i w symbolach, w logice jak i piękności. A później gruzy chciano odbudować! dzika pretensya, której nie zna czas, ani rewolucye. Pozawieszano z dobrego smaku na ranach architektury gotyckiej niestosowne ozdoby: owe wstążki marmurowe, owe metalowe blaszki — prawdziwa zaraza, która poczynała toczyć oblicze sztuki w modlitewni Katarzyny de Medicis, a zgon jej spowodowała w buduarze Dubarry.
Z tego, cośmy powiedzieli, wnieść można, że trzy rodzaje zniszczeń zeszpeciły architekturę gotycką. Zmarszczki i popękania na wierzchu — to dzieło czasu. Zmiany, obciosania, zwalenia — to dzieło rewolucyi od Lutra aż do Mirabeau. Przekształcenia, restauracye — to dzieło mody. Do czasu i do rewolucyj, które niszczą z jakąś powagą wielkości, przyłączył się rój architektów szkolnych, opatentowanych, przysięgłych i chwalonych, mających prawo zepsucia smaku, podstawienia w miejsce piękności mierność, uderzenia kopytem lwa konającego. Sztuka, jak stary dąb, który wieńczy zieloność, opadnięta jest zewsząd przez gąsienice. Jakże daleko od epoki, w której Robert Cenalis, porównywając kościół Najświętszej Panny Paryskiej z głośną świątynią Dyany w Efezie, którą unieśmiertelnił Erostrat, znalazł katedrę galijską dłuższą, szerszą i wspanialszą w budowie.
Kościół Najświętszej Panny Maryi nie można nazwać pomnikiem zupełnym, skończonym, klasycznym. Nie jest to kościół rzymski, a tembardziej gotycki. Budowla ta nie ma jednostajnego typu. Kościół Najświętszej Panny nie ma, jak opactwo de Tournus, tej ciężkiej powierzchowności, tej okrągłości i szerokości łuków, tej zimnej nagości, tej prostoty budowli, jaką mają łuki wogólności. Nie ma on, jak katedra w Bourges, tej lekkości, tego skupienia, tej rozmaitości form. Nie można go pomieścić między owe kościoły ponure, tajemnicze, pełne hieroglifów, symboli, duchowości, więcej mających w ozdobach gzygzaków niż kwiatów, więcej kwiatów niż ludzi i więcej zwierząt niż obrazów człowieka. Niepodobna także policzyć naszą katedrę pomiędzy owe kościoły wysokie, powietrzne, bogate w szyby i rzeźby, smagłe formami, śmiałe postawą, zwyczajne i mieszczańskie — jak symbole polityczne, swobodne, kapryśne — jak sztuka, noszące na sobie piętna artystyczne, postępowe, ludowe, — będące dziełem architektury, zaczynającej się w czasie krucyat, a kończącej za Ludwika XI. Nasz kościół Najświętszej Panny nie jest ani czystego porządku rzymskiego, jak pierwsze, ani czystego porządku arabskiego, jak drugie.
Jestto budowla przejścia. Zaledwie architekt saksoński postawił pierwsze filary, kiedy łuki, przybyłe z krucyatami, rozłożyły się, jak zdobywca, na szerokich rzymskich kapitelach. Łuki, wówczas panujące, dokończyły reszty kościoła. Jednak bojaźliwe i nieśmiałe na pierwszym wstępie, potem są śmielsze, ale nie do tego stopnia, by wystrzelić w niebo, jak to w późnejszych uczyniły świątyniach. Rzekłbyś, że czują bliskie sąsiedztwo ciężkich rzymskich kolumn.
Mimo to, budowle przejścia z smaku rzymskiego na gotycki, wielką mają wartość. Wyrażają one odcienie sztuki, któraby bez nich upadła.
Nasza katedra jest ciekawą próbką tej rozmaitości. Każda ściana, każdy kamień szanownego pomnika jest kartą nietylko historyi krajowej, ale historyi sztuki i umiejętności. Tak więc, weźmijmy tylko główne szczegóły: kiedy mała brama Czerwona sięga krańców piętnastego wieku — kolumny objętością swą i powagą cofają się do Karlowingów opactwa St. Germain des Prés. Sądzićby można, że pomiędzy bramą i kolumnami jest przedział sześciu wieków. Widzimy więc, że opactwo rzymskie, kościół filozoficzny, sztuka gotycka, sztuka saksońska, ciężkie okrągłe kolumny, przypominające Grzegorza VII, jedność, rozdzielenie, St. Germain des Prés, Saint-Jacques de la Boucherie — wszystko jest połączone w kościele Najświętszej Panny w jedną harmonijną, piękną całość. Ten główny kościół jest pomiędzy innemi pewnym rodzajem chimery; ma albowiem głowę jednego, członki innego, a coś ze wszystkich.
Raz jeszcze powtarzamy: ta zbiorowa budowla nader jest interesującą dla artysty, antykwaryusza, jest sztuką pierwotną (co okazują piramidy egipskie, olbrzymie pagody hindu); że największe płody architektury mniej są dziełem pojedyńczych osób, lecz raczej zbiorowem, raczej poczęciem ludów, aniżeli wytryskiem geniuszu, skarbem, który przechowuje naród, zbiorem, jaki gromadzą wieki, odbiciem idei socyalnych: jednym wyrazem — jego historyą. Każdy przypływ czasu narzuca swój muł, każde pokolenie nową warstwę przynosi, każdy pojedyńczy człowiek składa swój kamień. Tak robią bobry, pszczoły — i ludzie. Babel, symbol architektury, jest ulem.
Wielkie budowle, jak wielkie góry, są dziełem wieków. W czasie ich dokonania sztuka się przekształca, i według tego przekształcenia bywają dokańczane. Nowa sztuka buduje pomnik — gdzie może, wciela się w niego, na nim rozwija swoją fantazyę i kończy — jeżeli może. Rzecz spełnia się powoli, bez wysileń, bez oddziaływania, według prawa naturalnego i spokojnego. Zaiste, wielki przedmiot do napisania historyi, która dzisiaj, porozrywana, czeka geniuszu, aby ją w jedną wielką całość połączył. Człowiek, artysta, pojedyńcza osoba nikną z tych wielkich mas bez nazwiska autora; rozum ludzki tutaj się skupia i w jedną całość zwija. Czas jest architektem, lud tylko mularzem.
Przedstawiając sobie architekturę europejsko-chrześciańską, tę młodszą siostrę mularstwa wschodniego, ujrzymy ją jako ogromną formacyę, podzieloną na trzy porządki: porządek rzymski, porządek gotycki i porządek odrodzenia, który chętnie nazwiemy grecko-rzymskim. Warstwa rzymska, najdawniejsza i najgłębsza, obejmuje arkady, które ukazują się w stylu nowym odrodzenia, podparte kolumnami. Łuki środkują pomiędzy niemi. Budowle, należące wyłącznie do jednego z tych trzech stylów, są wydatnie wyraźne. Takiem jest opactwo Jumieges, katedra Reims, św. Krzyż w Orleanie. Lecz gdy trzy style mieszają się z sobą, jak kolory w tęczy, wówczas mamy pomniki i budowle z odcieniami z przejścia. Bywają rzymskie z podstawy, gotyckie ze środka. a grecko-rzymskie ze szczytu. Rozmaitość ta rzadka i wypływa stąd, że długo je budowano. Wieża Etampes jest próbką. Lecz pomniki podwójnych form częściej się napotykają. Nasz kościół Najświętszej Panny, budowla o łukach, przekształca się w pierwsze filary stylu rzymskiego, w którym są wykonane drzwi St. Denis i nawa w St. Germain des Prés. W pięknej sali gotyckiej Bocherville w połowie styl rzymski spostrzegamy. Katedra w Rouen byłaby gotycką, gdyby jej wieża nie przechodziła w styl odrodzenia.
Zresztą wszystkie odcienia, wszystkie różnice przedstawiają się na powierzchni budowli. Sztuka zmienia tylko skórę, wnętrze zostawia nietykalnem; też same wiązania, ta sama logiczność rozkładu. Jakakolwiek będzie osłona — katedra zawsze jest rzymską bazyliką i rozwija się na gruncie według praw sobie właściwych. Zwyczajnie dwie nawy przecinają się na krzyż, a część ich wyższa, zaokrąglona, formuje chór; boczne strony, przeznaczone na procesye i kaplice, są niejako odnogami całości. Liczba kaplic, drzwi, dzwonic, wież dochodzi do nieograniczonej liczby, według fantazyi wieku, ludu i sztuki. Byle służbę Bożą zapewniono, architekturze wszystko wolno: posągi, okna, rozety, arabeski — wszystko ma na swoje rozkazy. Stąd taka cudowna różnica budowli zewnątrz, gdy w środku panuje taki porządek i jedność. Pień drzewa jest niewzruszony — zieloność kapryśna i dowolna.



II.
Widok Paryża zgóry.

Staraliśmy się odbudować w oczach czytelnika godny podziwu kościół Najświętszej Panny. Wymieniliśmy znaczniejsze jego piękności w piętnastym wieku i te, których mu brak dzisiaj; opuściliśmy jednak rzecz najważniejszą, to jest widok Paryża, jaki się odsłania z wysokich wież katedry.
W rzeczy samej, wdrapawszy się po krętych schodach na jedną z wysokich wież, cudowny na wsze strony roztaczał się widok, widok sui generis, który łatwo sobie przedstawić mogą ci, którzy widzieli kiedykolwiek miasto gotyckie, całe, zupełne, jakich jeszcze kilka się znajduje: Norymberga w Bawaryi, Wittoria w Hiszpanii, albo i drobniejsze nawet, jak: Vitré w Bretanii, Nordhausen w Prusach.
Paryż przed trzystu pięćdziesięciu laty był już miastem olbrzymiem. Co do obwodu, sądząc, że się bardzo powiększył, bardzo się wszyscy mylimy. Paryż od czasów Ludwika XI zaledwie wzrósł o jedną trzecią część. Zaiste i przez to tyle stracił na piękności, ile na obszarze skorzystał.
Paryż, jak wiadomo, wyrósł z owej kolebki, którą nazywają Cité. Plac tej wyspy był pierwszym jego obwodem, Sekwana pierwszą fosą. Paryż przez wiele wieków był wyspą, mającą dwa mosty, jeden na północ, a drugi na południe, na których były zarazem bramy i warownie. Następnie, kiedy królowie pierwszej dynastyi nie mogli się w nim pomieścić, Paryż przekroczył wodę. Wtedy za wielkim i małym Chatelet wzniósł się mur i zajął pola po obydwóch brzegach Sekwany. Z tego dawnego obmurowania w ostatnim wieku jeszcze widziano ślady, dzisiaj pozostało z nich tylko wspomnienie i tradycya, oraz brama Baudetr albo Baudoyer, porta Bagoda. Cochwila potok domów, pędzony z wewnątrz miasta, wylewa i obrywa dawny jego obwód. Filip August nową temu położył tamę. Ujął on Paryż w łańcuch wysokich wież silnych i mocnych. Przez wiek cały domy się gromadzą, cisną i wznoszą, jak woda w rezerwoarze. Poczynają się wznosić, piętrzyć i tryskają wysoko, wznosząc głowy jedne nad drugie. Ulice coraz bardziej się ścieśniają, wężeją i place giną jeden po drugim. Nareszcie domy przeskakują mur Filipa Augusta i wesołe rozpościerają się na równinach. Od 1367 r. miasto tak się rozlewa na przedmieścia, że przychodzi potrzeba nowego zamknięcia, osobliwie na prawym brzegu — i Karol V je zbudował. Lecz miasto ciągle wzrastało. Takie, jak Paryż, musi być koniecznie stolicą. Są to ścieki, w które się gromadzą widoki polityczne, moralne, przemysłowe kraju, skłonności ludu; są to studnie cywilizacyi, że tak powiem, gdzie handel, przemysł, wszystko, co tchnie życiem, gromadzi się nieustannie, ścieka kropla po kropli przez wiele wieków. Obwód Karola V doznał losu Filipa Augusta. Przy końcu XV wieku i przedmieścia były wcielone do miasta, a Paryż już potrzykroć był murem obwiedziony. Potężne miasto poczęło zrzucać swoje pieluchy, jak dziecię, które poczuwa siły. Za Ludwika XI z owego morza domów poczęły wystrzelać stare wieże obalonych murów, jak szczyty wzgórz w czasach wylewu, jak archipelag wysp.
Od tego czasu bardzo się Paryż zmienił, lecz jeden tylko przekroczył obwód, mur Ludwika XV, zbudowany z błota i chrustu, godny króla, który go stawiał i poety, który go opiewał, mówiąc:
Mur Paryż otaczający, czyni Paryż szemrzącym.
W piętnastym wieku Paryż był jeszcze podzielony na trzy miasta oddzielne, różne od siebie tak swoją powierzchownością, jak obyczajami, zwyczajami, przywilejami i historyą: Cité, Uniwersytet i Miasto. Cité, zajmujące wyspę, najdawniejsze, najmniejsze, najwięcej ścieśnione, było matką dwóch innych i stało między niemi, jak pomiędzy dwiema córkami. Uniwersytet, rozciągający się na lewym brzegu Sekwany od Tournelle aż do wieży Nesle, dwóch punktów, gdzie znajduje się w dzisiejszym Paryżu Targ na wino i Mennica. Obwód jego wyszczerbił dość szeroko owo pole, na którem Juljan miał swoje łaźnie. Góra św. Genowefy w nim była zamknięta. Punktem najwięcej wystającym tego muru była brama Papieska, położona prawie w tem miejscu, gdzie później wzniesiono Panteon. Nowe-miasto, największe z trzech części Paryża, było na prawym brzegu. Główna jego ulica, przecięta w wielu miejscach, szła wzdłuż Sekwany od wieży Billy aż do wieży du Bois, to jest od miejsca, w którem jest dzisiaj Śpichierz Obfitości aż do Tuilleries. Cztery punkty, w których Sekwana przecinała obwód miasta, Tournelle, wieża Nesle, Billy i du Bois nazywały się czterema wieżami Paryża. Najwyższemi punktami w obrębie miasta były bramy St. Denis i św. Marcina, których miejsce się nie zmieniło.
Jakeśmy powiedzieli, każda z trzech części Paryża była miastem, lecz miastem niezupełnem, czyli zupełnie odrębnem, tak, że żadne z nich bez dwóch innych obyć się nie mogło. Powierzchowność ich też była zupełnie różną. Cité obfitowało w kościoły, Miasto w pałace, a Uniwersytet w kolegia. Nie wchodząc w drobne szczegóły prawodawstwa, lecz uważając rzeczy z ogólnego stanowiska, widzimy, że wyspa należała do zarządu biskupa, brzeg prawy do prewota, brzeg zaś lewy do rektora. Cité miało katedrę Najświętszej Panny, Miasto Louvre i szpital, a Uniwersytet Sorbonę. Przestępstwa uczniów, popełniane na lewym brzegu, sądzono na wyspie w pałacu sprawiedliwości, a karano na prawym brzegu w Montfaucon, chyba byłoby inaczej, gdyby rektor poczuł słabość króla, a swoją siłę, bo studenci mieli prawo do własnej szubienicy.
Większa część przywilejów, nawet znacznie ważniejszych od tego, zostały wśród zamieszek odebrane panującym. Jestto stare jak świat, że władza wykonawcza wtedy popuszcza, gdy lud ją siłą wydziera. Stare prawo bardzo otwarcie i naiwnie mówi o tem: (Civibus fidelitas inreges, quae tamen aliquoties seditionibus interrupta, multa peperit privilegia).
W piętnastym wieku Sekwana obmywała pięć wysp w obwodzie Paryża: wyspę Louvier, na której były drzewa; wyspę Krowią i wyspę Najświętszej Panny, obiedwie puste i należące do biskupa; wyspę Cité i Przejście Krów, którą zastąpił Nowy-Most. Cité miało wówczas pięć mostów: trzy po prawej stronie — Najświętszej Panny i Zamiany z kamienia, i most Młynarski z drzewa; — dwa po lewej stronie: Mały-Most z kamienia i św. Michała drewniany. Uniwersytet miał sześć bram, zbudowanych przez Filipa Augusta, mianowicie zaczynając od Tournelle: bramę św. Wiktora, następnie t. zw. Bordelle, Papieską, św. Jakóba, św. Michała i św. Germaina. Miasto miało także sześć bram, zbudowanych przez Karola V, to jest: od strony Billy brama św. Antoniego, potem Kościelna, św. Marcina, St. Denis, Montmartre i św. Honoryusza. Wszystkie te bramy były silne i piękne. Szeroka i głęboka fosa otaczała mury Paryża, a Sekwana dostarczała mu wody. Na noc zamykano bramy, przeciągano łańcuchy przez rzekę i miasto spało spokojnie.
Gdy się patrzyło zgóry, trzy części: Cité, Uniwersytet i Miasto przedstawiały się oku jako bezład pomieszanych ulic. Jednak przy bliższej uwadze poznać było można, że wszystkie części jedną składają całość. Widziało się odrazu dwie równoległe ulice, nieprzerwane niczem, długie, idące w prostej linii, które przerzynały trzy miasta z południa na północ, prostopadle do Sekwany, i wiecznie przelewały przez siebie tłumy ludu. Pierwsza z tych ulic szła od bramy św. Jakóba do bramy św. Marcina i nazywała się ulicą św. Jakóba w Uniwersytecie, ulicą Żydowską w Cité, a ulicą św. Marcina w Mieście; przebiegała ona wodę podwakroć: przez Most-Mały i most Najświętszej Panny. Druga, która się nazywała la Harpe na lewym brzegu, mostem św. Michała na odnodze Sekwany, a mostem Zamiany na prawym brzegu, szła od bramy św. Michała w Uniwersytecie aż do bramy St. Denis w Mieście. Zresztą, choć różnie zwane, były to tylko dwie ulice-matki, dwie główne żyły Paryża. Wszystkie inne szły od nich, albo w nie wpadały.
Niezależnie od tych dwóch głównych ulic, przerzynających Paryż z jednego na drugi koniec, Miasto i Uniwersytet miały swoje właściwe pryncypalne ulice, idące równolegle do Sekwany i przecinające owe główne, wszechstołeczne. I tak: w Mieście szło się w prostej linii od bramy św. Antoniego do bramy św. Honoryusza; w Uniwersytecie od bramy św. Wiktora do bramy św. Germaina. Te dwie drogi, przecięte przez dwie pierwsze, tworzyły siatkę ulic paryskich, które rozbiegały się w rozmaite strony ku mostom i ku bramom.
Teraz będziemy się starali powiedzieć, jak się przedstawi ten widok ze szczytu wież Najświętszej Panny w 1482 r.
Kiedy zadyszany widz dostał się na tę wysokość, najprzód olśniewały go niezliczonem mnóstwem dachy, ulice, kominy, mosty, place, wieże i dzwonice. Wszystko naraz porywało uwagę: tu dach śpiczasty, tu wieżyca zawieszona u węgłów muru, tu piramida kamienna z jedenastego wieku, tu obelisk z piętnastego, tu wieża okrągła warowni, tu kwadratowa, wysoka, szczupła — świątyni. Wzrok ginął w tym labiryncie, w którym wszystko miało swoją oryginalność, swoją przyczynę, swoją piękność i swój geniusz; wszystko było dziełem sztuki, począwszy od najmniejszego domku z niskiemi drzwiami, małemi oknami, aż do królewskiego Louvru, który miał wtedy kolumnadę wież. Lecz oto główne widoki, jakie oko rozpoznawało po oswojeniu się z natłoczeniem gmachów.
Najprzód Cité — wyspa Cité, która, jak mówi Sauval, mimo swojego nieładu, ma coś pięknego w stylu, która podobna jest do okrętu, puszczonego na wodę. Jużeśmy to powiedzieli, że w piętnastym wieku okręt ten przywiązanym był do brzegów Sekwany pięciu mostami. Kształt ten okrętowy zwrócił uwagę heraldyków i stąd zapewne pochodzi, że Favyn i Pasquier nazywają Paryż okrętem, i że okręt zdobi herbowy dawny znak miasta. Kto umie czytać w średniowiecznych księgach, dla tego herb jest algebrą i językiem zarazem. W herbach jest wypisana historya drugiej połowy średnich wieków, podobnie jak pierwsza ich połowa — w kościołach rzymskich. Są to hieroglify feudalizmu po czasach teokracyi.
Cité przedstawiało się oczom zwrócone przodem na wschód, a tyłem na zachód; patrząc ku przodowi, widać było mnóstwo starych dachów, nad któremi wznosiła się wieża św. Kaplicy, jak na słoniu, obładowanym towarami, mały chiński kiosk. Wieża ta była najśmielszą, najwysmuklejszą ze wszystkich sióstr swoich. Przed kościołem Najświętszej Panny trzy ulice wybiegały na plac ogromny, obstawiony staremi domami. Ze strony południowej placu wychylała się porysowana fasada szpitala i dach jego pokryty dymnikami. Na prawo, na lewo, na wschód i na zachód, w obrębie tym tak szczupłym Cité, piętrzyły się dzwonice dwudziestu jeden kościołów z różnych czasów, różnej formy i rozmaitej wielkości, począwszy od skromnej i niskiej dzwoniczki St. Denis du pas (Carcer Glaucini) aż do wykwintnych strzał Saint-Pierre aux-Boeufs i de St. Landry. Za katedrą Najświętszej Panny roztaczał się na zachód klasztor z gotycką galeryą, na południe pałac pół-rzymski biskupa. W tym tłumie domów oko dostrzegało jeszcze, poznając po wysokich mitrach kamiennych przezroczystą koronką przeświecających, wieńczących dach, a nawet okna, pałac, darowany przez miasto za Karola VI Juwenalisowi od Ursynów; dalej baraki targu Palus, a jeszcze dalej dwa punkty św. Hermana Starszego, przedłużone w roku 1458 aż do końca ulicy Febres; następnie targ pełen ludu, kolumnę na rogu ulicy, piękny i dobrze zachowany kawałek bruku Filipa Augusta. Nakoniec po prawej stronie św. Kaplicy, ku wschodowi, pałac sprawiedliwości roztaczał nad brzegiem wody liczne swe wieżyce. Ogród królewski, na zachodniej stronie Cité, zasłaniał wysepkę Przejścia. Z wież Panny Maryi wody widać nie było, bo Sekwana nikła pod mostami, a mosty za domami.
Przeskakując okiem mosty i spojrzawszy ku Uniwersytetowi, najprzód napotykało się budynek z ogromnemi wieżami — mały Chatelet; później, przebywszy rzekę ze wschodu na zachód — Tournelle i wieżę Nesle, pomiędzy któremi znajdowało się mnóstwo domów, wyciągniętych rzędem i otoczonych podwórzami i ogrodami. Na tem wybrzeżu było pięć pałaców, począwszy od Zajazdu Lotaryngskiego, który wespół z Bernardynami zajmował znaczny plac sąsiedni, od Tournelle aż do pałacu Nesle; tego zaś ostatniego wieża główna była krańcem Paryża, a dachy przez trzy miesiące w ciągu roku zasłaniały słońce.
Ta część nadbrzeża Sekwany była najmniej handlową i uczniowie na niej najwięcej robili hałasu. Reszta brzegów albo była pustą, jak za Bernardynami, albo napełniona domami, stłoczonemi pomiędzy dwa mosty.
Tu była wielka ilość praczek, krzyczących i śpiewających od rana do wieczora, które nad brzegiem rzeki prały bieliznę — jak za naszych czasów. Jestto jedna z przyjemności Paryża.
Uniwersytet na oko zdawał się być ze wszech stron zamkniętym. Tysiące dachów wyniosłych, śpiczastych, przedstawiawiających się jakby jednego typu geometryczne figury, zdawały się być, patrząc zwysoka, mineralogicznem skrystalizowaniem jakiej materyi. Kapryśny parów ulic nie przecinał tego ciasta domów na kromki nieproporcyonalne. Czterdzieści dwa kolegia były rozsiane równo i miałeś je wszędzie. Rozmaite i zabawne wierzchołki tych pięknych budynków były wytworem tej samej sztuki, co i proste dachy rozłożone poniżej i były prawie tego samego kształtu, urozmaicały więc całość, nie naruszając jej, i dopełniały, nie przeładowując. Geometrya jest harmonią. Kilka pałaców tu i owdzie wystrzelało na lewym brzegu: hotel de Nevers, hotel Rzymski i Reims, które znikły i pałac Cluny, który dotychczas istnieje na pociechę artysty, tylko jego wieżę przed kilku laty zwalono nie wiadomo dlaczego. Blisko Cluny, pałacu z pięknemi arkadami, były łaźnie Juliana. Było tam także wiele opactw piękności pobożnej, wielkości poważnej, lecz niemniej powabnych, jak pałace. Te, które uderzały na pierwszy rzut oka, były: Bernardynów o trzech dzwonicach; św. Genowefy, której kwadratowa wieża, do dziś istniejąca, reszty każe żałować; Sorbona, wpół kolegium, a wpół klasztor, po której pozostała nawa prześliczna; piękny klasztor Maturynów; sąsiadujący z nim św. Benedykta, w którego murach ostatniemi czasy zbudowano teatr; Franciszkanów z trzema ogromnemi kopułami — i wreszcie klasztor Augustyański, którego smagła, strzelista, koronkowa wieżyczka, po wieży Nesle, najwyżej się wznosiła. Kolegia, będące ogniwem przejściowem od klasztoru do świata, środkowały w rzędzie pomników pomiędzy pałacami i opactwami, posiadając lżejsze rzeźby od pałaców i architekturę mniej poważną od klasztorów. Na nieszczęście nic nie pozostało z tych pomników, w których sztuka gotycka godziła bogactwo ze skromnością. Kościoły (a były liczne i świetne w Uniwersytecie i odnosiły się do rozmaitych wieków) panowały nad wszystkiemi gmachami i, jako najwyższa harmonia w tej harmonii ogólnej, wybiegały nad wszystkie szczyty kopuł swemi dzwonicami i przezroczystemi wieżyczkami.
Powierzchnia Uniwersytetu była górzystą. Góra św. Genowefy ze wschodu na zachód była jak żółw ogromny i ciekawą było rzeczą widzieć ze szczytu Najświętszej Panny to mnóstwo ulic wąskich i krętych, te grona domów rozsypanych na wyniosłościach, staczających się prawie w wodę, zdających się upadać, albo drapać do góry. Ciągły napływ głów zdawał się wszystko poruszać — był to lud, zdaleka widziany.
W przedziałach pomiędzy dachami, wieżami i kopułami, które się tłumnie przedstawiały oku, widzieć było można gdzieniegdzie odłam muru, jakby warowni, był to obwód Filipa Augusta. Za tym murem zieleniały łąki, rozbiegały się drogi, ciągnąc za sobą domy przedmieść, tem rzadsze, im bardziej oddalone. Niektóre z tych przedmieść były nawet i ważne, naprzykład: Przedmieście św. Wiktora z mostem arkadowym, opactwem, gdzie był nagrobek Ludwika Grubego, epitaphium Ludovici Grossi, kościół z ośmiokątną wieżą, otoczoną czterema dzwoniczkami, podobną jak w Etampes; następnie przedmieście Saint-Marceau, mające trzy kościoły i klasztor; dalej, pozostawiwszy na lewo młyn Gobelinów i jego cztery białe mury, było przedmieście św. Jakóba z pięknym krzyżem na rynku; kościół św. Jakóba starszego, wówczas gotycki, wzniosły i piękny; St. Magloire, z którego Napoleon zrobił magazyn na zboże; Najświętszej Panny Polnej, gdzie była mozajka bizantyjska. Nakoniec, pominąwszy klasztor Kartuzów i wielki budynek pałacu sprawiedliwości, oko padało na zachód na trzy rzymskie kopuły św. Hermana des Prés. Przedmieście św. Hermana już wtedy było wielkie, składało się bowiem z piętnastu albo dwudziestu ulic, a wieża św. Sulpicyusza zdaleka je odznaczała. Obok czworokątny rynek św. Hermana, następnie okrągła wieża opactwa, a dalej Fuillerie, ulica Four. Najbardziej wszakże ściągało uwagę samo opactwo. Była to poważna i wspaniała bardzo budowla — tak kościół, jak samo mieszkanie opatów; pałac opacki, w którym biskupi paryscy chętnie noc przepędzali, odpowiadał pięknością katedrze i miał wspaniałe ogrody, zwodzone mosty, liczne dziedzińce, na których często słychać było szczęk oręża i widzieć świecące od złota rycerstwo.
Gdy po długim rozglądzie w Uniwersytecie, spojrzysz na prawy brzeg ku Nowemu Miastu, widok nagle zmienia charakter. Miasto, daleko większe od Uniwersytetu, mniej było jednolite. Na pierwszy rzut oka zdawało się dzielić na wiele oddzielnych części. Od wschodu, w części, biorącej nazwisko od bagien, w które Camulogerus wpędził Cezara, był tłum pałaców. Cztery pałace, prawie przyległe sobie: Jouy, Sens, Barbeau, Zajazd Królowej, odbijały w Sekwanie swoje wysokie dachy i wieżyce. Cztery te budynki zapełniały przestrzeń od ulicy Nonaindieres do opactwa Celestynów, którego wieża tak wdzięcznie wybiegła ku niebiosom. Kilka nizkich, zielonym mchem porosłych chat, rozłożonych przed pałacami, nie zasłaniały wspaniałych fasad, pięknych okien i posągów. Za temi pałacami w rozmaitych kierunkach rozciągał się ogromny i różnokształtny obwód pałacu św. Pawła, gdzie król francuski mógł wygodnie pomieścić czterdziestu czterech książąt wraz z dworzanami i służbą, nie licząc wielu innych panów. Musimy tu powiedzieć, że mieszkanie każdego takiego księcia składało się z jedenastu sal, nie mówiąc o galeryach, łaźniach i garderobach. Dodajmy do tego kuchnie, ogrody, oficyny, miejsca zabaw, bibliotekę, arsenał i ogromne mnóstwo jeszcze innych budynków i komnat. Oto czem był ówcześnie pałac królewski, Louvre, pałac św. Pawła. Miasto w mieście. Z wieży, na którejśmy stanęli, pałac św. Pawła, mimo, że ukryty pomiędzy licznemi budowlami, godzien był podziwu. Widzieć tam było można przylegające trzy pałace, które Karol V wcielił do poprzedniego: pałac de petit Muce z balustradą prześliczną; pałac opata St. Maur, mający ogromne baszty, strzelnice i na bramie herb opata; pałac Etampes, którego baszta, zrujnowana u szczytu, wyglądała jak grzebień koguta.
Przenosząc wzrok po piętrach tego amfiteatru pałaców, i przebywszy parów uformowany przez ich dachy z ulicy św. Antoniego, widziało się mieszkanie Angouleme, obszerną budowlę wielu wieków, której niektóre części nowe i białe, zupełnie się odróżniały swoją barwą od całości. Wysoki dach tegoczesnego pałacu, ozdobiony rynnami wyrobionemi z wielką fantazyą, mile się wznosił z pośrodka czarnych ścian starej budowli, której wielkie baszty waliły się ze starości i zdawały się grozić upadkiem. Za tym pałacem wznosiły się liczne wieże Tournelles. Nic nad ten widok niema piękniejszego, i ani Chambrod, ani Alhambra, nie przedstawiają nic więcej magicznego, więcej czarodziejskiego, jak pęk owych baszt, wież, dzwonic, kominów, dymników, balkonów — zgoła rozmaitej wielkości i kształtu wieżyc.
Naprawo od Tournelles, tego zbioru wież poczerniałych od starości, wychodzących jedne z drugich, widzieć się dawała olbrzymia baszta, więcej mająca strzelnic niż okien, ze zwodzonym mostem i wokoło otoczona murami — to Bastylia. Te czarne dzioby, które z murów ciekawie wyglądają — to działa. U stóp Bastylii — brama św. Antoniego, broniona dwiema wieżami.
Za Tournelles aż do muru Karola V rozwijały swą bogatą roślinność kobierce ogrodów królewskich, z pośrodka których wyglądał sławny Dedalus, który Ludwik XI darował Coictierowi. Obserwatoryum doktora wznosiło się jak wielka kolumna, mająca domek za kapitel. Niejedna straszna przepowiednia astrologiczna spełniła się w tem miejscu. Dzisiaj jest tu pałac królewski.
Jakeśmy powiedzieli, część pałacu, którą chcieliśmy czytelnikom przedstawić, zapełniała róg obwodu Karola V. Środek miasta zajmowały domy ludu. Zbiór domów mieszczańskich, ściśniętych, jak komórki woskowe w plastrze miodu, miał swoją piękność. Dachy w stolicach podobne do bałwanów morskich. Najwpierw ulice, krzyżujące się wokoło placów, wyglądały jak gwiazdy o tysiącu promieni. Ulice Saint-Denis i św. Marcina z swemi licznemi ramionami wpadały jedna w drugą, jak dwa wielkie, sąsiednie drzewa mieszają swoje gałęzie; następnie kręte uliczki Platrerie, Verrerie, Tixeranderie i t. d. wiły się naokoło. Były tu także piękne budynki, które wychylały swe czoła na wierzch sąsiednich dachów. I tak: przy Moście Zamiany, za którym Sekwana się pieniła pod Mostem Młynarskim, widać było Chatelet z wieżą feudalną z trzynastego wieku; bogatą dzwonicę kwadratową św. Jakóba de la Boucherie z kątami nabitemi rzeźbą cudowną, chociaż jeszcze niewykończoną w piętnastym wieku. (Brakowało jej wówczas czterech potworów, dzisiaj sterczących na dachu, wyglądających jak Sfinksy, które każą Paryżowi rozwiązywać zagadkę swojej przyszłości. Rault, rzeźbiarz, postawił je w roku 1526 i otrzymał 20 franków za swoją pracę); dalej dom z filarami, wychodzący na plac de Gréve, któryśmy poprzednio opisali; St. Gervais, którego gustowne drzwi później zeszpecono; Saint-Mery, którego sklepienia były jeszcze jak rzymskie arkady; św. Jan z piękną przysłowiową wieżą, i dwadzieścia innych równie pięknych pomników, które na umieszczenie siebie nie gardziły wąskiemi uliczkami. Dodajmy do tego krzyże wyrobione z kamienia, gęściej wówczas rozrzucone po placach, niż szubienice; cmentarz Niewiniątek, który widać było zdaleka; kolumnę na placu Halles; krzyż du Trahoir na placu zawsze czarnym od ludu; wybrzeża ze sklepami; Sekwanę pełną statków — a będziemy mieli mniej-więcej dokładne pojęcie, czem był środek miasta w r. 1482.
Obok tych dwóch części Miasta — pałacowej i mieszczańskiej, była trzecia, składająca się z opactw, które szły od wschodu na zachód i były jakby wałem opasującym Paryż. I tak: obok parku Tournelles, między ulicą św. Antoniego i starą ulicą Kościelną, było opactwo św. Katarzyny z ogromnym obrębem, kończącym się wraz z murami Paryża. Pomiędzy starą i nową ulicą Kościelną było opactwo Templaryuszów, uzbrojone w wieże i oddzielone obszernym obwodem. Pomiędzy ulicą Nowokościelną a ulicą św. Marcina, było opactwo św. Marcina w pośród ogrodów, z wieżami warownemi, w niczem nie ustępujące w sile i świetności św. Hermanowi des Prés. Pomiędzy dwiema ulicami św. Marcina i St. Denis rozciągał się obwód Trójcy świętej. Nakoniec pomiędzy ulicą St. Denis i Montorgueil — Panny Miłosierdzia. W pobliżu widać było pogniłe dachy, plac niebrukowany i brudny. Było to jedyne ogniwo nieprawe, bo świeckie, wmieszane w łańcuch klasztorów — był to Dziedziniec Cudów.
Czwarta nakoniec część, odróżniająca się w nagromadzeniu dachów na prawym brzegu, która zajmowała kąt zachodni obwodu — byłto nowy węzeł pałaców i hoteli, cisnących się do stóp Louwru. Stary Louwr Filipa Augusta, ten olbrzymi budynek, którego ogromna baszta dwadzieścia trzy mniejszych sióstr zgromadziła naokoło siebie, zdawał się być wprawionym między hotel Alençon i mały Burbon. Ta hydra wież, olbrzymia strażnica Paryża z dwustu czterema najeżonemi głowami, zamykała wschodnią stronę Nowego-Miasta.
Tak więc ta ogromna wyspa, jak ją nazywali Rzymianie, kupa domów mieszczańskich, otoczona pałacami naprawo i nalewo, uwieńczona z jednej strony Louwrem, a z drugiej Tournelles, opasana na północ szeregiem opactw i klasztorów, których wieże, dzwonice i baszty wybiegały z pośrodka tłumu, była Miastem w piętnastym wieku.
Za murami kilka przedmieść cisnęło się do bram, lecz mniej liczne i więcej rozrzucone, niż przedmieścia Uniwersytetu. Za Bastylią było ze dwadzieścia chat, skupionych około krzyża Faubin i opactwa św. Antoniego Polnego; dalej Popincourt, ginące w zielonych zbożach; następnie Courtille — wesoła wioseczka; przedmieście św. Wawrzyńca z kościołem, którego dzwonica zdaleka zdawała się należeć do bramy św. Marcina; nareszcie za bramą Montmartre przedmieście tego nazwiska, pełne młynów i kościołów, z których pierwsze się tylko zachowały, albowiem lud więcej cielesnego, niż duchowego pragnie chleba. Z tamtej strony Louwru, na przedmieściu św. Honoryusza widać było zieleniejącą Małą-Bretanię i Plac-Świński, wpośród którego było więzienie fałszerzów monety. Pomiędzy Courtille i św. Wawrzyńcem oko widza mogło rozróżnić budynek, podobny do walących się kolumn. Nie był to przecież ani Partenon, ani świątynia Jowisza Olimpijskiego — było to Moutfaucon.
Teraz, jeżeli wyliczenie tylu budowli nie mogło się pomieścić w umyśle czytelnika, w kilku wyrazach skreślimy obraz starego Paryża. W środku wyspa Cité, podobna do olbrzymiego żółwia, wystawiająca, jak żółw łapy, ona swoje mosty kamienne; po lewej stronie najeżony trapez — to Uniwersytet; po prawej obszerne półkole Miasta, pełne ogrodów i pomników. Trzy warownie: Cité, Uniwersytet i Miasto, przerżnięte ulicami bez liczby. Przez nie Sekwana, matka Sekwana, jak ją nazywa de Breul, pełna wysp, mostów i statków. Wokoło miasta całego piękne wioseczki; na lewo: Jssy, Vanvres, Vaugirard, Gentilly i t. d. Na prawo dwadzieścia innych, począwszy od Conflans aż do Biskupiego miasta. Na wschód sznur pagórków, rozłożonych wokoło, jak brzeg miednicy. Nakoniec daleko na wschód — Vincennes i jego siedem wież kwadratowych; na południe Bicêtre ze swemi śpiczastemi wieżyczkami; na północ Saint-Denis ze swą dzwonicą; na zachód St. Cloud. Otóż Paryż, jakim go kruki z wysokości wież Najświętszej Panny podziwiać mogły w roku 1482.
Takiem było miasto, o którem Voltaire powiedział, że przed Ludwikiem XIV cztery tylko piękne posiadało pomniki: Kopułę Sorbony, Val de Grâce, Louwr nowy i czwarte nie pamiętam, ale może Luxemburg. Na szczęście, że Voltaire, chociaż geniusz pod innym względem, piękniej śmiał się śmiechem szatańskim, niż pojmował sztukę.
Powróćmy do Paryża w piętnastym wieku. Paryż w tym czasie nietylko był pięknem miastem, ale był zarazem płodem architektonicznym i historycznym średnich wieków, kroniką kamienną. Było to miasto, złożone z dwóch warstw: rzymskiej i gotyckiej. Rzymska znikła oddawna i ślad jej w łaźniach Juliana pozostał. Architektury celtyckiej nawet w kopanych studniach trudno śladu napotkać.
W pięćdziesiąt lat później, kiedy odrodzenie wmieszało się w tę jedność poważną, a przecież rozmaitą i przyniosło z sobą olśniewający zbytek swoich fantazyj i systematów, swoje kolumny greckie i niskie łuki gotyckie, swoje arabeski i poganizm architektoniczny Lutra — Paryż był może piękniejszym, chociaż mniej harmonijnym dla oka i dla myśli. Ta chwila nie długo trwała: odrodzenie zaczęło być samowładnem; niedosyć, że chciało budować, ale burzyło. Tak więc Paryż tylko przez chwilę był gotyckim. Zaledwie skończono św. Jakóba de la Boucherie, zaczęto rozwalanie starego Luwru.
Od tego czasu miasto poczęło się cochwila wyradzać. Paryż gotycki, pod którym znikł rzymski, ustąpił zkolei, lecz czy mamy powiedzieć, jaki go zastąpił?
W Tuilleriach jest Paryż Katarzyny de Medicis; w Ratuszu Henryka II; w pałacu królewskim, w trzech kolorowych domach, Paryż Henryka IV; w Val de Grâce Ludwika XIII; w Inwalidach Ludwika XIV bogaty, złocony i zimny; Paryż Ludwika XV w świętym Sulpicyuszu i w drobnostkach; Paryż Ludwika XVI w Panteonie i Paryż Rzeczypospolitej w Szkole lekarskiej. Nędzny gust rzymski i grecki, podobny do Kolizeum albo Partenonu, jak konstytucya roku III do praw Minosa. Paryż Napoleoński na placu Vendome, ten jest wielki; nakoniec Paryż restauracyi uczepił się Giełdy — w niej wszystko kwadratowe, a kosztowało dwadzieścia milionów.
Przy każdym z tych charakterystycznych pomników mnóstwo jest budowli podobnego smaku, które oko znawcy rozróżni i epokę ich oznaczy. Kto umie czytać — pozna charakter pana z młotka u jego drzwi.
Dzisiejszy Paryż nie ma jednostajnej powierzchowności. Jest to zbiór próbek rozmaitych wieków, z których najpiękniejsze znikły. Stolica wzrasta w domy, lecz w jakie domy! Krokiem, jakim dziś postępuje, będzie się zmieniał co lat pięćdziesiąt i typ jego historyczny zniknie zupełnie. Pomniki w nim codzień stają się rzadszemi i zdaje się, że je doreszty spekulacye pochłoną. Nasi ojcowie mieli Paryż kamienny, naszym synom zostawimy gipsowy.
O tegoczesnych pomnikach Paryża z chęcią przemilczymy — nie dlatego, abyśmy ich nie podziwiali. Święta Genowefa pana Souflot jest najpiękniejszym Sabaudzkim plackiem, jaki kiedykolwiek wybudowano z kamienia. Pałac Legii honorowej jest także znakomitą sztuką pasztetnictwa. Kopuła na targu zboża jest pięknym dżokiejskim kaszkietem — tylko na wielką skalę. Wieże św. Sulpicyusza — są to dwa wielkie klarynety, jest to kształt równie dobry jak inne. Fronton wspaniały św. Rocha porównać można chyba z drzwiami u św. Tomasza z Aquinu. Jest tam także Kalwarya w piwnicy i słońce ze złoconego drzewa. Latarnia w ogrodzie botanicznym jest bardzo dowcipna. Co do Giełdy, która jest grecką przez kolumnadę, rzymską przez arkady, drzwi i okna, z czasów odrodzenia przez obniżone łuki — jestto pomnik bardzo poprawny, na dowód czego powiemy, że cały gmach może być wszystkiem, czem kto zapragnie: pałacem królewskim, izbą deputowanych, ratuszem, szkołą, rajtszulą, akademią, trybunałem, świątynią, grobowcem i teatrem; jednakże jest tylko giełdą. Że zaś budowla powinna być zastosowaną do klimatu, tedy widocznie postawiona jest na nasze niebo zimne i dżdżyste. Ma dach tak płaski, jak na wschodzie, że w zimie trzeba śnieg z niego zmiatać. Prawda, architekt niemało zadał sobie pracy, aby zegar ukryć przed oczami widzów i zachować czystość linij fasady; lecz za to przywołał kolumnadę bardzo wygodną, aby pod nią krążyły tłumy agentów i spekulantów.
Zaiste, są to pyszne pomniki! Dodajmy do nich zabawne i rozmaite ulice, jak naprzykład Rivoli, a spodziewam się, że spojrzawszy na Paryż z balonu, można ujrzeć przepych w prostocie i niespodzianki w pięknie, które cechują szachownicę.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


KSIĘGA CZWARTA.

I.
Poczciwe dusze.

Szesnaście lat minęło od epoki, w której się dzieje ta historya, kiedy w kościele Panny Maryi, po mszy, w przedsionku, po lewej ręce, wprost wielkiego wizerunku św. Krzysztofa, na który spoglądał klęczący kamienny posąg Antoniego Essarts, rycerza, położono jakąś żyjącą istotę. Tutaj bowiem był zwyczaj kładzenia podrzutków — przy tej kolebce była taca do składania ofiar.
Żyjące stworzenie, leżące w kolebce roku pańskiego 1467, zdawało się obudzać najżywszą ciekawość zgromadzonego tłumu, składającego się po największej części z płci pięknej.
W pierwszym rzędzie, najwięcej schylonym ku kolebce, było kilka kobiet podeszłych i mężczyzna w czarnym i długim stroju. Nie widzę przyczyny, dla którejby historya nie miała podać potomności nazwisk zacnych dam, będących tam obecnemi. Były tam: Agnieszka la Herme, Joanna de la Tarme, Henryka Gaultière i la Violette Gauchere, wszystkie cztery wdowy, służące z klasztoru, które wyszły za pozwoleniem swej przełożonej w zamiarze wysłuchania kazania.
— Co tam takiego, moja siostro? — mówiła Agnieszka do Gauchery, patrząc na małe stworzenie, leżące w kolebce, przestraszone tyloma ciekawemi oczami.
— Co to będzie! — mówiła Joanna — czy to takie teraz dzieci się rodzą?
— Ja nie znam dzieci, — rzekła Agnieszka — ale na takie, to zapewne grzech patrzeć.
— To nie dziecko, Agnieszko.
— To małpa zapewne.
— To potwór — zakończyła Henryka Gaultière.
— Kiedy tak, — zrobiła uwagę Agnieszka — to już trzeci od radośnej niedzieli, bo niema ośmiu dni, jakeśmy widzieli potwór.
— Ale ten to nawet wstrętny — dodała Joanna.
— Nie płacze, ale ryczy — rzekła Gauchere. — Cicho! ty bekso!
— Ja myślę — mówiła Agnieszka la Herme — że to jakieś zwierzę, jakaś mieszanina, która nie może być chrześciańską i którą w wodę albo w ogień wrzucić należy.
— I nikt go zapewne żałować nie będzie — dodała Gaultière.
— Ach! mój Boże! — rzekła Agnieszka — biedne te mamki, które muszą karmić podrzutków, bo co do mnie, to wolałabym upiorowi dać piersi.
— Ja myślę — rzekła Joanna — że ten potwór musi mieć ze cztery lata i wolałby kawałek pieczeni, niż twoją pierś.
W rzeczy samej ten potwór, bo inaczej go nazwać nie możemy, nie był świeżo narodzonym. Był to kawałek mięsa, zawiązany w worku płóciennym, że tylko głowę widać było. Ta głowa była strasznie niekształtna; nic na niej dojrzeć nie było można oprócz gęstych rudych włosów, jednego oka i zębów. Oko płakało, usta krzyczały, a zęby zdawały się chcieć tylko kąsać. Wszystko ruszało się w worku ku wielkiemu zdziwieniu ludu, który się coraz bardziej gromadził.
Pani Aloiza de Gondelaurier, bogata i zacna dama, trzymająca za rękę sześcioletnią dziewczynkę, zatrzymała się przed kolebką i popatrzyła przez chwilę na nieszczęśliwą istotę, podczas gdy jej wnuczka, Florentyna, drobnemi rączkami bawiła się z napisem rzeźbiarskim: Podrzutki.
— W rzeczy samej — mówiła dama, odwracając się z obrzydzeniem — myślałam, że tu tylko dzieci podrzucają.
Odwróciła się, rzucając na tacę srebrną monetę, która głośno zabrzęczała.
Po chwili poważny i uczony Mistricolle, pierwszy notaryusz królewski, przeszedł z żoną pod rękę, trzymając księgę pod pachą.
— Podrzutek — rzecze, przypatrzywszy się leżącemu przedmiotowi — znaleziony zapewne nad rzeką Phlegeto.
— Nie widzę jego drugiego oka — zrobiła uwagę jego żona.
— W miejscu drugiego oka — odparł pan Robert Mistricolle — jest jakaś narość, w której dyabeł siedzi.
— A ty skąd wiesz? — zapytała żona.
— Wiem z pewnością — odpowiedział pierwszy notaryusz.
— Panie, — zapytała Gauchere — co wnioskujesz z tego podrzutka?
— Największe nieszczęście — odpowiedział Mistricolle.
— Ach! mój Boże! — rzekła stara — gdyby chociaż anglicy nie wylądowali w Harefleu.
— A to byłoby przeszkodą do przyjazdu królowej, a i tak handel źle idzie.
— Ja myślę — zawołała Joanna de la Tarme — że lepiejby było spalić to straszydło.
— To byłoby najrozumniej — odpowiedział Mistricolle.
Od niejakiej chwili jakiś młody i wysoki mężczyzna słuchał tej rozmowy; powierzchowność jego była surowa, czoło szerokie i przenikliwe spojrzenie. W milczeniu przecisnął się przez tłum, spojrzał na potwór i wyciągnął doń rękę.
— Biorę to dziecię — rzekł.
Zawinął je w suknię i zabrał. Po chwili wyszedł przez bramę czerwoną, która prowadziła do klasztoru.
Po ostygnięciu z pierwszego zdziwienia Joanna de la Tarme schyliła się do ucha Gaultière.
— Mówiłam ci, moja siostro, — rzecze — że ten Klaudyusz Frollo, to czarnoksiężnik.



II.
Klaudyusz Frollo.

Klaudyusz Frollo nie był pospolitą osobą. Należał on do jednego z rodów średnich, które nazywano obojętnie w języku ostatniego wieku wyższem mieszczaństwem albo małą szlachtą. Familia ta odziedziczyła po braciach Paclet majątek Tirechappe, należący do biskupów paryskich, o którego dwadzieścia jeden domów w trzynastym wieku, ciągłe były spory. Klaudyusz Frollo był potomkiem tego rodu.
Od samego dzieciństwa bardzo polubił nauki; ojciec oddał go do kolegium Torche w Uniwersytecie, gdzie rósł pomiędzy słownikiem a mszałem.
Było to dziecię surowe, poważne, smutne, uczące się gorliwie i prędko; na zabawach uczniów krzyku jego nie można było dosłyszeć, nie wiedział, co to znaczy dare alapus et capillos laniare, nadto nie brał udziału w rozruchach 1463 r., który kronikarze zaznaczają pod tytułem: „Szóste zamieszanie Uniwersytetu“. Nawet nigdy mu się nie trafiło wyśmiewać biednych uczniów z Montaigu, od kapot, kapociarzami nazywanych, ani z kolegium Dormans, którzy chodzili w trójkolorowych sukniach, azurini coloris et bruni.
Za to Klaudyusz Frollo na lekcyach bywał najpierwszy. Kiedy ksiądz St. Pierre de Val usiadł na katedrze i zaczął wykładać prawo kanoniczne, pierwszego zawsze spostrzegał Klaudyusza, który czekał na niego, oparty o kolumnę szkoły Saint-Vendregesile, z kałamarzem u guzika i piórem za uchem. Pierwszym uczniem, jakiego pan Miles d’Jslers, doktór prawa, widział przybywającego do szkoły St. Denis, był Klaudyusz. To też w szesnastym roku życia młody uczeń mógł stawić czoło w teologii mistycznej ojcom kościoła; w teologii kanonicznej ojcom koncylium; w teologii scholastycznej doktorowi z Sorbony. Skończywszy teologię, rzucił się na prawo. Od Nauczyciela wyroków przeszedł do ustaw Karlomana; następnie w swoim zapale naukowym pożerał dekrety za dekretami, jako to: Teodora biskupa z Hispale, Boucharda biskupa z Worms, Ywesa biskupa z Chartres; dalej dekrety Gracyana, które nastąpiły po ustawach Karola Wielkiego; później zbiór ustaw Grzegorza IX, następnie list Super specula Honoryusza III. Obznajmił się z tym obszernym peryodem prawa cywilnego i kanonicznego, który poczyna biskup Teodor roku 618, a kończy papież Grzegorz 1227 roku.
Pochłonąwszy dekrety, rzucił się na medycynę i sztuki wyzwolone. Uczył się nauki ziół, maści i nabrał doświadczenia w gorączkach, puchlinach i rozdęciach. Jakób Espras uznałby go jako doktora fizyka; Ryszard Hellain — jako doktora chirurga. Przebył wszystkie stopnie licencyatu, od magistra aż do doktora sztuki. Uczył się języków: łacińskiego, greckiego, hebrajskiego, wszystkich trzech rzadkich ówcześnie. W ośmnastym roku życia, skończywszy cztery wydziały, młody uczeń wyobrażał sobie, że życie ma jedyny cel — naukę.
Około tej epoki upalne lato 1466 roku spowodowało wielką zarazę, która w wice-hrabstwie Paryża wymiotła przeszło czterdzieści tysięcy ludności, a między innemi, mówi Jan de Troyes, mistrza Arnoul, astrologa królewskiego, człowieka bardzo rozumnego i dowcipnego. Rozeszła się właśnie wiadomość po Uniwersytecie, że ulica Tirechappe najbardziej była przez zarazę wyludniona. Tam mieszkali rodzice Klaudyusza. Młody uczeń pobiegł do rodzicielskiego domu. Kiedy tam wszedł, zastał ojca i matkę zmarłych od wczoraj. Mały jego braciszek, jeszcze w kolebce, krzyczał opuszczony. Tyle tylko pozostało Klaudyuszowi z jego rodziny; wziął więc dziecię na rękę i wyszedł zamyślony. Do tej pory żył tylko nauką, odtąd zaczął żyć w świecie.
Wypadek ten spowodował zmianę w życiu Klaudyusza. Sierota, głowa rodziny, w dziewiętnastym roku ujrzał się nagle powołanym z wrażeń szkolnych do życia rzeczywistego. Zdjęty litością, uczuł mocne przywiązanie do brata; rzecz dziwna, pokochał ludzi, kiedy dotąd kochał tylko książki.
Przywiązanie to w duszy świeżej było jakby pierwszą miłością. Rozłączony od dzieciństwa z rodzicami, których znał zaledwie, zamknięty w książkach, chciwy nauki, wyłącznie zajęty swemi studyami, biedny uczeń nie miał nawet czasu dowiedzieć się, czy ma serce. Mały braciszek, dziecię, spadłe mu z nieba, uczyniło go nowym człowiekiem. Spostrzegł, że, oprócz nauk Sorbony i wierszy Homera, coś innego jest jeszcze na świecie, że człowiek potrzebuje czuć, że bez pieszczoty i miłości jest tylko skrzypiącą, suchą machiną. Lecz wyobraził sobie — bo był w wieku, w którym złudzenia zastępują złudzenia — że związki krwi są tylko potrzebne i że mały braciszek wszystkie mu zastąpi uczucia.
Oddał się więc miłości dla swojego małego Jasia z całą namiętnością charakteru silnego, myślącego i skupionego. Ta biedna, mała, słaba istota — piękny, rumiany blondynek, sierota, mająca ochronę w sierocie, poruszała go do żywego i, jako myśliciel poważny z natury, zaczął zastanawiać się nad losem Jana, troszcząc się czule o niego. Dla dziecka więcej był niż bratem — matkę mu zastąpił.
Mały Jan stracił matkę, kiedy ssał jeszcze; Klaudyusz oddał go na mamki. Oprócz 21 domów przy ulicy Tirchappe, odziedziczył także młyn pod zamkiem Winchestre (Bicêtre) i młynarce oddał do wykarmienia brata. Było to blisko Uniwersytetu i sam zaniósł dzieciaka.
Czując ciężar na sobie, poważnie zaczął myśleć o życiu. Myśl o bracie była nietylko jego spoczynkiem, ale i celem nauk. Postanowił cały poświęcić się dla brata i nie znać innej miłości, jak przywiązanie braterskie — został więc bezżennym, dla nauk zamieszkał przy katedrze Panny Maryi i z nową gorliwością oddał się pracy.
Zatopiony w książkach więcej niż kiedykolwiek, kiedy-niekiedy biegał do młyna, celem odwiedzenia brata, i, pędząc życie pracowite i surowe, powszechny zyskał szacunek. Rzecz szczególna, że świat wszystko w dziwny sposób tłómaczy, to też i naukę Klaudyusza wzięto za czarnoksięstwo.
Pewnego dnia, wychodząc z kościoła Panny Maryi, spostrzegł tłum ludzi, otaczających ławkę podrzutków. Zbliżył się, słyszał rozmowy, przyszedł mu na myśl brat sierota, ulitował się i zabrał z sobą dziecię.
Wyjąwszy dziecię z worka znalazł je bardzo niekształtnem — potwór miał narość na lewem oku, głowę pomiędzy ramionami, kość pacierzową skrzywioną, nogi kulawe, a, chociaż głosu jego zrozumieć było niepodobna, zdawał się być silnym i zdrowym. Litość Klaudyusza tem więcej wzrosła, gdy podziwiał brzydotę potwora; postanowił więc dla miłości brata wychować podrzutka.
Kazał ochrzcić przybrane dziecię i nazwał je Quasimodo, może dla scharakteryzowania jego dziwacznej budowy, gdyż rzeczywiście podrzutek był chyba tylko niby-czemś (quasi-modo).



KSIĘGA PIĄTA.

I.
Immanis pecoris custos, immanior ipse.

W roku 1482 Quasimodo dorósł; — za staraniem Klaudyusza Frollo, swojego opiekuna, który zawsze bawił się naukami, został dzwonnikiem przy katedrze Panny Maryi.
Z czasem jakiś niepojęty urok przywiązał dzwonnika do kościoła. Podwójnie oddzielony od świata, tak przez urodzenie, jak swoją brzydotę, zaklęty w tem podwójnem kole, którego przestąpić nie mógł, biedak przywykł widzieć świat cały w murach kościelnych, które go przyjęły pod swoją ochronę. Kościół Panny Maryi był dla niego w miarę dojrzewania jajem, gniazdem, domem, ojczyzną, światem.
Recz pewna, że był pewien rodzaj tajemniczej harmonii między tą istotą a gmachem. Kiedy był jeszcze małym i czołgał się jak kłębek pod ciemnemi sklepieniami, zdawał się być ropuchą, która lubi żyć w wilgotnych kamieniach muru.
Później, kiedy wdrapał się machinalnie na wieżę, uwiesił się dzwonu i w ruch go wprawił, Klaudyusz Frollo, jego ojciec przybrany, cieszył się, jakby jego syn pierwszy wymówił wyraz.
Tak więc powoli, rozwijając się w murach katedry, żyjąc w niej, śpiąc, nie wychodząc z niej nigdy, wcielił się w nią niejako, stał się do niej podobnym, jakby częścią jej nawet. Jego wystające kości harmonizowały z kątami gmachu: rzec można, że przybrał jego formy, jak ślimak przybiera kształt skorupy. Była to jego jama, jego mieszkanie, jego skorupa. Pomiędzy starym kościołem i nim była jakaś tajemna sympatya, równie lubił go, jak ślimak swoją skorupę. Mury katedry były jego skorupą.
Nie potrzebujemy uprzedzać czytelnika, aby literalnie nie brał naszych porównań; zbytecznem też jest mówić, jak bardzo się przywiązał do murów katedry. Mieszkanie to bardzo mu dogadzało. Nie było w niem głębokości, w którąby się nie spuścił, nie było wysokości, na którąby nie wstąpił. Bywały zdarzenia, że wdrapywał się na sam szczyt fasady, posuwając się po rzeźbach, które mu służyły za stopnie. Wieże, po których się czołgał jak jaszczurka, tak wysokie, tak groźne, nie trwożyły go wcale, ani też odbierały przytomności. Widząc jak go przyciskają do siebie, jak jest z niemi poufały, rzekłbyś, że je poskromił i ułaskawił. Skacząc, czołgając się, wisząc nad przepaściami olbrzymiej katedry, stał się podobnym do małpy, kozy dzikiej, dziecka kalabryjskiego, które pierwiej pływa, niż chodzi, wprzód igra z morzem, niż mówi.
Zresztą nietylko ciało zdawało się uformowane według kształtów katedry, lecz nadto jego umysł. W jakim stanie była ta dusza? Jak się urobiła, jaka formę przybrała pod tą osłoną dzikiego życia? Trudno to określić. Quasimodo urodził się jednooki, garbaty, kulawy. Z wielką trudnością i cierpliwością Klaudyusz Frollo nauczył go mówić. Lecz jakiś fatalizm był przywiązany do biednego podrzutka. Dzwonnik w czternastym roku postradał słuch, bo dzwony rozbiły mu bębenek: jedyne wrota, jakie mu natura na świat otwarła, i te przeznaczenie zawarło.
Duszę biedaka ciemna noc otoczyła — nieuleczalna melancholia opanowała jego duszę, jak niekształtność ciało. Dodajmy, że głuchota uczyniła go niemym, albowiem, nie chcąc się narażać na śmiechy, skazał się na wieczne, że tak powiemy, milczenie. Związał dobrowolnie ten język, który z taką trudnością Klaudyusz Frollo w ruch wprawił. Stąd poszło, że, ilekroć chciał mówić, język jego był tak zdrętwiały i niewprawny, jak brama, której zawiasy oddawna zardzewiały.
Jeżeli teraz zechcemy wniknąć w duszę Quasimoda przez ową korę twardą i gęstą; jeżeli możemy zapuścić się w głąb tej chorowitej organizacyi; jeżeli wolno nam spojrzeć z pochodnią na te nieprzezroczyste organy, wyprowadzić z nich jakie światełko ducha i rzucić je na duszę ukrytą w głębi jaskini, znajdziemy ją zapewne karłowatą, zmalałą, jak u więźniów w Wenecyi, starzejących się w pakach kamiennych.
Rzecz niezawodna, że i dusza niezupełna w niepełnem ciele: Quasimodo czuł zaledwie ślepo kołacącego się ducha. Wrażenia przedmiotów połamały się wprzódy, nim dobiegły do niego. Mózg jego był szczególnym ośrodkiem, a wyobrażenia wychodziły zeń pokrzywione.
Stąd tysiące złudzeń optycznych, stąd mylne sądy, stąd urojenia niedorzeczne i szalone.
Pierwszym skutkiem tego nieszczęsnego organizmu było fałszywe rozumienie otaczających go przedmiotów. Świat zewnętrzny wydawał mu się dalszym, niż innym ludziom.
Drugim skutkiem nieszczęścia była złośliwość. W rzeczy samej był złośliwym, ponieważ był dzikim; był dzikim, albowiem był brzydkim. Miał logikę w swojej naturze, jak my ją mamy.
Nadzwyczajnie rozwinięta siła była nową przyczyną złośliwości. Malus puer robustus, powiedział Hobbes.
Będziemy niesprawiedliwi, gdy powiemy, że złość była mu wrodzoną. Pierwszy stawiając krok pomiędzy ludźmi, uczuł się odepchniętym, wzgardzonym — głos ludzki był zawsze dla niego pośmiewiskiem, albo urąganiem. Rosnąc, tylko nienawiść widział około siebie. Przejął się nią i stał się złośliwym. Ujął za broń, która go raniła.
Odwrócił twarz od ludzi — i katedra wystarczała mu do życia. Była ona pełna marmurowych figur świętych, królów — ludzi, którzy nie wyśmiewali się i patrzyli nań, jak na wszystkich. Inne posągi, jako to, potworów i czartów, były doń podobne, więc się ich nie lękał. Święci byli jego przyjaciołmi i błogosławili go, potwory były to podobne mu istoty. Dlatego rozmawiał z niemi, dlatego całe dnie z niemi przepędzał i kochał je. Gdyby go kto zeszedł był przy nich, uciekłby jak kochanek spłoszony.
Katedra była dlań nietylko towarzystwem, ale światem, ale całą naturą. Nie marzył o innych kwiatach, jak o jej jasnych i pięknych szybach, nie szukał innego cienia, jak jej chłodnych kamieni, innych gór, jak jej kolosalne wieże, innego oceanu, jak Paryż huczący pod jej stopami.
To, co najwięcej ukochał w swojej ulubionej matce, co mu najwięcej kołysało duszę, co go czyniło najszczęśliwszym — były to dzwony. Kochał je, pieścił się z niemi, rozmawiał i rozumiał je — od sygnaturki aż do największego dzwonu dla wszystkich szczególną miał czułość. Dzwonnice były dlań jak trzy wielkie klatki, w których wychowane przez niego ptaki śpiewały tylko dla niego. Przecież te same dzwony ogłuszyły go, lecz matki najwięcej kochają dzieci, przy których najwięcej ucierpiały.
Prawda, ich głos jeszcze tylko mógł słyszeć i z tego względu największy dzwon był mu najulubieńszym; przekładał go nad wszystkie inne, ilekroć brzmiał w uroczyste święta. Dzwon ten nazywał się Marya. Był on sam w wieży południowej z bratem Joanną, mniejszym, zamkniętym w mniejszej niż jego klatce. Dzwon ten był nazwany od imienia kobiety, żony Jana Montagu, który go katedrze darował. W drugiej wieży było sześć innych dzwonów, a nakoniec sześć małych zajmowało dzwonnice nad oknem, wraz z dzwonem drewnianym, w który od południa Wielkiego Czwartku aż do południa Wielkiej Soboty dzwoniono. Quasimodo miał więc piętnaście dzwonów w swoim seraju, jednak dzwon Marya był mu najmilszym.
Trudno wypowiedzieć jego radość w dnie uroczyste. Kiedy astrolog powiedział mu: „Idź“ — wstępował na dzwonicę prędzej, niż kto innyby zeszedł. Zadyszany wchodził pod wielki dzwon, patrzał nań przez chwilę z zamiłowaniem, przemawiał do niego i głaskał jak konia, ktorego ma puścić w drogę. Po pierwszych pieszczotach przywoływał pomocników, będących na niższych piętrach wieży i kazał zaczynać dzwonić. Poruszono serce dzwonu... Quasimodo drżący nań patrzył, a pod nim drżała podłoga. — Dzwoń! — wykrzykiwał z niepomiarkowaną radością. I zabrzmiały wszystkie dzwony; wieża zatrzęsła się, belki, kamienie, wszystko drżało. Dzwon rozigrany wychylał swoją paszczę to w tę, to w ową stronę Paryża, a dźwięk jego rozlegał się na cztery mile wokoło. Quasimodo stawał przed otwartą paszczęką, oddychał jego tchnieniem i z przyjemnością patrzył na ów język żelazny, który mu cosekunda głosy w ucho podawał. Był to jedyny wyraz, jaki mógł dosłyszeć, jedyny ton, który mu przerywał wieczne milczenie. Był swobodny wtedy, jak ptak na słońcu. Nagle jakaś wściekłość go opanowywała: oko jego błyskało i, jak pająk, czatujący na muchę, rzucał się na swój ulubiony dzwon. Wtedy, zawieszony nad przepaścią, miotany z dzwonem na wszystkie strony, chwytał spiżowy potwór za uszy, obejmował jego koronę nogami i jego ruch swoją siłą powiększał. Tymczasem wieża skrzypiała, a on krzyczał i zgrzytał zębami, włosy rude najeżały się okropnie, pierś wzdymała, oko roziskrzało, i rzekłbyś, że to jest upiór, straszydło, okropny centaur, połowa człowieka — połowa dzwonu.
Obecność tej nadzwyczajnej istoty ożywiała niepojętem tchnieniem całą katedrę. Zdawało się, tak przynajmniej twierdził zabobon, że on poruszał odwieczne jej kamienie i że posągi i pomniki tchnęły pod jego okiem. I w rzeczy samej katedra zdawała mu się ulegać, słuchała jego głosu i była napełniona Quasimodem, jak jakim swoim geniuszem. Rzekłbyś, że nim oddychał ogromny gmach, bo on był wszędzie i mnożył się na wszystkich jego punktach. Jużto z trwogą na najwyższej wieży widzieć było można czołgającego się karła, wlokącego na czterech łapach, przeskakującego nad przepaściami — był to Quasimodo, wykręcający gniazda ptasie. Jużto usiadał w najciemniejszym kącie świątyni, patrzył po jej ścianach i rozmawiał z niemi: to był Quasimodo myślący. Jużto, uczepiony na linie, poruszał dzwon i, głowę wzniósłszy dogóry, słuchał jego głosu: to był Quasimodo dzwoniący na Nieszpory albo na Anioł Pański. Często w nocy widywano potworną istotę, jak drapała się po gzemsach wież, albo po koronkowej balustradzie: i to był garbus od Panny Maryi. On był przyczyną, że cały kościół, jak mówili sąsiedzi, przybiera jakiś fantastyczny urok, coś nadzwyczajnego, strasznego: słyszano szczekanie psów, trzask kamieni, szczęk oręży, — i inne tym podobne krążyły brednie. Kiedy w dzień Bożego Narodzenia dzwoniono na Pasterkę, taki cień był roztoczony na fasadzie, że lud z trwogą wchodził do kościoła. Wszystkiego tego przyczyną był Quasimodo. Egipt uważałby go za bożka świątyni, — średni wiek nazwał szatanem.
Dla tych, którzy wiedzą, że kiedykolwiek żył Quasimodo, katedra Panny Maryi jest martwą. Czuje się, że coś zniknęło. Ciało niezmierzone i próżne; to szkielet; duch ją opuścił i puste zostało miejsce. Jest to czaszka, w której widać, że były oczy.



II.
Pies i jego pan.

Pomiędzy żyjącemi istotami była jedna, którą znosił Quasimodo, kochał może, jak swoją katedrę, a tą był Klaudyusz Frollo.
Rzecz naturalna — Klaudyusz Frollo wziął go, wyżywił, wychował. Dzieckiem będąc, uciekał do Klaudyusza, ilekroć psy albo ludzie mu dokuczyli. Klaudyusz nauczył go mówić, czytać i pisać; Klaudyusz Frollo nakoniec zrobił go dzwonnikiem, a zaślubić mu dzwon wielki, byłoto to samo, co dać Romeo Julię.
Wdzięczność więc Quasimoda była szczera, namiętna, bez granic; a chociaż twarz jego opiekuna zazwyczaj była surową, mowa zwięzłą i krótką — uczucia jego nigdy nie stygły. Astrolog w Quasimodo miał najposłuszniejszego niewolnika, najpojętniejszego sługę, psa najczujniejszego. Kiedy biedny dzwonnik ogłuchł, Klaudyusz wymyślił dlań język na migi, tajemniczy, ale zrozumiały obudwom. Tak więc uczony astrolog był jedyną istotą ludzką, która mogła z Quasimodo obcować. Z dwiema rzeczami na świecie miał stosunki: z kościołem i Klaudyuszem Frollo.



III.
Dalszy ciąg Klaudyusza Frollo.

W roku 1482 Quasimodo miał lat dwadzieścia, Klaudyusz Frollo około trzydziestu sześciu. Jeden wyrósł, drugi się podstarzał.
Klaudyusz Frollo nie był zwyczajnym uczniem kolegium Torchi — czułym opiekunem dziecka, młodym filozofem, który choć wiedział wiele, ale nie zawiele. Była to osoba poważna, milcząca, mająca swoje urzędy i znaczenie, swoich podwładnych i swoją władzę.
Pomimo naukowych i urzędowych zatrudnień, Klaudyusz Frollo nie wyrzekł się kształcenia ani wychowywania swego młodszego brata, — owszem były to dwa jego ulubione przedmioty, do których przecież zczasem gorycz się wmieszała. Mały Jehan (Jan) Frollo, przezwany z młyna, z przyczyny miejsca, gdzie był wychowany, nie wzrastał na takiego człowieka, jak Klaudyusz był sobie marzył. Starszy brat spodziewał się, że będzie pojętnym, pobożnym, uczciwym; on zaś, jak owe drzewa, co to zawodzą starania ogrodników i odwracają się ku stronie, z której idzie światło i ciepło, puszczał gałązki ku próżniactwu, ciemnocie i rozpuście. Był to skończony łotr, napastnik, na co Klaudyusz zamykał oczy; jednak pojętny, zdolny, co znów często cieszyło brata. Klaudyusz oddał go do tego samego kolegium de Torchi, w którym sam odbył pierwsze nauki; i żałował tego kroku, bo jakąż to byłą dlań boleścią, że jego imię, dawniej zaszczytnie wspominane, przez brata było zaćmione. Wymawiał to często Janowi, prawił mu długie kazania, a ten ich słuchał cierpliwie. Mimo, że młody hultaj miał dobre serce, jednak, jak się to zdarza w komedyach, a także i w życiu, po kazaniu powracał do dawnych błędów. Zdarzało się, a nawet i często, że nowego do szkoły przybysza obdarł ze wszystkiego na uczty i bankiety, co nawet i dzisiaj młodzieży się przytrafia, że z tłumem kolegów wpadł do szynku, upił się i pobił gospodarza, że sprzedawał suknie i książki, że uwiódł dziewczynę i t. d. Nawet pewnego dnia przysłano Klaudyuszowi od rektora raport o jego bracie z taką uwagą; Rixa; prima causa vinum optimum potatum. Mówiono nakoniec, że hańbą dla szesnastoletniego dzieciaka są częste wycieczki na ulicę Glatigny.
Zasmucony i zawiedziony w swoich uczuciach ludzkich Klaudyusz powracał z uniesieniem na łono nauki, tej siostry, która najmniej z nas urąga i która, chociaż nieraz fałszywą monetą, ale zawsze nasze prace opłaca. Stawał się więc codzień uczeńszym, a stąd wniosek — coraz samotniejszym i smutniejszym. Jest w każdym z nas pewien związek pomiędzy pojęciami, obyczajami i charakterem, który łączy się w pewną całość, a, w różnych warunkach życia, rwie się niekiedy.
Klaudyusz Frollo, który w młodzieńczym wieku przeszedł zakres wiadomości ludzkich, zaczął nowego szukać pokarmu dla nienasyconej wiedzy. Dawny symbol węża zwiniętego przystoi nadewszystko nauce. Wielu zacnych osób twierdzi, że Klaudyusz, wyczerpawszy rzeczy godziwe, śmiał i niegodziwe przenikać. Kosztował, jak to mówią wszystkich jabłek z drzewa wiadomości i, z głodu albo z zepsucia smaku, ugryzł nieraz zakazanego owocu. Miał udział, jak widzieli nasi czytelnicy, w rozprawach teologów w Sorbonie, w dysputach dekretystów, w zgromadzeniu lekarzy i w innych gałęziach nauk. Wszystkie potrawy, jakie uniwersytet mógł jego wiedzy przygotować, spożył i przesycił się, zanim głód zaspokoił. Wtedy zaczął kopać dalej, głębiej, i, poświęcając swą duszę, usiadł w tej ciemni alchemików i astrologów, pomiędzy którymi Averroes, Wilhelm z Paryża i Mikołaj Flamel są sławni w średnich wiekach.
Pewną jest rzeczą, że Klaudyusz Frollo często zwiedzał cmentarz Niewiniątek, gdzie jego ojciec i matka byli pogrzebani wraz z innemi ofiarami z r. 1466; lecz podobno mniej się modlił przy krzyżu, wetkniętym na ich mogile, a więcej badał tajemnicze figury grobowców Flamela i Klaudyusza Pernelle.
Prawda też, że często go widywano jak szedł wzdłuż ulicy lombardzkiej i ukradkiem wchodził do małego domku, przy rogu ulicy Marivaulx położonego. Był to domek, który Mikołaj Flamel w roku 1417 zbudował i w nim umarł, i który, od tego czasu nie zamieszkany, walić się zaczął, tak bardzo hermetycy i inni alchemicy zniszczyli mury, wyrzynając na nich swoje nazwiska. Nawet kilku sąsiadów twierdziło, że widzieli przez szyję od piwnicy, jak Klaudyusz Frollo kopał w piwnicach, w których spodziewano się, że Flamel kamień filozoficzny zakopał. Wielu alchemików przez dwa wieki, począwszy od Magistra aż do Pacyfika, kopali i kopali w tym domu, aż wreszcie runął pod ich nogami.
Prawda i to, że Klaudyusz Frollo szczególniej ukochał symboliczne drzwi kościoła Panny Maryi, tę kartę kamienną, zapisaną przez Wilhelma, biskupa paryskiego, który zapewne jest potępiony za zawieszenie piekielnego znaku na froncie poematu, jakim jest reszta budowli. Mówią, że Klaudyusz pojął także znaczenie kolosu świętego Krzysztofa i tego wielkiego posągu, stojącego w przedsionku, który lud przez szyderstwo nazywał panem Legris. Najbardziej zaś ludzie zwracali uwagę na to, że całe godziny przepędzał, patrząc na rzeźby drzwi — jużto rozpatrując dziewice rostropne, które podług ewangelii przyniosły z sobą oliwę, jużto spoglądając na owego kruka, umieszczonego nad bramą, który dziobem wskazywał ukryty kamień filozoficzny. Szczególniejsze, przyznajmy, było przeznaczenie kościoła Panny Maryi w owej epoce, że był tak ulubionym przez dwie osoby tak bardzo do siebie niepodobne, jak Klaudyusz Frollo i Quasimodo! — przez jednego lubionym był dla swej piękności, poważnej postawy; przez drugiego dla swego znaczenia, dla swojej świętości, dla symbolów porozrzucanych na murach, jednem słowem, dla owej zagadki, którą zawsze rozum ludzki stara się odgadnąć.
I to także prawda, że Klaudyusz Frollo przyrządził sobie w jednej z wież, wychodzących na plac de Grève, małą ukrytą izdebkę, do której bez jego pozwolenia nikomu wejść nie było wolno. Co było w tej izdebce nikt nie wiedział, lecz w nocy widać było z ulicy czerwone światełko, przebijające się przez małe okno, które było raczej pochodnią niż świecą. W ciemności szczególne wrażenie robiło to światło i ludzie mówili: — Otóż czarnoksiężnik piekło porusza.
Żadnych tam przecież nie było czarów, lecz dym, wychodzący z wieży, i nazwisko Klaudyusza usprawiedliwiały podejrzenie. Mówiąc prawdę, nauki egipskie, nekromancya nie miała zaciętszych nieprzyjaciół nad służbę kościoła Panny Maryi i dlatego musimy podziwiać odwagę Klaudyusza, który, mając za służącego Quasimodo, tak podobnego do czarta, tembardziej musiał za czarnoksiężnika uchodzić.
Klaudyusz Frollo, starzejąc się, wykopał przepaści w nauce i we własnem sercu. Tak przynajmniej sądzić należało z jego powierzchowności, przez którą przebijała się niekiedy dusza. Dlaczego wyłysiał, dlaczego pochylił się, dlaczego z jego piersi częste wychodziły westchnienia? Jakaż tajemna myśl gorzki uśmiech na twarz wywoływała, kiedy powieki zbliżały się do siebie, jak dwa rozjuszone byki? Dlaczego reszta włosów mu posiwiała? Jakiż to był ogień wewnętrzny, który wybiegał spojrzeniem wtedy, gdy jego oko podobne było do dziury wybitej w piecu?
Te symptomaty wielkiego moralnego podniecenia wielkiej nabrały wyrazistości w chwili, gdy się obecna dzieje historya. Wielekroć śpiewak z chóru uciekł przestraszony, widząc go samego, błądzącego po kościele; wielekroć zauważono, że ciało jego było podrapane i widziano znaki krwi za paznokciami.
Żył jak zawsze surowo i przykładnie. Zawsze był zdaleka od kobiet i zdawał się je nienawidzieć — dość było, aby która na niego spojrzała, zaraz odwracał oczy. Nawet tyle był przezorny, że, kiedy pani de Beaujeu, córka królewska, w Grudniu 1481 r. chciała zwiedzić klasztor Panny Maryi, najmocniej się temu sprzeciwiał.
Nienawiść jego dla cyganów była w najwyższym stopniu, nawet postarał się u biskupa o zabronienie im tańczenia po ulicach.



IV.
Niepopularność.

Klaudyusz Frollo i dzwonnik bynajmniej nie byli lubieni przez ludność w okolicach katedry. Kiedy wychodzili razem lub przebywali ulice wąskie, ciemne, prowadzące od kościoła Panny Maryi do miasta, ani jeden złośliwy nie odezwał się wyraz, ani jeden szyderczy dowcipek, chyba, że Klaudyusz Frollo nie szedł prosto, groźnie, z czołem wzniesionem do góry.
O, bo wtedy nieraz jaki ulicznik, lekceważący swoją skórę, wybiegał, aby szpilkę wbić w garb dzwonnika, albo dziewczyna pusta, a mniej grzeczna, przebiegała przed oczami astrologa i śpiewała mu:

Precz, precz, dyable precz!

Często gromada ludzi, żebraków, starych, uliczników, wołała na astrologa: — Otóż ten ma taką duszę, jak tamten ciało! — Albo tłum uczniów z kamieniami w ręku witał ich klasycznym krzykiem: — Claudius cum claudo!
Najczęściej na zniewagę nie zważali ani astrolog, ani jego służący. Żeby słyszeć te niegrzeczności — Quasimodo był zagłuchy, a astrolog zanadto zamyślony.



KSIĘGA SZÓSTA.

I.
Opat błogosławionego Marcina.

Sława Klaudyusza rozeszła się daleko. Jej winien był odwiedziny, które długo pamiętał.
Był wieczór — Klaudyusz niedawno wrócił z kościoła Panny Maryi. Mieszkanie jego, oprócz wielu szklanych flaszek i prochu podejrzanego, nic w sobie nie miało tajemniczego. Na ścianach było wiele napisów, lecz wszystkie pobożne, albo naukowe, wyjęte z najlepszych autorów. Astrolog usiadł przy stole pełnym papierów i książek, przed wielkim manuskryptem Honoryusza d’Autun de Praedestinatione et libero arbitrio; przerzucał go z głębokiem zamyśleniem, gdy właśnie zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zawołał mędrzec tonem zgłodniałego buldoga, któremu przerwano ogryzanie kości.
Głos z zewnątrz odpowiedział mu:
— Twój przyjaciel, Jakób Coictier.
Poszedł otworzyć.
W rzeczy samej byłto doktór królewski — człowiek pięćdziesięcioletni, z ostrą, podstępną fizyognomią. Towarzyszył mu drugi mężczyzna. Obydwaj mieli na sobie suknie niebieskiego koloru, obłożone futerkiem i takież czapki. Ręce ich nikły w szerokich rękawach, stopy pod długiemi sukniami, a oczy pod czapkami.
— Boże mię skarz — mówił astrolog, wprowadzając gości — jeśli spodziewałem się kogo o podobnej godzinie. — Mówił w ten sposób, chcąc okazać rodzaj grzeczności, a jednocześnie z doktora na jego towarzysza badawcze przenosił spojrzenie.
— Nigdy nie jest późno do odwiedzenia męża tak uczonego jak Klaudyusz Frollo Tirechappe — odpowiedział doktór Coictier, którego akcent franc-comtski ciągnął wyrazy jak suknia ogon królewski.
I zaczęła się pomiędzy doktorem a astrologiem owa wymiana wzajemnych grzeczności, którą zwyczajnie poprzedzano rozmowę pomiędzy uczonymi, i która wcale nie przeszkadzała wzajem się nienawidzieć i obgadywać. Zresztą i dzisiaj ten sam jest zwyczaj.
Klaudyusz Frollo wychwalał zdolności doktora, pomagające mu wyciągnąć korzyść z każdej choroby królewskiej, która jest korzystniejszym interesem nad chemiczne poszukiwanie filozoficznego kamienia.
— Bardzo mię cieszy, panie doktorze Coictier, że twój siostrzeniec został biskupem.
— Tak — odparł Coictier — jestto prawdziwa łaska Boska.
— A jak wyglądał w święta Bożego narodzenia na czele izby obrachunkowej!
— Bogu dzięki! Bogu dzięki.
— Na której ulicy, panie doktorze, masz twój piękny dom, twój Louwr, na którym napisano przez żarty: a l’abri-cotier.
— Piękne to wszystko, to prawda, ale dyabelnie kosztuje — o ile domu przybywa, kieszeni ubywa.
— Alboż nie masz, doktorze, dochodu z więzienia i czynszów z domów. Więzienie to dojna krówka.
— Moja kancelarya w Poissy nic mi nie przyniosła tego roku.
— Ale dzierżawy, Friel, Saint-James, St. Germain, zawsze dobre.
— Dwadzieścia sześć liwrów, ani szeląga więcej.
— Ale masz pensyę od króla: ta nigdy nie zawiedzie.
— Tak, zapewne — ale to przeklęte państwo Poligny, tak przechwalane, w najlepszym roku nie daje więcej nad sześćdziesiąt talarów.
W grzecznościach Klaudyusza było coś szorstkiego, ucinkowego i szyderczego; jego uśmiech smutny i cierpki mówił, że to człowiek zdolny a nieszczęśliwy, który naigrawa się z pomyślności zwyczajnego człowieka. Doktór tego wszakże nie widział.
— Na moją poczciwość — mówił nakoniec Klaudyusz, ściskając gościowi ręce — bardzo mię cieszy, że pana w zdrowiu oglądam.
— Dziękuję, panie Klaudyuszu.
— Apropos, — zawołał Klaudyusz — jakże się miewa wasz królewski chory?
— Nie dobrze płaci — odpowiedział doktór, rzucając spojrzenie na swego towarzysza.
— Czy tak, panie Coictier? — rzekł towarzysz.
Te wyrazy, wymówione tonem podziwu i wyrzutu, zwróciły uwagę astrologa na tę nieznajomą osobę, z której przecież, prawdę mówiąc, od samego wejścia oka nie spuścił. Miał on tysiąc powodów do szanowania doktora Jakóba Coictier, wszechwładnego lekarza Ludwika XI, dla tych samych więc przyczyn musiał być grzecznym i dla jego towarzysza.
— Apropos, — mówił doktór — przyprowadzam ci kolegę, który pragnął cię poznać.
— Pan także jesteś uczonym? — zapytał astrolog, coraz bardziej w nieznajomego wlepiając spojrzenie. We wzroku obcego sobie człowieka nie mógł znaleść przenikliwego i nieufnego wyrazu, albowiem, o ile mógł sądzić przy bladem świetle lampy, byłto starzec sześćdziesięcioletni, niski i chorowity. Profil jego, jakkolwiek miejski, miał coś surowego i poważnego; soczewka błyszczała pod głębokim łukiem, jak światło w głębi jaskini, z pod zwieszonej zaś czapki widzieć można było szerokie płaszczyzny genialnego czoła.
Nieznajomy sam odpowiedział na pytanie astrologa:
— Szanowny panie, dawno wiedziałem o twojej sławie i chciałem się ciebie poradzić. Jestem ubogim szlachcicem z prowincyi, który przed progiem mędrca zdejmuje trzewiki. Trzeba, abyś pan wiedział, że się nazywam ojciec Tourangeau.
— Szczególne nazwisko, jak na szlachcica — pomyślał sobie astrolog; przecież czuł, że jest przed kimś silnym i poważnym. Instynkt jego wyższego rozumu dał mu poznać równie potężny pod czapką ojca Tourangeau, i, gdy patrzył nań, obecność doktora Coictier tłómaczyła zagadkę jego twarzy. Zasiadł nanowo milczący na swojem wielkiem krześle i podparł się łokciem na stole. Po chwili dumania dał znak gościom, aby usiedli, i przemówił do ojca Tourangeau.
— W jakim przedmiocie przyszedłeś pan rady u mnie szukać?
— Szanowny panie, — odpowiedział ojciec Tourangeau — jestem chory, bardzo chory. Mówię, że jesteś wielkim eskulapem i nie odmówisz mi swojej rady doktorskiej.
— Doktorskiej? — rzecze astrolog, potrząsając głowę. Zdawał się zbierać myśli przez chwilę i rzekł: — Ojcze Tourangeau, odwróć głowę, a znajdziesz odpowiedź na murze.
Usłuchał ojciec Tourangeau i przeczytał napis nad głową, wyryty na murze: Medycyna jest urojeniem.
Doktór Jakób Coictier z gniewem słuchał pytania ojca Tourangeau, odpowiedź zaś Klaudyusza powiększyła gniew jego. Schylił się ku ojcu Tourangeau i rzekł cicho, aby go astrolog nie słyszał:
— Uprzedziłem cię, że to głupiec. Chciałeś go widzieć...
— A może on właśnie ma rozum, doktorze Jakóbie! — odpowiedział ojciec tym samym głosem, lecz z gorzkim uśmiechem.
— Jak ci się podoba! — odpowiedział Coictier sucho. Następnie, zwróciwszy się do astrologa, mówił: — Medycyna urojeniem! wszyscy doktorzy i farmaceuci ukamienowaliby ciebie, mój panie. A więc zaprzeczasz wpływu napojów miłosnych na krew, maści na skórę? Zaprzeczasz tego wpływu ziół i kruszców, stworzonych na leczenie słabości człowieka?
— Ja nie zaprzeczam — rzekł Klaudyusz — istnieniu ani farmacyi, ani choroby. Wogóle nie zaprzeczam faktowi, że medycyna istnieje.
— A więc to nieprawda — rzecze znowu Coictier z zapałem — że rana kuli leczy się przyłożeniem myszy pieczonej, że młoda krew, stosownie wlana w żyły starca, powraca mu młodość? Więc to wszystko nieprawda, jak to, że po emprostathonos następuje epistathonos.
Astrolog odpowiedział spokojnie:
— Są pewne rzeczy, o których myślę poswojemu.
Coictier zaczerwienił się z gniewu.
— Tak, tak! mój Coictier! nie gniewajmy się — rzecze ojciec Tourangeau. — Pan Klaudyusz jest naszym przyjacielem.
Coictier, uspokojony nieco, mówił przez zęby:
— Mimo to — głupiec.
— Na Boga! panie Klaudyuszu Frollo, — mówił ojciec Tourangeau po chwili milczenia — miałem ciebie o dwie zapytać rzeczy: jedną — tyczącą zdrowia, drugą — tyczącą mojej gwiazdy.
— Panie, — odparł astrolog — jeżeli taki miałeś zamiar, napróżno fatygowałeś się po moich schodach. Jednakowo nie wierzę w medycynę, jak w astrologię.
— Doprawdy? — rzekł ojciec Tourangeau z podziwem.
Coictier zaśmiał się głośno.
— Widzisz — rzecze cicho do Tourangeau — to głupiec! w nic nie wierzy.
— Podług mnie — mówił Klaudyusz Frollo — każdy promień gwiazdy jest nicią, mającą związek z głową człowieka.
— A więc w cóż wierzysz? — zawołał ojciec Tourangeau.
Astrolog milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, następnie wymknęły mu się te wyrazy z ponurym uśmiechem: Credo in Deum.
Dominum nostrum — dodał ojciec Tourangeau, robiąc znak krzyża.
Amen! — rzekł Coictier.
— Szanowny panie, — mówił ojciec Tourangeau — bardzo mi przyjemnie widzieć w tobie tyle religii. Lecz jako uczony, czy jesteś tak mądry, abyś w żadną ludzką mądrość nie wierzył?
— Bynajmniej! — odpowiedział astrolog, chwytając za rękę ojca Tourangeau, i błyskawica strzeliła mu z oczu — bynajmniej nie zaprzeczam istnieniu mądrości. Nie napróżno czołgałem się tak długo po ciemniach wiedzy, nie napróżno tyle zażyłem trudu, abym nie spostrzegł światła, odbicia mądrości Boskiej.
— I cóż więc masz za pewne, panie Frollo? — zapytał ojciec Tourangeau.
— Alchemię.
Coictier wykrzyknął:
— Przez Boga! panie Klaudyuszu — alchemia bezwątpienia ma swoją racyę bytu, lecz czemuż ubliżasz medycynie i astrologii?
— Próżność wasza, mądrość niebieska! — rzekł z powagą astrolog.
— Jestto krok Epidaurusa, umiejętności chaldejskiej — odrzekł doktór, zanosząc się od śmiechu.
— Słuchaj, panie Jakóbie. Co powiedziałem — powiedziałem w najlepszej wierze. Nie jestem doktorem królewskim i nie otrzymałem ogrodu Dedala, abym w nim robił obserwacye. Nie gniewaj się i posłuchaj. Ciekawym, jaką prawdę wyciągnąłeś, nie mówię z astronomii, ale z medycyny? powiedz mi, jakie ma przymioty bustrofedon prostopadły, ziruw, albo zefirod.
— Czy zaprzeczysz — rzecze Coictier — sile kabalistycznej?
— Bajki, panie Jakóbie! żadna z waszych formuł nie wiedzie do prawdy, — kiedy alchemia ma swoje odkrycia. Czy pan zaprzeczasz osiągniętym rezultatom? Lód, ukryty w ziemi przez tysiące lat, staje się kryształem? Ołów jest ojcem wszystkich kruszców, bo złoto nie jest kruszcem, ale światłem. Ołów potrzebuje czterech peryodów, każdy po dwieście lat, ażeby przeszedł w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro i t. d.
— Ja uczyłem się hermetyki — zawołał Coictier — i twierdzę...
Astrolog-alchemik nie pozwolił mu skończyć.
— I ja uczyłem się medycyny, astrologii i hermetyki. To tylko jest pewne! (tu wziął ze stołu flaszeczkę, pełną jakiegoś prochu) tu tylko jest światło!... Hipokrates to marzenie! Urania sen! Hermes, to myśl! Złoto jest słońcem: zrobić złoto, jestto być Twórcą. Oto jedyna mądrość! I ja badałem medycynę, astronomię i powiadam: próżność! Ciało ludzkie, to ciemność! gwiazdy — także ciemności!
I usiadł na krześle jakby natchniony. — Ojciec Tourangeau patrzył nań w milczeniu. Coictier silił się na uśmiech, wzniósł ramiona i cicho powtarzał:
— To głupiec!
— A więc — rzecze nagle Tourangeau — czy pan zrobiłeś złoto?
— Gdybym je zrobił, — odpowiedział alchemik, pomału wymawiając wyrazy — król francuski nazywałby się Klaudyusz, a nie Ludwik.
Tourangeau zmrużył powieki.
— Co mówię? — rzecze Klaudyusz ze wzgardliwym uśmiechem. — Co mi po tronie francuskim, kiedy mogę przywrócić Cesarstwo wschodnie.
— Wybornie!
— Och! biedny głupcze — cicho szeptał Coictier.
Alchemik mówił dalej, zdając się odpowiadać swym myślom:
— Ale nie, ja jeszcze czołgam się, ranię twarz i kolana o krzemienie drogi podziemnej — ale przeglądam, widzę.
— Lecz kiedy zrobisz złoto?
— Nie wątpię, że zrobię, dnia jednak nie oznaczam.
— Kiedy tak, to Bóg widzi — potrzebuję pieniędzy, i chciałbym umieć czytać w twych księgach. Powiedz mi, zacny mistrzu, czy twoja nauka podoba się Pannie Maryi?
Na to pytanie Klaudyusz odpowiedział ze spokojną wyższością:
— A komuż służę?
— Więc przybierz mię do pomocy.
Klaudyusz przybrał poważną minę Samuela.
— Starcze, długa to droga po tajemniczych ścieżkach. Twoja głowa osiwiała, a z jaskini wychodzi się z włosami białemi, choć się z czarnemi weszło. Nauka umie przywołać bladość, zmarszczki i starość na twarz człowieka, a nie chce, aby jej poświęcano pomarszczone lica. Jeżeli jednak masz chęć w twoim wieku poddać się karności nauki, przyjdź do mnie, a sprobuję. Nie powiem ci, jako staremu, ażebyś zwiedził grobowce, o których mówi Herodotus, ani ceglaną babilońską wieżę, ani świątynię z białego marmuru Eklinga. Nie widziałem, równie jak ty, budowli chaldejskich, wystawionych według świętych form Sikra, ani kościoła Salomona, który jest zniszczony, ani bram kamiennych, ani grobowców królów izraelskich, które zburzono! — poprzestajemy na fragmentach Hermesa, które posiadamy. Wytłómaczę panu znaczenie posągu św. Krzysztofa, symbolu zasiania i dwóch aniołów, będących na drzwiach świętej kaplicy.
Tutaj Jakób Coictier tonem obrażonego mędrca zawołał:
Erras amice Claudi — Symbol nie jest liczbą. Bierzesz Orfeusza za Hermesa.
— Otóż pan jesteś w błędzie — odpowiedział z powagą alchemik. — Dedalus to jest grunt, Orfeusz mur, Hermes budynek — otóż wszystko.
— Przyjdź pan, kiedy mu się podoba, ojcze Tourangeau, pokażę ci kawałeczki złota pozostałe w piecach Mikołaja Flamel i porównasz je ze złotem Wilhelma z Paryża. Następnie nauczę cię znaczenia wyrazu greckiego peristera. Lecz przedewszystkiem nauczę cię marmurowego alfabetu, a następnie granitową pokażę księgę. Pójdziemy razem do bramy biskupa Wilhelma i świętego Jana okrągłego, do domu Mikołaja Flamel na ulicy Marivaulx, do jego grobu na cmentarzu Niewiniątek i do dwóch szpitali na ulicy Montmorency. Nauczę cię czytać hieroglify, znajdujące się na drzwiach szpitala St. Gervais i na ulicy Ferronnerie. Następnie zbadamy fasady św. Kosmy, św. Genowefy, św. Marcina i św. Jakóba.
Oddawna, jakkolwiek przenikliwy, Tourangeau nie mógł zrozumieć Klaudyusza; teraz mu przerwał:
— Jakież, u dyabła, są twoje księgi?
— Oto jedna z nich — odpowiedział alchemik, otworzywszy okno mieszkania, i pokazał kościół Panny Maryi, który ze swojemi ogromnemi wieżami w nocnej porze olbrzymim wydawał się sfinksem.
Alchemik w milczeniu patrzał czas jakiś na gmach, następnie z westchnieniem, kładąc lewą rękę na wydrukowanej księdze, rzekł:
— Niestety! ta tę zabije.
Coictier, zbliżywszy się do księgi, wykrzyknął:
— I cóż w tem tak strasznego? Glossa in epistolas D. Pauli Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. To nic nowego.
Klaudyusz, wciąż zamyślony, wyrzekł te tajemnicze wyrazy:
— Niestety! wielkie rzeczy z małych pochodzą przyczyn. Szczur z Nilu zabija krokodyla, mała sztaba zabija wieloryba — i książka gmachy zabije.
Właśnie zadzwoniono na gaszenie ognia, gdy doktór powtórzył ojcu Tourangeau do ucha: — Oszalał! Na to on odpowiedział: — I ja tak myślę.
Dwaj odwiedzający odchodzili.
— Panie, — rzecze ojciec Tourangeau do Klaudyusza Frollo — wogóle poważam uczonych, a dla ciebie mam szczególniejszy szacunek. Bądź łaskaw jutro odwiedzić opata św. Marcina de Tours.
Klaudyusz wrócił osłupiały do siebie, dowiedziawszy się, jakiego miał gościa, i przypomniał ten ustęp: Scilicet rex Franciae, est canonicus de consuetudine et habet parvam praebendam quam habet sanctus Venantius et debet sedere in sede thesaurarii.
Twierdzą, że od tej pory Klaudyusz pozyskał względy Ludwika XI i osłabił kredyt Oliviera le Daim i Jakóba Coictier.



II.
Ta tę zabije.

Czytelnicy zechcą nam wybaczyć, że się zatrzymamy na chwilę nad zrozumieniem myśli, zawartej w zagadkowych wyrazach alchemika: Ta tę zabije: książka zabije gmach.
W naszem rozumieniu myśl ta ma dwie strony. Najwpierw myśl człowieka kasty. Trwoga człowieka interesowanego przed nowym posłannikiem, drukiem — przestrach i olśnięcie człowieka, żyjącego przeważnie myślą, przed światłem wynalazku Guttenberga. Było to słowo wcielone i słowo pisane, uciekające przed słowem drukowanem; coś podobnego do trwogi wróbla, który drży przed rozwiniętemi skrzydłami jastrzębia; był to krzyk proroka, pojmującego wyzwolenie się ludzkości, widzącego podkopane przesądy, przeczuwającego upadek starego porządku; były to przeczucia filozofa, przenikającego tryumf myśli, wybicie się jej z pod narzuconej władzy; była to trwoga żołnierza, patrzącego na okutego barana i mówiącego: baszta upadnie. To znaczyło, że nowa przyjdzie potęga, że druk zabije przemoc.
Ale w tej myśli, oprócz wyżej wymienionych, jest jeszcze inna, nowsza, trudna do spostrzeżenia, łatwa do zbicia, nowy filozoficzny pogląd, pogląd filozofa i artysty. Było to przeczucie, że myśl ludzka, zmieniając formę wyrażania się, nie będzie tym samym materyałem i tym samym porządkiem pisała; że książka kamienna, trwała i twarda, ustąpi książce, choć papierowej, ale trwalszej jeszcze. Pod tym względem myśl Klaudyusza obszerne ma znaczenie — że sztuka zastąpi sztukę, — chciał on przez to powiedzieć: druk zastąpi architekturę.
W rzeczy samej, od początku aż do piętnastego wieku ery Chrześciańskiej włącznie, architektura jest wielką księgą ludzkości, wyobrażeniem człowieka w różnych stanach jego rozwoju, czy to pod względem siły, czy też ducha.
Kiedy pamięć pierwszych pokoleń uczuła się przeciążoną, kiedy przeszłość rodu ludzkiego stała się tak ciężarną, że słowo, lekkie i skrzydlate, mogło się rozproszyć w przelocie, wypisano je na ziemi sposobem najwidomszym, najtrwalszym i najstosowniejszym. Każdą tradycyę utrwalono pomnikiem.
Pierwszemi pomnikami były góry i skały, których żelazo nie tknęło, jak mówi Mojżesz. Następnie architektura zaczęła od alfabetu. Postawiono kamień, to była litera, a każda głoska była hieroglifem, na którym spoczęła myśl, jak na kolumnie kapitel. Tak czyniły pierwsze pokolenia wszędzie, na całej kuli ziemskiej.
Później pisano wyrazy — kładziono kamień na kamieniu, składano sylaby i kombinowano myśli. Dolmen i Kromlech celtycki, Galgach hebrajski — są wyrazami. Niekiedy nawet kładziono kamienie na obszernej powierzchni i pisano zdania. Ogromne nagromadzenie Karnac już jest całą formułą.
Nakoniec pisano księgi. Z podań wyrodziły się symbole, pod któremi podania znikły, jak pień drzewa pod gałęźmi. Wszystkie symbole, do których ludzkość przywiązywała wiarę, powiększały się, rosły i urabiały coraz bardziej. Pierwsze pomniki nie mogły ich pomieścić i musiały wylać nazewnątrz. Symbol wyrósł w gmach. Architektura wtedy rozwinęła się razem z myślą ludzką, wystrzeliła z tysiąca głów i rąk, przybrana w symbole, stała się obrazem ludzkości. Kiedy Dedal, będący siłą, wymierzał, kiedy Orfeusz, będący myślą, śpiewał, — kolumna, będąca literą, arkada — sylabą, piramida — wyrazem, połączone prawami geometryi i poezyi, zaczęły się łączyć, kombinować, zlewać w jedną całość, piętrzyć ku niebu i tworzyć cudowne księgi jak: pagoda Eklinga, Ramseïon egipski, kościół Salomona.
Idea-matka, słowo, nietylko było w samych gmachach, ale także w ich formach. Kościół Salomona, naprzykład, nietylko był oprawą księgi świętej — był samą księgą. Na każdej jego ścianie kapłani mogli czytać wytłómaczone słowo i, postępując coraz dalej, znaleźć ową arkę, która także była dziełem architektury. Tak więc słowo zasklepiło się w gmachu, lecz jego obraz był na powierzchni, jak postać człowieka na mumii.
Nietylko kształt gmachów, ale i miejsca pod nie wybrane podnosiły myśl w nich zawartą. Stosownie do tego czy symbol był miły lub posępny, Grecya wieńczyła swoje góry przyjemną dla oka świątynią, a Indye nadawały stosowne formy swoim pagodom.
Tak więc przez sześć tysięcy lat istnienia świata, od niepamiętnej pagody Indostanu aż do katedry Kolońskiej, architektura była pismem rodzaju ludzkiego. I jest to faktem, że nietylko symbole religijne, ale nawet każda myśl ludzka ma swoją kartę w tej odwiecznej księdze.
Każda cywilizacya zaczyna od teokracyi, a kończy na wszechwładztwie. To odwieczne prawo wypisane jest w architekturze. Nie sądźmy, aby mularstwo zdolne było tylko wznieść świątynię, wyrazić tylko symbol religijny, wypisać tylko hieroglify na stronicach kamiennych. Gdyby tak było, jak dzieje się zwyczajnie w towarzystwie, że dogmat święty zużywa się pod wolną myślą i człowiek wyzwala się z pod powagi, architektura nie mogłaby wydać nowego stanu rzeczy i księga byłaby niezupełną.
Weźmijmy naprzykład wieki średnie, w których, jako nas bliższych, jaśniej czytać możemy. Przez pierwszy ich peryod, kiedy teokracya rządzi Europą, kiedy Watykan wznosi upadły Rzym, kiedy Chrystyanizm buduje posady swojej wielkości, nieznacznie powstaje z pośród chaosu pod ręką barbarzyńców architektura grecko-rzymska, siostra mularstwa teokratycznego Egiptu i Indyi, niewzruszony hieroglif jedności papieskiej. Myśl wtedy była pisana w stylu rzymskim. Wszędzie widać w niej powagę, jedność, władzę samowładną Grzegorza VII; wszędzie kapłaństwo, nigdzie człowieka; wszędzie kastę, nigdzie ludu. Lecz nadchodzą krucyaty. Jestto wielka wędrówka narodów, której jakiekolwiek były cele, dawała ona wolny lot myśli. Nowy odsłania się obraz, powstaje burza, dawne rwą się zapory. Władza się chwieje, jedność rozrywa. Feudalizm walczy z teokracyą, czekając, rychło przyjdzie lud i zażąda swojej lwiej części. Quia nominor leo. Władza panów przebija się przez władzę duchowną, wszechwładztwo przez władzę panów. Postać Europy zmieniona, i architektura zmienia oblicze. Jak tylko cywilizacya odwróciła kartę — duch czasu znalazł ją gotową do zapisania swych myśli. Architektura z krucyat powróciła z łukami, jak narody z swobodą. Kiedy Rzym się rozdziela, architektura rzymska kona, hieroglif ucieka z katedr i przenosi się na feudalne baszty. Katedra, gmach niegdyś tak dogmatyczny, napadnięty przez mieszczaństwo, przez lud, wymyka się z pod władzy duchowieństwa i oddaje artyście. Artysta buduje ją podług swoich myśli. Byle kapłan miał bazylikę i ołtarz, nie ma prawa do reszty się wtrącać: mury do artysty należą. Księga architektoniczna już nie należy do duchowieństwa, do religii — do Rzymu: jest ona własnością imaginacyi, poezyi, ludu. Odtąd poszły szybkie i liczne przekształcenia architektury, której całe istnienie ograniczyło się do trzech wieków, wtedy, gdy architektura rzymska aż sześć ich miała. Sztuka poczyna postępować olbrzymim krokiem, bo geniusz i oryginalność czynią dla niej więcej aniżeli biskupi.
Każde pokolenie, przemijając, zaznacza w tej księdze swoje istnienie; zdrapuje ono stare hieroglify z frontu katedr i, zostawiając tylko dogmat, nowy symbol zakłada. Draperya, zrobiona ręką ludu, zaledwie zostawia pod sobą szkielet przeszłości. Trudno nawet wyobrazić sobie, ile architekci pozwalali sobie dowolnych zmian nawet w budowie samych kościołów. W tej epoce jest podobieństwo wolności myśli w architekturze do tej, jaką dzisiaj w druku widzimy.
Wolność ta idzie daleko. Niekiedy drzwi, albo fasada kościoła przedstawia symbol zupełnie sprzeczny dogmatowi, nawet mu nieprzyjazny. Od trzynastego wieku Wilhelm z Paryża, Mikołaj Flamel w wieku piętnastym pisali karty opozycyjne. Kościół św. Jakóba de la Boucherie jest tego dowodem.
Tylko w tej jednej formie myśl wówczas była wolną i wyrażała się swobodnie w księgach, które nazywamy gmachami. Wyszła w kształcie manuskryptu, ujrzałaby się spaloną przez kata na miejscu publicznem. Nie mając więc innego środka wylania się, w ten sposób rozszerzała się na wszystkie strony. Stąd powstała tak wielka ilość katedr, której trudno nawet uwierzyć. Wszystkie siły materyalne, wszystkie siły umysłowe społeczeństwa skierowały się do jednego punktu — do architektury; tak więc pod pozorem budowania świątyń, sztuka rozwijała się w wielkich rozmiarach.
Wtedy, ktokolwiek rodził się poetą, był architektem. Geniusz rozlany w masach, ścieśniony na wszystkie strony przez feudalizm, jak żółw twardą skorupą, znajdując miejsce wypływu w architekturze, wylewał się tą sztuką i jego Iliady przybrały formy katedr. Wszystkie inne sztuki uległy i poddały się architekturze. Architekt, poeta, mistrz jednoczył w swojej osobie rzeźbę, którą ozdabiał fasadę; malarstwo, którem upiększał szkła; muzykę, którą poruszał dzwony i organy. Nie było, prawdę mówiąc, innej poezyi nad tę, która wegetowała w manuskryptach, i, chcąc się na jaw wydobyć, musiała do architektury się przystosować: tę samą rolę, jaką grały tragedye Eschylesa na świętach kapłaństwa greckiego, Genesis odegrała w kościele Salomona. Aż do Guttenberga architektura jest objawem powszechnym; ta granitowa księga, zaczęta na wschodzie, dalej prowadzona przez starożytność grecką i rzymską, ukończoną została przez wieki średnie. Zresztą ten peryod architektury ludu, następujący po architekturze kasty, odnawia się z uporem w pojęciu ludzkiem w innych epokach historyi. Na wschodzie, w kolebce czasów pierwotnych, po architekturze Hindu, nastąpiła architektura fenicka, ta bogata matka architektury w starożytności; po architekturze egipskiej, której styl etruski i pomniki cyklopskie są tylko urozmaiceniem — architektura grecka, której styl rzymski jest tylko dalszym ciągiem kopuły kartagińskiej; w nowszych czasach, po architekturze rzymskiej — architektura gotycka. Wpatrzywszy się we wszystkie te trzy rodzaje architektury w trzech siostrach: architekturze Hindu, egipskiej i rzymskiej, ten sam napotykamy symbol, to jest: teokracyę, kastę, jedność, dogmat, bóstwo; w trzech siostrach młodszych jako to: w architekturze fenickiej, greckiej i gotyckiej, jakkolwiek różnej co do form, widzimy te same cechy — człowieka, swobodę, lud.
Czy Brahma, Maga, lub Ksiądz — w budowlach Hindu, egipskich, albo rzymskich, zawsze widać kapłana, nic więcej — tylko kapłana. Nie widać tego w budowlach ludu, które są bogate, a mniej święte. W fenickiej czci — kupca, w greckiej — rzeczpospolitą, w gotyckiej — miasto.
Charakterem architektur teokracyjnych jest niewzruszoność form, obawa postępu, zachowanie linij tradycyonalnych, uświęcenie typów pierwotnych i nagięcie całej natury do symbolu. Są to księgi tajemnicze, które umieją odgadywać tylko wcieleni w nie. Zresztą każdy kształt, sama nawet niekształtność ma znaczenie, którego gwałcić niewolno. Nie żądaj od budownictwa Hindu, egipskiego, albo rzymskiego, żeby poprawiły rysunek, albo rzeźby. W nich każde ulepszenie jest bezbożnością. W tych architekturach zdaje się, że twardość dogmatu rozlała się po kamieniu, jak drugie skamienienie. Charakter, znamionujący budowle ludu, zupełnie inny: rozmaitość, postęp, oryginalność, bogactwo i ruch widoczny. Oddzielone od religii, więcej mają swobody myślenia o piękności i o poprawieniu ozdób w posągach i arabeskach. One są dziełami wieków, są dziełem ludzkiem, w które się miesza bóstwo. Stąd gmachy przystępne dla każdego pojęcia, każdej imaginacyi, — prawdy symboliczne, lecz łatwe do zrozumienia, jak sama natura. Pomiędzy architekturą teokratyczną a tą jest taka różnica, jak między językiem świętym a językiem gminu, jak pomiędzy hieroglifem a sztuką, jak pomiędzy Salomonem a Fidyaszem.
Krótko zebrawszy to, cośmy dotąd powiedzieli, będzie: że architektura aż do piętnastego wieku była księgą ludzkości, że do tej epoki nie ukazała światu myśli, że każda idea, jak każde prawo religijne ma swój pomnik, że rodzaj ludzki nic nie pomyślał ważniejszego, czegoby nie wypisał na kamieniu. I dlaczego? Ponieważ myśl każda, bądź filozoficzna, bądź religijna, chce się uwiecznić i pozostawić ślady po sobie. Jakież ślady pozostawi manuskrypt! Żeby zniszczyć słowo pisane, dość miecza Turka; żeby zniszczyć słowo budowane, dość rewolucyi.
W piętnastym wieku wszystko się zmienia.
Myśl ludzka nowy wynajduje środek do uwiecznienia się, nietylko trwalszy od architektury, ale prostszy i łatwiejszy. Architektura upadła. W miejsce kamiennych liter Orfeusza, przychodzą ołowiane litery Guttenberga.
Książka zabija budowle.
Wynalazek druku jest najważniejszym wypadkiem w historyi. Jestto matka zmian. Jestto środek objawiania się ludzkości, jestto myśl ludzka, rozdzierająca swe szaty, a przybierająca nowe, jestto zmiana skóry węża symbolicznego, który od Adama wyobraża rozum.
Pod formą druku myśl jest trwalszą, niż była kiedykolwiek; jest skrzydlata, trudna do pochwycenia i nie ulegająca zniszczeniu. Za czasów architektury piętrzyła się w góry i opanowywała czas i miejsce; teraz, jak gromada ptaków, rozlatuje się na wszystkie strony i zajmuje wszystkie miejsca przestrzeni i czasu.
Zapytujemy raz jeszcze, kto nie uważa jej za trwałą? Z nieruchomej, jaką była, staje się żywą, przechodzi w nieśmiertelność. Można zniszczyć bardzo wiele, lecz niepodobna tego, co wszędzie się rozlało. Niech przyjdzie potop, niech zatopi najwyższe góry, a jedna tylko arka spłynie na powierzchnię wód, książki wypłyną z nią, i nowy świat, który wyjdzie z chaosu, ujrzy myśl swobodną i żyjącą, wznoszącą się nad gruzami.
A kiedy pomyślimy, że ten sposób wyrażania myśli, prócz tego, że jest najłatwiejszym do zachowania, jest prosty, dogodny, dostępny dla wszystkich; kiedy pomyślimy, że nie wlecze za sobą wielkich pak, nie porusza olbrzymich ciężarów; kiedy pomyślimy, że myśl, która się miała gmachem objawić, musiała poruszać góry kamieni, las drzewa, tłum robotników, wiele sztuk i beczki złota, i gdy ją porównamy z myślą w książce zawartą, na którą wystarcza trochę papieru, piór i atramentu; czyż się możemy dziwić, że człowiek dla druku wyrzekł się architektury? Przy łożysku rzeki wykop kanał niższy od niego — łożysko niedługo wyschnie.
Przekonajmy się, jak od chwili wynalezienia druku, architektura powoli wysycha, jak myśl i ludy z czasem ją opuszczają. W piętnastym wieku ostygnięcie jest prawie nieznaczne, bo druk jest jeszcze słaby i zaledwie cokolwiek sił żywotnych odbiera architekturze; ale w szesnastym wieku choroba architektury jest widoczną. Już przestaje ona być odbiciem ludzkości, przemienia się w sztukę klasyczną i zostaje wkońcu pseudo-starożytną. Upadek ten nazywają odrodzeniem. Świetny zaiste upadek, bo stary gotycki geniusz, to słońce zachodzące za prasę Moguncyi, oświetla jeszcze ostatniemi promieniami arkady łacińskie i kolumnady korynckie.
To zachodzące słońce bierzemy za jutrzenkę.
Jednakże od chwili, kiedy architektura została sztuką na równi z innemi, gdy przestała być samowładną — straciła władzę nad niemi: wyzwalają się też z pod jej przewagi, druzgocą jej jarzmo i każda idzie w swoją drogę. Każda ze sztuk zyskuje coś na tym rozdziale. Rzeźbiarstwo staje się sztuką posągów, wizerunek malarstwem, kanon muzyką. Rzekłbyś, że po śmierci Aleksandra państwo się jego rozdziela i prowincye przybierają tytuł królestw.
Stąd Rafael, Michał Anioł, Jan Goujon, Palestrina, te światła szesnastego wieku.
Jednocześnie ze sztukami myśl się wyzwala na wszystkie strony. W szesnastym wieku rozbija się całość religijna, rozdzielenie staje się reformą i druk ją przyśpiesza. Czy to jest zgubą lub reakcyą, dość, że Guttenberg poprzedza Lutra.
Kiedy słońce średnich wieków zapada, kiedy geniusz gotycki gaśnie na horyzoncie sztuki — architektura coraz bardziej blednieje i coraz bardziej upada. Druk jestto robak, toczący budowle. Architektura coraz uboższa, coraz chudnie w oczach naszych, staje się drobiazgową, biedną, żadną nakoniec; nie wyraża żadnej myśli, nawet wspomnienia dawnej sztuki. Zostawiona sama sobie, opuszczona przez inne sztuki, bo myśl ją porzuciła, przywołuje robotników i kilku artystów. Szkło zwyczajne zastępuje różnokolorowe ozdobne szyby, kamieniarz — rzeźbiarza. Jestto ostatek soków żywotnych, oryginalności, własnego życia. Wlecze się jak żebraczka z pracowni do pracowni i kopiuje stare wzory. Michał Anioł, widząc ją umierającą w szesnastym wieku, powziął ostatnią myśl, myśl rozpaczliwą. Ten Tytan sztuki wzniósł Panteon na Partenonie i zbudował kościół św. Piotra. Dzieło wielkie, godne być jedynem, oryginalnem, ostatni objaw samodzielności budownictwa, naznaczone ręką artysty-olbrzyma, zamykające tę olbrzymią księgę kamienną. Po śmierci Michała Anioła cóż robi architektura? Kopiuje kościół św. Piotra i parodyuje go. Aż litość bierze!... Każdy wiek ma swój kościół św. Piotra i wiek siedemnasty wznosi Val de Grâce, a osiemnasty — świętą Genowefę. Każdy kraj posiada kościół św. Piotra. Londyn ma swój, Petersburg swój — Paryż ma ich aż dwa, albo nawet trzy.
Jeżeli z pomników charakterystycznych, któreśmy wymienili, przeniesiemy wzrok na budownictwo w ogólności w siedemnastym i osiemnastym wieku, spostrzeżemy ten sam upadek. Od Franciszka II kształty architektoniczne w budowlach znikają powoli i pozostają tylko nagie formy geometryczne, jak kości w ciele wychudłem. Architektura przecież stara się ukryć swoją nagość, umieszcza fronton rzymski na greckim i nawzajem. Jestto zawsze Panteon w Partenonie, zawsze kościół św. Piotra. Oto domy ceglane Henryka IV z narożnikami kamiennemi przy placu Królewskim i Delfina. Oto kościoły Ludwika XIII ciężkie, karłowate, z wieżami, jakby z garbami. Oto architektura mazaryńska, nędzne pasticcio włoskie. Oto pałac Ludwika XIV, wielkie koszary dla jego kochanek, ciężkie i niesmaczne. Oto nakoniec architektura Ludwika XV najniesmaczniejsza ze wszystkich. Od Franciszka II aż do Ludwika XV choroba idzie w postępie rosnącym; sztuce zostają tylko skóra i kości. Wkońcu nędznie umiera.
Tymczasem, co się dzieje z drukiem? Całe życie architektury weń przechodzi; w miarę jak budownictwo upada, druk rośnie, kapitał sił i myśli, jaki lud składał w budowle, przenosi się na książki. I oto w szesnastym wieku druk wzrasta do potęgi budownictwa, walczy z niem i zwycięża. W siedemnastym wieku druk poczyna być samowładnym, usiada na swoich laurach i gotuje światu wiek literacki. W osiemnastym wieku, wypocząwszy na dworze Ludwika XIV, chwyta miecz Lutra, uzbraja nim Voltaira i uderza na Europę, której wyraz architektoniczny zabija. Z końcem osiemnastego wieku wszystko niszczy doreszty i w dziewiętnastym zaczyna odbudowywać.
Teraz pytamy, która z dwóch sztuk od trzech wieków myśl ludzką objawia? która tłómaczy nietylko literackie i szkolne popędy, ale i wielki, powszechny ruch całej ludzkości? Która wyprzedza ród ludzki, olbrzymim postępujący krokiem? architektura czy druk? Druk; — architektura zamarła oddawna, zabita przez drukowaną książkę — i więcej nie powstanie. Wyobraźmy sobie, jakich potrzeba funduszów na napisanie księgi budowniczej; ile potrzeba wieków, aby przywrócić ową epokę, w której tłum katedr wyrósł na ziemi, jak mówi naoczny świadek: „Rzekłbyś, że ziemia zrzuciła dawne swe szaty, aby się przybrać w białe kościoły.“ Erat enim ut si mundus, ipse excutiendo semet, rejecta vetutustate, candidam ecclesiarum vestem indueret. (Glaber Radulphus).
Książka drukowana rośnie tak prędko, tak mało kosztuje, a tak daleko zajść może. Czemuż się dziwić, że tędy myśl ludzka wypływa? Nie mówimy, aby architektura nie zdobyła się już nigdy na piękny pomnik, na pojedyńcze arcydzieło; być może, że pod władzą druku, cała armia z przelanych armat wzniesie ogromną piramidę, jak za czasów architektury iliadziści i romansopisarze tworzyli rapsody, Mahobaraty i Nibelungi. Wielki geniusz budowniczy może przyjść, choćby w dwudziestym wieku, jak Dante przyszedł w trzynastym. Lecz już architektura nigdy nie będzie sztuką społeczną, sztuką zbiorową, panującą. Wielki poemat, wielki gmach, wielkie dzieło ludzkości już nie będzie zbudowane, ale wydrukowane.
W przyszłości nawet, jeżeli wypadkiem podniesie się architektura, nigdy nie będzie panią. Ulegać będzie literaturze, jak ta jej ulegała przed laty. Prawda, że w czasach budownictwa poematy były rzadkie i podobne do pomników. W Indyach, Vyasa zawikłany, niepojęty, jak pagoda. W Egipcie poezya, równie jak gmachy, ma swoją wielkość spokojną; w Grecyi starożytnej — piękno, pogodę; w Europie chrześciańskiej — powagę katolicyzmu, prostotę ludową i bogatą wegetacyę. To też biblia podobną jest do piramid, Iliada do Partenonu, Homer do Fidyasza. Dante w trzynastym wieku jest to ostatni kościół rzymski, Shakespeare w szesnastym — ostatnia katedra gotycka.
Krótko mówiąc, rodzaj ludzki ma dwie księgi, dwa życiorysy, dwa testamenty: budownictwo i druk, biblię kamienną i biblię papierową. Patrząc na te dwie księgi, trudno nie żałować granitowej: tego olbrzymiego alfabetu kolumn, obelisków, katedr, tych gór, sypanych dłonią ludzkości od wieży Cheopsa aż do Strasburga. Trudno nie podziwiać tej olbrzymiej księgi, lecz trudniej nie uznać wielkości gmachu, zbudowanego przez druk.
Gmach to kolosalny. Nie pamiętam jaki statystyk obliczył, że, kładąc książkę na książce, wyszłe z prasy począwszy od Guttenberga, wznieśćby można słup aż do księżyca; — ale nie o tej wielkości myślimy mówić. Gdy chcemy zebrać w myśli wszystkie płody drukarstwa aż do naszych czasów, zbiór ten jest niezmierzoną budowlą, nad którą ludzkość cała bez przerwy pracuje i której szczyt ginie w chmurach przyszłości. Jestto ul, w który wszystkie geniusze znoszą swój miód; jestto gmach o tysiącu pięter.
Na nimto sztuka wyciska swoje arabeski, swoje rozety i swoje koronki. W nim każde dzieło, na pozór odosobnione i odrębne, ma swoje miejsce i znaczenie. Harmonia wypływa ze wszystkiego. Od katedry Shakespeara aż do meczetu Byrona wszystko się wiąże w tę bazylikę myśli ludzkiej. U jej podstawy umieszczono dawne tytuły, których nie wpisała architektura. Po lewej stronie wejścia wyryto na płaskorzeźbie Homera, po prawej biblię o siedmiu głowach.
Zresztą cudowny gmach jest nieskończony; prasa, ta olbrzymia machina, która ustawicznie pompuje siły żywotne rozumu, nowe wyrzuca materyały. Cały rodzaj ludzki jest na rusztowaniu, każdy umysł jest mularzem, każde usta dziurą, gdzie kamień się wkłada. Niezależnie od oryginalności każdego pisarza, jest pomiędzy niemi tajemny związek. Wiek osiemnasty wydał Encyklopedyę, rewolucya — Monitora. Zaiste, jestto gmach, który wzrasta bez końca; jest w nim, prawda, pomieszanie języków, ale jest praca nieustająca, współubieganie całej ludzkości, tarcza przeciwko nowym barbarzyńcom. Jestto druga Babel rodu ludzkiego.



KSIĘGA SIÓDMA.

I.
Rzut oka na dawne sądownictwo.

Szczęśliwy to był człowiek w r. 1482 ten Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andry, radca i dworzanin królewski, prewot Paryża. Siedemnaście lat temu jak otrzymał od króla, 7 listopada 1465 roku, urząd prewota, t. j. kasztelana Paryża, raczej tytuł, niż obowiązek. Godność ta, mówi Jan Loemnoeus, quae cum non exigua potestate politiam concernente, atquae praerogativis multis et juribus conjuncta est. Rzecz szczególniejsza w roku 82, żeby tak długo mógł się utrzymać dworzanin króla, którego listy odnoszą się do czasu małżeństwa córki naturalnej Ludwika XI z nieprawym Burbonem. Albowiem tego samego dnia, kiedy Robert d’Estouteville zajmował miejsce prewota po Jakóbie de Villiers, Jan Dauvet zastąpił Helye’go de Thovetes w parlamencie, Jan Jouvenel des Ursins — Piotra Morvilliers w kanclerstwie Francyi, Regnault des Dormans — Piotra Puy w zarządzie królewskiego pałacu. Z iluż to głów przechodziła kolejno godność prewota, nim spoczęła na Robercie d’Estouteville, i jak wogóle w owym czasie krótko urzędy trwały. Powierzoną mu była kasztelania, mówiła nominacya, i godnie ją stróżował. Tak się jej uczepił, tak się w nią wcielił, że uniknął owej burzy zmian, która opanowała Ludwika XI, monarchę nieufnego, czynnego i zmiennego, który przez ciągłe nominacye i odwoływania chciał utrzymać sprężystość swej władzy. Nie dosyć, zacny rycerz otrzymał dla swego syna, po śmierci swej, ten urząd i imię jego figurowało obok ojcowskiego na liście cywilnej. Szczególna łaska! Prawda, że Robert d’Estouteville był dobrym żołnierzem, że wiernie chorągiew swą podniósł przeciwko lidze dobra publicznego i że ofiarował królowej prześlicznego jelenia w konfiturach, w dzień jej wjazdu do Paryża r. 14... Pan ten w wielkiej był przyjaźni z Tristanem l’Hermite, prewotem marszałków królewskich.
Zaiste, słodkie i przyjemne życie było Roberta d’Estouteville! — Najprzód miał znaczne pensye, przywiązane do urzędowań i wiszące jak grona u winnej macicy, dochody z wydziału cywilnego i kryminalnego prewotowstwa, dochody cywilne i kryminalne z Châtelet, nadto mostowe z Maut i Corbeil, wreszcie dochody z młynów i soli. Dodajmy do tego przyjemność, że miał pozwolone utrzymywać sobie milicyę, do wpół ubraną czerwono, nosić mundur wspaniały, który jeszcze dzisiaj można podziwiać na jego grobowcu w opactwie Valmont w Normandyi. Także i to za coś uważać potrzeba, że miał zwierzchnictwo nad sierżantami, nad Châteletem i nad licznemi władzami. Rzecz ważna w życiu człowieka, że wymierzał sprawiedliwość, nakręcał prawo, robił, co mu się tylko podobało.
Nie dosyć, że Robert d’Estouteville wymierzał sprawiedliwość jako prewot i wicehrabia Paryża, lecz jeszcze miał udział w wielkiej sprawiedliwości królewskiej. Nie było głowy hardej, któraby przed katem przez jego nie przeszła ręce. On to przeprowadzał z Bastylii do Halles, z St. Antoine na plac de Grève Nemoura i innych.
Trudno wymagać więcej od życia szczęścia i sławy współcześnie i jeszcze zasłużyć na kartę w historyi prewotów Paryża, która naucza, że Edward de Villeneuve miał dom przy ulicy Boucheries, że Wilhelm de Hangest zakupił wielką i małą Sabaudyę, że Wilhelm Thiboust darował zakonnicom od św. Genowefy swoje domy przy ulicy Clopin i że Hugo Aubriot mieszkał w pałacu Porc-Epic.
Mimo to wszystko pan Robert d’Estouteville dnia 7 stycznia 1482 r. wstał rano w bardzo cierpkim humorze. Dlaczego? on sam pewnie nie umiałby powiedzieć. Czy dlatego, że niebo było pochmurne? albo, że pukiel jego włosów spadał w nieładzie? albo, że pod jego oknami kilku przesunęło się żebraków? albo może przeczuwał, że Karol VIII w następnym roku ma odciąć 370 liwrów z dochodów prewota? Przyczynę złego humoru niech czytelnicy sami sobie wytłómaczą, my zaś powiemy, że dlatego był w złym humorze, że był w takim.
Prócz tego, było to nazajutrz po uroczystości strasznie nudnej, osobliwie nieznośnej dla jego władzy, albowiem musiał oczyścić całe miasto ze śmieci, pozostałych zwyczajnie po uroczystości. Wkońcu, dziś był dzień narady, powszechnie nielubiony przez panów dygnitarzy, w którym swój zły humor koniecznie na kogoś wywrzeć było potrzeba.
Audyencya przecież zaczęła się bez niego. Zastępcy jego tak w wydziale cywilnym, jak kryminalnym, według zwyczaju zabrali się do czynności, a od ósmej rano ze dwunastu mieszczan i tyleż mieszczanek stało ściśniętych w posłuchalni Châtelet, pomiędzy murami i kratkami.
Sala była mała, niska, sklepiona. W głębi stał stół, przy nim ogromne krzesło dębowe, miejsce prewota, dotąd próżne — i ławka nalewo dla słuchaczy. Wprost stołu stał gmin, a przed drzwiami, przed stołem, przy ławie mnóstwo sierżantów w kurtkach kamlotowych fioletowego koloru, z białemi krzyżami. Dwóch woźnych, ubranych czerwono i szafirowo, trzymało straż przed niskiemi, zamkniętemi drzwiami, które widać było w głębi za stołem. Jedyne, wąskie, gotyckie okno, bladem światłem styczniowem oświetlało dwie ogromne figury: kamienny posąg szatana i sędziego, siedzącego w głębi.
W rzeczy samej, wyobraźcie sobie czytelnicy człowieka, siedzącego w tej chwili przy prewotowskim stole, opartego na łokciach, z nogą na ogonie sukni brunatnej, z wielką, czerwoną twarzą w ramach z białego futerka, z okiem przymrużonem — czy nie ma podobieństwa z szatanem? Byłto pan Floryan Barbedienne, audytor w Châtelet.
Audytor był głuchy — mały defekt, jak na audytora! Byle sędzia zdawał się słuchać, to dosyć; to też audytorowi Barbedienne z powodu głuchoty żaden szmer nie przerywał uwagi. Przytem na obliczenie ruchów i gestów doskonałym kontrolerem był Jehan Frollo de Moulin, ów młodzik, którego wszędzie można było spotkać, wyjąwszy przed profesorską katedrą.
— Patrzaj, — mówił do swego towarzysza Robina Poussepain, który śmiał się przy nim i krytykował sceny, przedstawiające się przed ich oczami — oto Jasieczka Buisson, piękna dziewczyna z Cagnard-au-Marché-neuf. Na honor, ten głuchy gotów ją ukarać, bo on tyleż warte ma oczy, co i uszy. Piętnaście soldów, cztery denary paryskie — to trochę zadrogo. A tam co za jeden! Robin Chief de Ville! O przejście granicy miasta. Ha! a tam co za obywatele! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly! Ach! Jezus Marya, o cóż takiego? Zapewne grali w kości. Barbedienne ich skarze na zapłacenie czterech liwrów do kasy królewskiej. Ach! przyjemna ta nasza gra! gdybym miał takie, jak mój brat fundusze, grałbym dzień i noc, grałbym do śmierci i przegrał koszulę i duszę. Najświętsza Panno, a tam co za gromada dziewcząt! Jedna za drugą idą duszyczki. Ambrozyna Lécuyère! Izabella la Paynette! Berarda Gironin! znam je jak stary szeląg. Ciekawym co ten głuchy z niemi zrobi? Aha! jeszcze jedna, romansowa Thibauda, to ona! schwytana za wyjście z ulicy Glatigny. Skarać ją, skarać jak przynależy. A tam co nowego prowadzą? Na Boga! to dzik, albo niedźwiedź zapewne. Ach! to nasz wczorajszy garbus, kulas, naczelnik błaznów! to Quasimodo.
Byłto w rzeczy samej Quasimodo — pokrwawiony, pokaleczony, związany i pod dobrą strażą. Kilku sierżantom, którzy go prowadzili, towarzyszył oficer z policyi, mający wyhaftowane na piersiach herby Francyi, a na plecach miasta. Trudno pojąć, czemu tak liczna eskorta otaczała Quasimoda, który był ponury, milczący i spokojny, tylko jego jedyne oko rzucało gniewne spojrzenie na więzy go krępujące.
Rzucił wzrokiem wokoło siebie, lecz wzrok ten był tak przygasłym i sennym, że kobiety pokazywały go sobie palcem, ale tylko dla śmiechu.
Pan Floryan, audytor, przerzucał z uwagą skargę, zaniesioną przeciwko Quasimodowi, którą mu podał pisarz. Pan Floryan był bardzo przezornym; przed przystąpieniem do interesu wiedział imiona, nazwiska, stopień przestępców, gatunek ich winy, a stąd kombinował odpowiedzi i tłómaczenia — i tym sposobem pokrywał swoją głuchotę. Skarga procesu była dlań kijem ślepego. Jeżeli się zdarzało, że zdradził swoje kalectwo przez niestosowne pytanie, jedni uważali to za głębokość myśli, drudzy za głupotę. W obu wypadkach honor sądownictwa nic nie cierpiał, bo lepiej, żeby sędzia uchodził za głębokiego badacza lub niebacznego, niż żeby się wydał z głuchotą. Ukrywał więc tak zręcznie głuchotę przed wszystkimi, że nawet często sam siebie złudził. Rzecz łatwiejsza, aniżeli się wydaje. Wszyscy garbaci noszą głowę dogóry, wszyscy zająkliwi nie perorują, wszyscy głusi mówią cicho. Co do niego, przyznawał nieco nieposłuszeństwa uszom, ale to przed zaufanymi przyjaciółmi.
Rozejrzawszy sprawę Quasimoda, odwrócił głowę i oczy przymrużył, zapewne dla nadania sobie większej powagi i okazania słuszności wyroku. W tej pozie urzędowej zaczął badanie.
— Jak się nazywasz?
Tego wypadku prawo nie przewidziało, aby głuchy badał głuchego.
Quasimodo, któremu nikt nie wytłómaczył zadanego pytania, wytrzeszczył oko i nic nie odpowiedział. Sędzia głuchy, nieostrzeżony o głuchocie obwinionego, sądził, że mu odpowiedziano i mówił dalej ze zwykłym spokojem:
— Ile masz lat?
Quasimodo nic nie odpowiedział. Sędzia, znów zadowolony, mówił:
— Jakiegoś stanu?
Znowu milczenie. Audytoryat spojrzał jednak po sobie.
— Dosyć! — rzekł Floryan, sądząc, że obwiniony odpowiedział na trzecie pytanie. Jesteś oskarżony przez nas, primo — o nocne zamieszki, secundo — o napad na kobietę bezbronną, in praejudicium metricis, — tertio o niesforność i nieposłuszeństwo względem łuczników króla, naszego pana miłościwego. Wytłómacz się co do tych trzech zarzutów. Pisarzu, czyś napisał, co zeznał obwiniony?
Na to niefortuune pytanie głośny śmiech powstał, tak powszechny, tak szalony, że wreszcie i obaj głusi go spostrzegli. Quasimodo odwrócił się, wzruszając garbem z pogardą; pan Floryan zaś, równie jak on zdziwiony i sądząc, że śmiech powstał z nierozsądnej odpowiedzi obwinionego, wykrzyknął z gniewem:
— Co sobie myślisz, hultaju! czy nie wiesz do kogo mówisz?
Ten krok nie zapobiegł powszechnej wesołości; owszem, powiększył się śmiech tak gwałtownie, że nawet ulegli mu i dwaj strażnicy Posłuchalni Mieszczańskiej, stojący u drzwi jak manekiny, podobni do waletów pikowych, na których odzieży nawet jak na całej postaci wyrytą była głupota. Jeden Quasimodo zachował zwykły spokój i powagę, nie wiedząc, co się dzieje wokoło niego. Sędzia zaś coraz bardziej rozgniewany, zaczął mówić donośnie, chcąc natchnąć uszanowaniem dla siebie tak obwinionego jako też widzów.
— Ach! hultaju, jak śmiesz zapominać o uszanowaniu w Châtelet? czy rozumiesz, co to jest ubliżyć urzędnikowi, czuwającemu nad policyą Paryża, mającemu prawo ścigania zbrodni, kontrolowania rzemiosł i monopolu? czy wiesz, co to jest urzędnik, mający w swej pieczy bruki i rynsztoki? czy myślisz, że nic nie znaczy człowiek, który czyści ulice z błota i miasto z zaraźliwych chorób? Wiedz, że się nazywam Floryan Barbedienne, zastępca samego J. W. Kasztelana, kontroler i egzaminator!
Nie było przyczyny, dla którejby głuchy, mówiący do głuchego, zamilkł. Bóg wie, dokądby zaszed pan Floryan w swojej wymowie, gdyby nagle drzwi w głębi nie otwarły się i nie wszedł osobiście pan prewot.
Wejście to nie wstrzymało jego zapału, lecz zręczny nadając obrót i kierując mowę do prewota, rzekł:
— Jaśnie wielmożny panie, racz wymierzyć taką karę, jaka ci się będzie podobała, za brak uszanowania dla władzy i sprawiedliwości na tego oto obwinionego.
I usiadł zadyszany, ocierając wielkie krople potu, toczące się po czole i spadające na papiery. Pan Robert d’Estouteville zmarszczył brwi i dał znak obwinionemu tak groźny, że głuchy nieco go pojął.
— Coś zrobił, hultaju, że cię tu przyprowadzono? — zapytał prewot.
Biedak, myśląc, że prewot pyta o nazwisko, przerwał milczenie i odpowiedział głosem chrapliwym:
— Quasimodo.
Odpowiedź, tak niezgodna z zapytaniem, obudziła śmiech głośny, który rozgniewał prewota.
Żarciki sobie stroisz, hultaju! — zawołał.
— Dzwonnik od Panny Maryi, — odpowiedział Quasimodo, sądząc, że idzie o to, aby powiedzieć sędziemu, co jest za jeden.
— Dzwonnik! — powtórzył prewot, który, jakeśmy powiedzieli, wstał rano w bardzo złym humorze i nie życzył sobie, aby jego gniew podniecano jeszcze w ten sposób. — Dzwonnik! każę ci skórę oćwiczyć. Rozumiesz, hultaju?
— Jeżeli o mój wiek idzie, — mówił Quasimodo — myślę, że na Święty Marcin będę miał lat dwadzieścia.
Prewot nie mógł już dłużej wytrzymać.
— To ty sobie jeszcze żartujesz z władzy kasztelańskiej! Czekajże nędzniku!... Dalej sierżanci! zaprowadzić go na plac de Grève i ćwiczyć przez całą godzinę.
— To mi dopiero sprawiedliwie osądzony! — zawołał ze swego kąta Jehan Frollo du Moulin.
Prewot odwrócił się, iskrzącemi oczyma spojrzał na Quasimoda i rzekł:
— Pisarzu! dodaj w protokule jeszcze karę dwunastu denarów, z których połowa na kościół Świętego Eustachego. Szczególniejsze mam do niego nabożeństwo.
Po napisaniu, podano wyrok prewotowi, który go podpisał i pieczęć położył. Jehan Frollo i Robin Poussepain śmieli się na całe gardło. Quasimodo patrzył wokoło siebie pełen zdziwienia.
W chwili, gdy pan Floryan Barbedienne odczytywał wyrok, pisarz uczuł litość dla biednego garbusa i w nadziei zmniejszenia mu kary, zbliżył się do audytora i rzekł:
— Ten człowiek jest głuchym.
Sądził, że ta wspólność kalectwa obudzi litość dla obwinionego. Lecz wiemy, że pan Floryan Barbedienne nie chciał się przyznać do głuchoty; następnie nie słyszał, co mu mówił pisarz i dlatego odpowiedział:
— Ach! to co innego; zamiast jednej godziny u słupa, niech stoi dwie.
I zmodyfikowany wyrok podpisał.
— Wybornie! — rzekł Robin Poussepain — hultaj nauczy się być spokojnym.



III.
Szczurza-jama.

Teraz czytelnika zaprowadzimy na plac de Gréve, któryśmy wczoraj wraz z Piotrem Grintoire opuścili, aby iść za Esmeraldą.
Jest szósta rano — we wszystkiem czuć wczorajszą uroczystość. Bruk pokryty kawałkami wstążek, piór, gałganów, woskiem i kośćmi. Wielu poczciwych mieszczan, krążących tu i owdzie, poruszają pogaszone po iluminacyi głownie, stają przed domem z filarami i, jako ostatnią przyjemność, patrzą na goździe. Przekupnie trunków toczą swoje puste baryłki, wielu przechodzących przystaje; niektórzy kupcy stoją na progu sklepów. Uroczystość, ambasadorowie, Coppenole, naczelnik błaznów, są na wszystkich ustach, każdy chce więcej od drugiego powiedzieć, uśmiać się więcej.
Czterech sierżantów konnych stanęło przy czterech filarach, przez co nieco ludu, rozproszonego po placu, zgromadzili wokoło siebie, zapewne w nadziei małej egzekucyi.
Jeżeli teraz czytelnik, popatrzywszy na tę żywą i krzykliwą scenę, zechce skierować swoje spojrzenie ku dawnemu, pół-gotyckiemu domowi Tour-Roland, który stanowi narożnik połaci zachodniej i który można poznać po ogromnym brewiarzu na fasadzie, po wystawie na przodzie i kratach w oknach, zobaczy obok tego brewiarza wąskie, małe, gotyckie okienko, zamknięte dwiema żelaznemi sztabami nakrzyż, przez które wchodzi nieco powietrza i światła do małej celki, nie mającej wcale drzwi i pełnej ciszy, tem osobliwszej, że plac zawsze wre i huczy.
Cela ta była sławną w Paryżu od trzech wieków, t. j. odkąd pani Rolande, z Tour-Roland, w żałobie po ojcu, który zginął na krucyatach, kazała w murze ją wykuć, aby się zamknąć nazawsze, zachowując ze swego pałacu tylko to mieszkanie, którego drzwi były zamurowane, a okno zimą i latem otwarte; zresztą cały swój majątek rozdała ubogim. Nieszczęsna dziewica dwadzieścia lat oczekiwała śmierci w tym przedwczesnym grobie, modląc się dzień i noc za duszę swego ojca, sypiając w popiele, odziana w worek czarny i żyjąc z tego, co lud pobożny złożył w otworze okienka. Przy śmierci, kiedy miano ją przenieść do innego grobowca, zapisała swoją celę na wieczne czasy nieszczęśliwym matkom, wdowom i sierotom, które wiele mają do uproszenia u Pana Boga i które chcą się za życia zamknąć w grobie. Biedni, żyjący za jej czasów, piękny sprawili jej pogrzeb z łez i błogosławieństwa, lecz, pomimo ich chęci, biedna pokutnica nie mogła być kanonizowaną. Wielu przecież pozostałe po niej suknie uważali za relikwie, a miasto, chcąc dogodzić ludowi, na jej pamiątkę na fasadzie wyryło brewiarz, aby przechodzący zatrzymywali się przy celi dla modlitwy, aby, modląc się, myśleli o jałmużnie i aby biedne pustelnice, dziedziczące celkę po pannie Roland, nie umarły z głodu i zapomnienia.
Podobne grobowce nie były rzadkie w wiekach średnich. Często napotykać je było można na najwięcej uczęszczanych ulicach, na najbardziej gwarnych targach; w takich celkach, czyli grobowcach, istota żyjąca skazywała się na rozmyślanie, albo na pokutę. Wszystkie uwagi, jakie dziś obudzą ten szczególny widok: ta straszna cela, rodzaj pierścienia, zaślubiającego życie z grobem, miasto z cmentarzem; ta lampa, trawiąca w cieniu ostatnią kroplę oliwy; ten oddech, ten głos, ta wieczna modlitwa, ta twarz odwrócona od świata, to oko wlepione w grób, ta dusza uwięziona w ciele — wszystko to wówczas nie przejmowało podziwem tłumu. Pobożność owych czasów, mniej wyrozumowana i subtelna, nie umiała ocenić wielu stron tego czynu religijnego. Brała rzecz wprost — czciła, poważała, lecz nie litowała się nad cierpieniami. Przynosiła nędzny posiłek pokutującej, zaglądała do nory, czy żyje jeszcze, nie wiedziała ani jej nazwiska, ani czasu, jaki w odosobnieniu spędziła i tylko pytającym odpowiadała: „to pustelnik“ — jeżeli byłto mężczyzna lub „to pustelnica“ — jeżeli była kobieta.
Wtedy jeszcze na wszystko patrzano gołem okiem, bez uniesień, bez szkieł powiększających. Mikroskopu nie znano wówczas, ani dla oczu, ani dla ducha.
Mimo, że mało wzbudzał podziwienia ten rodzaj odosobnienia, jakeśmy dopieroco mówili, był bardzo pospolitym. W Paryżu wiele było cel podobnych — do pokuty, albo do rozmyślania, i wszystkie były zawsze zajęte. Prawda, że i duchowieństwo myślało nad ich zapełnieniem, gwoli podtrzymania ducha religijnego — i, w braku ochotników, zamykało w nie trędowatych. Oprócz celi przy placu de Grève, była podobna w Montfaucon i przy cmentarzu Niewiniątek — i wiele innych w różnych miejscach, gdzie dziś tradycye tylko o nich pozostały. Uniwersytet miał także swoje cele pustelnicze. Na górze św. Genowefy, pewien rodzaj Hjoba przez 37 lat śpiewał psalmy magna voce per umbras; i dzisiaj jeszcze starożytnik przypomina sobie ten głos, wchodząc na ulicę Puits-qui-parle.
Wracając do izdebki w Tour-Rolad, winniśmy powiedzieć, że nigdy nie była pustą. Wciąż do niej przychodziły kobiety, opłakujące rodziców, kochanków lub swoje błędy. Złośliwość paryska mówi, że chyba tylko wdówek tam nie widziano.
Według ówczesnej mody, łacińska legenda, wypisana na murze, uprzedzała przechodzących o przeznaczeniu celi. Zwyczaj zachował się do szesnastego wieku, że nad bramą gmachu treściwy napis tłómaczył jego cel. Tak więc nad bramą więzienia w Tourville czytamy: Sileto et Spera; w Irlandyi pod herbem nad bramą zamku Tortescue — Forte scutum, solus duetem; w Anglii nad wejściem do gościnnego gniazda hrabiów Cowper — Tuum est. W owym czasie każdy gmach był myślą.
Ponieważ nie było drzwi u celi w Tour-Roland — położono napis nad okienkiem:

Tu, Ora.

Że zaś lud rzadko ma tyle subtelności, żeby mógł rozumieć głębsze znaczenie wielu rzeczy, i ten napis wytłómaczył sobie: Trou aux rats (jama szczurza). Tłómaczenie niezbyt wzniosłe, ale malownicze.



IV.
Historya placka z rozczynu kukurydzy.

W chwili obecnego opowiadania, cela w Tour-Roland była zajętą. Jeżeli czytelnik chce wiedzieć przez kogo, niechaj posłucha trzech kumoszek, które obecnie zwróciły się z placu de Grève w tę stronę.
Były one ubrane jak mieszczanki paryskie — miały na sobie cienkie białe kołnierzyki, spódnice w pasy czerwone i białe, pończochy haftowane, obcisłe trzewiki ze skóry niewyprawnej i czepki pełne wstążek, jakie dziś noszą kobiety w Szampanii. Nie były to kobiety ubogie, a przecież nie miały na sobie ani pierścionków, ani krzyżyków złotych, z obawy opłacania kar. Z ułożenia jednej z nich i włożenia na siebie stroju widać było, że odniedawna była w Paryżu. Pozostałe dwie szły krokiem, po którym się poznaje paryżanki. Parafianka prowadziła za rękę chłopca, który trzymał placek.
Przykro nam powiedzieć, że dziecko to, z przyczyny zimy, języka używało zamiast chustki.
Dziecko trzeba było ciągnąć, cochwila bowiem potykało się. Prawda, że częściej patrzyło na placek, niż na bruk, więc matka, chcąc je uwolnić od cierpień Tantala, odebrała mu placek.
Kobiety te rozmawiały z sobą.
— Śpieszmy się — mówiła Mahietta, jedna z nich. — Lękam się, abyśmy nie przybyły zapóźno; w Châtelet powiedziano nam, że go zaraz poprowadzą do słupa.
— Ale dwie godziny ma stać pod pręgierzem, — odrzekła druga — to w sam czas staniemy.
— Czyś kiedy, Mahietto, widziała kogo u słupa?
— Tak, widziałam w Reims.
— Co to za słup w Reims? zapewne tylko chłopów przy nim stawiają.
— Chłopów! ja wcale przystojnych widziałam zbrodniarzy, nawet takich, co ojca lub matkę zabili. Chłopów! i za kogóż mię uważasz?
Prowincyonalistka widocznie gniewać się chciała o honor swego słupa. Na szczęście, towarzyszka jej, Edwarda Musnier, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Apropos, Mahietto, co myślisz o posłach flamandzkich? czy także widziałaś w Reims podobnych?
— Co do tego przyznaję, że tylko w Paryżu można widzieć coś podobnego.
— Czyś widziała w ambasadzie owego ogromnego szewca?
— Widziałam; wygląda jak Saturn.
— A tego drugiego, co taki gruby? albo tego małego z czerwonemi oczkami, albo tego z czerwoną głową?
— Prześliczne włosy!
— Ach! moja droga, — przerwała prowincyonalistka Mahietta, przybierając ton wyższości — ciekawam, cobyś powiedziała, gdybyś w 61 roku widziała na koronacyi w Reims króla i książąt? Gdybyś widziała ich suknie z aksamitu, lamy, futer, a wszystkie pełne złota i srebra!
— To nie ma żadnego związku z włosami flamandczyków, ani z tem, że wczoraj wieczerzali u prewota kupców w ratuszu i że im podano migdały smażone, hypokras i inne osobliwości.
— Co też prawisz, moja droga! oni wieczerzali u kardynała Bourbon.
— Bynajmniej; w ratuszu.
— Przeciwnie; u kardynała.
— W ratuszu, powtarzam, i doktór Scourable miał do nich mowę połacinie, która im się bardzo podobała. Mój mąż, który jest przysięgłym księgarzem, to opowiadał.
— Otóż u kardynała; wiem nawet, czem ich częstowano. A wiem to wszystko od mojego męża, który jest w służbie u kardynała i który porównywał posłów flamandzkich z posłami cesarza Trebizondy, przybyłymi za ostatniego króla.
— A ja ci powiadam, że jedli w ratuszu, i nigdy nie widziano podobnej wystawy mięsa i korzeni.
— A ja powiadam — u kardynała.
— A ja powtarzam — w ratuszu.
— U kardynała, gdzie oświetlono wyraz Nadzieja, będący nad wielką bramą w Petit-Bourbon.
— Powiadam, że nie.
— Ja zaś, że tak.
Dłużej byłyby się sprzeczały, gdyby Mahietta nie zawołała:
— Patrzaj, ilu tam ludzi u mostu; musi tam być coś ciekawego.
— Wistocie, słyszę bęben. To zapewne Esmeralda tańcuje ze swoją kozą. Prędzej, prędzej, Mahietto, ciągnij twojego chłopca. Przybyłaś, aby widzieć ciekawości Paryża; wczoraj widziałaś flamandczyków, dzisiaj zobacz cygankę.
— Cygankę! — rzekła Mahietta, przytulając chłopca do siebie. — Boże mię zachowaj! gotowaby ukraść mi dziecko.
I zaczęła biedz ku placowi de Grève tak szybko, że aż dziecko upadło. Towarzyszki ją dogoniły.
— Skąd ci się przywidziało — rzecze Gerwaza — żeby cyganka miała ci ukraść dziecię?
Mahietta potrząsła głową.
— To szczególniejsza — rzecze Edwarda — że pustelnica to samo myśli o cyganach.
— Co to za pustelnica, Mahietto?
— Co?... siostra Gudala.
— Zaraz widać, że jesteś z Reims i nie wiesz o niczem. To pokutnica ze Szczurzej-Jamy.
— Jakto! ta kobieta, dla której placek niesiemy?
Na znak potwierdzenia Edwarda kiwnęła głową.
— Naturalnie; zobaczysz ją w okienku przy placu de Grève. Ona tak samo jak ty uważa cyganów, i niewiadomo skąd się u niej wzięła ta nienawiść. Ale ty, Mahietto, dlaczego boisz się cyganów?
— Ach! — mówiła Mahietta, ściskając chłopca — nie chcę, aby mi się przytrafiło coś podobnego, jak Pakiecie Chante-fleurie.
— O! tę historyę musisz nam opowiedzieć — mówiła Gerwaza, biorąc ją za rękę.
— Najchętniej; ale to szczególniejsza, że wy te go nie wiecie! Opowiem więc wam — ale niema potrzeby przystawać. Kiedy Pakietta Chante-fleurie miała jak ja lat osiemnaście — sama sobie winna, że w trzydziestym roku życia nie ma, jak ja, męża i dzieci — była ona córką Guybertota, minstrela w Reims, tego samego, który grał przed Karolem VII w czasie koronacyi. Gdy umarł ojciec, Pakietta była dziecięciem i pozostała jej tylko matka, siostra Mateusza Pradon, mieszkającego w Paryżu, przy ulicy Pasin-Garlin, który umarł w przeszłym roku. Widzicie więc, moje panie, że z pięknej pochodziła familii. Matka jej, bardzo dobra kobieta, nauczyła ją trochę haftować, co nie było wystarczającem na kawałek chleba; obiedwie mieszkały w Reims, przy ulicy Folle-Peine. To co teraz powiem, zapamiętajcie dobrze, bo stąd poszło nieszczęście Pakietty. W roku 61, w czasie koronacyi królewskiej, Pakietta była tak wesołą i piękną, że ją nazywano Chante-fleurie (śpiewajacym kwiatem). Biedna dziewczyna! Miała śliczne zęby i lubiła się śmiać, aby je pokazywać; dziewczyna zaś, która śmiać się lubi, będzie płakała — ładne ząbki gubią piękne dziewczęta. To się też stało i z Chante-fleurie. Obie z matką ciężko pracowały na wyżywienie, bo strasznie podupadły po śmierci ojca. Haft niewiele przynosił im zysku, zaledwie wyżyć zeń mogły. W zimie, a było to tego samego roku 61, biedne nie miały ani światła, ani opalu, a zima była ciężka i mróz rumienił policzki Pakietty. Mężczyznom się to podobało i nazwali ją Różą a my widzieliśmy, że była zgubioną, bo w niedzielę przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi. Miała wtedy lat czternaście, pomyślcie tylko! Kochał się w niej najprzód vice-hrabia Cormontreuil, który ma swój zamek o trzy mile od Reims; następnie pan Henryk de Triancourt; później Chiart de Beaulion, sierżant; dalej Guery Aubergeon, służący króla; po nim Macé de Fupus, cyrulik Delfina. Spadała coraz bardziej, aż wkońcu dostała się Thierremu de Mer, latarnikowi. Biedna Chante-fleurie była dla wszystkich — i straciła wszystko co miała.
— To bardzo zwyczajna historya; — rzekła Gerwaza — jeszcze nie widzę przyczyny, dlaczego nienawidzi cyganów.
— Cierpliwości! zaraz usłyszysz. — W 66 roku, a miała wtedy lat szesnaście, powiła dziewczynkę. Biedaczka bardzo była szczęśliwą, bo dziecka pragnęła. Matka jej, poczciwa kobieta, która na wszystko zamykała oczy, umarła. Pakietta nie miała już nikogo ktoby ją kochał i kogoby kochała. Była samą, opuszczoną, wytykaną palcami, wyśmiewaną i na ulicach obryzgiwaną błotem. Wreszcie przyszło i lat dwadzieścia, wiek późny dla miłośnic. Zmarszczki zaczęły się ukazywać na twarzy, a z przybytkiem zmarszczek, ubywało talarów. Przyszła zima ciężka — i głód i zimno dokuczały. Nie mogła pracować, bo przywykła do lekkiego życia, rozleniwiała; cierpiała wiele, bo była zupełnie zniewieściałą. Otóż to dlaczego ksiądz w Reims powiada, że takim kobietom zimniej niż innym.
— Zapewne; — zrobiła uwagę Gerwaza — ale cóż cyganie?
— Cierpliwości! — rzekła Edwarda — gdyby wszystko było powiedziane na początku, cóżby zostało na koniec? Mów dalej, Mahietto.
Mahietta mówiła dalej.
— Była bardzo smutna, bardzo nieszczęśliwa, i smutek poorał jej lica. Ale w hańbie i opuszczeniu myślała nieraz, że byłaby mniej godną pożałowania, gdyby ją kto prawdziwie kochał, albo gdyby ona kochała. Doszła do tego przekonania, kochając złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał z nią wejść w stosunki; lecz i złodziej nią pogardził. Kobietom tego rodzaju koniecznie potrzeba kochanka albo dziecięcia dla zapełnienia czczości serca; inaczej bardzo są nieszczęśliwe. Nie mogąc mieć kochanka, całą miłość zwróciła na dziecię, którego pragnęła, a ponieważ nie przestała być nabożną, modliła się o nie ustawicznie. I Bóg ulitował się nad nią — dał jej córeczkę. Dziecię było dla niej roskoszą: całowała je, pieściła i obmywała łzami. Karmiła je własnemi piersiami, szyła pieluchy i nie czuła już głodu ani zimna. I znowu odmłodniała. Stara panna jest młodą matką. Znowu powróciło do niej szczęście i miała za co sprawiać dziecięciu czepeczki, koszulki i trzewiczki i nie myślała o sobie. Mała Agnieszka (pod tem imieniem ochrzczono dziewczynkę) była owiniętą we wstążki i hafty, jak mały Delfinek. Między innemi cackami miała trzewiczki, jakich pewnie nie miał i Ludwik XI: Pakietta sama je wyhaftowała złotem. Były to najpiękniejsze jak tylko być mogą trzewiczki, tak małe, jak wielki palec, w których noga dzieciny prześlicznie wyglądała. Była też to śliczna dziecina! bom ją widziała w czwartym miesiącu. Miała oczki cudownie ładne, czarne, kręcące się włosy; matka kochała ją aż do szaleństwa — pieściła ją, całowała, myła, ubierała, i omało nie zjadła. Osobliwie piękne nóżki miała dziecina i matka ze szczególną przyjemnością obuwała je w małe trzewiczki.
— Wszystko to dobre i piękne; — przerwała Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— Zaraz, zaraz — odrzekła Mahietta. — Pewnego dnia do Reims przybył szczególny rodzaj ludzi. Byli to złodzieje i włóczęgi, prowadzeni przez swego księcia i hrabiów. Cerę mieli śniadą, kręcące się włosy i kolczyki srebrne w uszach. Kobiety były jeszcze brzydsze od mężczyzn. Miały twarze czarne, nędzne łachmany na ciele i włosy jak końska grzywa. Dzieci, które się za niemi włóczyły, małpy mogłyby przestraszyć. Wszystko to szło z niższego Egiptu do Reims przez Polskę. Papież, jak powiadają, wyklął ich i za karę przez siedem lat kazał błąkać się po świecie. Zdaje się, że przedtem byli Saracenami i że wierzyli w Jowisza. Gdy przybyli do Reims, zaczęli opowiadać cuda o królu algierskim i cesarzu niemieckim. Łatwo pojąć, że takich ludzi nie chciano wpuścić do miasta i że cała banda musiała stanąć obozem pod bramą Braine. Jednak całe Reims szło ich oglądać, a oni patrzyli na ręce i dziwne prawili rzeczy. Mimo to wszystko, rozmaite o nich chodziły wieści: że kradli dzieci, że obrzynali kieszenie, i że jedli mięso ludzkie. Mądrzy mówili głupim: „Nie chodźcie tam, bo to czarownicy.“ — Sam kardynał dziwił się ich wróżbom, a matki cieszyły się przepowiednią szczęścia dla dzieci. I biedną Chante-fleurie wzięła ciekawość, i ona chciała wiedzieć, czy czasem mała jej Agnieszka nie będzie cesarzową Armenii. Zaniosła ją więc do cyganów, którzy dalej pieścić i chwalić dziecię, które zaledwie rok miało. Śliczny aniołek uśmiechał się do nich. Matka, uradowana, powróciła na ulicę Follepeine, myśląc, że na rękach niesie królowę. Nazajutrz, kiedy dziecię usnęło, pozostawiwszy drzwi otwarte, pobiegła opowiedzieć wszystko sąsiadce na ulicę Sechesserie. Wracając, gdy nie słyszała płaczu dziecięcia, mówiła: „Dobrze, śpi jeszcze.“ Wychodząc, pozostawiła drzwi otwarte — i z powrotem biedaczka nie zastała dziecka. Łóżeczko było puste! — i tylko po niem jeden pozostał trzewiczek. Wybiegła z pokoju i, bijąc głową o mur, wołała: „Moje dziecię! moje dziecię! kto mi zabrał moje dziecię?“ — W domu nie było nikogo, na ulicy pusto, i nikt jej nie mógł powiedzieć, co się stało z dziecięciem. Obiegła miasto, spędziła na szukaniu dzień jeden i drugi i ustawicznie wołała: „Moja córka! moja mała dziecina!... kto mi ją wróci, będę jego służącą, wierną jak pies.“ — Spotkała proboszcza z St. Remy i mówiła doń: „Panie, będę ci paznokciami rolę uprawiała, ale powróć mi dziecię!“ Och! to było okropne! Widziałam jak prokurator Ponce Lacabre, tak nieczuły, płakał. Biedna, nieszczęśliwa matka! Wieczorem powróciła do siebie. W czasie jej nieobecności jedna z sąsiadek widziała wchodzące pokryjomo dwie cyganki do mieszkania i wychodzące napowrót z pośpiechem. Po ich wyjściu słychać było u Pakietty krzyk dziecka. Szczęśliwa matka wstępuje na schody, wchodzi do ubogiej izdebki i, zamiast swojej lubej Agnieszki, znajduje potwora brzydkiego, kulawego, ślepego. Z obrzydzenia biedaczka zasłoniła oczy. — „Ach! — rzecze — czy czarownice zmieniły moje śliczne dziewczątko w obrzydliwego potwora?“ Było to wistocie bardzo szkaradne dziecko, które jakaś cyganka na świat wydała. Zdawało się ono mieć około lat czterech, mówiło jakimś językiem, którego zrozumieć było niepodobna, Chante-fleurie rzuciła się na mały trzewiczek, jedyny skarb, jaki po jej dziecku pozostał. Była długo nieruchoma, niemą, bez oddechu, jakby umarła. Nagle zadrżała na całem ciele, ucałowała swój skarb, i tak mocno łkać zaczęła, jakby jej serce pękało. Mówiła: — Och! moja córko, och! moja córko, gdzie jesteś? — Kiedy o tem wspomnę, to teraz jeszcze na płacz mi się zbiera, bo dzieci, to szpik naszych kości. Mój mały Eustachy, jaki on jest ładny! A gdybyście wiedziały jaki grzeczny! Wczoraj mówił do mnie: „Chcę być rycerzem.“ O, mój Eustasiu, gdybym ja ciebie straciła! — Chante-fleurie nagle powstała i zaczęła biegać po całem Reims, wołając: — Dalej, dalej na cyganów! spalić ich czarownice! — Cyganie już wyszli — noc zapadła i ścigać ich nie było można. Nazajutrz o 2 mile od Reims znaleziono ogniska, przy nich kawałki wstążek dziecięcia Pakietty i kilka kropel krwi. Było to z soboty na niedzielę i wszyscy mówili, że cyganie na szabas zjedli dziecinę. Kiedy Chante-fleuri dowiedziała się o tem, nie krzyczała i nie płakała, bo usta jej były nieruchome, ale nazajutrz włosy jej osiwiały i znikła.
— Ach! to smutna historya — rzecze Edwarda — nawet Burgundczyk zapłakałby nad nią.
— Teraz się nie dziwię — dodała Gerwaza — że tak się lękasz cyganów.
— I bardzoś dobrze zrobiła — ze swej strony rzekła Edwarda — żeś się schroniła przed niemi, bo to są podobno polscy cyganie.
— Bynajmniej! — mówią, że są z Hiszpanii i Katalonii — rzekła Gerwaza.
— Z Katalonii? to być może; — mówiła Edwarda — Polska, Katalonia i Walencya — zdaje mi się, że jedno. To tylko pewna, że to są cyganie.
— I że dzieci zjadają — dodała Gerwaza. — Ja wcale się nie dziwię tej Esmeraldzie, że się krzywi na cyganów, bo co to smacznego dzieci.
Mahietta szła w milczeniu. Była zatopioną w dumaniu, które zwykle jest skutkiem przykrego opowiadania i które dopiero ustaje, gdy przeniknie wszystkie zakątki serca.
Gerwaza przemówiła do niej:
— A co się stało z Chante-fleurie?
Mahietta nic nie odpowiadała. Gerwaza powtórzyła pytanie i trąciła ją w rękę. Mahietta zdawała się przebudzać z zamyślenia.
— Co się stało z Chante-fleurie? — rzecze, powtarzając machinalnie usłyszane wyrazy — nigdy jej już nie widziano.
A po niejakiej chwili dodała:
— Jedni mówią, że wyszła z Reims przez bramę Flechembault; inni — że przez bramę Brasée; jedni mówią, że wieczorem, a drudzy, że o świcie. Pewien ubogi znalazł jej krzyżyk złoty, zawieszony na kamiennej figurze, która stoi na rynku. Ten krzyżyk, który ją zgubił w roku 61. Był to dar vice-hrabiego Cormontreuil, jej pierwszego kochanka. Pakietta, jakkolwiek biedna, nigdy się go pozbyć nie chciała. Tak więc, skorośmy zobaczyli jej skarby, byliśmy pewni, że już nie żyje. Jednak byli ludzie, którzy mówili, że boso szła do Paryża, ale kiedy tak, to musiałaby wyjść bramą Vesle, i jedno z drugiem się nie zgadza. Być może, że wyszła przez bramę Vesle, ale w drogę do inego świata.
— Nie rozumiem cię, Gerwazo.
— Vesle — odpowiedziała Mahietta z uśmiechem melancholicznym — to rzeka.
— Biedna Chante-fleurie! — rzekła Edwarda, drżąc — utopiła się!
— Utopiła się! — powtórzyła Mahietta — i któżby powiedział dobremu ojcu Guybertaut, kiedy przechodził pod mostem Tinqueaux, śpiewając, w swojej burce, że kiedyś jego Pakietta będzie tam przebywała bez łodzi i bez pieśni.
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł wraz z matką — odpowiedziała Mahietta.
— Biedny trzewiczek! — rzekła Edwarda.
Edwarda, gruba i czuła kobieta, była zadowoloną ze wzdychania razem z Mahiettą; lecz ciekawsza Gerwaza nie poprzestała na tych pytaniach.
— A potwór? — zapytała nagle Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potworek cygański, zostawiony przez czarowników u Chante-fleurie. Cóż ona z nim uczyniła? Powinna była utopić.
— Bynajmniej — odpowiedziała Mahietta.
— Zatem spaliła; to słuszniej! bo to dziecko czarownicy.
— Ani jedno, ani drugie, Gerwazo. Pan arcybiskup zainteresował się tem cyganiątkiem, kazał mu dyabła z ciała wypędzić i odesłać do Paryża, do katedry Panny Maryi, żeby go podrzucono.
— A w Paryżu co z niem zrobiono? Spodziewam się, że nikt go wziąć nie zechciał.
— Nie wiem; właśnie w tym czasie mój mąż kupił kawałek ziemi pod Bern, wynieśliśmy się z Reims i zapomnieli o całej tej historyi.
Tak rozmawiając, zacne mieszczanki przybyły na plac de Grève. W roztargnieniu przeszły, nie zważając, około Tour-Roland i skierowały się machinalnie ku słupowi, który rosnący cochwila tłum otaczał. Być może, że ten widok kazałby im zupełnie zapomnieć o Szczurzej-Jamie i o spoczynku, jaki w tem miejscu miały odprawić, gdyby sześcioletni Eustachy nie zawołał:
— Mamo, czy teraz mogę zjeść kawałek placka?
— Ach! prawda, — zawołała Mahietta — zapomnieliśmy o pustelnicy. — Pokaż mi ową Szczurzą-Jamę, niechaj jej placek zaniosę.
Trzy kobiety zawróciły i, gdy przybyły pod Tour-Roland, Edwarda rzekła:
— Nie trzeba wszystkim trzem patrzeć, żeby nie spłoszyć pokutnicy. Udajcie, że czytacie napis u góry, a ja tymczasem zajrzę do okna — pustelnica zna mię cokolwiek; dam wam znać, kiedy możecie przyjść.
I poszła sama do okna. W chwili, gdy w celę wzrok zatopiła, jej wesołe rysy zmieniły się nagle, oko łzą zaszło i twarz wykrzywiła się, jakby płaczem. Po chwili położyła palec na ustach i dała znak Mahiecie, żeby się zbliżyła.
Mahietta wzruszona, w milczeniu i na palcach zbliżyła się krokiem, jakim się podchodzi do konającego.
Smutny widok przedstawił się dwom kobietom, patrzącym przez okienko celi.
Celka była bardzo szczupła, więcej szeroka niż długa, sklepiona i podobna do wklęsłości infuły. Na gołej podłodze, w kącie, siedziała skulona kobieta, mająca brodę opartą na kolanach i ręce skrzyżowane na piersiach. Odziana w czarny worek, który ją okrywał szerokiemi fałdami, podobna była do owych straszydeł, jakie się we śnie nam pojawiają. Jej postać nie była ani kobiecą, ani męską, ani podobną do żadnej istoty żyjącej; byłto cień, coś fantastycznego i urojonego. Pod zwojem siwych włosów zaledwie dojrzeć było można twarz wychudzoną, a z pod fałd sukni wychylającą się bosą i pomarszczoną nogę. To widmo grobowca przejmowało trwogą.
Postać ta, jakby przybita do podłogi, zdawała się być bez ruchu, bez myśli, bez oddechu. W chłodnem ubraniu, na kamiennej podłodze, bez ognia, w styczniu, w celi, w okna której wiatr dmuchał, zdawała się nie cierpieć, a nawet nie czuć. Sądzićby można, że stwardniała na kamień i zmarzła na lód w tej zimnej porze roku. Na pierwszy rzut oka wziąć ją było można za widziadło, na drugi — za posąg.
Jednak niekiedy jej sine usta, otwierając się do oddechu, drżały; lecz były tak martwe i machinalne, jak liście, któremi wiatr pomiata.
Z ócz jej smutnych padało niekiedy spojrzenie złowróżbne, wciąż wlepione w jeden róg celi, spojrzenie, które zdawało się wiązać wszystkie ponure myśli do jednego tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą z przyczyny mieszkania nazywano pustelnicą, a z przyczyny ubioru — pokutnicą.
Trzy kobiety, bo Gerwaza połączyła się z Mahiettą i Edwardą, patrzyły przez okienko. Głowy ich zakryły światło, ale i to nie zwróciło na nie uwagi pokutnicy.
— Nie przeszkadzajmy jej! — rzecze Edwarda — modli się pewnie.
Jednak Mahietta ze szczególnym uporem patrzyła na tę głowę uwiędłą i na te oczy zalane łzami.
— To byłoby szczególne — mówiła cicho.
Wychyliła głowę przez kraty okna i posłała spojrzenie aż w kąt, w który pustelnica była wpatrzoną.
Kiedy ją cofnęła napowrót, twarz jej była łzami zalaną.
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała Edwardy.
— Nazywamy ją siostrą Gudulą.
— A ja — odparła Mahietta — nazywam ją Pakiettą Chante-fleurie.
I dała znak osłupiałej Edwardzie, aby uważniej patrzyła w okienko.
Edwarda spojrzała i zobaczyła, że w tym kącie, w który pustelnica miała wzrok wlepiony, był trzewiczek, haftowany złotem i srebrem.
Po Edwardzie Gerwaza wychyliła głowę za kratę, i wszystkie trzy, patrząc na nieszczęśliwą matkę, płakać zaczęły.
Jednak ani ich spojrzenia, ani łzy nie zwróciły uwagi pustelnicy. Jej ręce były wciąż złożone, oczy nieruchome w zachwycie, a kto wiedział smutną historyę, temu widok trzewiczka rozdzierał serce.
Kobiety czas dłuższy nie rzekły ani słowa: nie śmiały mówić nawet cicho. To milczenie, ta boleść, to zapomnienie, w którem wszystko znikło, prócz jednego przedmiotu, miało coś wzruszającego. Milczały, dusze ich wznosiły się i były gotowe paść na kolana. Zdawało im się, że weszły do świątyni podczas rozpamiętywania męki Chrystusa.
Nakoniec Gerwaza, najciekawsza, a tem samem najmniej czuła, spróbowała przemówić do pustelnicy:
— Siostro! siostro Gudulo!
Powtórzyła te wyrazy potrzykroć, coraz mocniej głos podnosząc. Pokutnica ani się ruszyła, ani spojrzała, ani westchnęła, ani dała znaku życia.
Edwarda odezwała się łagodniejszym głosem:
— Siostro, siostro, święta Gudulo!
Toż samo milczenie.
— Szczególna kobieta! — zawołała Gerwaza — onaby bombardowania nie słyszała.
— Może ogłuchła — rzekła Edwarda z westchnieniem.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Może umarła — zakończyła Mahietta.
To pewna, że, jeżeli dusza nie opuściła tego letargicznego ciała, przynajmniej ukryć się musiała w największą głębię organów.
— Trzeba — mówiła Edwarda — zostawić placek w okienku; bo jakże ją ocucić?
Eustachy, którego dotąd zajmował wózek, przez psa ciągniony, spostrzegł, że jego matka i dwie panie patrzą przez okienko; powodowany więc ciekawością, zawołał:
— Mamo, niechaj i ja zobaczę.
Na ten głos dziecięcia dźwięczny, świeży, pustelnica wzdrygnęła się — odwróciła głowę z trudnością, chudemi rękami odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na dziecię z wyrazem gorzkiej rozpaczy. To spojrzenie było błyskawicą.
— Ach! Boże! — zawołała nagle kryjąc głowę między kolana — przynajmniej niech obcych dzieci nie widzę.
— Dzień dobry, pani — rzekło dziecię z powagą.
Na ten głos drżenie przeszło po ciele pustelnicy; zęby jej szczęknęły, wzniosła głowę, rękami dotknęła stóp i rzekła:
— Och! jakże zimno!
— Biedaczko! — mówiła Edwarda z litością — może chcesz ognia?
Wstrząsnęła głową na znak odmowy.
— A więc — mówiła Edwarda, podając jej flaszeczkę — oto hypocras, który cię rozgrzeje: napij się.
Potrząsnęła głową, spojrzała na Edwardę i odpowiedziała:
— Wody.
Edwarda nalegała.
— Napij się hypokrasu i zjedz placka z ryżu, któryśmy umyślnie dla ciebie upiekły.
Odepchnęła placek, który jej Mahietta podawała i rzekła:
— Chleba czarnego.
Wtedy Gerwaza, zdejmując z siebie chustkę wełnianą, rzekła:
— To przynajmniej odziej twoje skostniałe ramiona.
Podobnie jak placka i flaszki odmówiła wzięcia chustki i odpowiedziała:
— Worek.
— Ale musisz wiedzieć — mówiła Edwarda — że wczoraj było święto.
— Wiem — rzekła pokutnica — bo z tego powodu od dwóch dni nie miałam kropli wody.
Po chwili milczenia zaś dodała:
— Święto — i zapomniano o mnie. Dlaczegóż świat ma o mnie pamiętać, gdy ja o nim nie myślę? Któż wspomni o zgasłym węglu, o zimnym popiele?
A jakby strudzona mówieniem, opuściła głowę na kolana.
Litościwa Edwarda, sądząc, że jeszcze się skarży na zimno, zapytała:
— A więc chcesz ognia?
— Ognia! — rzekła pokutnica ze szczególniejszym wyrazem — a czy go skrzeszecie z tej małej, co jest pod ziemią już od lat piętnastu?
Wszystkie jej członki zadrżały, oczy zaświeciły i wstała na kolana; następnie wyciągnęła wychudłą rękę ku dziecku, które na nią patrzało.
— Weźcie to dziecię! — zawołała — cyganka się zbliża.
Upadła twarzą na ziemię i biła o podłogę czołem, jakby kamieniem o kamień. Po chwili podczołgała się do kąta, w którym był mały trzewiczek. Kobiety nie śmiały na nią patrzeć, lecz słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, pomieszane z odgłosem jakby uderzenia czołem o mur — po jednem z gwałtowniejszych uderzeń wszystko ucichło.
— Czy się zabiła? — rzekła Gerwaza, wychylając głowę przez okienko. — Siostro! siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Edwarda.
— Ach! Boże, ona się nie rusza — mówiła Gerwaza — Gudulo! Gudulo!
Mahietta, zaledwie mogąca oddychać, rzekła z wysiłkiem:
— Czekajcie! — następnie, schyliwszy się do okienka, zawołała: — Pakietto! Pakietto Chante-fleurie!
Dziecię, które nierozważnie zapaliło petardę, nie więcej się przestrasza, jak się ulękła Mahietta, skutkiem wyrzeczonych wyrazów.
Pustelnica zadrżała, podniosła się na nogi i podskoczyła ku okienku ze wzrokiem tak iskrzącym, że wszystkie trzy kobiety uciekły.
Straszna postać pustelnicy stała w oknie i wołała:
— Ach! to cyganka mię woła.
W tej chwili scena, dziejąca się u słupa, zwróciła jej uwagę. Czoło jej zmarszczyło się, wyciągnęła kościste ręce i głosem chrapliwym krzyczała:
— Ha! to ty, cyganko, złodziejko dzieci, ty mię wołałaś. Bądź przeklętą nawieki!



V.
Łza za kroplę wody.

Wyrazy, wyrzeczone przez pustelnicę, były, można powiedzieć, punktem połączenia dwóch scen, odbywających się jednocześnie — każda na oddzielnem miejscu. Ta, którą znają czytelnicy, w Szczurzej-Jamie, i ta, którą mają odczytać na drabinie słupa. Świadkami pierwszej były trzy kobiety, z któremi czytelnik się poznał; druga odbyła się wobec licznych widzów, zgromadzonych na placu de Grève, około słupa i szubienicy.
Ten tłum, któremu postawieni przy słupie sierżanci obiecywali jakąś egzekucyę, choć nie powieszenie, ale biczowanie, tak nagle wzrósł, że musiano użyć dla utrzymania porządku zwykłych bijących przypomnień.
Lud, karny w oczekiwaniu egzekucyj publicznych, nie objawiał żadnej niecierpliwości. Bawił się, patrząc na słup, rodzaj pomnika prostego, złożonego z bryły, wysokiej na stóp osiemnaście i wydrążonej wewnątrz. Schody bardzo przykre, nazwane l’echelle, prowadziły na wierzch słupa, nad którym widać było koło dębowe. Przywiązywano występnego do tego koła za kolana i ręce. Maszynerya wewnątrz słupa poruszała koło, i tym sposobem ukazywała oblicze winowajcy wszystkim stronom widzów. To nazywało się obracać zbrodniarza.
Jak widzimy, słup na placu de Grève znacznie mniej był zajmującym od słupa na placu Halles. Nie widziałeś w nim ani sztuki budowniczej, ani nic pomnikowego. Nie miał ani krzyża żelaznego, ani latarni ośmiokątnej, ani rzeźby, ani żadnej ozdoby.
Trzeba było poprzestać na tem, co było.
Nakoniec przybył winowajca, przywiązany tyłem do wózka. Kiedy go wzniesiono na wierzch słupa i kiedy go widzieć było można ze wszystkich stron, krzyk pomieszany ze śmiechem rozległ się po placu. Poznano Quasimoda.
Szczególna zmiana! Przywiązany do koła pręgierza, karany na tem samem miejscu, gdzie go przedtem witano jako naczelnika, jako głowę błaznów, gdzie go wiódł tłum ludu i bił mu oklaski. To pewna, że nie było w tym tłumie człowieka, któryby zrobił sobie tę uwagę. Nie było Piotra Grintoire i jego filozofii na tem widowisku.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły królewski, dał znak milczenia i ogłosił wyrok, według rozkazu prewota. Następnie schował się ze swoimi towarzyszami za wózek.
Quasimodo, jakby nieczuły, nie zmrużył nawet powieki. Widział, że wszelki opór daremny, bo powrozy i łańcuchy powpijały się w jego ciało.
Pozwolił się prowadzić, pchać, nieść, bić i wiązać. Na jego twarzy tylko zdziwienie można było wyczytać. Wiedziano, że był głuchym, teraz, rzekłbyś, że jest i ślepym.
Kazano mu stanąć na desce okrągłej — stanął; kazano mu zrzucić koszulę — zrzucił; podciągnięto go pod system krępowań — poddał się im. Tylko kiedy-niekiedy zadął mocno, jak cielę, mające zwieszoną głowę z woza, gdy je wiozą na rzeź.
— Ach hultaj, bez ambicyi! — mówił Jehan Frollo do swego przyjaciela Robina Poussepain (dwaj smarkacze oczywiście musieli być obecni przy egzekucyi) — teraz dopiero pozna, co to jest pręgierz!
Dziki śmiech powstał w tłumie, gdy zobaczono nagi garb Quasimoda, jego pierś i ramiona nacechowane kalectwem. W czasie tej wesołości, mężczyzna w miejskiej liberyi, silny, ale niski, wstąpił na deskę i stanął przy winowajcy. Jego nazwisko zaczęło krążyć w tłumie. Był to pan Pierrat Torterue, kat przysięgły z Châtelet.
Położył najwpierw na rogu słupa worek czarny, którego jedna połowa napełniona była piaskiem czerwonym i temu pozwolił się wysypać, była to klepsydra; następnie zdjął z siebie kurtkę, wziął w prawą rękę bat o wielu rzemieniach, przy końcach których świeciły się kulki metalowe; nakoniec zawinął aż po ramię koszulę.
Tymczasem Jehan Frollo, z wzniesioną dogóry jasną, ufryzowaną głową, krzyczał, wszedłszy na ramiona Robina.
— Patrzcie, panowie i panie! oto mają ćwiczyć garbusa Quasimodo, dzwonnika od Panny Maryi, który jak dzwonnica ze swojemi garbami wygląda.
Kat uderzył nogą. Koło zaczęło się obracać. Quasimodo zachwiał się pod powrozami, krępującemi go; osłupienie, malujące się na twarzy biedaka, powiększyło śmiech tłumu.
Nagle, w chwili kiedy koło ukazało panu Pierratowi grzbiet górzysty Quasimoda, ten podniósł rękę, metalowe kulki zaświstały w powietrzu i padły na grzbiet biedaka.
Quasimodo skulił się, jakby ze snu przebudzony. Zaczął pojmować, o co rzecz chodzi: gwałtowna boleść wykrzywiła twarz jego, ale nie wydał najmniejszego jęku. Tylko obracał głową to wtył, to naprawo, potem nalewo, wstrząsając nią, jak byk, ukąszony przez osę.
Po pierwszem uderzeniu, drugi raz nastąpił, później trzeci i tak dalej, bez liku. Koło nie przestawało się obracać, a razy spadać. Wkrótce krew trysnęła, rozlała się strumieniem po czarnych ramionach garbusa, a kulki metalowe, świstając ustawicznie w powietrzu, obryzgiwały nią motłoch.
Quasimodo, jak się na pozór zdawało, odzyskał zwyczajną swoją nieczułość. Próbował, ale nieznacznie, rozerwać więzy: oko jego zabłysło, muskuły nabrzmiały, członki zwinęły się i łańcuchy się wyprężyły. Wysilenie było potężne, rozpaczliwe; ale więzy prewota zasilne: skrzypnęły, zatrzeszczały, ale się nie zerwały. Quasimodo padł osłabiony. Na jego twarzy wypiętnowały się boleść i zupełne zwątpienie. Zamknął jedyne oko, spuścił głowę na piersi i zdawało się, że skonał.
Od tej chwili ani się ruszył. Nic nie robiło na nim wrażenia: ani krew, płynąca strumieniem, ani podwojony zapał razów, ani złość kata, ani wkoncu świstanie bata w powietrzu.
Nareszcie odźwierny z Châtelet, ubrany czarno, na karym koniu, stojący przy stopniach pręgierza od początku egzekucyi, wyciągnął laseczkę hebanową ku klepsydrze. Koło się zatrzymało i Quasimodo powoli oko otworzył.
Biczowanie skończono. Dwaj pomocnicy kata obmyli z krwi ramiona winowajcy, natarli, Bóg wie, jaką maścią i obwinęli szmatami. Tymczasem Pierrat Torterue zasypywał krople krwi na ziemi.
Jeszcze nie koniec cierpień biednego Quasimody. Pozostała mu jeszcze godzina słupa, którą Floryan Barbedienne dodał do wyroku Roberta d’Estouteville, na większą sławę igraszki słów Jana de Cumène: Surdus absurdus.
Obrócono klepsydrę i postawiono garbusa na desce, aby się wypełniła sprawiedliwość. Lud, mianowicie w wiekach średnich, tem jest w społeczeństwie, czem dziecię w rodzinie. Dopóki zostaje w stanie niewiadomości intelektualnej i moralnej, można o niem powiedzieć to samo co o dziecięciu:

Jestto wiek bez litości.

Mówiliśmy już, że Quasimodo powszechnie był nienawidzony, bez najmniejszej przyczyny. Nie było zapewne nikogo w tłumie, któryby się na biednego garbusa mógł rzeczywiście żalić; radość przecież była powszechna, że go widziano u pręgierza i okropna kara, zamiast rozczulić widzów, wywoływała urągania i śmiechy.
Po nasyceniu zemsty publicznej, jak ją dziś jeszcze nazywają kwadratowe czapki, to jest adwokaci, przyszła kolej na złość osobistą. Tutaj, równie jak w wielkiej sali, mianowicie kobiety wybuchły. Wszystkie coś cierpiały do niego, jedne za jego złośliwość, drugie za brzydotę. Ostatnie były najzłośliwsze.
— Ach! portrecie antychrysta — mówiła jedna.
— Ach! czupiradło! — wołała druga.
— Toć to głowa błaznów, wczoraj tak królował.
— Oto widzieliśmy go przy słupie, ciekawam jak będzie wyglądał na szubienicy? — rzekła jakaś staruszka.
— Ach! kiedyż cię nareszcie twój dzwon przygniecie nawieki?
— A przecież to on dzwoni na Anioł Pański.
— O! głuchy! ślepiec! potwór!
— Lepszy do poronienia płodu, niż wszystkie apteki i lekarstwa.
Dwóch zaś z młodzieży, Jehan du Moulin i Robin Poussepain, śpiewało na całe gardło dawną gminną zwrotkę:

Une hart
Pour le pendard
Un fagot
Pour le magot.

Złorzeczenia, krzyki, śmiechy, obelgi i kamienie padały, jakby gradem.
Quasimodo był głuchy, lecz widział dobrze, a zapał ludu nietylko się w głosie objawiał. Nadto kamienie dobitnie tłómaczyły znaczenie śmiechu.
Cierpliwy pod batem kata, oburzał się na te ukłucia owadów. Wół asturyjski, nie zważający na ciosy Pikadora, gniewa się na psy i szczenięta.
Spojrzał najprzód groźnie. Lecz, skrępowany, nie miał siły, aby muchy z ran oczami spędzić. Tymczasem krzyk i śmiech wzmagały się.
Nieszczęśliwy, nie mogąc porwać więzów, uspokoił się; tylko kiedy-niekiedy gniewne westchnienie wzdymało jego piersi. Na jego twarzy nie było rumieńca wstydu. Był zbyt oddalonym od towarzystwa, a zanadto zbliżonym do natury, aby rozumiał, co to jest wstyd. Prócz tego, w tym stopniu poniżenia, czy hańba cokolwiek boli? Lecz gniew, nienawiść, rozpacz, cochwila większą na twarz napędzały ponurość i coraz więcej zbierały elektryczności do oka.
Ta noc jego oblicza rozjaśniła się nieco, gdy ujrzał muła, niosącego alchemika. Zdaleka ujrzał obudwu i twarz jego łagodniejszy przybrała wyraz. Uśmiech łagodny, błagający, ubrał mu usta, a w miarę jak się alchemik zbliżał, stawał się coraz więcej promienistym i ufnym. Jednak, gdy muł zbliżył się do słupa tak, że alchemik mógł poznać swojego sługę — zawrócił naprawo i odjechał.
Ciemna chmura znowu zawisła na czole Quasimoda. Uśmiech mieszał się z nią czas jakiś, lecz uśmiech gorzki, zwątpiały, smutny.
Czas mijał. Biedak był już od półtory godziny bity, krwawiony, wyśmiewany i wyklinany.
Nagle targnął się w więzach tak mocno, że słup poruszył i krzyknął głosem chrapliwym, strasznym, podobnym prędzej do ryku lwa, niż do głosu ludzkiego:
— Wody!
Ten krzyk boleści, zamiast natchnąć litością, był nowym przedmiotem uciechy ludu paryskiego, który, wzięty wogóle, podobnym był do truandów, to jest włóczęgów, których już znają czytelnicy. Ani jeden głos nie wzniósł się około biedaka, któryby się nad nim litował — wszystkie szydziły i przeklinały. Prawdę mówiąc, biedny Quasimodo nigdy nie był powabnym, a w owej chwili, kiedy po licach jego lał się pot krwawy, usta były zapienione z gniewu i cierpienia, oko obłąkane i język wywieszony — był wstrętnym do najwyższego stopnia! Należy dodać jeszcze, że gdyby w tłumie znalazł się jaki mieszczanin lub mieszczanka, któraby nieszczęśliwemu chciała podać kroplę wody, lęk wyszydzenia, przesąd wstydu i hańby odepchnęłyby dobrą Samarytankę.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie wzrokiem pełnym rozpaczy, i bardziej jeszcze rozdzierającym zawołał głosem:
— Wody!
I znowu śmiech tylko powstał.
— Pij! — zawołał Robin Poussepain, rzucając gąbkę uwalaną w błocie. — Masz garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta rzuciła mu kamień na głowę:
— Oto masz — rzecze — za twoje po nocach dzwonienie.
— A ślepcze! — zawył jakiś żebrak, chcąc go dosięgnąć kulą — a będziesz na nas rzucał czary z kościoła Najświętszej Panny?
— Wody! — powtórzył poraz trzeci Quasimodo.
W tej chwili lud się rozstąpił. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubrana, wyszła zeń — za nią szła biała koza ze złoconemi rogami, a ona niosła w ręku bębenek.
Zaiskrzyło się oko Quasimoda. Była to cyganka, którą zeszłej nocy chciał porwać, i za którą obecnie był karany. Wokoło ludzie, którym nic złego nie uczynił, dokuczali mu, — cóż ona mu uczyni, mając powód do zemsty?
Weszła śpiesznie na schodki. Złość dusiła go, chciałby trząsnąć słupem i zrzucić cygankę. Lecz ona zbliżyła się doń i, wyjmując manierkę z za pasa, przyłożyła ją do ust nieszczęśliwego.
Wtedy w tem oku, tak suchem i gorącem, zabłysła łza, która powoli spadła na twarz potworną, napiętnowaną rozpaczą. Była to może pierwsza łza wdzięczności.
Ze wzruszenia zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się i przyłożyła flaszkę do ust biedaka. Pił długo, bo straszne miał pragnienie.
Gdy skończył, wyciągnął zsiniałe usta, chcąc zapewne ucałować dobroczynną rękę. Lecz dziewczyna, zrażona nocnym napadem, cofnęła rękę, jakby ją dziki zwierz chciał ukąsić.
Garbus spojrzał nań z wyrzutem i smutkiem. Rozrzewniającym był widok tej pięknej dziewczyny, świeżej, czystej, a słabej zarazem, przychodzącej z pomocą cierpieniu, brzydocie i złośliwości.
To też podobało się to nawet ludowi i zaczął klaskać w ręce, wołając:
— Wiwat! zuch dziewczyna!
W tej chwili pustelnica spostrzegła cygankę na pomoście pręgierza, i wyzionęła owe straszne przekleństwo.



VI.
Koniec historyi placka.

Esmeralda zbladła; chwiejąc się, zstąpiła ze schodków, a głos pokutnicy ścigał ją jeszcze:
— Zejdź, zejdź, nędznico; wejdziesz ty na szubienicę.
— Pokutnica wpadła w swoją zwykłą wściekłość — mówił lud szemrząc.
Lękano się wówczas tego rodzaju kobiet, bo był to czas, kiedy szanowano tego, kto się dnie i noce modlił.
Godzina minęła. Odwiązano Quasimoda i lud się rozszedł.
Przy wielkim moście Mahietta, wracając ze swemi towarzyszkami, zatrzymała się:
— Eustachy, — rzecze — a co zrobiłeś z plackiem?
— Moja mamo, — odpowiedział chłopiec — kiedyś rozmawiała z tą panią w okienku, przyszedł pies i ugryzł go kawałek, ja zaś zjadłem resztę.
— Jakto! wszystko zjadłeś?
— To nie ja, to pies; mówiłem mu, żeby nie ruszał, ale nie chciał słuchać.
— Ach! to straszna rzecz z tym chłopcem; — rzecze matka — taki apetyt u dzieciaka! Ale to zapowiada, że będzie dobrym żołnierzem.



KSIĘGA ÓSMA.

I.
Niebezpieczeństwo powierzania tajemnicy kozie.

Upłynęło wiele tygodni. Przyszły pierwsze dni Marca; słońce, którego chociaż Dubartas nie nazwał był jeszcze wielkim księciem świec, jasne rzucało promienie. Byłto jeden z dni wiosennych, które tyle mają uroku dla Paryżan, rozproszonych po placach i przechadzkach. Podczas tych jasnych dni jest pewna godzina, w której najlepiej podziwiać można drzwi kościoła Panny Maryi. Jestto chwila, w której słońce, skłaniające się do zachodu, wprost oświetla katedrę. Jego promienie, coraz więcej horyzontalne, powoli podnoszą się z bruku i wstępują na fasadę, a wtedy wielka środkowa rozeta rzeźbiona błyszczy jak oko cyklopa.
Właśnie w takiej tu chwili jesteśmy.
Wprost wysokiej katedry, zaczerwienionej zachodzącem słońcem, na balkonie kamiennym, nad drzwiami gotyckiego domu, położonego przy ulicy Parvis, stało kilka młodych dziewic, wesoło się śmiejących i gwarzących. Po długich zasłonach, spadających od ubrania głowy, ozdobnego perłami, aż do stóp; po cienkości koszul, okrywających ramiona; po białości dziewiczych piersi; po bogactwie spódnic, po gazie, jedwabiu, aksamicie, a nadewszystko po białości rączek, dowodzących nieczynności, odgadnąć w nich było można szlachetne i bogate dziedziczki. Była to w rzeczy samej Florentyna Gondelaurier i jej towarzyszki: Dyanna de Christeuil, Amelotta de Montmichel, Kolomba de Gaillefontaine i mała Champchevrier, wszystkie dobrego urodzenia i przybyłe do pani Gondelaurier w celu widzenia jego wysokości pana de Baujeu i jego żony, mających przybyć do Paryża celem wybrania dam honorowych dla żony Delfina, Małgorzaty. Wszystka szlachta na trzydzieści mil wokoło pragnęła tego szczęścia i wcześnie do Paryża pozwoziła córki. Te, któreśmy widzieli na balkonie, były powierzone zacnej damie Aloizie de Gondelaurier, wdowie po mistrzu łuczników królewskich, mieszkającej z jedyną córką w domu, przy ulicy Parvis, wprost katedry Panny Maryi w Paryżu.
Balkon, na którym stały młode dziewice, łączył się z pokojem, wybitym bogato skórą flamandzką koloru czerwonawego w liście złote. Belki, równolegle przecinające sufit, bawiły oko tysiącem dziwacznych rzeźb malowanych i złoconych. Na kufrach, ozdobionych rzeźbą, mieniły się tu i owdzie świetne emalie; łeb niedźwiedzi z fajansu wznosił się nad krzesłem o dwóch stopniach, co oznaczało, że pani domu była żoną, albo wdową po baronecie. W głębi, obok wysokiego komina, ozdobionego herbami od góry do dołu, siedziała w bogatem krześle, obitem aksamitem czerwonym, pani Gondelaurier, której pięćdziesiąt lat życia równie z twarzy jak ze stroju można było wyczytać. Przy niej stał młody mężczyzna dość okazałej postawy, chociaż nieco próżnej i nadętej, jeden z owej młodzieży, która zwykle podoba się kobietom, a na widok której rozumni ludzie wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie mundur kapitana łuczników królewskich, bardzo podobny do stroju Jowisza, którego w pierwszej księdze tej powieści można było podziwiać.
Panny zajmowały część pokoju i część balkonu, siedząc jedne na stołkach aksamitnych, drugie na ławeczkach dębowych, zdobnych w rzeźbione kwiaty i figury. Każda z nich trzymała na kolanach kawałek ręcznej krzyżowej roboty, nad którą pracowały wspólnie i której jeden koniec leżał na dywanie pokrywającym posadzkę.
Rozmawiały z sobą owem wesołem szczebiotaniem i śmiechem, jak zwykle rozmawiają młode dziewczęta, kiedy młody kawaler jest pomiędzy niemi. Młodzieniec, który obudzał miłość własną wszystkich tych dziewcząt, zdawał się mało dbać o nie i bawił się spokojnie rękawiczką.
Niekiedy stara pani pocichu zwracała do niego mowę, on zaś odpowiadał z pewnym rodzajem grzeczności wymuszonej i niezgrabnej. Z uśmiechów i z poruszenia ócz pani Aloizy, z przenoszenia ich z córki na kapitana, domyślać się było można, że rzecz szła o jakieś zaręczyny i bliskie zaślubienie. Z obojętności oficera łatwo znowu było odgadnąć, że nie był rozkochanym. Całe jego ułożenie wyrażało znudzenie i przymus, co nasi dzisiejsi garnizonowi porucznicy bez ceremonii daliby poznać ziewaniem.
Poczciwa dama, zajęta córką, jak wszystkie matki, mało zważała na chłód i obojętność oficera i starała się zwrócić jego uwagę na wdzięk, z jakim jej Florentyna igłę trzyma.
— Patrzaj, patrzaj kuzynku, — mówiła, ciągnąc go za rękaw — patrzaj, jak teraz się schyla.
— W rzeczy samej — odpowiedział oficer i wpadł w obojętne milczenie.
Po chwili pani Aloiza znowu się nachyliła i mówiła:
— Czyś widział kiedy zgrabniejszą figurkę, niż twojej narzeczonej? Czy można być bielszą? mieć więcej blond włosy? ręce tak utoczone i szyję prawdziwie łabędzią? Nieraz sobie myślę — jaki ty jesteś szczęśliwy, żeś się urodził mężczyzną, hultaju! Czy nie prawda, że moja Florentyna warta, żeby za nią szalano?
Zapewne — odpowiedział, myśląc o czem innem.
— Mówże z nią! — rzekła pani Aloiza, popychając go — powiedz jej cokolwiek; ach! jakiś nieśmiały!
Możemy zaręczyć, że nieśmiałość nie była ani przymiotem, ani wadą kapitana. Próbował przecież uczynić to, co mu rozkazano.
— Piękna kuzynko, — rzecze, zbliżając się do Florentyny — i cóż przedstawia krzyżowa robota, nad którą pracujesz?
— Piękny kuzynku, — odpowiedziała Florentyna z gniewnym akcentem — jużem ci trzy razy powiedziała, że to grota Neptuna.
Widocznie Florentyna lepiej od matki rozumiała przymus kapitana. On ze swej strony czuł potrzebę rozmowy.
— Dla kogo ta cała Neptunerya? — zapytał.
— Do opactwa świętego Antoniego des Champs — odpowiedziała Florentyna, nie podnosząc oczu.
Kapitan wziął do ręki kawałek roboty.
— Moja kuzynko, cóż to za rycerz, który całą siłą dmie w trąbę?
— To Tryton — odrzekła.
Krótkie odpowiedzi Florentyny ciągle brzmiały tonem urazy.
Młodzieniec zrozumiał, że trzeba powiedzieć jej do ucha coś grzecznego, choć nic nie znaczącego — zwyczajnego w podobnych zdarzeniach. Nachylił się więc ku narzeczonej, lecz, w swojej myśli nie mogąc znaleźć nic lepszego, rzekł:
— Dlaczego mama pani nosi suknie stare jak nasze babki z czasów Karola VII? Powiedz jej, kuzynko, że to niemodnie i że jej obręcz i laur, któremi ubiera spódnicę, czynią ją podobną do chodzącego ekranu od komina.
Florentyna wzniosła oczy pełne wyrzutu.
Jednak poczciwa pani Aloiza, widząc schylonego kawalera, mówiła, bawiąc się książką do nabożeństwa:
— Jaki czuły obraz miłości!
Kapitan, coraz bardziej zakłopotany, rzekł:
— Prawdziwie śliczna robota.
Na te wyrazy Kolombina Graillefontaine, także piękna jasna blondynka, rzekła do Florentyny, spodziewając się, że kapitan jej odpowie:
— Moja droga, czyś widziała krzyżowe roboty w pałacu Roche-Gruyon?
— Czy to nie ten pałac, przy którym jest Louvre? — zapytała, śmiejąc się Dyanna de Christeuil, mająca piękne ząbki i dlatego ustawicznie się śmiejąca.
— Tam, gdzie jest dawna wieża murów Paryża? — dodała Amelotta Montmichel, piękna, świeża brunetka, która miała zwyczaj wzdychania sama nie wiedząc dlaczego.
— Moja droga Kolombino, — odparła pani Aloiza — czy chcesz mówić o pałacu, należącym do pana Bacqueville za Karola VI? W rzeczy samej, śliczne tam są obicia.
— Karol VI, Karol VI — mruczał przez zęby kapitan, muskając wąsy. — Mój Boże, jakże dawne czasy staruszka pamięta!
Pani Glondelaurier mówiła dalej:
— Rzeczywiście, piękne są tam obicia, coś osobliwego.
W tej chwili Berangera Champchevrier, wysmukła, siedmioletnia dziewczynka, patrząca z balkonu, zawołała:
— Patrz, Florentyno, cyganka z bębenkiem tańcuje na placu wpośród ludu.
Rzeczywiście słychać było bębenek.
— Cyganka — rzekła Florentyna, zwracając się machinalnie w stronę placu.
— Patrzmy, patrzmy! — wołały towarzyszki i wszystkie wybiegły na balkon.
Florentyna, dumająca zapewne o obojętności swego narzeczonego, szła wolno za niemi; kapitan zadowolony z przerwania uciążliwej rozmowy, wszedł do pokoju, swobodnie oddychając, jak żołnierz zluzowany ze służby. Przyjemną kiedyś i jemu była służba przy młodej i pięknej pannie; przecież obecnie inną wydawała się ona kawalerowi, który, na myśl o bliskim ślubie, chłódł coraz bardziej. Prócz tego kapitan Febus był nader niestałym i smak miał bardzo zwyczajny. Chociaż z szlacheckiego rodu, na siodle żołnierskiem nabył przyzwyczajeń gminnych. Najbardziej lubił szynk, grube żarty i swobodę kawalerską. Z rodzicielskiego domu wyniósł jakie takie wychowanie, lecz wcześnie wszedłszy pomiędzy żołdaków, pozbył się poloru, a oblekał w szorstkość. Będąc przy Florentynie, doznawał przymusu, albowiem, rozpraszając miłość po całem mieście, mało zachowywał jej dla niej; następnie, będąc pomiędzy przyzwoitemi damami, lękał się, aby jego usta, przywykłe do nieobyczajności, nie wyrzuciły jakiego karczemnego wyrazu.
Mimo to kapitan miał pretensye do elegancyi i dobrego tonu. Niech kto, jak chce, pogodzi te sprzeczności.
Stał od kilku minut oparty o kominek, gdy Florentyna przemówiła do niego:
— Mój kuzynku, mówiłeś, żeś uratował jakąś cygankę, będąc na patrolu, z rąk złodziei.
— Tak, moja kuzynko — odpowiedział kapitan.
— Może to ta, co tańcuje na rynku? pójdź, kuzynku Febusie, zobaczyć ją.
W mowie jej i wezwaniu przebijała się chęć pojednania. Kapitan Febus de Châteaupers (bo on to był) wolnym krokiem zbliżył się do balkonu.
— Patrzaj, — rzecze Florentyna, kładąc rękę na ramieniu Febusa — może poznasz tę małą, czy to nie ona?
Febus spojrzał i rzekł:
— Tak, poznaję ją po kozie.
— O! jaka ładna koza! — mówiła Amelotta, składając ręce.
— Czy jej rogi rzeczywiście złote? — zapytała Berangera.
Nie powstając z krzesła, pani Aloiza odezwała się:
— Czy to nie jedna z tej bandy cyganów, co to przeszłego roku przybyli przez bramę Gribard?
— Moja mamo, — odpowiedziała łagodnie Florentyna — ta brama dzisiaj nazywa się Piekielną.
Panna Florentyna wiedziała, jak razi jej narzeczonego przestarzała mowa jej matki. W rzeczy samej kapitan Febus zaczął sobie cicho powtarzać:
— Brama Gribard! brama Gribard, za Karola VI!
— Kuzynko! — zawołała Berangera, która niedawno zwróciła oczy na wieże kościoła Panny Maryi. — Co to za czarny mężczyzna stoi tam wysoko?
Dziewice podniosły oczy. Wistocie jakiś mężczyzna stał oparty na wieży północnej, wychodzącej na plac de Grève. Można było rozpoznać jego strój i widzieć twarz, wspartą na rękach. Stał jak posąg: oczy miał wlepione w plac — i był podobnym do medyolańczyka, który wynalazł gniazdo wróbli.
— To alchemik — rzecze Florentyna.
— Dobry masz wzrok, kiedyś go poznała — mówiła panna Gaillefontaine.
— A jak patrzy na cygankę! — zawołała Dyanna.
— Biada cygance! — odezwała się Florentyna — nie lubi on cyganów.
— Szkoda, że na nią patrzy! — dodała Amelotta — ona tak prześlicznie tańcuje.
— Mój kuzynku, — odezwała się Florentyna — ponieważ ją znasz, każ jej tu przyjść: zabawi nas.
— Tak, tak! — zawołały dziewice, klaszcząc w ręce.
— Ale ona pewnie mnie zapomniała — odpowiedział Febus. — Jednak, kiedy panie żądacie, spróbuję. I, wychyliwszy się z balkonu, zawołał: — Mała!
Cyganka nie bębniła w tej chwili. Zwróciła głowę w stronę, z której głos szedł, wzrok jej padł na Febusa i zatrzymała się.
— Mała! — powtórzył kapitan i ręką dał znak, aby przyszła.
Dziewczyna spojrzała, zarumieniła się i, biorąc bębenek pod pachę, przez tłum widzów skierowała się ku domowi, z którego Febus ją przywoływał.
Pochwili drzwi się uchyliły i cyganka ukazała się na progu — zmieszana, zarumieniona, z oczami spuszczonemi i nie śmiejąca postąpić kroku.
Berangera klasnęła w ręce.
Tancerka wciąż stała nieruchoma na progu. Jej ukazanie się dziwne sprawiło na dziewicach wrażenie. Rzecz niezawodna, że niejasna chęć podobania się pięknemu oficerowi ożywiała je wszystkie razem, że świetny mundur był punktem przyciągającym dla nich wszystkich, że był celem przymileń i że kapitan był przedmiotem tajnej rywalizacyi. Przecież, gdy wszystkie zarówno były piękne, równą walczyły bronią i każda z nich pewną była zwycięstwa. Przybycie cyganki naruszyło równowagę. Była ona tak piękną, że z chwilą swego wejścia wniosła jakiś tajemny urok do ciemnej komnaty, i tu, wpośród obić i rzeźb, była stokroć bardziej niżeli na placu czarującą. Była to pochodnia, którą w cień wniesiono i która szlachetne panny olśniła. Każda w piękności uczuła się obrażoną. W jednej chwili, nie mówiąc słowa, zmieniły front i porozumiały się cudownie. Instynkty kobiet prędzej się pojmują, niż rozumy mężczyzn. Przybyła im nieprzyjaciółka — i wszystkie ją poczuły. Na zafarbowanie szklanki wody dosyć kropli karminu, na zepsucie humoru kobiet dosyć pięknej twarzyczki — osobliwie kiedy tylko jeden mężczyzna obecny.
To też przyjęcie cyganki było bardzo zimne. Patrzyły na nią, spoglądały na siebie i rozumiały się wzajem. Ona czekała, aby do niej przemówiono, i nie śmiała oczu podnieść.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie.
— Na honor, — rzecze — śliczna kobieta! cóż ty na to, kuzynko?
Uwaga ta nie mogła rozproszyć kobiecej zawiści.
Florentyna odpowiedziała z pewnym rodzajem lekceważenia i wzgardy:
— Nieszpetna.
Inne śmiać się zaczęły.
Nakoniec pani Aloiza, zawistna o córkę, odezwała się do tancerki:
— Zbliż się, mała.
— Zbliż się, mała — powtórzyła Berangera z komiczną powagą, jakby osoby dorosłej.
Cyganka postąpiła ku szlachetnej damie.
— Piękne dziecię, — rzecze z nadętością Febus, zbliżając się do niej — nie wiem, czyś mię poznała?
Odpowiedziała, uśmiechając się i podnosząc oczy z niewypowiedzianym wdziękiem:
— Tak, panie.
— Dobrą ma pamięć — zrobiła uwagę Florentyna.
— Aleś wtedy — mówił Febus — potężnego użyła strachu. A mnie czy się przelękłaś?
— Bynajmniej — odpowiedziała cyganka.
Było coś w odpowiedziach cyganki, co bolało Florentynę.
— Zostawiłaś mi, moja kochanko, — mówił kapitan, którego język zaczął się rozwiązywać przy kobiecie z ulicy — wzamian za siebie, dziwnego potwora, garbusa, ślepca, jak mi się zdaje dzwonnika od Panny Maryi. Cudowne rzeczy o nim mi opowiadano, a jak się nazywa, to nawet trudno spamiętać. I on cię chciał porwać!... bardzom ciekawy na co?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Ach! to śmiałość! — mówił kapitan. — Jakiś dzwonnik porywa się na zwierzynę dla nas przeznaczoną! Ale drogo to opłacił, moja droga. Mistrz Torterue tęgi chłop, i mogę powiedzieć na twoją pociechę, że mu dyabelnie podziurawił skórę.
— Biedny człowiek! — rzekła cyganka, przypominając sobie scenę u słupa.
Kapitan roześmiał się nagłos.
— Do dyabła! toż litość potrzebna, jak dziura w moście. A niech mię...
Wstrzymał się nagle:
— Przepraszam panie, o mało mi się głupstwo nie wyrwało.
— Ach! fe! — zawołała panna Gaillefontaine.
— Mówi do tej dziewczyny jej właściwym językiem, więc niema się co dziwić — rzekła Florentyna, której gniew wzrastał.
Złość ta nie zmniejszyła się wcale, gdy widziała kapitana, kręcącego się koło dziewczyny i powtarzającego:
— Na honor, śliczna dziewczyna.
— Ależ dziwacznie ubrana! — rzekła Dyanna Christeuil — pokazując piękne ząbki.
Uwaga ta rzuciła światło w ich umysł. Ujrzały nareszcie stronę ujemną cyganki i, nie mogąc ugryźć piękności, na jej strój się rzuciły.
— Moja mała, — mówiła Montmichel — jak możesz w takim stroju biegać po ulicach?
— Taka krótka spódnica! — dodała Gaillefontaine.
— Moja mała, — mówiła z cierpkością Florentyna — dla twojego złotego pasa gotowi cię sierżanci zaaresztować.
— Gdybyś nosiła rękawy, jak każe przyzwoitość, — zakończyła Christeuil — ręce nie takby ci ogorzały.
Dla więcej badawczego widza niż Febus, był to widok godny uwagi, jak te piękne dziewice z ostrym językiem wiły się około tancerki, jak na nią patrzyły i chciały kąsać. Śmiechy, żarty, upokorzenia, bez końca, gradem spadały na cygankę.
Rzekłbyś, że to są damy rzymskie, wbijające szpilki w pierś niewolnicy. Mógłbyś powiedzieć, że to są charcice, zadyszane za łanią, którą chcą pożreć.
Czemże była wobec zacnych dam dziewczyna z ulicy? Za nic ją miały! mówiły przy niej i o niej głośno, jakby o jakim nieczystym, obrzydliwym przedmiocie.
Cyganka czuła te ukłucia szpilek. Niekiedy zaczerwieniła się ze wstydu, niekiedy błyskawica gniewu zapaliła jej oczy, niekiedy wyraz złośliwy skonał na jej ustach i niekiedy warga właściwym jej pogardliwym sposobem obwisła; ale pozornie była spokojną i smutnie spoglądała na Febusa. Szczęście, czułość i boleść były razem w tem spojrzeniu. Rzekłbyś, że dlatego się hamuje, aby jej nie wypędzono.
Febus śmiał się i bronił cyganki z pewną zuchwałością i politowaniem.
— Niech sobie mówią, co chcą, moja mała — mówił, brzęcząc ostrogami. — Zapewne, że twój strój bardzo dziwaczny, aleś i tak ładna, więc cóż ci to szkodzi?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa Gaillefontaine, wyciągając swoją łabędzią szyję z gorzkim uśmiechem — widzę, że panom oficerom straży królewskiej podobają się oczy cyganek.
— Dlaczegóżby nie? — odrzekł Febus.
Na tę odpowiedź, rzuconą bez zastanowienia, Kolombina śmiać się zaczęła, Dyanna i Amelotta towarzyszyły jej, Florentynie zaś łzy w oczach stanęły.
Cyganka, która na wyrazy panny Gaillefontaine spuściła oczy ku ziemi, teraz podniosła je rozpromienione radością i dumą, i pełne miłości w Febusa wlepiła. Była piękną w tej chwili.
Stara dama, uważająca tę scenę, czuła się obrażoną i nie mogła znieść tego dłużej.
— Najświętsza Panno! — zawołała — a tam co takiego depcze mię po nogach. Ach! przeklęte zwierzę!
Była to koza, która, szukając swej pani, wpadła do pokoju i zawadziła rogami o fałdy sukni damy, spadające do ziemi.
Cyganka, nie mówiąc słowa, usunęła zwierzątko.
— Kózka ma i kopytka złocone! — zawołała Berangera, skacząc z radości.
Cyganka przyklękła i pieścić kozę zaczęła. Rzekłbyś, że ją za zapomnienie przeprasza.
Tymczasem Dyanna schyliła się do ucha Kolombiny.
— Ach, mój Boże! — rzecze — szkoda, że zapomniałam; ta koza ma umieć cudowne sztuki.
— Moja mała, — rzecze Kolombina — niech nas teraz twoja koza zabawi.
Dyanna i Kolombina nalegały na cygankę.
— Każ kozie pokazać jaki cud.
— Nie wiem czego panie żądacie — odpowiedziała tancerka.
— Sztuki magiczne, cudy, czary!
— Nie rozumiem — odpowiedziała i zaczęła pieścić kozę, powtarzając: — Dżali! Dżali!
W tej chwili Florentyna spostrzegła woreczek skórzany, zawieszony na szyi kozy i zapytała:
— Co to jest?
Cyganka spojrzała na nią i odpowiedziała z powagą:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym wiedzieć twoją tajemnicę — pomyślała sobie Florentyna.
Tymczasem zacna dama powstała z gniewem.
— Jeżeli ani ty, ani twoja koza nie tańcujecie, — rzekła — nie masz tu co robić.
Cyganka, nic nie odpowiedziawszy, skierowała się ku drzwiom. Lecz im bardziej do nich się zbliżała, tem bardziej zwalniała kroku. Spojrzała na Febusa i stanęła.
— Na Boga! — zawołał kapitan — tak się nie odchodzi. Powróć i zatańcz. Moja kochanko, powiedz, jak ci na imię?
— Esmeralda — odrzekła tancerka.
Na to dziwaczne imię śmiech powstał między pannami.
— Szczególne imię, jak na pannę — rzecze Dyanna.
— Powiadam ci, — mówiła Amelotta — że to czarownica.
— Moja kochanko, — mówiła pani Aloiza — widać, że twoi rodzice nie skąpali w chrzcielnicy twego imienia.
Tymczasem Berangera, korzystając, że od kilku minut nie zważano na nią, znęciła kozę ciasteczkiem. W krótkim czasie zaprzyjaźniły się. Ciekawe dziecię odwiązało woreczek z szyi kozy, otworzyło go i wyjęło tabliczki drewniane, na których były litery. Zaledwie te tabliczki położyła na dywanie, gdy koza zaczęła je przebierać nogą, i w jakiś układać porządek. Nakoniec powstał wyraz, na którego widok Berangera krzyknęła:
— Florentyno, Florentyno! patrzaj.
Florentyna przybiegła i zadrżała, bo koza ułożyła wyraz:

FEBUS

— Czy to koza ułożyła? — zapyta zmieszana.
— Tak, moja droga — odpowiedziała Berangera. Trudno było o tem wątpić, bo dziecię nie umiało złożyć wyrazu.
— Otóż tajemnica! — pomyślała Florentyna.
Na głos dziecięcia wszyscy przybiegli — i panny, i cyganka, i oficer.
Cyganka spostrzegła niedorzeczność kozy — zarumieniła się, później zbladła i zaczęła drżeć przed kapitanem, który na nią spoglądał z uśmiechem zadowolenia.
— Febus! — mówiły dziewice — to imię kapitana!
— Wyborną masz pamięć — mówiła Florentyna do cyganki. Później, łkając, zawołała: — To czarownica! I usłyszała głos tajemny w sercu, który jej mówił: to rywalka. Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — wołała przelękniona matka. — Idź do piekła, cyganko!
Esmeralda w milczeniu zebrała litery, dała znak Dżali i wyszła jednemi drzwiami, gdy drugiemi wynoszono Florentynę.
Kapitan Febus, pozostawszy sam, wahał się długo, gdzie się udać — i wkońcu poszedł za cyganką.



II.
Co innego alchemik, co innego filozof.

Mężczyzna, którego młode dziewice spostrzegły na wieży północnej, schylonego ku placowi i patrzącego uważnie na cygankę, był to alchemik, Klaudyusz Frollo.
Nasi czytelnicy jeszcze nie zapomnieli o tajemniczej izdebce, którą sam dla siebie zbudował. (Nie wiem, czy to nie jest ta sama, której wnętrze dziś jeszcze widzieć można przez małe kwadratowe okienko, wychodzące z wieży; izdebka ta, teraz pusta, niewybielona, ma na swoich ścianach nędzne rysunki, przedstawiające fasadę katedry. Sądzę, że tę norę zamieszkują nietoperze i pająki — i biednym muchom podwójną wypowiadają wojnę).
Codziennie, przed zachodem słońca, alchemik wchodził na schody wieży, zamykał się w izdebce i niekiedy całe tam przepędzał noce. Tego dnia, w chwili, gdy stanął przed drzwiami i dobył z kieszeni klucz sztuczny, dźwięk bębna i kastanietów wpadł mu do ucha. Ten dźwięk pochodził z placu Parvis. Klaudyusz Frollo, włożywszy napowrót klucz do kieszeni, wszedł na szczyt wieży, gdzie go owe panny spostrzegły.
Stał tam poważny, nieruchomy, zatopiony w patrzeniu i myślach. Cały Paryż był pod jego nogami z tysiącem wież i dachów, z rzeką płynącą pod mostami i z ludem rozlanym po ulicach. Lecz alchemika w całym tym grodzie jeden punkt tylko zajmował — plac Parvis, jedną widział osobę w tem mrowisku ludzkiem — cygankę.
Trudno określić naturę jego spojrzenia i ognia, który z oczu mu tryskał. Spojrzenie to było nieruchome, a przecież pełne burz i niepokoju. Z nieruchomości całego ciała, które tylko niekiedy drżało, jak drzewo poruszone przez wiatr, ze skamieniałego uśmiechu, który wykrzywiał twarz, rzecby można, że w Klaudyuszu Frollo wszystko zamarło i tylko oczy żyły jeszcze.
Cyganka tańczyła — lekka, zwinna, wesoła, nie czuła strasznego spojrzenia, spadającego jej na głowę.
Tłum roił się koło niej; kiedy-niekiedy mężczyzna, ubrany w kurtkę żółtą z czerwonem, ustawiał publiczność w kółko i powracał, by usiąść na stołku o kilka kroków od tancerki. Ten człowiek zdawał się być towarzyszem cyganki. Klaudyusz Frollo z wysokiej wieży, na której się znajdował, nie mógł rozpoznać jego rysów.
Jak tylko alchemik spostrzegł tego nieznajomego, podzielił swoją uwagę między tancerkę i jej towarzysza i twarz jego stała się jeszcze posępniejszą. Wyprostował się nagle i dreszcz przeszedł po jego ciele.
— Co to za jeden? — mówił do siebie — zawszem ją widywał samą.
Spuścił się po krętych schodach i zeszedł na dół. Przechodząc koło dzwonnicy, ujrzał drzwi od niej wpół otwarte i Quasimoda także spoglądającego na plac. Biedak tak patrzył uważnie, że nie poznał przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególniejszy przybrało wyraz — tchnęło słodyczą i łagodnością.
— A to osobliwsza! — szepnął do siebie Klaudyusz — czyżby się tak przypatrywał cygance?
W kilka minut potem alchemik wyszedł na plac.
— Co się stało z cyganką? — spytał, mieszając się z tłumem widzów, których zgromadził był bębenek.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z nich — dopieroco znikła. Zdaje się, że poszła naprzeciwko, gdzie ją zawołano.
W miejscu cyganki, na tym samym dywanie, gdzie jej cudowny odbywał się taniec, alchemik ujrzał mężczyznę w żółto-czerwonej kurtce, który dla zarobienia kilku groszy obchodził koło widzów, podparty pod boki i trzymał w zębach stołek — na tym stołku był przywiązany kot, który miauczał niemiłosiernie.
— Najświętsza Maryo! — zawołał alchemik, kiedy kuglarz pocił się najokropniej — to pan Piotr Grintoire.
Surowy głos alchemika tak zmieszał biedaka, że z całym swoim budynkiem stracił równowagę — i kot, i stołek upadły na głowy widzów, wśród okropnego krzyku tłumu.
Być może, że pan Piotr Grintoire w niemałym byłby kłopocie za potłuczenie głów publiczności, gdyby, korzystając z zamieszania, nie był się schronił do kościoła, gdzie go alchemik przywołał.
Katedra była już ciemna i pusta. Nawy zaległo milczenie, a lampy w kaplicach zdawały się jak gwiazdeczki. Tylko różnobarwna rozeta fasady, oblana promieniami zachodzącego słońca, świeciła jak pęk dyamentów i jasność swą odbijała na murach.
Zrobiwszy kilka kroków, Klaudyusz oparł się o filar i wzrok utopił w Piotrze Grintoire. W spojrzeniu tem nie było wyrzutu za przywdzianie błazeńskiego stroju, ale były powaga, spokój i przenikliwość.
Alchemik pierwszy przerwał milczenie.
— Pójdź tutaj, Panie Piotrze, masz mi wytłómaczyć wiele rzeczy. A najprzód, co to znaczy, że cię od dwóch miesięcy nie widziałem i obecnie spotykam w tym osobliwszym stroju?
— Panie, — zaczął pokornie Grintoire — szczególne wypadki! — oto widzisz mię tak chętnie chodzącego w tym stroju, jak kota z pęcherzem. Wiem o tem, że to źle bardzo narażać panów sierżantów patrolowych na bicie pod tą kurtką filozofa pitagorejskiego. Ale cóż chcesz, mój zacny mistrzu? mój dawny ubiór tak się podarł, że musiał pójść do kosza gałganiarza. Cóż począć? Cywilizacya jeszcze nie doszła do tego stopnia, aby ludzie nago chodzili, jak pragnął Dyogenes. Dodajmy, że on bardzo chłód chwalił, a tej przyjemności w styczniu zanadto. Ta kurtka nadarzyła mi się w porę, bo właśnie moja suknia podarła się w kawałki. Takie to zmiany na świecie!... W szak Apollo u Admeta pasł trzodę.
— Śliczne sobie obrałeś rzemiosło — rzekł alchemik.
— Zgadzam się, mój mistrzu, że lepiej filozofować i poetyzować, dmuchać na płomień wychodzący z pieca, niż sztuki z kotem pokazywać na placu; ale trzeba koniecznie żyć i, kiedy wiersze Aleksandryjskie nie dają chleba, coś innego robić należy. Wszak wiesz, że dla Małgorzaty Flamandzkiej napisałem sławny dyalog; przecież miasto nie płaci mi zań i mówi, że to nie żadne arcydzieło, a ja za cztery talary nie mogę pisać tragedyi jak Sofokles. Już właśnie miałem umierać z głodu, gdy przyszło mi na myśl wypowiedzieć owe głębokie: Ale te ipsum. Banda łotrów, z którymi się zaprzyjaźniłem, nauczyła mię sztuk herkulesowych i teraz tym sposobem zarabiam na kawałek chleba.
Klaudyusz słuchał w milczeniu. Nagle spojrzał na Piotra Grintoire tak przenikliwie, że ten uczuł się jakby przeszytym do głębi duszy.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój panie Piotrze Grintoire, ale skąd zaprzyjaźniłeś się z tą cyganką?
— Dlatego, że ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Zamglone oko alchemika zapłonęło.
— Jakto, nędzniku! — zawołał, silnie chwytając Piotra za rękę — jak to śmiałeś...
— Na honor, — odpowiedział drżący Grintoire — ja... jeżeli pana to niepokoi... ja... ja bardzo od niej zdaleka.
— A cóż mówisz o mężu i żonie?
Grintoire o ile mógł najtreściwiej opowiedział alchemikowi, co już wie dobrze czytelnik, to jest przygodę swoją w okręgu cudów i małżeństwo przy stłuczeniu dzbanka. Jak również, że ten dziwaczny ślub nie miał zwyczajnych następstw i że małżonka conoc znikała mężowi.
— Przykre to i bardzo przykre, — rzekł, kończąc — lecz czemuż przeznaczenie skazało mię na nieszczęście zaślubienia tak czystej dziewicy, jak nowonarodzone dziecię!
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał alchemik, który po tem opowiadaniu cokolwiek się uspokoił.
— Trudno wytłómaczyć — odpowiedział poeta. Jestto zabobon. Moja żona, jak mi opowiadał stary drab, którego u nas nazywają księciem Egiptu, jest dziecięciem znalezionem, albo podrzutkiem. Ma ona na szyi woreczek, który ma własność, że z jego pomocą wynajdzie rodziców, ale wtedy, gdy swoją cnotę zachowa. Dlatego oboje jesteśmy bardzo cnotliwi, aż zabardzo.
— A więc — odparł Klaudyusz, którego czoło coraz bardziej się rozjaśniało — ta dziewica nigdy nie zbliżyła się do nikogo?
— A cóż kto zrobi z uprzedzeniem? Szkoda! ale bardzo poważam tę cnotę, tak rzadką pomiędzy cygankami, które się łatwo obłaskawiają. Prócz tego ją trzy rzeczy strzegą: książe Egiptu, pod którego jest opieką, całe jej pokolenie, które ją szczególnie poważa, i mały sztylecik, który zawsze nosi przy sobie. Ach! to straszna osa!
Alchemik nowe zadawał pytania.
Esmeralda była w pojęciu Piotra Grintoire istotą piękną, naiwną, namiętną, nieświadomą wszelkiego zła, nie znającą dotąd różnicy między kobietą i mężczyzną, rozmiłowaną w tańcu, zabawie i swobodzie, w świeżem powietrzu — rodzaj pszczoły, mającej skrzydełka u nóg i żyjącej w czarownym wirze. Usposobienie to winną była koczującemu życiu, jakie wiodła. Dziecięciem przebiegła Katalonię, Hiszpanię i Sycylię; opowiadał też, że jakoby z karawaną zingarów zwiedziła Algier, Achaję, Albanię i Grecyę. To pewna, że Esmeralda bardzo młodo przybyła do Francyi, z różnych krajów przyniosła pojęcia, dyalekt i pieśni, że strój jej był wpołowie afrykański; zresztą, że lud tych miast, w których przebywała, lubił ją dla jej wesołości, grzeczności, tańca i pieśni. I tu w całem mieście była lubioną, dwie tylko osoby nienawidziły ją i o nich często ze strachem wspominała: pustelnica z Tour-Roland, która ją wyklinała ilekroć przechodziła około jej okienka, i mężczyzna, czarno ubrany, który, ilekroć ją spotkał, tak patrzył okropnie, że aż drżała biedaczka.
Ta ostatnia uwaga zmieszała alchemika, lecz Grintoire, zajęty opowiadaniem, nie zauważył tego. Dalej opowiadał poeta, że Esmeralda niczego się nie lęka, że nie skarży się na nikogo, że jego samego uważa za brata, a nie za męża. Każdego poranku wychodził z nią, pomagał zarabiać po ulicach i powracali wieczorem do domu, aby spocząć snem sprawiedliwego. Byt jego, jak mówił, jest przyjemny i sprzyja dumaniu. Zresztą, powiadał, że, jako filozof i chrześcianin, nie bardzo jest skłonnym do miłości dla cyganki. Równie lubił jej kozę, jak ją samą. Miłe stworzenie — pojętne, wierne, dowcipne. Nic zwyczajniejszego w średnich wiekach, jak podobne zwierzęta, które podziwiano i które często swych panów wiodły na stos. Przecież czary kozy ze złoconemi rogami nie były szkodliwe. Grintoire opowiedział je alchemikowi i bardzo go zajęły. Często dość było kozie podać bębenek, aby zrobiła sztukę, której żądano. Cyganka szczególny miała talent wyuczania kozy i dokazała, że we dwa miesiące doskonale składała wyraz Febus.
Febus? — rzekł alchemik — dlaczego Febus?
— Tego nie wiem — odpowiedział Grintoire. — Być może, że to jest wyraz, mający jaką własność magiczną. Nawet ten wyraz i ona często powtarza, kiedy jest samą.
— A czy jesteś pewnym, — zapytał Klaudyusz — że to jest wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — rzekł poeta.
— Alboż ja wiem — odparł alchemik.
— Ja myślę, że cyganie są trochę Gwebrami i czczą słońce. Otóż stąd Febus.
— To mi się nie wydaje tak jasnem, jak tobie.
— Niech sobie jak chce będzie, to tylko pewna, że Dżali mię tyleż kocha, co i ona.
— Co to za Dżali?
— Koza.
Alchemik podparł brodę na dłoni i zdawał się dumać. Nagle odwrócił się do Grintoira:
— I przysięgasz mi, że się do niej wcale nie zbliżyłeś?
— Do kozy?
— Nie, do tej kobiety.
— Do mojej żony? nie.
— A często bywasz z nią sam na sam?
— Co wieczór.
Klaudyusz zmrużył powieki.
— Och! och! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster.
— Na moją duszę; mógłbym zmówić i Pater, i Ave Maria, i Credo in Deum Patrem omnipotentem, a ona nie spojrzałaby na mnie. Teraz, zacny mistrzu, ja mam ci zadać jedno pytanie.
— Mów.
— Co ciebie to wszystko obchodzi?
Blada twarz alchemika zapłoniła się jak lice młodej dziewicy, — przez chwilę nic nie odpowiedział, wkońcu rzekł pomieszany:
— Słuchaj, panie Piotrze Grintoire. Wiem, że jeszcze nie jesteś złym człowiekiem — i chciałbym, aby ci było dobrze. Pamiętaj, że ciało gubi duszę. Biada ci, jeśli się zbliżysz do tej kobiety.
— Próbowałem — rzecze Grintoire, drapiąc się w głowę. — Było to pierwszej nocy.
— Jakto! śmiałeś?
Czoło alchemika zachmurzyło się.
— Drugi raz — mówił poeta z uśmiechem — widziałem ją przez dziurkę od klucza; cud kobieta!
— Idź do dyabła! — zawołał alchemik ze strasznem spojrzeniem i, pchnąwszy Piotra Grintoire, cofnął się pod najciemniejszą arkadę katedry.



III.
Dzwony.

Od owego ranka pod pręgierzem, sąsiedni mieszkańcy kościoła Panny Maryi zauważyli ostygnięty zapał w dzwonieniu Quasimoda. Dawniej ustawiczne dzwonienie rozlegało się od wschodu jutrzenki — poczynając od prymaryi, rosnące w coraz wspanialszy koncert z wychodzącemu mszami i wotywami, mieszało się w powietrzu rozlicznym głosem dzwonów i sygnaturek. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg podczas pogrzebów, to hymnami radości przy ślubach; czuć w nim było można jakiegoś ducha dźwięku, który wyśpiewywał przez te wszystkie usta spiżowe. Teraz ten duch jakby zniknął; katedra była ponurą i milczącą; święta i pogrzeby miały tylko zwyczajne dzwonienie — suche i nagie, wedle rytuału. Rzekłbyś, że wszystko zamilkło, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo był tam przecież; ale cóż się z nim stało? Czyżby wstyd i rozpacz, jakich doświadczył u pręgierza, mieszkały jeszcze w jego sercu? czy razy kata powtarzały się dotąd w jego duszy? i czyżby gorycz hańby stłumiła w nim nawet miłość do dzwonów?
W roku 1482 Zwiastowanie Panny Maryi przypadło 25 Marca. Tego dnia powietrze było tak świeże i czyste, że w sercu Quasimody odezwała się znowu namiętność do dzwonów. Wchodził więc raźno na szczyt wieży północnej, gdy jednocześnie zakrystyan otwierał ogromne drzwi obite miedzią.
Przyszedłszy do najwyższej klatki dzwonniczej, smutnie spojrzał na sześć wiszących tam dzwonów, jakby ubolewając, że coś pomiędzy jego sercem a ulubieńcami stanęło. Lecz kiedy je poruszył, kiedy ujrzał to grono dzwonów, chwiejące się pod jego rękami, uczuł się nanowo szczęśliwym, zapomniał o wszystkiem, i wesołość wróciła mu na twarz.
Klaskał w ręce, szedł od sznura do sznura, zachęcał sześciu śpiewaków gestami i głosem, jak dyrektor muzyki wiedzie umiejętnych grajków.
— Dalej Gabryelu, — mówił — grzmij! to dzisiaj święto. Tyboldzie nie próżnuj! czego tak wolniejesz? dalej, dalej, czyś zardzewiał, próżniaku? Dalej, dalej! bijcie wszystkie razem, ogłuszcie ich, jakeście mnie ogłuszyły. Wilhelmie! tyś największy, a Paskier lepiej od ciebie bije. Załóżmy się, który z was głośniejszy? Dalej, dalej Gabryelu! A wy, dwa wróble, co tam robicie?... czyście przyszły cieszyć się z święta? Biedny Wilhelmie, coś się zadyszałeś?
Gdy tak pieścił się z dzwonami, spojrzał z wysokości wieży i ujrzał młodą dziewczynę, dziwacznie wystrojoną, którą koło widzów otoczyło niebawem. Ten widok ostudził jego zapał muzyczny. Przystanął, odwrócił się tyłem do dzwonów i wlepił w tancerkę ów wzrok zadumany i czuły, który niegdyś zdziwił alchemika. Tymczasem dzwony zwolna, jeden po drugim ucichły, ku wielkiemu żalowi amatorów dzwonienia, którzy chętnie słuchali tej muzyki spiżowej; porozchodzili się też zawiedzeni, jak pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.



IV.
ΑΝ’ΑΓΚΗ.

Pewnego pięknego poranku w miesiącu marcu, sądzę, że to było 29, w sobotę, w dzień św. Eustachego, nasz młody przyjaciel, Jehan Frollo du Moulin, spostrzegł, ubierając się, że jego kieszeń żadnego dźwięku metalicznego nie wydaje.
— Nędzna kiesko, — rzecze, wydobywając ją z kieszeni — niema w tobie ani grosza, bo kości, piwko, winko i Wenus wszystko zabrały. Jakżeś pusta i biedna, nieboraczko. Pytam was, moi panowie, Cycero i Seneko, co mi przyjdzie z waszej mądrości, kiedy szeląga nie mam w kieszeni? Och! konsulu Cycero, z tej kieski peryfrazą trudno się wykręcić!
Ubierał się smutny. Gdy zawiązywał trzewiki, jakaś myśl przyszła mu do głowy, ale ją odrzucił zpoczątku; następnie powrócił do niej, włożył kamizelkę nawywrot, czego nawet nie zauważył, i, rzucając czapkę na ziemię, zawołał:
— Niechaj się co chce dzieje, pójdę do brata; prawda, usłyszę kazanie, ale zarobię talara.
Włożył na siebie kurtkę, podszytą futrem, podniósł czapkę, i wyszedł śpiesznie, jakby go kto gonił.
Przez ulicę la Harpe skierował się ku Cité. Przechodząc koło ulicy Huchette poczuł zapach pieczeni, które tam ustawicznie obracają na rożnach, nie mając przecież za co zjeść śniadania, z głębokiem westchnieniem wypadł przez bramę małego Châtelet, tego ogromnego gmachu wież, strzegącego wejścia do Cité.
Nie miał czasu rzucić kamienia na posąg Perineta Leclerc, który poddał Paryż Anglikom, za co jego wizerunek od trzech wieków, bity kamieniami i błotem, stał jakby wiecznie u pręgierza.
Przeszedłszy Mały-Most, nową ulicę św. Genowefy, Joannes de Molendino stanął przed kościołem Panny Maryi. Jakaś wątpliwość odbiła mu się w sercu; przeszedł kilkakroć około posągu pana Legris, powtarzając z westchnieniem:
— Kazanie pewne, a talar wątpliwy.
Zatrzymał jakiegoś zakrystyana, wychodzącego z klasztoru.
— Gdzie jest pan Klaudyusz Frollo?
— Zapewne na wieży; — odpowiedział zakrystyan — musi być zajęty, więc, jeżeli pan nie masz ważnego interesu, nie radzę tam chodzić.
Jan klasnął w ręce.
— Oto doskonała sposobność zobaczenia tej piekielnej jaskini.
Podniecony tą myślą, wszedł śmiało pod małą, czarną bramę i zaczął się drapać na wyższe piętra wieży.
— Na honor, — mówił — raz przecie zobaczę tę jego celkę, którą tak starannie ukrywa; musi to być rzecz bardzo ciekawa. Powiadają, że pali tam ognie piekielne i szuka kamienia filozoficznego. Niechaj mię piorun trzaśnie, jeżeli więcej cenię kamień filozoficzny, niż każdy inny, i jeżeli, zamiast jego szukania, nie wolałbym ugotować tłustej jajecznicy.
Doszedłszy do galeryi kolumn dyszał, i klął wysokie schody wieloma milionami wozów dyabłów; następnie skierował się przez wąskie drzwi do wieży północnej, dzisiaj zamkniętej dla publiczności. Minąwszy dzwony, pod niskiem sklepieniem ujrzał ogromne okucie drzwi i potężne zamki. Osoby, ktoreby dzisiaj miały sposobność widzieć te drzwi, mogą je poznać po tym napisie, wyrytym czarno na murze. Uwielbiam Koralię, 1823 (podpisano) Eugieniusz. Podpisano jest w oryginale.
— Uf! to tu zapewne — klucz jest w zamku. — Pchnął drzwi i wetknął głowę.
Czytelnicy widzieli zapewne dzieła Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Pomiędzy cudownemi rycinami jest jedna aqua forte, przedstawiająca Fausta, która widza olśniewa swoją pięknością. Wyobraża ciemną izbę; pośrodku stoi stół obciążony dziwnemi przedmiotami: trupie głowy, globy, retorty, alembiki, kompasy, papiery i hieroglificzne znaki. Przed stołem siedzi czarnoksiężnik, w czarną odziany suknię, w futrzanej czapce, naciśniętej na głowę. Powstał on dopołowy z ogromnego krzesła, oparł się pięściami na stole i patrzy ciekawie, a zarazem z trwogą na jasne koło, uformowane z czarodziejskich liter. To czarodziejskie światło zdaje się drżeć na ścianie i napełnia tajemniczą jasnością izdebkę mroczną. Obraz ten piękny i straszny zarazem.
Było coś podobnego do celi Fausta w tem, co się przedstawiło Janowi, gdy wetknął głowę we drzwi napół otwarte. Byłto pokoik równie pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Miał także wielkie krzesło, stół, kompas, retorty, szkielety zawieszone u sufitu, globy, czaszki trupie, wielkie księgi, słowem wszelkie śmiecie naukowe pokryte pyłem i pajęczyną. Brakowało tylko kabalistycznego koła i czarnoksiężnika zapatrzonego w nie, jak orzeł w słońce.
Cela jednak nie była pustą. Jakiś mężczyzna siedział w krześle, schylony nad stołem. Ponieważ siedział tyłem, Jan twarzy jego nie widział, tylko ramiona i tył czaszki łysej, z czego wnosił, że należy do jego brata.
W rzeczy samej on to był sam; drzwi otworzone były tak cicho, że nie ostrzegły Klaudyusza o wejściu brata. Ciekawy Jehan skorzystał z tego, aby obejrzeć izdebkę. Szeroki piec, którego nie zauważył na pierwszy rzut oka, stał nalewo od krzesła pod oknem. Promień światła dziennego, przebijający się przez ten otwór, przechodził przez sieć pajęczą, w środku której sam budowniczy wisiał nieruchomy, jak punkt tego koronkowego koła. Na piecu były nagromadzone w nieporządku rozmaite naczynia: flaszki, retorty i tygle z węglami. Jehan zauważył, że ognia w piecu nie było i ani jednej patelni.
— Toż mi dopiero kuchnia i statki kuchenne! — pomyślał sobie.
Maska szklana, którą Jehan spostrzegł pomiędzy alchemicznemi sprzętami i która strzegła od szkodliwych wyziewów oblicze alchemika podczas niebezpiecznych doświadczeń, leżała w kącie okryta pyłem i zapomniana. Obok leżał równie zakurzony mieszek, a na jego wierzchniej stronie literami miedzianemi było napisane: Spira, spera.
Na ścianach wiele było napisów, jedne kreślone atramentem, a drugie ostrzem metalowem. Napisy te były w rozmaitych językach i bezładnie pomieszane. Były tam porzucane krótkie zdania filozoficzne, przykazania religijne, uwagi np.: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomus, numus. — Μεγα βιβλιον, μεγα κακον. — Sapere aude. — Flat ubi vult. Niektóre zdawały się żadnego nie mieć znaczenia np. Αναγκοφαγια; niektóre zawierały w sobie maksymy karności kościelnej np. Celestem dominum, terrestrem dicito domnum. Były tam także i napisy hebrajskie, których nie rozumiał, figury ludzkie, zwierząt i wiele brył geometrycznych, co czyniło mur podobnym do kawałka papieru, po którym małpa kreśliła piórem, umaczanem w atramencie.
Zresztą ogólny widok izdebki przedstawiał obraz opuszczenia, zaniedbany zaś stan porozrzucanych i zakurzonych narzędzi, uprzedzał, że mistrz oddawna czem innem się zajmuje.
I rzeczywiście mistrz, schylony nad obszernym manuskryptem, ozdobionym dziwnemi malowidłami, zdawał się być dręczony jakąś myślą, która mu mieszała porządek dumań. Tak przynajmniej Jan mógł wnioskować z przerwanego ciągu głośno wypowiadanych myśli.
— Tak Manu mówi, i Zoroaster tak nauczał! Słońce powstaje z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego; jego atomy rozlewają się na świat cały. W punktach, gdzie jego promienie przecinają się na niebie, powstaje światło; w punktach przecięcia ich na ziemi, powstaje złoto. Światło i złoto, to jedno. Ogień ma stan skupienia. Różnica widzialnego i dotykalnego, płynnego i stałego, jest ta sama, co między parą i lodem. To nie urojenia, to prawa natury. Ale jak wyciągnąć z natury to prawo powszechne? — To światło, oblewające moją rękę, to złoto! idzie tylko o to, aby te rozproszone atomy skupić według pewnego prawa. Jak sobie postąpić w tym względzie? Jedni utrzymują, że potrzeba zakopać w ziemi promień słoneczny. Averroës, tak, Averroës zakopał go w meczecie Korduby; lecz nie można otworzyć piwnicy wcześniej, aż za ośm tysięcy lat.
— Do dyabła! — rzecze Jan do siebie — długo trzeba czekać na talar.
— Inni myśleli, — mówił zamyślony alchemik — że lepiej działać z promieniem Syryusa. Lecz trudno otrzymać ten promień czystym, z powodu innych gwiazd, łączących swoje promienie z jego światłem. Flamel utrzymuje, że lepiej działać za pomocą ognia ziemskiego. Flamel, jakież malownicze nazwisko! Flamma! Tak, ogień — i basta. Dyament jest w węglu, złoto zaś w ogniu. Ale jak je wydobyć? Magistri twierdzi, że są imiona kobiet, mające tajemniczą władzę, które dobrze w czasie działania wymawiać. Czytajmy, co o tem mówi Manu: „Gdzie kobiety są poważane, tam bóstwo cześć odbiera; gdzie są lekceważone, daremnie się modlić. Czyste usta kobiety, to źródło ożywcze, to promień słońca. Imię kobiety powinno być mile brzmiące, łagodne i kończyć się na długie samogłoski...“ Tak, mędrzec ma słuszność — w rzeczy samej, Marya, Zofia, Esme... Przekleństwo!... zawsze ta myśl.
I zamknął gwałtownie księgę.
Położył rękę na czole, jakby chciał odpędzić niepokojącą go myśl; następnie wziął ze stołu gwóźdź i młotek, którego trzonek miał kabalistyczne napisy.
— Od niejakiego czasu — rzecze z gorzkim uśmiechem — wszystkie moje doświadczenia nie wiodą mi się — idą namarne! jedna mię myśl opanowała i mózg mi pali. Nawet nie mogłem odszukać tajemnicy Kassyodora, którego lampa pali się bez oliwy i knota. Rzecz jednak tak prosta!
— Do licha! — rzekł Jan do siebie.
— Dosyć jednej myśli — mówił alchemik — ażeby człowiek ogłupiał. Och! jakby mię wyśmiewał Klaudyusz Pernelie, który niczem Flamela od wielkiego przedsięwzięcia nie mógł odwrócić. Jakto!... Wszak mam w moim ręku magiczny młotek Zechiela, którym ilekroć uderzył w ścianę, przybijał nim nieprzyjaciela, choćby o dwa tysiące mil odległego. Wszak mam gwóźdź i młotek w ręku. Jednak wprzódy trzeba wynaleźć wyraz magiczny, który Zechiel powtarzał.
— Mniejsza o to — pomyślał Jan.
— Sprobójmy! — mówił alchemik. — Jeżeli mi się uda, zobaczę iskrę na końcu gwoździa. Emen-Hetan! Emen-Hetan. Nie to. Sigeani! Niech ten gwóźdź otworzy grób dla tego, który się nazywa Febus. Ach! piekło! zawsze ta sama myśl?
I rzucił z gniewem młotek. Następnie rozparł się na krześle i konwulsyjnie wargi wykrzywił. Nakoniec wziął cyrkiel i napisał na murze ten wyraz grecki:

ΑΝ’ΑΓΚΗ.

— Mój brat zwaryował! — rzekł Jan do siebie — prościej byłoby napisać Fatum; wszak nie wszyscy rozumieją pogrecku.
Alchemik znowu zasiadł na krześle, oparł głowę na rękach, jakby go ona paliła.
Jan patrzył na brata ze zdziwieniem. Nie wiedział on, który na świat wywieszał swoje serce, jak na pokaz, on, który szedł za natchniami przyrody, on, który pozwalał wypływać swobodnie namiętnościom, u którego jezioro wzruszeń było zawsze suche... nie wiedział z jaką gwałtownością morze namiętności ludzkich burzy się, kiedy mu tamują odpływ, jak się wzdyma, wylewa, nurtuje serce, wydziera łkaniem, łamie tamy i opuszcza łożysko. Powierzchowność surowa i zimna Klaudyusza zawsze myliła Jana. Wesoły młodzik nigdy nie myślał o owej gorącej lawie, huczącej pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy, czy sobie zdał rachunek z tej myśli; lecz, chociaż wogóle mało zastanawiający się, zrozumiał, że zobaczył to, czego nie powinien był widzieć że zeszedł braciszka w niezwykłym mu stanie duszy, i że Klaudyusz o tem wiedzieć nie powinien. To też cofnął się do drzwi niedomkniętych i zaczął suwać nogami, żeby uprzedzić brata o swojem przybyciu.
— Wejdź! — zawołał alchemik z wewnątrz swej celi — czekałem cię, panie Jakóbie, i dla ciebie drzwi zostawiłem otworem.
Jan wszedł śmiało. Alchemik, dla którego podobna i w tem miejscu wizyta była nieprzyjemną, rzucił się na krześle.
— To ty, Janie?
— Zawsze J — odpowiedział Jan śmiało, zaczerwieniony i wesoły.
Twarz Klaudyusza przybrała surowy wyraz.
— Co tutaj robisz?
— Mój bracie, — odrzekł, starając się przybrać minę przyzwoitą, skromną i pobożną — przyszedłem ciebie prosić...
— O co?
— O radę, której potrzebuję. — Jan nie śmiał powiedzieć o pieniądze, których najbardziej potrzebował. Po tem zdaniu zamilkł.
— Mój kochany, — mówił obojętnie alchemik — jestem z ciebie niezadowolony.
— Ach! — westchnął Jan.
Klaudyusz obrócił się na krześle i spojrzał na Jana.
— Jednak dobrze, żem cię zobaczył.
Była to straszna przemowa. Jan przygotował się na atak.
— Janie, zawsze mi coś o tobie złego donoszą. Powiedz mi, co znaczy ta zaczepka małego wicehrabiego Ramonchamp?
— A czemuż — odpowie Jan — ten głupiec najeżdżał koniem na naszych żaków.
— A dlaczegoś Mahietowi Fargel rozdarł odzież? Tunicam dechiraverunt, jak opiewa skarga.
— Nędzna kapota! — odrzekł Jan.
— Skarga mówi tunicam, a nie cappotam. Czy nie umiesz połacinie?
Jan nic nie odpowiedział.
— Tak! — mówił alchemik, potrząsając głową. — Oto teraz widzę, że nic nie umiesz. Połacinie zaledwie rozumiesz, syryjskiego nie znasz zupełnie, greckiego nie lubisz...
Jan śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, — rzecze — czy pozwolisz, abym ci wytłómaczył wyraz, napisany na murze?
— Jaki wyraz?
— ΑΝΑΓ’ΚΗ.
Lekki rumieniec powlókł lica alchemika, jak dym, wychodzący z wulkanu, objawia ukryte w jego głębi wrzące pierwiastki.
— A więc... cóż znaczy ten wyraz?
Fatalizm.
Klaudyusz zbladł, a Jan mówił dalej:
— Wyraz zaś pod spodem Αναγνεία znaczy nieczystość. Widzisz więc, że umiem pogrecku.
Alchemik milczał. Ta lekcya greckiego w zadumę go wprawiła. Mały Jaś, mający przebiegłość zepsutego dziecięcia, osądził tę chwilę za stosowną do wyrażenia swej prośby; głosem więc łagodnym zaczął:
— Mój kochany bracie, czy mię znienawidziłeś za to, że kilku uliczników pobiłem? Ale widzisz, mój bracie, że umiem pogrecku.
Jednakże pieszczotliwa ta obłuda nie zrobiła zwyczajnego skutku i czoło alchemika nie wypogodziło się wcale.
— Więc czegóż chcesz? — rzekł tonem suchym.
— Czego chcę? — powtórzył Jan śmiało — potrzebuję pieniędzy.
Na to pewne oświadczenie, fizyognomia alchemika przybrała wyraz nauczycielski i ojcowski.
— Wiesz, mój Janie, że nasz majątek Tirechappe tylko trzydzieści dziewięć liwrów czyni dochodu. Prawda, to dwa razy więcej jak za braci Paclet, ale to zawsze niewiele.
— Potrzebuje pieniędzy! — rzekł śmiało Jan.
— Wiesz, że z tego jeszcze znaczne trzeba opłacać podatki i na nie dotąd nie zebrałem potrzebnej sumy.
— Potrzebuję pieniędzy — powtórzył trzeci raz Jan.
— A na co?
To pytanie obudziło nadzieję w sercu Jana, przybrał więc minkę kocią i łagodną.
— Mój bracie, Klaudyuszu, — rzecze — nie udawałbym się do ciebie w złym zamiarze. Potrzebuję pieniędzy bynajmniej nie na rospustę, ani na hulanki, ale jedynie na dobry uczynek.
— Jaki dobry uczynek? — zapytał Klaudyusz zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół chciałoby nająć mamkę dla dziecięcia biednej wdowy; ma to kosztować trzy floreny i chciałbym też mieć w tem udział.
— A jak się nazywają ci dwaj przyjaciele?
— Piotr Assommeur i Jan Croque-Oison.
— Śliczne nazwiska i dużo obiecujące dobrego.
Prawda zaiste, że Jan złe wybrał nazwiska i zapóźno to spostrzegł.
— A potem — dodał przebiegły Klaudyusz — cóż to za mamka, która ma kosztować trzy złote?
Jan odezwał się nareszcie.
— Kiedy tak, to powiem szczerze. Dziś wieczór chcę być u Izabelli Thierrye w Val-d’amour.
— Jakto! hultaju — zawołał alchemik.
— Αναγνεία — rzekł Jan.
Ta cytata, złośliwie pożyczona z muru, szczególniejsze zrobiła wrażenie. Alchemik przygryzł usta i gniew ukrył w rumieńcu.
— Idź precz! — rzekł do Jana. — Oczekuję tu pewnej osoby.
Młodzieniec raz jeszcze próbował szczęścia.
— Bracie Klaudyuszu, daj mi przynajmniej cokolwiek na życie.
— Jak daleko postąpiłeś w dekretach Gracyana? — zapytał go Klaudyusz zamiast odpowiedzi.
— Zgubiłem kajety.
— A jak stoisz w łacinie?
— Ukradziono mi Horacyusza.
— A co się dzieje z Arystotelesem?
— Na honor, mój bracie, jakiś ojciec kościoła utrzymuje, że Arystoteles jest winien wszystkim herezyom i dlatego nie myślę różnić się z religią.
— Młodzieńcze, — odparł alchemik — podczas ostatniego wjazdu króla był w jego orszaku rycerz, który miał na czapraku napisane: Qui non laborat, non manducet; życzę ci o tem pomyśleć.
Młodzieniec milczał przez kika minut, drapiąc się w głowę i oczy wlepiwszy w ziemię. Nagle zwrócił się do brata.
— A zatem — rzecze — odmawiasz mi kawałka chleba?
Qui non laborat, non manducet.
— Na tę nieubłaganą odpowiedź alchemika Jan zakrył twarz rękami i wykrzyknął ze łkaniem:
— Ο-τοτοτοτοτοϊ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudyusz.
— Co to ma znaczyć? — odpowiedział, wytrzeszczając oczy zaczerwienione od tarcia. — Eschiles tak pogrecku wyraża boleść.
I parsknął tak komicznym śmiechem, że aż alchemik się uśmiechnął. Było to rzeczywiście winą Klaudyusza, że zepsuł chłopca zbytniemi pieszczotami.
— Mój bracie Klaudyuszu, — odezwał się Jan ośmielony uśmiechem — patrz, jak podarłem buty! czy na świecie jest tragiczniejsze obuwie, jak mój but, którego podeszwa język wywiesza?
Alchemik prędko powrócił do pierwotnej powagi.
— Przyślę ci nowe buty, ale pieniędzy nie dam.
— Choć kilka groszy, mój bracie; — mówił Jan prosząco — nauczę się Gracyana napamięć, będę się modlił! i jak Pitagoras będę wzorem umiejętności i cnoty. Czy chcesz, żeby głód straszny, czarny, chudy pochłonął mię swoją paszczęką.
Klaudyusz zmarszczył czoło i mówił:
Qui non laborat...
Jan nie pozwolił mu skończyć.
— Kiedy tak, — zawołał — pójdę do szynku, będę się bił, tłukł szklanki i kieliszki i umizgał do dziewcząt.
Rzucił czapkę o ścianę i klasnął palcami.
Alchemik spojrzał nań ponuro.
— Janie, ty nie masz duszy.
— A zatem, według Epikura, brak mi czegoś, co nazwać trudno.
— Janie, trzeba się poprawić.
— Do dyabła! — zawołał Jan, rozglądając się po izdebce — tu wszystko razem pomieszane, flaszki i myśli.
— Janie, na złej drodze jesteś. Czy wiesz, gdzie ona prowadzi?
— Do szynku — odpowiedział Jan.
— Szynk zaś na szubienicę.
— Szubienica a latarnia — to jedno, i być może, że z taką Diogenes znalazłby człowieka.
— Ale szubienica prowadzi do piekła.
— A w piekle dobry ogień.
— Janie, Janie, zły tego będzie koniec.
— Ale początek dobry.
W tej chwili odgłos kroków dał się słyszeć na schodach.
— Ciszej! — rzekł alchemik, kładąc palec na ustach — mistrz Jakób nadchodzi. — Słuchaj Jehanie, — dodał cicho — niech cię Bóg zachowa, abyś powiedział przed kim o tem, co tu zobaczysz, albo usłyszysz. Schowaj się pod piec i siedź cicho.
Młodzik wsunął się pod piec; — tu przyszła mu myśl wyborna.
— Bracie Klaudyuszu, — rzecze — daj złotówkę, to będę siedział cichutko.
— Ciszej! dam, dam.
— Ale zaraz.
— Bierz do dyabła! — rzekł alchemik i rzucił mu pod piec srebrną monetę. Jehan wsunął się w głąb swego ukrycia, a wtem drzwi się otwarły.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


KSIĘGA DZIEWIĄTA.

I.
Dwaj mężczyźni czarno ubrani.

Osoba, która weszła, była ponurą i czarno ubraną. To przede wszystkiem uderzyło naszego przyjaciela Jehana, (który, jak się domyślacie, tak się ulokował, aby wszystko widział i słyszał). Przecież, pomimo ponurości twarzy, jakaś łagodność rozlaną była w tej twarzy, słodycz kota, albo prawnika — chytra, słodziutka. Siwy, pomarszczony, miał około sześćdziesięciu lat, przymrużał oczy i wargę zwieszał. Kiedy Jehan spostrzegł, że, sądząc z wyglądu, nie był to ani lekarz, ani urzędnik i że miał odległy nos od ust, co oznacza głupotę, rozpostarł się w swoim kącie, zawiedziony, pewny zupełnych nudów.
Alchemik nie w stał nawet przed tym mężczyzną. Dał mu znak, aby usiadł na ławie przy drzwiach, i, po niejakiej chwili milczenia, rzekł doń:
— Dzień dobry, panie Jakóbie.
— Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna czarno ubrany.
Ze sposobu wymówienia tych wyrazów wyczytać można było różnicę osób. Rzekłbyś, że przybyły jest uczniem, a Klaudyusz nauczycielem.
— I cóż! — odezwał się alchemik po chwili nowego milczenia — czy ci się powiodło?
— Niestety! mój mistrzu, — rzekł przybyły z gorzkim uśmiechem — wciąż dmucham: popiołu mam dosyć, ale ani kropelki złota.
Klaudyusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tem mówię, panie Jakóbie Charmolue, ale o procesie twojego czarnoksiężnika. Wszak nazywa się Marek Cenaine? rachmistrz izby obrachunkowej? czy poskutkowało badanie? czy się przyznał do czarnoksięstwa?
— Niestety! nie, — odpowiedział pan Jakób zawsze ze smutnym uśmiechem — nie mamy tej pociechy. Ten człowiek jest twardym krzemieniem i nic od niego nie można się dowiedzieć. Nic nie szczędziliśmy dla osiągnienia celu — żadnych środków; już się był nieco rozgadał; jużeśmy użyli wszystkich ziół świętojańskich, jak mówi Plautus: Adversum stimulos, laminas, crucesque, compedesque, nervos, catenas, carceres, numellas, pedicas, bojas. Nic nie pomogło. Okropny to człowiek — i szkoda tylko próżnej pracy.
— I nic nowego nie znalazłeś w jego domu?
— Nic, oprócz tego kawałka pargaminu. — Są na nim wyrazy, których nie rozumiemy. Pan adwokat kryminalny, Filip Lheulier, umie troszkę po hebrajsku, czego się poduczył podczas procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukselli.
To mówiąc, pan Jakób rozwijał pargamin.
— Dawaj! — rzekł alchemik, a spojrzawszy na ten szpargał, zawołał: — To czysta magia, panie Jakóbie! Emen-Hetan! to głos strzyg, kiedy na szabas przybywają. Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! to zaklęcie zamyka czarta w piekle. Hax, pax, max! to medycyna: formuła przeciw wściekliźnie. Panie Jakóbie, jesteś prokuratorem królewskim w sprawach kościelnych: pargamin to ohydny!
— Trzeba znów więźnia wziąć na spytki. — Oto — dodał pan Jakób, znowu szukając po kieszeniach — tośmy jeszcze znaleźli u Marka Cenaine.
Byłoto naczynie podobne do naczyń Klaudyusza, leżących na alchemicznym piecu.
— Ach! — rzecze Klaudyusz — to tygiel alchemiczny.
— Przyznam się, — mówił pan Jakób z uśmiechem bojaźliwym — że próbowałem go na moim piecu, ale nic nie wskórałem.
Alchemik zaczął opatrywać naczynie.
— Cóż tam wyryte na tym tyglu? Och! och! ten wyraz odpędza pchły. Ten Marek Cenaine sam nie wie, co posiada. Złota tem nie zrobi, ale w lecie spać może spokojnie.
— Ponieważ mówimy o błędach, — rzekł prokurator królewski — więc powiem ci, że uczę się ciągle i błądzę, może więc pozwolisz, mistrzu, zadać ci jedno pytanie: czy pewnym jesteś, panie Klaudyuszu, że początek fizyki wyobrażony jest od strony Szpitala-Głównego, i że z siedmiu nagich figur, które są u stóp kościoła Panny Maryi, ta ze skrzydłami u nóg wyobraża Merkurego?
— Niezawodnie! — odpowiedział alchemik — Augustyn Nypho, doktór włoski, który miał zaklętego dyabła, powiadamiającego go o wszystkiem, pisał o tem. Zresztą możemy zejść na dół, to wszystko wam wytłómaczę na tekście.
— Bardzo dziękuję — rzekł Charmolue, kłaniając się aż do ziemi. — Apropos, kiedyż mam przytrzymać tę małą czarownicę?.
— Jaką czarownicę?
— Tę cygankę, która się włóczy po placach mimo urzędowego zakazu; posiada ona kozę, opętaną przez złego ducha, która czyta, pisze i zna matematykę jak Picatrix. Wszystko do procesu gotowe i krótko załatwić się z nią możemy. Piękna dziewczyna, na honor, ta cyganka. — I kiedyż z nią zaczniemy?
Alchemik zbladł.
— Dam znać ci potem, panie Jakóbie — odrzekł przerywanym głosem.
Następnie mówił z wysiłkiem:
— Zajmij się wprzódy tym Markiem Cenaine.
— Bądź spokojnym, mistrzu, — rzekł z uśmiechem Charmolue. — Ale to dyabeł nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrota Torterue, który ma większe ręce od moich. Jak mówi dobry Plautus: Nudus vinctus, centum pondo, es quando pendes per pedes.
Klaudyusz zdawał się roztargnionym; zwrócił się jeszcze do Charmolue.
— Panie Pierrot..., chciałem mówić panie Jakóbie, zajmij się Markiem Cenaine.
— Tak, tak, mistrzu Klaudyuszu. Biedny człowiek! wiele cierpi. Ale bo jaka też myśl na rachmistrza izby obrachunkowej, który powinien wiedzieć o tekście Karola Wielkiego, Stryga vel masca! Co zaś do tej małej, tej Esmeraldy, jak ją nazywają, będę oczekiwał twoich rozkazów. — Przechodząc koło bramy wytłómaczysz mi, co znaczy ogrodnik na samem wejściu do kościoła namalowany? Czyby to był Siejbiarz?... Ale nad czem się tak, mistrzu, zamyśliłeś?
Klaudyusz, zatopiony w swoich myślach, nic nie słyszał. Charmolue, idąc za jego spojrzeniem, ujrzał wzrok jego utopiony w pajęczej sieci, rozciągniętej w okienku. W tej chwili mucha, szukająca marcowego słońca, chciała przebić sieć i uwięzła w niej. Za poruszeniem nici, ogromny pająk wyszedł z ukrycia, rzucił się na muchę, pochwycił ją nogami, a pyszczek utopił w jej głowie.
— Biedna mucha! — rzekł prokurator, i podniósł rękę na obronę muchy.
Alchemik, jakby zbudzony ze snu, z drżeniem konwulsyjnem zatrzymał jego rękę.
— Panie Jakóbie! — rzecze — nie mieszaj się do wyroków przeznaczenia.
Prokurator odwrócił się zdumiony, sądząc, że kleszcze pochwyciły jego rękę. Spojrzenie alchemika było jakby obłąkane i wciąż wlepione w muchę i pająka.
— Ach! tak, — mówił głosem wychodzącym jakby z wnętrzności — oto symbol wszystkiego. Latała wesoła, radosna, ciesząc się wiosną i słońcem, a oto wyszedł pająk, pochwycił ją w sieci i zabija przedwcześnie. Panie Jakóbie, niechaj się spełni jej przeznaczenie. Niestety, Klaudyuszu, i ty jesteś pająkiem; ale zarazem jesteś i muchą. Biegłeś za nauką, za światłem, za słońcem; pragnąłeś dostać się na wolne powietrze, na światło prawdy wiecznej: ale rzuciwszy się ku olśniewającemu światłu, ku wiedzy, ślepa mucho, zarozumialcze, nie spostrzegłeś rozciągniętej sieci przeznaczenia — rzuciłeś się w nią i teraz trzepoczesz skrzydłami i nie możesz wydobyć się z kleszczów przemocy. Panie Jakóbie, niechaj pająk spełni przeznaczenie.
— Upewniam cię, — mówił Charmolue, nie pojmujący szału alchemika — nic jej nie zrobię, nie tknę, ale puszczaj mi rękę, boś ją ujął jak w kleszcze.
Alchemik nic nie słyszał.
— Och! szalony! — mówił, ustawicznie patrząc w okno. — A gdybyś nawet przerwała ową sieć straszną, czy sądzisz, że dobiegłabyś światła. Niestety! to szkło, chociaż oddalone, to przezroczyste ciało, jestto mur kryształowy, twardszy od spiżu, który oddziela wszystkich filozofów od prawdy — jakże go przebijesz? O nauko niedościgła! iluż mędrców o ciebie czoło rozbija? Ileż systematów rozbija się o to szkło wieczne!
Umilkł. Ostatnie zdania, skierowując uwagę z jego osoby na wiedzę, zdawały się nieco go uspakajać. Jakób Charmolue bardziej jeszcze oprzytomnił go, zadając to pytanie:
— Mój mistrzu, kiedy mi pomożesz zrobić złoto?
Alchemik kiwnął głową z gorzkim uśmiechem.
— Panie Jakóbie, czytaj Michała Psellusa: Dialogus de energia et operatione daemonum. To, co czynimy, niezupełnie jest rzeczą niewinną.
— Ciszej, mistrzu! I ja o tem nie wątpię, — rzekł Charmolue — ale koniecznie coś robić trzeba, będąc tylko prokuratorem z trzydziestu talarami rocznej pensyi. Ale mówmy ciszej.
W tej chwili odgłos gryzienia i mlaskania, pochodzący z pod pieca, zwrócił uwagę pana Jakóba.
— Co tam takiego? — zapytał.
To Jehan, znudzony siedzeniem pod piecem, wynalazł kawałek zeschłego sera, który na pociechę gryźć zaczął.
— To mój kot, — rzekł alchemik — chrupie zapewne złapaną myszkę.
To tłómaczenie uspokoiło gościa.
— W rzeczy samej, mój mistrzu, — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania — wszyscy filozofowie mają upodobanie do jakiegoś zwierzęcia. Wiesz, co powiedział Servius: Nullus enim locus sine genio est.
Ostrzeżony przez brata Klaudyusz, lękając się nowego figla z jego strony, przypomniał gościowi, że mają drzwi obejrzeć. Nareszcie Jan odetchnął, gdy wyszli, i wyprostował strudzone niewygodą członki.



II.
Skutek siedmiu zaklęć.

Te Deum laudamus! — zawołał pan Jan, wychodząc ze swego ukrycia — przecie wyszły te dwie sowy. Och! och! Hax, pax, max! precz pchły!... aż mi w głowie szumią te głupstwa. Pożywiłem się serem, ale tego niedosyć; — trzeba przejrzeć sakiewkę pana brata i zmienić ją na butelki.
Czule spojrzał wewnątrz sakiewki, poprawił włosy, obtarł buty, otrzepał z kurzu suknie, zagwizdał, wykręcił się na pięcie, obejrzał na wszystkie strony, czy nie znajdzie jeszcze czego do wzięcia, z pieca wziął kilka szkiełek alchemicznych, żeby je ofiarować jako klejnoty Izabelli la Thierrye, trzasnął drzwiami i wybiegł swobodny, jak ptaszek z klatki.
Na schodach potrącił coś łokciem; sądził, że to Quasimodo, co mu się wydało tak zabawnem, że zeszedł, śmiejąc się do rozpuku — i jeszcze, wyszedłszy na plac, śmiał się serdecznie.
Tupnął nogą, ujrzawszy się nareszcie na bruku.
— Błogosławiony bruk paryski, — rzecze — a przeklęte wszystkie schody, choćby prowadzące do raju. Ach! musiałem się drapać tak wysoko, żeby zjeść ten marny ser i zdobyć sakiewkę mego brata.
Przeszedłszy kilka kroków, spostrzegł owe dwie sowy, to jest Klaudyusza i Jakóba Charmolue, podziwiających rzeźby nad drzwiami. Zbliżył się do nich na palcach i usłyszał, jak alchemik mówił cicho do pana Jakóba.
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym kamieniu lapis-lazuli, złoconym po brzegach. Hiob wyobraża kamień filozoficzny, który musi być wypróbowanym, aby stał się doskonałym, jak mówi Rajmond Lulle: Sub conservatione formae specificiae salva anima.
— Takie rzeczy mię nie obchodzą! — zawołał Jan — kiedy mam sakiewkę w kieszeni.
W tej chwili usłyszał głos silny i donośny, który powoli wygłaszał straszne zaklęcia.
— A żeby was piekło pochłonęło! do szatana! do stu piorunów! na Belzebuba! na duszę! na zbawienie! — na wieczne męki wolałbym się skazać!
— Na honor, to pewno kapitan Febus.
Imię Febus doszło do uszu alchemika, gdy właśnie wykładał prokuratorowi znaczenie smoka kąpiącego ogon. Zadrżał, przerwał mowę, odwrócił się i spostrzegł, jak jego brat zbliża się do wysokiego mężczyzny, przy drzwiach mieszkania pani Gondelaurier.
W rzeczy samej byłto kapitan Febus de Châteaupers, który stanął pod domem narzeczonej i klął jak poganin.
— Na honor, kapitanie, — mówił Jan, biorąc go za rękę — ze szczególniejszym klniesz zapałem.
— Niech cię piorun trzaśnie! — odpowiedział kapitan.
— Niech cię samego trzaśnie! — odrzekł Jan — ale skądże to, szanowny kapitanie, taki wylew grzeczności?
— Przebacz, mój kolego, Janie! — zawołał Febus, ściskając młodzikowi rękę — rozpędzony koń nie zatrzymuje się w jednej chwili. Ilekroć wychodzę od tych gęsi, pełne mam usta przekleństw, i muszę je wypluć, abym się nie udusił.
— A może się czego napijesz? — zapytał Jan wesoło.
Kapitan uspokoił się natychmiast.
— Chętnie, ale nie mam pieniędzy.
— Ale ja mam.
— To dobrze. Ale skądże?
Jan ukazał sakiewkę z powagą i prostotą. Tymczasem alchemik, pożegnawszy Jakóba Charmolu, podszedł do nich i bacznie uważał.
Febus mówił:
— Sakiewka u ciebie, to jak księżyc w wodzie. Założyłbym się, żeś tu nakładł kamieni.
Jan odpowiedział obojętnie:
— Takiemi kamykami naładowywam swoje kieszenie.
I wypróżnił na dłoń sakiewkę z dumą Rzymianina, który ocalił ojczyznę.
— A, na Boga! — zawołał Febus — talary! prawdziwe, białe talary! To aż oczy olśniewa!
Jan stał nieporuszony. Kilka sztuk monety upadło w błoto, które w zapale kapitan chciał podnieść. Jan zatrzymał go.
— Fe, kapitanie!
Febus liczył monetę i, odwracając się z powagą do Jana, mówił:
— Ciekawym, kogoś dziś oporządził?
Jan cofnął się krok w tył i, patrząc ze wzgardą, odpowiedział:
— Nie ma potrzeby oporządzać ludzi ten, kto ma brata bogatego — i durnia.
— Prawda, poczciwy człowiek!
— A zatem chodźmy! — mówił Jehan.
— Ale gdzie? — zapytał Febus. — Może pod Jabłko-Ewy?
— Dajże mi pókój, kapitanie, ja wolę pod Starą-Naukę.
— Ale zmiłuj się, Janie, tam nic niema dobrego.
— A niech tam będzie i pod Jabłko-Ewy — rzekł młodzik, biorąc pod rękę kapitana.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę Jabłka-Ewy. Zbytecznem byłoby mówić, że wpierw odszukali wysypane pieniądze i że alchemik poszedł za nimi.
Szedł za nimi zły i ponury. Czy dlatego, że imię Febus od czasu rozmowy z Grintoirem ustawicznie mieszało się do jego myśli? tego nie wiemy; to tylko pewne, że to magiczne imię Phoebus wiodło go za nimi, że podsłuchiwał każdy wyraz ich rozmowy i uważał na najmniejsze poruszenie. Zresztą nic było łatwiejszego jak słyszeć ich rozmowę, bo mówili głośno, nie zważając na przechodzących. Mówili zaś o pojedynkach, o dziewczętach, pijatyce i innych tym podobnych głupstwach.
Na zakręcie jednej z ulic doszedł ich odgłos bębenka.
Klaudyusz posłyszał, jak oficer mówił do młodzieńca.
— Dalej, przyśpieszmy kroku.
— Dlaczego, Febusie?
— Lękam się, aby mię cyganka nie zobaczyła.
— Jaka cyganka?
— Ta, co ma kozę.
— Esmeralda?
— Tak, ona — zawsze zapominam jej imię. Dalej, nie chcę, żeby mię poznała i zaczepiała na ulicy.
— Alboż ją znasz?
Tu alchemik usłyszał, jak Febus nagłos się rozśmiał, i widział jak, schylony, mówił coś do ucha Jana.
— Czyż doprawdy? — zapytał Jan.
— Na honor! — odpowiedział Febus.
— Tego wieczora?
— Dzisiaj.
— A czyś pewny, że przyjdzie?
— Czyś oszalał? tu żadnej niema wątpliwości.
— Kapitanie, szczęśliwym jesteś rycerzem.
Alchemik słyszał całą rozmowę. Zaciął zęby i drżenie przeszło po całem jego ciele. Zatrzymał się chwilę, wsparty do ściany pobliskiego domu, jak człowiek pijany, a po chwili znowu dążył za nimi.
Kiedy się do nich zbliżył, już o czem innem mówili.



III.
Nieznajomy.

Szynk pod Jabłkiem-Ewy był położony w okręgu Uniwersytetu, przy rogu ulicy Rondelle i Battonier. Byłato izba na dole, dość obszerna i niska, w środku której wznosił się filar, podpierający sklepienie, żółto pomalowany. Wokoło stały stoliki, a przy nich siedzieli mężczyźni i kobiety. Okna tej izby wychodziły na ulicę, a nad oknami była wymalowana kobieta z jabłkiem, i to było znakiem owego szynku.
Noc zapadła; ulica była ciemna; szynk oświetlony jaśniał w ciemności, jak kuźnia; przez stłuczone szyby w oknie słychać było szczęk szklanek, kłótnie, klątwy. Przez parę, osiadającą na szybach, widać było snujące się roje osób, których głośny śmiech rozlegał się daleko. Przechodnie, śpieszący za interesami, mijali szynk nie spojrzawszy nawet na szyby, lecz zato tłum obdartych chłopaków wspinał się za oknami na palcach i ulice krzykiem napełniał.
Przed huczącym szynkiem jakiś mężczyzna przechadzał się wolnym krokiem i ustawicznie weń spoglądał. Cały był szczelnie zakryty. Płaszcz, który go odziewał, kupił zapewne u sąsiedniego tandeciarza, bojąc się marcowego zimna, albo dla ukrycia swej twarzy. Kiedy-niekiedy stawał przed oknem, słuchał, patrzył i tupał nogami.
Nakoniec drzwi szynku otwarły się. Tego ów mężczyzna zdawał się oczekiwać. Dwaj pijacy wyszli zeń. Promień światła, wychodzący przez drzwi otwarte, zaczerwienił ich rozbawione twarze. Mężczyzna czekający przeszedł na drugą stronę ulicy.
— Do pioruna! — rzecze jeden z pijaków. — Niedługo siódma godzina, a to czas mojej schadzki.
— Powtarzam ci, — mówił jego towarzysz, któremu język strasznie się plątał — że nie mieszkam przy ulicy Lżących-Wyrazów, indignus qui inter mala verba habitat. Mieszkam przy ulicy Jean-Pain-Mollet, in vico Joannis-Pain-Mollet. Każdy wie, że kto nastąpił raz na niedźwiedzia, to się go już nie boi, ale ty, jak uważam, wąchasz tylko łakocie?
— Janie, mój przyjacielu, tyś pijany! — mówił drugi.
— Niech sobie i tak będzie! — odrzekł towarzysz ale to pewne, że Platon był do ogara podobnym.
Czytelnik zapewne poznał w dwóch przyjaciołach znajomych naszych, kapitana i żaka.
Zdaje się, że człowiek, czatujący na nich, poznał ich także, bo szedł za nimi po liniach krzywych, jakie zakreślali nogami. Słuchając uważnie, człowiek w płaszczu podchwycił następującą ich rozmowę:
— Idź prosto, mój kochany; wiesz, że cię muszę pożegnać. Siódma niedługo i pewna kobieta na mnie czeka.
— Puszczaj mnie! widzę gwiazdy i światła, to trafię do domu.
— Jasiu, czy ty masz jeszcze pieniądze?
— No i cóż?
— Jasiu, mój przyjacielu, mówię ci, że mam schadzkę z ładną kobietą przy moście świętego Michała u wdowy Falourdel i, jeżeli ty mię nie poratujesz... Przecież muszę wdowie zapłacić za stancyjkę.
— Kiedy się dobrze najadło i napiło...
— Ale powiedz mi, czy masz pieniądze? Na honor, jeżeli mi nie dasz — będę zgubiony; albo pozwól, ja sam poszukam.
— Mój panie, ulica Galiache wychodzi na ulicę Verrerie i Tiéxeranderie.
— Dobrze, dobrze, mój przyjacielu, ale wytrzeźwij się nieco. Powiadam ci — potrzeba mi pieniędzy, a to siódma za pasem.
— Ciszej, ktoś śpiewa.
— Ach! co mię tam śpiew obchodzi! Bodaj cię wszyscy dyabli wzięli! — zawołał Febus i puścił Jana, który potoczył się i padł na bruk Filipa Augusta. Z miłości braterskiej, która nigdy nie opuszcza pijaka, Febus popchnął Jana nogą ku tej poduszce, którą Opatrzność zawsze przygotowuje dla biednych, a którą bogaci nazywają kupą błota. Jan zaczął natychmiast chrapać, a kapitan mówił:
— Niechaj cię wszyscy dyabli wezmą, niech ci łeb wozy zdruzgoczą!
I odszedł.
Człowiek w płaszczu chwilkę zatrzymał się przed młodzieńcem, jakby się namyślał, co począć; następnie, westchnąwszy, poszedł za kapitanem.
I my pozostawimy Jana, śpiącego pod szczęśliwą gwiazdą, a pójdziemy za kapitanem.
Wychodząc na ulicę świętego Andrzeja des Ares, kapitan Febus spostrzegł, że ktoś za nim idzie. Zatrzymał się — i osoba za nim idąca również stanęła. Zadrżał nieco, ale po chwili mruknął:
— Czegóż się mam lękać? wszak nie mam ani szeląga przy duszy.
Przed kolegium d’Autun, skutkiem studenckiego przyzwyczajenia, przystanął i zaczął się wpatrywać w posąg kardynała Piotra Bertrand. Ulica była zupełnie pustą. W chwili, kiedy odwiązywał chustkę z szyi, aby się nieco ochłodzić, cień jakiś przesunął się przed jego oczami. Podszedłszy doń, przystanął i był tak nieruchomy, jak posąg kardynała; wlepił wzrok w kapitana, ale tak iskrzący, jak oczy kota.
Kapitan był mężnym i nie lękał się napaści ręcznej; przecież ten idący posąg, ten człowiek kamienny zmieszał go mocno. W tym czasie chodziła wieść po Paryżu o mnichu zaklętym, włóczędze nocnym — i to przyszło mu na myśl. Osłupiały przez chwilę, przerwał nakoniec ciszę, starając się przy tem uśmiechnąć.
— Panie, — rzecze — jeżeli jesteś złodziejem, jak się spodziewam po twojej minie, daremnie się trudzisz, bom goły jak święty turecki. Jestem synem upadłej rodziny, a więc lepiej gdzieindziej próbuj szczęścia. Zdaje mi się, że w kaplicy kolegium jest krzyż srebrny, to lepiej go obedrzyj.
Cień z pod płaszcza wysunął rękę i oparł ją na ramieniu Febusa; ręka ta była jak szpony orła. Jednocześnie przemówił:
— Kapitanie Febusie de Châteaupers!
— Co u dyabła! — rzekł Febus — on zna moje nazwisko.
— Nietylko znam twoje nazwisko, — mówił cień — ale wiem także, że dzisiaj masz schadzkę.
— Tak — odpowiedział osłupiały Febus.
— O siódmej.
— Za kwadrans.
— U Falourdelowej.
— U niej samej.
— Przy moście świętego Michała.
— Michała Archanioła.
— Z kobietą?
Confiteor.
— Która nazywa się...
— Smeralda, — rzekł Febus wesoło, albowiem trwoga ominęła go zupełnie.
Na to imię ręka nieznajomego zatrzęsła ramieniem kapitana.
— Kapitanie Febusie de Châteaupers, kłamiesz!
Ktoby mógł zobaczyć w tej chwili rozognioną nagle twarz kapitana, gwałtowny skok jego w tył, za pomocą którego się wyrwał z rąk cienia, dumną postawę z jaką pochwycił pałasz, ktoby to wszystko widział, byłby się przestraszył. Było to coś podobnego do walki Don Juana z posągiem komandora.
— Do pioruna! — krzyknął kapitan — podobnemi wyrazami nie przemawia się do Châteaupersów. Spróbuj raz jeszcze powtórzyć.
— Kłamiesz bezecnie! — rzecze cień obojętnie.
Kapitan zgrzytnął zębami. Upiór, straszydło, zabobony — wszystko znikło mu z przed oczu. Widział tylko człowieka i zniewagę.
— A więc dobrze! — zawołał, zapieniony od gniewu. Wydobył pałasz i mówił: — Tu, natychmiast, obrazę tylko krew zmywa.
Cień się ani ruszył. A kiedy spostrzegł, że ten nie na żarty zaperzony, rzekł obojętnie:
— Kapitanie, zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich, jak Febus, podobne są do kipiącego mleka, które kroplą wody uspokoić można. Ten jeden wyraz rozbroił go i miecz opuścił z dłoni.
— Kapitanie, — mówił dalej nieznajomy — jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, albo za kilka lat, znajdziesz mię gotowym do podcięcia ci gardła, ale teraz idź na swoją schadzkę.
— W rzeczy samej, — mówił Febus, chcący wzajemnej zgody — przyjemne to są rzeczy — zarówno dziewczyna jak i pojedynek; ale nie widzę potrzeby wyrzekania się jednej dla drugiego, kiedy i tę i to posiąść mogę.
I włożył pałasz w pochwę.
— Idź na twoją schadzkę — mówił nieznajomy.
— Panie, — odpowiedział Febus z niejakiem zmieszaniem — dzięki ci za twoją grzeczność. Zawsze mi miło, że godzinę słodko spędzić mi pozwalasz. Sadziłem, że się i z tobą załatwię i na sam czas przybędę na umówioną schadzkę, chociaż nic złego, jeżeli w takich razach kobieta na nas trochę poczeka. — Tu Febus podrapał się po głowie. — Ach! nieszczęście, zapomniałem pieniędzy.
— Oto je masz.
Febus uczuł, jak z zimnej ręki nieznajomego gruba sztuka monety w dłoń mu się wślizgnęła. Nie mógł się wstrzymać, aby nie wziąć monety i nie uścisnąć ręki, która mu ją dawała.
— Na Boga! — zawołał — a to zacny z ciebie człowiek, mój przyjacielu.
— Ale jeden warunek — rzecze nieznajomy. — Dowiedź mi, że rzeczywiście cię obraziłem, to jest, że mówisz prawdę. Ukryj mię w jaki kącik, abym się przekonał, czy to będzie ta sama kobieta, której imię wymieniłeś.
— To mi wszystko jedno — odpowiedział Febus. — Weźmiemy pokój, przy którym jest komórka, z której wszystko dobrze będziesz mógł widzieć.
— A więc pójdź.
— Jestem na twoje usługi, — rzekł kapitan. — Możeś ty dyabeł, tego nie wiem, ale na dzisiaj bądźmy przyjaciółmi. Jutro wypłacę ci długi — pieniężny i honorowy.
I zaczęli iść śpiesznie. W kilka minut potem szum wody dał im znać, że byli na moście świętego Michała.
— Najprzód ciebie wprowadzę, — rzecze kapitan — następnie pójdę po nią, bo ma mię czekać przy małym Châtelet.
Towarzysz nic nie odpowiedział; od chwili, jak szli razem, nie wyrzekł ani słowa. Febus zatrzymał się przed niskim domkiem i zapukał potężnie we drzwi; światło pokazało się przez szczeliny ściany.
— Kto tam? — zawołał głos ochrypły.
— Do milion dyabłów! — odpowiedział kapitan.
Drzwi rozwarły się natychmiast i ukazały starą kobietę z równie starą lampą w ręku, drżące obiedwie. Stara była zgarbiona, odziana w łachmany, pomarszczonej twarzy, szyi i rąk; górna warga, porosła białym włosem, czyniła ją podobną do kota. Wnętrze izdebki było tak obdarte jak ona; ściany biało malowane, ale brudne, plamy czarne na suficie, komin bez kapy i pajęczyna wszędzie. Z tej izdebki było wyjście do małej alkowy, równie brudnej i opuszczonej. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Febusa podniósł kołnierz płaszcza dogóry, żeby ukryć twarz. Tymczasem kapitan, klnący jak Saracen, talarem rozjaśnił słońce.
Stara zaczęła go tytułować jaśnie panem i talar schowała starannie do szafy. Była to moneta, pochodząca od mężczyzny w płaszczu. Kiedy się stara odwróciła, bawiący się w popiele mały chłopiec obdarty, którego goście wchodząc nie zauważyli, zręcznie otworzył szafę, wziął talar i na jego miejsce położył liść suchy.
Stara dała znak gościom, aby szli za nią i weszła pierwsza na drabinkę. Wstąpiwszy na wyższe piętro, postawiła lampę na stole, a Febus, obeznany z miejscem, otworzył ciemną komórkę.
— Wejdź tam, mój przyjacielu, — mówił do towarzysza. Nieznajomy był posłusznym; drzwi za nim zamknięto i światło znikło.



IV.
Użytek okien na rzekę.

Klaudyusz Frollo (bo sądzimy, że czytelnik jest domyślniejszym niż Febus i w nieznajomym poznał alchemika), Klaudyusz Frollo, mówimy, macał przez czas niejaki po ciemnej klicie, w której go zamknął kapitan. Byłto rodzaj strychu, który słusznie psiarnią nazwał kapitan; nie było w nim okna, ani żadnego otworu, a był tak niski, że stanąć w nim było niepodobna. Klaudyusz skulił się i przysiadł w śmieciach i wapnie, które opadało pod jego nogi, macając zaś, znalazł kawałek szkła, które dla ochłodzenia przyłożył do pałającego czoła.
Co w tej chwili działo się w duszy alchemika, Bóg tylko wie.
Jakim porządkiem snuli się w myśli Esmeralda, Febus, Jakób Charmolue, ukochany brat, porzucony przez niego w błocie, jego życie przeszłe, jego sława — nie umiemy powiedzieć. To tylko pewne, że te myśli strasznie były zmieszane i bezładne.
Czekał dopiero kwadrans, a zdawało mu się, że wieki. Nagle usłyszał skrzypienie schodów: ktoś wchodził. W drzwiach jego celi była szpara; przyłożył doń oko. Naprzód ukazała się stara ze światłem, następnie Febus muskający wąsy, wkońcu młoda i piękna Esmeralda. Alchemik zadrżał, jakiś mrok padł mu na oczy, pulsy poczęły bić mocno, przedmioty kręcić się wkoło — i nic już nie widział.
Kiedy przyszedł do siebie, Febus i Esmeralda byli sami; siedzieli na kufrze przy lampie, której blade światełko rzucało cień na ich twarze. Obok kufra było okno, przez które widzieć było można kawałek obłoków i księżyc kiedy-niekiedy.
Młoda dziewica była zapłoniona, drżąca. Długie spuszczone rzęsy nie pozwalały widzieć jej oczu; oficer zaś, na którego nie śmiała spojrzeć, był promieniejący. Machinalnie kreśliła końcem palca na ławie tajemnicze linie i patrzyła na palce. Koza leżała u jej stóp.
Kapitan był bardzo ładnie ubrany; na kołnierzu i mankietach miał złote hafty — wielka ówczesna elegancya.
Klaudyusz nie mógł dosłyszeć co mówili, bo krew w nim wrzała i serce strasznie biło.
(Rzecz nudna, rozmowa miłosna. „Kocham cię wiecznie“, muzyka nieznośna dla obojętnych słuchaczy; Klaudyusz nie był przecież obojętnym).
— Ach! — mówiła młoda dziewczyna, nie podnosząc oczu — nie pogardzaj mną, panie! Wiem, że to, co czynię, jest złem.
— Tobą pogardzać, moje dziecię! — odpowiedział czule oficer — tobą pogardzać? i dlaczego?
— Żem poszła z tobą.
— Jeżeli ci o to idzie, moja droga, nie rozumiemy się wcale. Nie powinienem tobą pogardzać, ale cię raczej mógłbym nienawidzieć.
Dziewczyna spojrzała nań z trwogą.
— Mnie nienawidzieć! i cóżem takiego panu uczyniła?
— Dałaś się tak długo prosić.
— Niestety! — rzekła — jeżeli nie dotrzymam ślubu... nie znajdę już moich rodziców. Ale cóż mię to obchodzi?... Teraz nie potrzebuję ojca i matki.
To mówiąc, wlepiła w kapitana swe wielkie, czarne oczy, zwilżone radością i czułością.
— Nie rozumiem cię — rzekł Febus.
Esmeralda milczała; następnie z oka trysnęła jej łza, z piersi wydarło się westchnienie i rzekła:
— Ach! panie, kocham cię!
Młoda dziewica tyle w sobie miała woni czystości, tyle wdzięku cnoty, że Febus był przy niej nieśmiałym. Przecież odezwał się:
— Kochasz mię! — I objął z uniesieniem jej kibić.
Alchemik widział to, i końcem palca dotknął sztyletu, który trzymał ukryty pod płaszczem.
— Febusie, — mówiła łagodnie cyganka, odpychając ręce kapitana — ty jesteś dobrym, wspaniałym i pięknym; ty mię ocaliłeś z niebezpieczeństwa, mnie, biedną sierotę. Och! ja dawno marzyłam o rycerzu, któryby mi ocalił życie. Ja o tobie marzyłam, mój drogi, zanim cię znałam; w marzeniu widziałam cię w takim samym stroju, ze szpadą, z tą samą wspaniałą postawą. Febus! Ach! jak ja lubię twoje imię, twoje ostrogi, twój pałasz. Mój drogi, wyjmij twój pałasz, niech go zobaczę.
— Dziecinną jesteś! — mówił kapitan, i odpiął z uśmiechem pałasz.
Cyganka przyglądała się rękojeści, ostrzu; wreszcie pocałowała miecz, mówiąc:
— To miecz walecznego rycerza, którego kocham.
Febus skorzystał z chwili, aby pocałować dziewczynę, która się zaczerwieniła jak wiśnia. Alchemik w ciemności zgrzytnął zębami.
— Febusie, — mówiła cyganka — pozwól mi mówić. Przejdź się troszkę, niech się przypatrzę twojej figurze, niech mi zabrzęczą twoje ostrogi. Ach! jakiś ty piękny!
Kapitan powstał i z uśmiechem zadowolenia rzekł:
— Ach! jakżeś dziecinna!... A czyś mnie widziała w paradnym mundurze?
— Nie — odpowiedziała.
— Tamten, to dopiero piękny.
Febus znowu siadł przy niej, ale bliżej, niż przedtem.
— Słuchaj, moja droga...
Cyganka z gracyą przytknęła rękę do jego ust.
— Nie, ja cię słuchać nie będę. Czy mię kochasz? Ja chcę, żebyś mi tylko powiedział, czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, mój aniele! — zawołał kapitan wpół przyklękając. — Moje ciało, moja krew, moja dusza, wszystko dla ciebie i za ciebie. Kocham cię, jak nigdy nie kochałem.
Kapitan po wielokroć powtórzył to zdanie, aż oddech jego stał się stłumionym. Na to namiętne oświadczenie cyganka spojrzała nań wzrokiem anielskim i mówiła cicho:
— Febusie mój, teraz chciałabym umrzeć.
Febus znowu ją pocałował, a alchemik zadrżał w swej kryjówce bardziej jeszcze, niż pierwiej.
— Umrzeć! — zawołał kapitan — co mówisz, mój aniele? Właśnie teraz żyć potrzeba, kiedy nas czeka szczęście i roskosz. Słuchaj, moja Similar... Esmeraldo... przebacz, jakieś saraceńskie masz imię, na którem język się łamie: niepodobna go wymówić.
— Ach! mój Boże, a ja sądziłam, że to imię ładne, choćby dlatego, że niezwykłe; ale kiedy ci się nie podoba, nadaj mi inne.
— Mniejsza o imię; gdy się do niego przyzwyczaję, będzie równie dobre, jak każde inne. Słuchaj mię, moja droga Similar: kocham cię, kocham namiętnie! Znam jedną panienkę, która za to aż się wścieka ze złości.
— Ze złości! i któż to taki? — przerwała.
— I co nas to obchodzi! — rzekł Febus — czy kochasz mię?
— Ach! — rzekła tylko.
— Więc dosyć. Przekonasz się, jak ja cię kocham również. Niech mię dyabli wezmą, jeżeli cię nie uczynię najszczęśliwszą. Będziemy mieli ładny, mały domek; każę łucznikom przechadzać się pod twemi oknami, będę cię prowadził na widowiska i będę się starał o wszelkie przyjemności dla ciebie.
Dziewczyna, zatopiona w uroczych myślach, marzyła przy dźwięku jego głosu, nie słysząc wyrazów.
— O! będziesz bardzo szczęśliwą — mówił kapitan i jednocześnie odpinał pas cyganki.
— Co robisz? — krzyknęła z żywością; śmiałość ruchu tego zbudziła ją z marzeń.
— Nic, — odpowiedział Febus — mówiłem, że gdy będziesz ze mną, będziesz musiała porzucić ten strój dziwaczny.
— Gdy będę z tobą, mój drogi — powtórzyła czule dziewica. I znowu umilkła i zamyśliła się.
Kapitan, ośmielony powolnością, objął jej kibić, zaczął ją pieścić, a jednocześnie rozpinał stanik; alchemik ze swej kryjówki widział wychylające się nagie ramiona cyganki, jak księżyc z obłoków.
Ona nie zwracała na to uwagi, pogrążona w zadumie, nagle odwróciła się ku niemu:
— Febusie, — rzekła z wyrazem nieskończonej miłości — naucz mię twojej religii.
— Mojej religii! — zawołał kapitan, zanosząc się od śmiechu. — Ja cię mam uczyć mojej religii? Cóż przyjdzie ci z mojej religii?
— Żebyśmy się pobrać mogli — odpowiedziała.
Twarz kapitana przybrała wyraz zdziwienia, pogardy i namiętności rozpustnej.
— Tere, fere! A któż tu mówi o ożenieniu?
Dziewczyna zbladła i pochyliła głowę na piersi.
— Moja kochanko, — znowu rzekł czule Febus — cóż to za dzieciństwo? wielkie rzeczy małżeństwo! alboż to nie można kochać bez tego?
Klaudyusz widział i słyszał wszystko. Drzwi były ze spróchniałych desek i tworzyły szczeliny zanadto wielkie dla jego sępiego oka. Alchemik, żyjący dotąd w ścisłej czystości, wrzał wobec tej sceny — młoda i piękna dziewczyna z pełnym zapału młodzieńcem roztopiony ołów lała w jego żyły. Wewnątrz namiętne nurtowały go wzruszenia; jego oko gorzało, serce wyrywało się z piersi. Ktoby mógł widzieć w tej chwili postać nieszczęśliwego, znalazłby w nim podobieństwo do tygrysa, patrzącego z klatki, jak szakal pożera gazelę. Źrenice jego gorzały jak świeca przez szczeliny drzwi.
Naraz Febus zerwał szybko z jej piersi zasłonę. Biedna dziewczyna, blada i zamyślona, ocknęła się nagle; cofnęła się na drugi koniec izdebki, spojrzała na nagie ramiona i piersi, i, zarumieniona ze wstydu, skrzyżowała ręce na łonie. Gdyby nie płomień, którym gorzały jej lica, widząc ją milczącą i nieruchomą, sądziłbyś, że to jest posąg Wstydliwości.
Kapitan, zdzierając z niej stanik, odkrył tajemniczy woreczek, który miała na szyi.
— Co to masz na piersiach? — rzekł, znajdując pozór zbliżenia się do obrażonej dziewczyny.
— Nie ruszaj pan tego! — odrzekła żywo — to mój anioł-stróż, który da mi możność wynalezienia rodziców. Och! panie kapitanie, odejdź! Matko, moja biedna matko, gdzie jesteś? Panie Febusie, oddaj mi zasłonę.
Febus cofnął się i rzekł obojętnie:
— Widzę, że mię nie kochasz.
— Ja go nie kocham! — zawołała biedna dziewczyna, i w tej samej chwili uwiesiła się na szyi kapitana. — Ja cię nie kocham, mój Febusie! Ach! jak możesz rozdzierać mi tak serce? A więc weź mię, jestem twoją! Co mię obchodzi matka? wszak ty jesteś moją matką, bo ciebie kocham. Febusie, mój najukochańszy Febusie, spojrzyj na mnie; wszak nie odepchniesz od siebie tej, która cię kocha? Moja dusza, moje życie, ja cała jestem twoją. Kiedy ci się nie podoba żenić, to się obejdzie i bez ślubu; zapomniałam, że jestem biedną ulicznicą, a ty, mój Febusie, szlachcicem. Śliczna rzecz, aby ulicznica szła za oficera! Nie, Febusie, nie, ja nie zastanowiłam się nad tem. Będę twoją kochanką, twoją pieszczotą, czem sam chcesz tylko. Wszak od urodzenia jestem wzgardzoną, samą, opuszczoną — i cóż mi to znaczy, kiedy kocham? Należąc do ciebie, będę dumną i najszczęśliwszą. A kiedy się zestarzeję, albo zbrzydnę, Febusie, kiedy mię nie będziesz mógł kochać — pozwolisz, że ci będę służyła. Inne będą cię pieściły, a ja, biedna służąca, wyczyszczę twoje ostrogi, wytrzepię twoje suknie i podam obuwie. Wszak prawda, że ty będziesz miał litość nademną? Nam, cygankom, niewiele też potrzeba: swoboda, powietrze i miłość! tego dosyć.
To mówiąc, zarzuciła mu ręce na szyję; patrzała nań z uśmiechem i z płaczem zarazem. Pierś jej dziewicza obcierała się o sukno i hafty. Kapitan, upojony szczęściem, przytknął gorejące usta do pięknych afrykańskich ramion. Dziewica, przechylona wtył, drżała pod tym pocałunkiem.
Nagle nad głową Febusa inną ujrzała głowę, o rysach śniadych, pozieleniałych ze wzruszenia, ze wzrokiem potępieńca, — a przy tej twarzy była dłoń, trzymająca sztylet. Była to twarz i dłoń alchemika, który wyłamał drzwi i wyszedł. Dziewczyna zlodowaciała na to straszne zjawisko, jak gołąb, gdy w jego gniazdo tchórz zajrzy.
Nie zdążyła nawet krzyknąć. Sztylet wzniósł się nad Febusem, zniknął i ukazał skrwawiony.
— Przekleństwo! — zawołał kapitan, i upadł.
Ona zemdlała.
W chwili, gdy się jej oczy zwierały, gdy z niej czucie ulatywało, zdawało jej się, że jej ust ogień dotyka, że ją rozpalone żelazo kata piętnuje.
Gdy odzyskała zmysły, patrol ją otaczał; wynoszono ciało kapitana, widziadło straszne znikło; okno izdebki, wychodzące na rzekę, było otwarte. Gdy podnoszono czarny płaszcz, leżący przy niej, sądząc, że należał do kapitana, słyszała wokoło siebie szepty:
— To czarownica, która zasztyletowała kapitana z pocztu łuczników królewskich.



KSIĘGA DZIESIĄTA.

I.
Talar przemieniony w liść suchy.

Grintoire i cały Okrąg-Cudów w śmiertelnym byli niepokoju. Od miesiąca nie wiedziano co się stało z Esmeraldą, co zasmucało bardzo księcia Egiptu i wszystkich jej przyjaciół z pośród truandów; nie wiadomo też było, co się stało z kozą tancerki, a dla poety była to podwójna boleść. Pewnego wieczoru dziewczę znikło — i odtąd o niej ani słychu. Wszystkie poszukiwania były daremne. Kilku włóczęgów mówiło Grintoirowi, że ją widzieli przy moście świętego Michała, idącą z oficerem; lecz ten „modny mąż cygański“ był niedowiarkiem w tym razie, zanadto bowiem był przekonanym o czystości swej żony, znając ją z osobistego doświadczenia.
Nie umiał więc wytłómaczyć sobie jej zniknięcia. Biedak cierpiał okropnie i byłby schudł niewątpliwie, gdyby to przy jego niepomiernej chudości było jeszcze możliwem. Z rozpaczy zapomniał o wszystkiem, nawet o swoich pracach naukowych i o dziele De Figuris regularibus et irregularibus, które za pierwsze pieniądze, jakie mu wpadną do ręki, zamierzał drukować (albowiem i on marzył o druku od chwili ujrzenia dzieła świętego Wiktora, wydrukowanego pismem Spóra).
Pewnego dnia, kiedy smutny przechodził około Tournelle kryminalnej, spostrzegł tłum ludu przed pałacem sprawiedliwości.
— Cóż to tam takiego? — zapytał młodego człowieka, który stamtąd wychodził.
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec. — Mówiono mi, że sądzą jakąś kobietę, która zabiła oficera. Jak się zdaje — i czary tam być muszą, bo ze strony biskupa oficyał wdał się w sprawę, a nadto mój brat, który jest sławnym prawnikiem. Właśnie chciałem się z nim w ważnym interesie rozmówić, lecz nie mogłem się docisnąć; to mi nie na rękę, bo bardzo potrzebuję pieniędzy.
— Niestety! — rzekł Grintoire — chętniebym panu pożyczył; dziurawe mam jednak kieszenie i to bynajmniej nie od talarów.
Nie śmiał powiedzieć młodemu człowiekowi, że znał jego brata alchemika, do którego nie zajrzał od owej sceny pod kościołem.
Jan poszedł w swoją drogę, a Grintoire udał się za tłumem, który się cisnął do wielkiej izby. Uważał, że nie ma lepszego lekarstwa na naprawienie złego humoru, jak iść na sądy kryminalne i napatrzyć się twarzom sędziów dowoli. Lud, pomiędzy który się wmieszał, popychał się i szedł w milczeniu. Po przebyciu ciemnego korytarza, który szedł przez pałac; jak kanał nieczystości przez miasto, doszedł do niskich drzwi, przez które zajrzał do sali ponad mnóstwem głów ludzkich.
Sala była obszerną i ciemną, i z tego powodu wydawała się jeszcze większą, niż była. Dzień zapadał; podłużne gotyckie okna zaledwie przepuszczały światło, tak, że ten niezliczony tłum ludzi rzucał cień na ściany. W sali wiele świec, palących się tu i owdzie na stołach, oświetlały głowy pisarzy, zatopionych w papierach. Przednią część sali zajmował lud; po prawej i po lewej stronie stali mężczyźni; w głębi, na wzniesieniu mnóstwo sędziów, których ostatnie szeregi niknęły w ciemnościach. Nad sędziami widać było ogromny krzyż, na wszystkie strony sterczały włócznie i halabardy, w których odbijały się płomienie świec.
— Panie, — zapytał Grintoire jednego z sąsiadów — co to za ludzie zgromadzeni jak prałaci na radę?
— To radcy wielkiej izby — naprawo, radcy skarbowi — nalewo, mieszczanie w sukniach czarnych, a panowie w czerwonych.
— A nad nimi, co to za jeden czerwono ubrany, co się tak poci?
— To prezydujący.
— A za nimi ci, ztyłu? — mówił dalej Grintoire, który nie lubił stanu sądowniczego.
— To są inkwizytorowie królewscy.
— A ten przed nimi?
— To pisarz parlamentu.
— A ten naprawo?
— Pan Filip Lheulier, prokurator królewski nadzwyczajny.
— A naprawo, ten czarny?
— Pan Jakób Charmolue, prokurator kościelny, przy nim zaś oficyały.
— A co oni robią, ci panowie?
— Sądzą.
— A kogo sądzą? nie widzę obwinionego.
— To kobieta, panie; nie możesz jej widzieć, bo odwróciła się tyłem i tłum ją zasłania. Patrzaj pan, oto tam, gdzie stoją halabardziści.
— Co to za kobieta? — zapytał Grintoire. — Czy pan znasz jej nazwisko?
— Nie, panie; dopieroco przybyłem; sądzę, że sprawa jest o jakieś czary, bo oficyał obecny.
— A więc czekajmy, — rzekł nasz filozof — zobaczmy jaki koniec nieszczęśliwej. Jestto widowisko równie dobre, jak każde inne.
— Panie, — uczynił uwagę sąsiad — czy nie uważasz, jak łagodną minę ma pan Jakób Charmolue?
— Tak; — odpowiedział Grintoire — jednak nie wierzę w łagodność osób, które mają nos haczykowaty i wąskie usta.
Tu sąsiedzi nakazali milczenie dwóm rozmawiającym, albowiem ważne składano zeznanie.
— Jaśnie wielmożni panowie, — mówiła ze środka sali stara kobieta, której twarzy nie można było widzieć, tak ją osłaniały łachmany — moi jaśnie wielmożni panowie, to tak pewne co powiem, jak, że się nazywam Falourdel, że jestem zamieszkałą od lat czterdziestu na moście świętego Michała, płacącą regularnie podatki i nic nikomu nie jestem winną. Biedna staruszka dzisiaj, dawniej byłam młodą i piękną. Jaśnie wielmożni panowie! Kilka dni temu mówiono mi: „Nie prządź, moja Falourdelowo, tak długo w wieczór, bo dyabeł lubi targać kądziel starych kobiet. To pewne i niezawodne, że upiór przeklęty, który dawniej się pokazywał od strony Templaryuszów, teraz naszą część miasta nawiedza. Falourdelowo, strzeż się, żeby nie zajrzał do ciebie“. Pewnego wieczoru przędłam na kołowrotku, gdy do drzwi zapukano. Pytam, kto? aż tu zaklęło strasznie. Otworzyłam i weszło dwóch mężczyzn: jeden czarny, a drugi piękny oficer. Żądali odemnie pokoju i dali mi talara. — Chowam owego talara do szafy i mówię: „Dobrze, będzie za co kupić jutro mięsa na obiad“. Kiedyśmy weszli na górę, ów czarny zniknął i to mię trochę zdziwiło. Oficer, który wyglądał jak jaśnie wielmożny, zszedł ze mną — poszedł na miasto i może w kwadrans powrócił z piękną, młodą dziewczyną. Miała ona z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, nie pamiętam. Pomyślałam sobie: „Dziewczyna jak dziewczyna, ale kozioł...“ Nie lubię tych zwierząt, bo mają brody i rogi. Przytem to pachnie sobotą. Ale nic nie powiedziałam, bom wzięła talara. To słuszne, wszak prawda, panowie sędziowie? Zaprowadziłam oficera i dziewczynę na górę, zostawiłam ich samych, czyli raczej z kozłem, i zeszłam na dół prząść dalej. Trzeba panom wiedzieć, że mój domek ma dół i pierwsze piętro; okna jego wychodzą na rzekę, jak i innych domów przy moście. Przędłam sobie w najlepsze i niekiedy myślałam o przeklętym upiorze, którym kozioł nabił mi głowę, i o pięknej dziewczynie, dziwacznie ubranej. Nagle słyszę krzyk na górze, upadnięcie i otwarcie okna. — Biegnę do okienka w mojej izdebce i widzę jak coś czarnego wpada w wodę. Był to upiór. Księżyc świecił i widziałam go bardzo dobrze — płynął ku Cité. Drżę cała i wołam na patrol. Ci panowie wchodzą i, nie wiedząc o co rzecz idzie, mnie biją; wytłómaczyłam im, co się święci i prowadzę na górę. Cóż tam znajdujemy? Cały mój pokój krwią zalany, kapitan rozciągnięty na podłodze ze sztyletem w szyi, dziewczyna półnaga też leży omdlała, a kozioł skacze jak szalony. „Dobrze — myślę sobie — z piętnaście dni trzeba będzie myć podłogę, skrobać i drapać“. Wynieśli oficera i dziewczynę. — Czekajcie panowie. Najgorszem ze wszystkiego jest to, że, gdy nazajutrz chciałam z szafy wyjąć talara, znalazłam liść suchy na jego miejsce.
Stara umilkła. Szmer powstał powiędzy słuchaczami.
— Ten upiór, ten kozioł, to wszystko tchnie czarami — rzekł sąsiad Grintoira.
— A ten liść suchy? — dodał drugi.
— Niema żadnej wątpliwości, — mówił trzeci — ta czarownica ma stosunki z upiorem, i wspólnie obdzierają oficerów.
Sam nawet Grintoire widział w tem coś niepojętego, a jednak prawdziwego.
— Kobieto Falourdel, — rzekł prezydujący z powagą — czy nie masz więcej nic do powiedzenia?
— Nie, panie, — odpowiedziała stara — chyba tylko to, że w raporcie nazwano mój dom budą walącą się. Prawda, domy nad mostem nie mają wspaniałej powierzchowności, ale mieszczą w sobie wielu ludzi porządnych, którzy nie mieszkaliby w lada lepiankach czy budach.
Jeden z urzędników powstał i zawołał:
— Ciszej! Proszę uważać, że sztylet znaleziono przy obwinionej. Kobieto Falourdel, czyś przyniosła ten liść, w który się talar przemienił?
— Mam, — odpowiedziała — oto jest.
Odźwierny podał liść suchy urzędnikowi, który wręczył go prezydującemu, ten prokuratorowi królewskiemu, i tak dalej liść obiegł salę całą.
— To liść brzozowy — rzekł pan Jakób Charmolue. Nowy dowód czarnoksięstwa.
Radca odezwał się do Falourdelowej:
— Dwóch mężczyzn razem weszło do ciebie: czarny, któregoś później widziała na Sekwanie i oficer; — który z nich dał ci talara?
Stara pomyślała chwilę i rzekła:
— Oficer.
Szmer powstał w tłumie.
— Ach! — pomyślał sobie Grintoire — to zachwiewa moje przekonanie.
Tymczasem pan Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, wystąpił.
— Przypominam prześwietnym sędziom, że w zeznaniu przedśmiertnem zamordowany oświadczył, jako czarny mężczyzna nalegał nań, aby się prędzej z obwinioną zeszedł, że był bez pieniędzy i że otrzymał od niego talara, którym opłacił Falourdelowę. Tak więc talar jest piekielną monetą.
Ta uwaga rozproszyła wszelkie wątpliwości sceptyków, a nawet Piotra Grintoire.
— Panowie, mamy dowody w ręku, — rzekł adwokat królewski siadając — możemy więc osądzić sprawę Febusa de Châteaupers.
Na to imię obwiniona powstała; głowa jej górowała nad tłumem. Grintoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była jak trup bladą; włosy jej, niegdyś ślicznie zaczesane i pełne cekinów, dziś spadały w nieładzie; usta miała zsiniałe i oczy zapadłe... Niestety!
— Febus! — rzekła jakby z obłąkaniem — gdzie on jest? O! panowie, zanim mnie zabijecie, powiedzcie, czy on żyje?
— Milcz! — odpowiedział prezydujący — to do ciebie nie należy.
— Przez litość, powiedzcie, panowie, czy żyje? — powtórzyła, składając wychudzone ręce.
— A więc — rzekł adwokat królewski — właśnie umiera. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa padła na ławę bez głosu, bez łzy, blada jak figura woskowa.
Prezydujący schylił się ku człowiekowi stojącemu u jego stóp, który miał czapkę złotą i czarną szatę, łańcuch na szyi i laskę w ręku.
— Odźwierny! każ wprowadzić wspólniczkę obwinionej.
Oczy wszystkich zwróciły się ku małym drzwiczkom, z których wyszła koza ze złoconemi kopytkami i rogami. Śliczne zwierzę zatrzymało się chwilę na progu i wyciągnęło szyję. Nagle spostrzegła cygankę i, przeskakując stół, padła u nóg swej pani, prosząc o wyraz albo pieszczotę. Obwiniona nie poruszyła się i nie spojrzała nawet na kozę.
— Ach! to ta szkaradna bestya! — mówiła stara Falourdelowa — teraz obiedwie poznaję.
Jakób Charmolue odezwał się.
— Jeżeli panowie pozwolicie, przystąpimy do wybadania kozy.
W rzeczy samej, byłato druga obwiniona. Nic zwyczajniejszego w owym czasie, jak proces przeciwko zwierzęciu, obwinionemu o czarnoksięstwo. Między innemi, w rachunkach prewotowstwa za rok 1466 znajdujemy szczegółowy wypis kosztów procesu Idziego Soulart i jego pstrąga, obudwu straconych w Corbeil. Są tam nawet wydatki na chleb i wino dla biednego pstrąga w ostatniej przedzgonnej chwili. Nawet dalej niekiedy rzecz posuwano, niż proces ze zwierzętami. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika Debonnaire naznaczają srogie kary na pojawiających się upiorów i widma płomieniste.
Prokurator królewski odezwał się uroczyście:
— Jeżeli szatan, który opanował tę kozę, opiera się egzorcyzmom, uprzedzamy, że musimy użyć przeciwko niemu szubienicy, albo stosu.
Grintoire uczuł pot zimny na sobie. Charmolue wziął ze stołu bębenek cyganki i podał go kozie, pytając:
— Która godzina?
Koza spojrzała nań pojętnem okiem, podniosła złocone kopytko i uderzyła siedem razy. W rzeczy samej siódma była godzina. Trwoga przebiegła po tłumie. Grintoire już nie zdołał wytrzymać:
— Sama się gubi — biedne stworzenie! — zawołał głośno — wszak widzicie, że sama nie wie, co czyni.
— Proszę o spokój, panowie! — wołał z cierpkością odźwierny.
Jakób Charmolue kazał kozie wiele innych sztuk pokazywać, pytając o godziny, miesiące i dnie. Niestety! ci sami widzowie, których koza bawiła na publicznych placach, pod sklepieniem pałacu sprawiedliwości bali się jej złości szatańskiej. Kozę uważano za dyabła.
Cóż dopiero mówić o wrażeniu, jakiem przejął publiczność widok, kiedy prokurator królewski wypróżnił woreczek, który Dżali miała zawieszony u szyi, a koza z rozrzuconych liter ułożyła imię „Febus“. Czary, których kapitan miał się stać ofiarą, zdały się usprawiedliwione w oczach wszystkich, i cyganka, ta czarująca tancerka, obecnie była dla nich tylko straszną strzygą.
Ona sama nie dawała żadnego znaku życia; ani przymilenia kozy, ani groźby urzędników, ani złorzeczenia słuchaczy nie doszły jej uszu.
Aby ją ocucić, potrzeba było, aby sierżant wstrząsnął gwałtownie jej ramieniem, a prezydujący donośnie się odezwał:
— Dziewczyno, pochodzisz z rodu cyganów, zaprzedanego szatanowi. Sprzymierzyłaś się z kozą opętaną i w nocy 29 marca za pomocą czarów zamordowałaś łucznika królewskiego, Febusa de Châteaupers. Czy zaprzeczasz temu?
— Rozpaczy! — zawołała dziewczyna, zakrywając twarz rękami. — O mój Febusie! mój Febusie!
— Czy zaprzeczasz? — zapytał obojętnie prezydujący.
— Czy zaprzeczam! — jęknęło dziewczę ze straszną rozpaczą.
Powstała, oko jej płonęło.
Prezydujący mówił dalej:
— A więc jak usprawiedliwisz się z winy na tobie ciążącej?
Odpowiedziała głosem przerywanym:
— Już powiedziałam! Nie wiem... To czarny, którego nie znam; to czarny, który mię wszędzie ściga.
— To on, — odparł sędzia — to upiór zaklęty.
— Jaśnie wielmożni panowie, miejcie litość nad biedną...
— Cyganką — dodał sędzia.
Jakób Charmolue przemówił łagodnie:
— Zważając na opór oskarżonej, oddaję ją inkwizycyi.
— Zgadzam się — rzekł prezydujący.
Nieszczęśliwa zadrżała. Podniosła się przecież na rozkaz halabardzistów, i szła krokiem dosyć pewnym za Charmolue i oficyałami przez podwójny szereg ludzi zbrojnych; drzwi ukryte otwarły się przed nią i, gdy weszła, zamknęły. Grintoire te drzwi porównał do paszczy pochłaniającej biedną istotę. Gdy znikła, płaczliwa dała się słyszeć skarga. Byłto płacz Dżali.
Zawieszono sądy. Jeden z radców wniósł, że tortury długo potrwają i że na obiad iść trzeba; lecz prezydujący odpowiedział:
— Urzędnik powinien poświęcić się dla powinności.
— Przykra powinność czekać na obiad! — rzekł jeden z podeszłych wiekiem prawników.



II.
Dalszy ciąg o talarze, przemienionym w liść suchy.

Zeszedłszy z kilku stopni i przebywszy ciemny korytarz, Esmeralda, otoczona złowróżbnym orszakiem, weszła do strasznej izby. Izba ta, okrągłego kształtu, zajmowała dół jednej z ogromnych wież, które i dziś jeszcze sterczą nad tegoczesnym Paryżem; nie było w niej okien zupełnie, ani żadnego innego otworu, prócz wejścia niskiego, zamykanego żelaznemi drzwiami. Światła jednak w niej nie brakło, bo w murze był piec i gorzał w nim ogień, który napełniał izbę czerwonem światłem i przyciemniał blask świecy, stojącej w kącie. Przy tem świetle biedaczka widziała mnóstwo porozrzucanych wszędzie narzędzi, których użytku nie pojmowała. Po środku izby leżał materac skórzany, mający długą taśmę ze sprzączką, przeciągniętą przez kółko wbite w suficie; obcęgi, szczypce, blachy zapełniały piec i czerwieniły się rażąco. Krwawe światło pieca szczególniej oświetlało te narzędzia okropne.
To Tartarum nazywało się skromnie izbą, badań, albo inkwizycyą.
Na łóżku siedział niedbale pan Pierrat Torterue, torturnik przysięgły. Jego pomocnicy, dwa karły, w spodniach w pasy, w skórzanych fartuchach, poruszali żelaza w piecu.
Biedna dziewczyna napróżno przywoływała odwagę; co spojrzała, dreszcz ją przejmował.
Sierżanci stanęli z jednej strony, urzędnicy z drugiej — pisarz miał stół swój w rogu. Pan Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z miłym uśmiechem.
— Moja droga, — rzekł — a więc i teraz zaprzeczasz?
— Tak — odpowiedziała głosem stłumionym.
— Kiedy tak, — rzekł Charmolue — przykro nam będzie użyć przymusowych środków. Usiądź, kochanko, na tem łóżku. Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca pannie i drzwi zamknij.
Pierrat powstał mrucząc:
— Jeżeli drzwi zamknę, ogień mi zgaśnie.
— A zatem zostaw je otworem.
Esmeralda wciąż stała. To łoże skórzane, na którem tylu cierpiało — i ją trwożyło. Przestrach dreszczem ją przechodził i traciła przytomność. Na znak Charmolue dwóch pomocników wzięło ją i posadziło na łóżku. Jeszcze nic złego jej nie uczynili, lecz, kiedy ciałem dotknęła skóry, uczuła jak krew napływa jej do serca. Zdawało się jej, że wszystko zbliża się ku niej, aby ją kąsać i szczypać, że wszystkie narzędzia, jakie widziała, będą użyte.
— Gdzie jest lekarz? — zapytał Charmolue.
— Tutaj — odpowiedział mężczyzna czarno ubrany, którego dotąd nie widziała.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Panno, — odezwał się łagodny głos prokuratora kościelnego — po raz trzeci cię zapytuję, czy zaprzeczasz popełnieniu zbrodni?
Tym razem tylko głową znak dała, bo głosu jej niestało.
— Zaprzeczasz! — rzekł Charmolue. — A więc z wielką przykrością muszę spełnić moją powinność.
— Panie prokuratorze, — rzekł Pierrat — od czego zaczniemy?
Charmolue wahał się niepewny, jak poeta, który rymu szuka.
— Od nóg — rzekł nakoniec.
Nieszczęśliwa, czując się opuszczoną przez Boga i ludzi, skłoniła głowę na piersi.
Torturnik i lekarz zbliżyli się doń. Jednocześnie dwóch pomocników zaczęło grzebać w obmierzłym arsenale. Na szczęk żelaztwa biedaczka drgnęła, jak żaba, którą galwanizują.
— Ach! — mówiła cicho — to dla ciebie, mój Febusie.
Później wpadła w nieczułość i milczenie. Ten widok każde powinienby poruszyć serce. Rzekłbyś, że szatan w przedsionku piekła dręczy biedną duszyczkę. To nędzne ciało, które miano poddać męczarniom, było słabem, wątłem i delikatnem, ciałem równie słabej istoty, rzuconej na pastwę losu, w ręce tych siepaczy.
Twarde ręce pomocników Pierrata dotknęły nagich stopek, które niegdyś czarowały mieszkańców Paryża.
— Szkoda! — rzekł przez zęby torturuik, przyglądając się wdzięcznym kształtom nóżki.
Gdyby tu był alchemik, przypomniałby sobie muchę i pająka. Wkrótce ujrzała nieszczęśliwa przez mgłę, zasłaniającą jej oczy, jak się ku niej zbliża rodzaj trzewika morderczego i jak straszne to żelazo obejmuje jej stopę. Przestrach powrócił jej siły.
— Zdejmijcie! — krzyknęła. — Łaski! łaski!
I zeskoczyła z łóżka, żeby się rzucić do nóg prokuratora, lecz noga jej była ujętą w żelaza i drzewce, więc padła jak pszczoła, której do skrzydeł kawałek przyczepiono ołowiu.
Na znak Charmolue znowu położono ją na łóżku i dwie potężne ręce przykrępowały ją pasem.
— Przyznaj się do wszystkiego — mówił Charmolue ze szczególną słodyczą w głosie.
— Jestem niewinną.
— A więc usprawiedliw się z zarzutów, wytłómacz okoliczności.
— Panie, kiedy nic nie wiem.
— A więc zaprzeczasz?
— Wszystkiemu.
— Dalej, Pierracie, — rzekł Charmolue — zaczynaj.
Pierrat zakręcił śrubę, żelazny trzewik się ścieśnił, i dziewica wydała przerażający krzyk, na określenie którego niema wyrazu w żadnym języku.
— Dosyć — mówił Charmolue. — Czy się przyznasz, cyganko?
— Do wszystkiego! — zawołała nieszczęsna, targana bólem. — Przyznaję! przyznaję się!
Nie obliczyła sił swoich, przychodząc do inkwizycyi. Biedne dziecko, którego życie było dotychczas wesołe, swobodne, pierwsza zmogła boleść.
— Ludzkość zmusza mię do powiedzenia ci, — zrobił uwagę prokurator — że, przyznawszy się, tylko śmierci możesz już oczekiwać.
— Wiem o tem. — I padła na łoże skulona, prawie umierająca.
Jakób Charmolue podniósł głos.
— Cyganko, a więc przyznajesz się do czarów, sabatów, stosunków z piekłem, upiorami i strzygami?
— Przyznaję — odpowiedziała tak cicho, że głos ginął w jej piersiach.
— Przyznajesz, żeś widziała Belzebubowego barana, którego tylko czarownicy widują?
— Tak.
— Przyznajesz, żeś czciła głowy Bofonuta, te bałwany Templaryuszów.
— Tak.
— Żeś miała stosunki z dyabłem pod postacią kozy.
— Tak.
— Nakoniec zeznajesz, żeś za pomocą czarta, znanego pod nazwiskiem zaklętego upiora, zamordowała kapitana Febusa de Châteaupers?
Spojrzała wkoło osłupiałemi oczyma i odpowiedziała machinalnie:
— Tak.
Widocznem było, że wszystkie sprężyny poznania były w niej zdruzgotane.
— Napisać to całe zeznanie — mówił Charmolue do pisarza, a zwracając się do oprawców, rzekł: — Odwiązać obwinioną i wyprowadzić do sądu.
Kiedy zdjęto żelazny trzewik, prokurator obejrzał jej stopę zbolałą.
— Nic ci się złego nie stało! — rzekł — mogłabyś jeszcze tańczyć. Możesz nam oddać słuszność, moja kochanko, żeśmy z tobą postępowali łagodnie.



III.
Dokończenie o talarze, przemienionym w liść suchy.

Kiedy Esmeralda weszła do sali blada jak śmierć i kulejąc, powszechny szmer zadowolenia ją przyjął. Ze strony słuchaczy byłoto zadowolenie niecierpliwości, jakiej się doświadcza w teatrze przed rozpoczęciem ostatniego aktu; ze strony sędziów zaś nadzieja rychłego obiadu. Koza zabeczała także z radości; chciała pobiedz do swojej pani, ale była uwiązaną u ławy.
Noc nadchodziła. Świece, których liczby nie powiększono, tak mało rzucały światła, że ścian nie było widać. Ciemność oblekła mgłą wszystkie przedmioty, tak, że niepodobna było dojrzeć twarzy sędziów. Wprost nich, w końcu długiej sali, drobna, biała postać wynurzała się z cieniu. To obwiniona.
Z trudem przyciągnęła się na miejsce, a, kiedy Charmolue zasiadł na swojem krześle, rzekł, starając się ukryć dumę z uwieńczonego powodzeniem dzieła:
— Obwiniona wszystko wyznała.
— Cyganko, — odezwał się prezydujący — więc wyznałaś wszystkie twoje sprawki i morderstwo Febusa de Châteaupers?
Serce jej się ścisnęło i łkać zaczęła.
— Wszystko, czegoście żądali, — rzekła — ale mię prędzej dobijcie.
— Panie prokuratorze, — rzekł prezydujący — izba jest gotową słuchać twych wniosków.
Pan Charmolue rozwinął kajet i zaczął czytać z afektacyą mowę łacińską, pełną uczonych cytat. Żałujemy, że nie możemy podać czytelnikom w całości tej sławnej mowy. Mówca pocił się nad nią niepoślednio, a wygłaszał ją z coraz większem przejęciem, lecz, kiedy był w najwyższym ferworze, nagle w środku pięknie brzmiącego okresu zatrzymał się i wzrok jego, zazwyczaj łagodny, nawet słodki, zapłonął niebywałym ogniem i stał się groźnym.
— Panowie! — wykrzyknął pofrancusku, bo tego nie było w kajecie. — Szatan tak się wmieszał w tę sprawę, że nawet w czasie sądów z nas urąga. Patrzajcie!
To mówiąc, wskazał kozę, która, siedząc na tylnych nogach, naśladowała ruchy prokuratora. Ten dowód wielkie zrobił wrażenie. Związano kozie rogi i prokurator dalej miał mowę. Była ona bardzo długą i świetną. Oto jej zakończenie: Ideo, Domini, coram stryga demonstrata, crimine patente, intentione criminis existente, in nomine sanctae ecclesiae Nostrae Dominae Parisiensis, quae est in saisina habendi omnimodam altam et bassam justitiam in illa hac intermera-Cttaiviatis insula, tenore praesentium declaramus nos requirere, primo, aliquamdam pecuniariam indemnitatem; secundo, amendationem honorabilem ante portalium maximum Nostrae Dominae, ecclesiae cathedralis; tertio, sententiam in virtute cujus, ista stryga cum sua capella, seu in trivio vulgariter dicto „la Grève“, seu in insula exeunte in fluvio Secanae, juxta pointam jardini regalis, executatae sint!
Włożył czapkę i usiadł.
— Ehe! — westchnął Grintoire — bassa latinitas!
Drugi mężczyzna, czarno ubrany, podniósł się; byłto adwokat obwinionej. Głodni sędziowie zaczęli szemrać.
— Panie adwokacie, mów krótko — rzekł prezydujący.
— Panie prezydujący, — odpowiedział adwokat — ponieważ obwiniona wyznała winę, obowiązany tylko jestem przytoczyć prawo salickie: „Jeżeli strzyga pożarła człowieka, obowiązana zapłacić osiem denarów, czyli dwieście su“.
— To tekst skrócony, — rzekł adwokat nadzwyczajny.
Nego, — odparł pierwszy.
— Do głosowania! — zawołał jeden z radców. — Zbrodnia wielka i nie cierpi zwłoki.
Zaczęto głosować. Widać było jak głowy sędziów odkrywają się jedna po drugiej, w miarę, jak ich prezydujący zapytywał. Biedna obwiniona zdawała się na nich patrzeć, ale nic nie widziała.
Następnie pisarz zabrał się do pisania; wkrótce prezydującemu podał pergamin. Wtedy nieszczęśliwa usłyszała, jak się lud porusza, włócznie szczęk wydają i zimny głos przemówił do niej:
— Córko cygańska! w dniu, który Jego Królewskiej Mości oznaczyć się podoba, w godzinie południowej, będziesz zaprowadzoną w śmiertelnej koszuli, boso, z powrozem na szyi, przed wielkie drzwi kościoła Panny Maryi, abyś z gromnicą w ręku prosiła o odpuszczenie grzechów; stamtąd pójdziesz na plac de Grève wraz z twoją kozą i zapłacisz za twoje zbrodnie trzy liwry złotem. Niech Bóg zlituje się nad twoją duszą.
— Czy to sen? — mówiła cicho Esmeralda i uczuła, jak silne ręce chwyciły ją i wyprowadziły.



IV.
Żadnej nadziei.

W średnich wiekach, kiedy gmach był skończony, był prawie taki sam w ziemi, jak na jej powierzchni. W katedrach byłto rodzaj katedry podziemnej, niskiej, ciemnej, tajemniczej i milczącej: niekiedy służyła ona za cmentarz. W pałacach bywało pod ziemią więzienie, niekiedy rodzinne groby, albo jedno i drugie razem. Te potężne budowle, których wzrost gdzieindziej opisywaliśmy, rozszerzały swoje gałęzie podziemne, równie jak gmach na wierzchu. Tak więc kościoły, twierdze i pałace ówczesne do pasa były w ziemi, a górną połową wychylały się nazewnątrz.
W Bastylii świętego Antoniego, w pałacu Sprawiedliwości, w Louwrze, te podziemne gmachy służyły za więzienia. Piętra tego więzienia, coraz głębiej zapuszczając się w ziemię, były coraz szczuplejsze i ciemniejsze. Czem głębiej, tem były straszniejsze. Dante nic lepszego nad nie na piekło nie mógł wynaleźć. Te ciemnice kończyły się zazwyczaj na samym spodzie małemi klitami, w których Dante umieścił szatana, a w których ludzie osadzali skazanego na śmierć. Nędzna istota, pogrzebiona tam, żegnała się ze światłem, powietrzem, życiem, wszelką nadzieją; wychodziła stamtąd tylko na stos, lub szubienicę. Niekiedy gniła tam żywcem, a ludzka sprawiedliwość zwała to zapomnieniem. Nieszczęśliwych oddzielały od ludzi kamienie i strażnicy, a więzienie całe było ogromnym zamkiem, odcinającym od świata.
W jednej z takich ciemnic osadzono Esmeraldę, skazaną na szubienicę.
Opatrzność i ludzie zawiele czynili wysiłku na zdruzgotanie tak słabej istoty.
Została tam zamurowaną, pogrzebioną w ciemnościach. Ktoby ją tam zobaczył, a widział dawniej, zadrżałby. Chłodna jak noc, zimna jak śmierć, bez powietrza, bez głosu stóp ludzkich, bez światła dnia i słońca, obciążona kajdanami, położona na słomie, nie mogła nawet czuć już cierpienia. Febus, słońce, południe, ulice paryskie, tańce z oklaskami; następnie czarny mężczyzna, sztylet, krew, tortury, szubienica — wszystko to przechodziło jej przez myśl, jak straszne widziadła, jak sen męczący. Od chwili, jak tu weszła, nie spała, ani myślała: w więzieniu nie mogła odróżnić snu od życia, dnia od nocy. Wszystko się dla niej zmieszało, zlało w jeden chaos cierpienia. Nie czuła już, nie wiedziała o niczem, nie myślała i nie marzyła. Nigdy chyba istota żyjąca tak prędko w nicość nie przeszła.
Skulona, zlodowaciała, zaledwie dwa, albo trzy razy usłyszała łoskot otwierających się drzwi nad sobą, przez które wrzucano jej chleb czarny i suchy. Była to jedyna komunikacya z ludźmi, jedyne odwiedziny — strażnika. Jedyny tylko szmer machinalnie zajmował jej ucho: byłato wilgoć nad jej głową, która sączyła krople wody i spuszczała je na ziemię.
Ta spadająca kropla wody była jedynym koło niej ruchem, jedynym kompasem, mierzącym czas, jedynym łoskotem, jaki się nad nią rozlegał.
W tem błotnistem i wilgotnem więzieniu czuła niekiedy przechodzące ją zimno i drżała strasznie.
Jak dawno się tam znajdowała, nie wiedziała zupełnie. Słyszała, że wyrzeczono wyrok śmierci na kogoś, czuła, że ją wyniesiono — i obudziła się w nocy w lodowatem milczeniu; podczołgnęła się na rękach, a wtedy pierścienie kajdan obtarły jej z nóg skórę i łańcuchy zadzwoniły. Poznała wtedy, że mur wokoło ją otacza, że sklepienie wilgotne i słoma zmoczona. Siadała to na słomie, to na stopniach schodów i chciała liczyć minuty przez spadanie kropel; lecz wkrótce smutna praca znękanej głowy znudziła ją.
Nakoniec w dzień, czy w nocy (bo południe i północ jednakowe były w tym grobowcu) usłyszała mocniejszy łoskot, niż zwyczajnie sprawiany przez odźwiernego, przynoszącego jej chleb i wodę. Podniosła głowę i ujrzała różowe światło. Jednocześnie zaskrzypiało ciężkie okucie, drzwi się rozwarły i ujrzała latarnię, a dalej ciała dwóch ludzi. Światło tak ją raziło, że zmrużyła oczy.
Kiedy je otworzyła nanowo, drzwi były zamknięte i mężczyzna jakiś stał przed nią. Czarna zasłona okrywała go całego, że ani twarzy, ani rąk widać nie było. Utkwiła oczy w to widziadło, jednak nic doń nie rzekła. Rzekłbyś, że dwa posągi wzajem na siebie patrzały. Tylko dwie rzeczy zdawały się żyć w grobowcu: knot lampy, który trzeszczał od wilgoci, i kropla wody, monotonnie ze sklepienia spadająca.
Uwięziona pierwsza przerwała milczenie:
— Kto jesteś?
— Znajomy.
Wyraz, ton jego wymówienia, głos tego człowieka dreszczem ją przejęły.
Mężczyzna rzekł ponuro:
— Czy jesteś przygotowaną?
— Na co?
— Na śmierć.
— Ach! — rzecze — czy zaraz?
— Jutro.
Jej głowa, która się była podniosła radośnie, znów opadła na piersi.
— Tak długo czekać, — rzekła — i dlaczegóż nie dzisiaj?
— A więc jesteś bardzo nieszczęśliwą? — zapytał po chwili milczenia.
— Zimno mi — odpowiedziała.
Dotknęła rękami nóg i szczęknęła zębami.
Mężczyzna przez swój kaptur zdawał się rozglądać po więzieniu.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! ach! to okropne — rzekł.
— Tak — odrzekła zdziwiona. — Dzień jest dla wszystkich, dlaczegóż dla mnie noc tylko?
— A czy wiesz — zapytał mężczyzna — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam, — mówiła, macając się po skroniach, jakby pomagała pamięci — teraz już nie wiem, zapomniałam.
Nagle zaczęła płakać jak dziecię.
— Panie, jabym chciała stąd wyjść. Tak mi zimno, tak czegoś się lękam i coś mi chodzi po ciele.
— A więc idź za mną.
To mówiąc, mężczyzna wziął ją za rękę. Chociaż była zlodowaciałą, jednak dotknięcie tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — zawołała — to zimna ręka śmierci! Panie, kto jesteś?
Mężczyzna podniósł kaptur. Ukazała się twarz złowróżbna, która ją ścigała oddawna, ta sama głowa szatana, która u Falourdelowej ukazała się jej nad głową Febusa; to samo oko, przy którem sztylet zabłysnął.
Widziadło tak dla niej straszne, wiodące z nieszczęścia w nieszczęście, wyrwało ją z osłupienia. Zdawało jej się, że zasłona, pokrywająca jej pamięć, rozdarła się. Wszystkie szczegóły, od nocnej przygody u Falourdelowej, aż do jej potępienia w Tournelle, przyszły jej na myśl, nie mgliste i niewyraźne jak dotychczas, ale dobitne, drgające, straszne. Wszystkie te wspomnienia, zaciemnione boleścią, straszna postać mężczyzny odnowiła, jak za przytknięciem do ognia występują niewidzialne litery, nakreślone sympatycznym atramentem. Zdawało jej się, że wszystkie rany jej serca otwarto nanowo i że krew z nich płynie.
— Ach! — zawołała, zasłaniając oczy rękami — to on!
Następnie opuściła ręce, skłoniła głowę, oczy utopiła w ziemię i tak siedziała niema i drżąca.
Mężczyzna spoglądał na nią okiem jastrzębia, który długo krążył nad skowronkiem, ukrytym w trawie, aż naraz, zwężywszy koło swego lotu, wpada na swoją ofiarę i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa zaczęła szeptać ledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dokończ! zadaj ostatni raz! — i skuliła głowę w ramiona, jak owca, czekająca uderzenia rzeźniczego obucha.
— Więc się mnie boisz? — odezwał się nakoniec.
Ona nic nie odpowiedziała.
— Masz do mnie wstręt? — powtórzył.
Usta jej zwarły się, jakby się uśmiechała.
— Tak — rzekła — kat żartuje z potępionego. — Od dwóch miesięcy mię ściga, grozi, przestrasza. Gdyby nie on, o! mój Boże! jakżebym była szczęśliwą!... To on wtrącił mię w przepaść, to on go zabił!... mego Febusa!
Tu, zalewając się łzami, wzniosła oczy na mężczyznę i wyrzekła:
— Nędzniku, cóż ci uczyniłam? za co mię nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał mężczyzna.
Łzy jej zatrzymały się nagle, spojrzała z osłupieniem. On zaś padł przed nią na kolana.
— Czy słyszysz? ja ciebie kocham! — zawołał powtórnie.
— Jakaż to miłość! — rzekła nieszczęsna ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł:
— Miłość potępieńca.
Oboje zamilkli, przywaleni ciężarem wzruszeń, on szalony, ona półprzytomna.
— Słuchaj, — rzekł nakoniec z dziwnym spokojem — i dowiedz się wszystkiego. Powiem ci to, czego nie śmiałem wyrzec nawet przed sobą, to, co kryłem przed własnem sumieniem. Słuchaj, nim cię poznałem, byłem szczęśliwym.
— I ja także — westchnęła lekko.
— Nie przerywaj mi. Tak, byłem szczęśliwym, albo nim się mieniłem. Byłem czysty i miałem spokojną duszę, nie było głowy, któraby się dumniej wznosiła niż moja. Nabożni przychodzili zasięgać mej rady w sprawach moralnych, uczeni w nauce; nauka była moją kochanką i wystarczała mi. Z wiekiem inne przychodziły mi myśli; nieraz krew zawrzała na widok kobiety, a ta siła krwi, którą tłumiłem, nieraz zachwiała mną. Ale post, modlitwa, nauka, umartwienia nowej dodawały mi siły i wracały przewagę duszy. Przytem dosyć było abym otworzył książkę, aliści nieczyste wyziewy mózgu pierzchały przed obliczem nauki. W kilka minut znikały mi rzeczy ziemskie z przed oczu i odzyskiwałem spokój, owionięty wonią prawdy. Tak więc, póki szatan zsyłał mi pokusy lekkie, pokonywałem je. Słuchaj. Pewnego dnia...
Tu zatrzymał się, i uwięziona słyszała, jak z jego piersi ciężkie wydobyło się westchnienie.
I znowu mówił:
— Pewnego dnia stałem oparty o okno i czytałem... Cóż ja wtedy czytałem? Tak wszystko teraz miesza się w mojej głowie. Okno to wychodzi na plac. Słyszę odgłos bębenka; spoglądam i widzę... Było wtedy południe i słońce świeciło jasno. Otóż, mówię, widzę jakąś istotę tańczącą, istotę tak piękną... Miała oczy czarne, pełne ognia; niektóre zpośród czarnych jej włosów błyszczały jak złoto; stopy jej znikały w powietrzu, jak promienie koła w ruch wprawionego. Suknia jej, haftowana złotem, mieniła się jak w nocy pogodne niebo; ręce jej nagie wiły się około kibici, jak lekka szarfa; całe jej ciało było prześliczne. Niestety! tą piękną dziewicą ty byłaś. Zdziwiony, upojony, oczarowany patrzyłem, nie mogąc wzroku oderwać od ciebie. Patrzyłem bez końca, aż zadrżałem nagle z przestrachu, bo czułem, że los mię porywa.
Tu, zdyszany, zatrzymał się nieco, a potem znów mówił:
— Nawpół oczarowany, chciałem się uczepić czegoś, aby nie upaść, i przypomniałem sobie zasadzki, jakie szatan na mnie zastawiał. Istota, którą miałem przed oczyma, miała coś w sobie nadludzkiego, co musiało z nieba, albo z piekła pochodzić, bo nie była to zwyczajna dziewczyna, ulepiona z gliny i oświetlona promieniem duszy kobiecej. Byłto anioł, lecz anioł ciemności; byłto płomień, ale nie światło. Gdy to myślałem, ujrzałem przy tobie kozę; słońce gorzało w jej rogach, i pomyślałem sobie — to szatan, a ta kobieta, to jego zasadzka na moją zgubę. W tom wierzył.
Tu spojrzał w twarz uwięzionej i dodał zimno:
— W to wierzę jeszcze... Czary działały powoli: twój taniec głowę mi zawracał i czułem, że tajemniczy czar spełniał się we mnie. Wszystko, co powinno było czuwać, zasnęło w mej duszy, i, jak ci, którzy umierają w śniegu, przywoływałem snu. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż miałem czynić nieszczęśliwy? Twój śpiew był jeszcze piękniejszym niż taniec. Chciałem uciekać. Niepodobna. Byłem jakby przybity, jakby wrosły w ziemię, zdawało mi się, że posadzka marmurowa dochodziła mi aż do kolan. Musiałem dostać do końca. Nogi mi zlodowaciały, głowa gorzała. Nakoniec ulitowałaś się nad mojemi cierpieniami — przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odbicie czarownego widzenia, pieszczące echo muzyki pomału oddalały się i znikły dla mych zmysłów. Wtedy upadłem w oknie sztywny i martwy jak posąg. Dzwon nieszporny przebudził mię. Powstałem, uciekłem; niestety! było coś we mnie, co upadło i podnieść się nie mogło, coś przyciągającego, przed czem nie mogłem uciekać.
Przerwał i znowu mówił:
— Tak, od tego dnia byłem człowiekiem zupełnie innym. Chciałem użyć wszelkich leków: modlitwy, pracy, nauki. O! jak nieznośną nauka, gdy w sercu gore namiętność. Czy wiesz, co zawsze stało przedemną? Ty, twój cień, twój obraz. — Ale ten obraz nie zawsze był jednakim, często był okropnym, ponurym, ciemnym, jak czarne koło, które się przedstawia oku nierozsądnego, długo spoglądającemu w słońce.
„Nie mogąc się go pozbyć, słysząc ciągle twoją piosnkę w uszach, widząc twoje nogi, tańczące bezustannie po moich książkach, czując cię zawsze przy sobie — we śnie i na jawie, chciałem cię znowu widzieć, dowiedzieć się kto jesteś, może roztrzaskać moje marzenia o rzeczywistość. Zawsze sądziłem, że nowe wrażenie zagładzi pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośnem. Szukałem cię — i widziałem. Nieszczęście! widząc cię dwa razy, chciałem cię widzieć tysiące, zawsze. Wtedy... ale jak odmalować drogę do piekła? wtedy nie mogłem sobą zawładnąć. Stałem się podobnym tobie: nieczynnym, włóczącym się ustawicznie. Szukałem cię po placach, po ulicach, z wysokości mej wieży. Każdego wieczora powracałem do siebie coraz bardziej oczarowany, coraz więcej rozpaczający i opętany.
„Dowiedziałem się, żeś cyganka, jakże miałem wątpić o czarach? Słuchaj. Sądziłem, że proces uwolni mię od czarów. Podobna tobie oczarowała Brunona d’Ast; kazał ją spalić i to go uleczyło. Wiedziałem o tem i chciałem spróbować podobnego lekarstwa. Najprzód kazałem ci zabronić tańczyć na placu Panny Maryi, sądząc, że cię prędzej zapomnę, nie widząc. Nie zważałaś na to i przyszłaś. Wtedy opanowała mię myśl porwania ciebie. Właśnie miałem wykonać ten zamiar, gdy przybył ten nędznik, oficer, który ciebie uwolnił, i w ten sposób dał początek twojemu, swojemu i mojemu nieszczęściu. Nie wiedząc nakoniec, co z tobą mam począć, zaskarżyłem cię do sądu. Myślałem, że będę uleczony jak Bruno d’Ast; liczyłem na to, że cię w więzieniu posiądę, że stąd wymknąć mi się nie zdołasz. Kiedy kto robi złe, niech robi do końca. Szaleństwem byłoby zatrzymywać się w połowie złej drogi. Koniec zbrodni jest najrozkoszniejszym szałem.
„Mimo, że wszystko przygotowałem na twoją zgubę, jednak się jeszcze wahałem. Mój zamiar miał strony okropne i te mię wstrzymywały.
„Może wyrzekłbym się mej myśli, gdyby jej wykonanie, jak sądziłem, w każdej chwili odemnie zawisło. Ale wszelka zła myśl jest nieubłaganą i musi się w czyn zamienić; tam, gdzie się sądziłem potężnym, przeznaczenie było silniejszem odemnie. Niestety! ta myśl jest wykonaną i spełnienie jej niedalekie. Słuchaj!... już kończę.
„Pewnego dnia... słońce tak pięknie świeciło... widzę przed sobą człowieka, który wymawia twe imię ze śmiechem, i w którego spojrzeniu bezwstyd się malował... Poszedłem za nim. Już wiesz resztę“.
Umilkł. Młoda dziewczyna nie mogła znaleść innego wyrazu jak tylko:
— O mój Febusie!
— Nie wymawiaj tego imienia! — krzyknął mężczyzna, chwytając ją za rękę gwałtownie. Precz z tem imieniem! bo ono nas zgubiło, — albo raczej myśmy się sami zgubili przez jakieś niepojęte przeznaczenie! Ty cierpisz, wszak prawda? zimno ci, noc cię oślepia, więzienie cię otacza, lecz może w duszy twej tli jeszcze iskierka życia, choćby dlatego, że kochasz człowieka, który igrał z twem sercem. A we mnie?... w duszy mej ciemno, serce lodowacieje w rozpaczy. Czy wiesz, co ucierpiałem? Byłem obecnym przy twoim procesie. Widziałem każdego świadka, słyszałem każdy dowód, wszystkie oskarżenia, i czułem brzemię swojej zbrodni, ciążące na tobie. Lecz nie przewidywałem tortur. Słuchaj, byłem i w izbie pytałkowej. Widziałem, jak cię rozbierano i jak cię dotykały ręce oprawców. Widziałem twoją stopę, na której pragnąłbym złożyć pocałunek i umrzeć — widziałem, jak ją ściskał żelazny trzewik. Patrząc na twoje cierpienie, miałem przy sobie sztylet i kaleczyłem nim piersi. Na krzyk, jakiś wydała, zatopiłem go w ciało. Na drugi krzyk ten sztylet przeszyłby mi piersi. Patrzaj, jeszcze są znaki krwi.
I odpiął suknię. W rzeczy samej pierś była podrapaną, jakby łapą tygrysa — i krwawiła się świeża rana.
Uwięziona cofnęła się ze wstrętem.
— Ach! — mówił mężczyzna — dziewczyno, miej litość nademną! Ty mienisz się nieszczęśliwą, ale wistocie jeszcze nie wiesz, co to jest nieszczęście. O! kochać, a być nienawidzonym! kochać z całym zapałem duszy, czuć, że za jeden uśmiech oddałoby się krew, wnętrzności, sławę, zbawienie, wieczność, życie obecne i przyszłe; żałować, że się nie jest potężnym, aby jej zhołdować świat cały, — a ona kocha innego, kocha świecidełka żołnierza! Być obecnym, jak ona niewdzięcznikowi oddaje skarby swojego serca, widzieć to ciało, które cię pali, te piersi, które są dla cię świętością, to łono, mające tyle roskoszy, widzieć drgające i rumieniące się pod pocałunkami innego. O! wierzaj mi, stokroć szczęśliwszy, kogo piłują na dwie połowy, kogo mają rozszarpać końmi. Dziewico, ulituj się nademną! Za twoje wszystkie cierpienia jedną ręką szarp moje wnętrzności, udręczaj swoją srogością; ale popieść drugą ręką, nagrodź jednem spojrzeniem. Dziewico, ulituj, ulituj się nademną!
Ona słuchała i patrzyła. Kiedy osłabiony i zadyszany umilkł, powtórzyła słabym głosem:
— O mój Febusie!
Nędzarz podczołgał się do niej na kolanach.
— Zaklinam cię, — zawołał — nie odpychaj mię od siebie. O! ja cię kocham! jestem nieszczęśliwy, godny politowania. Kiedy wymawiasz to nienawistne mi imię, zdaje mi się, że zębami szarpiesz muskuły mego serca. Ulituj się! jeżeli jesteś z piekła, ja tam z tobą pójdę. Wszak wszystko dlatego uczyniłem, aby być z tobą. Piekło będzie dla mnie rajem, twój widok największem szczęściem. O! powiedz, że mię nie nienawidzisz chociaż. O! gdybyś chciała, bylibyśmy bardzo szczęśliwi! Ucieklibyśmy. Jeżeli chcesz, pójdziemy, zaprowadzę cię, gdzie jest więcej słońca, czystsze powietrze i więcej drzew. Będę cię kochał, duszę moją w ciebie przeleję, i w żarze miłości nieugaszone nasze pragnienia koić będziemy.
Ona przerwała mu głośnym, okropnym śmiechem.
— Patrzaj pan! krew masz na palcach.
Mężczyzna osłupiał i oczy utkwił w swe ręce.
— Tak! — rzekł łagodnie — śmiej się ze mnie, lżyj mię, depcz po mnie, ale pójdź ze mną! Śpieszmy się! Wszak wiesz, że jutro niedalekie i szubienica na placu de Grève zawsze gotowa. Ach! jak to okropne widzieć cię w tym ponurym grobowcu! Zmiłuj się, zmiłuj! Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak silnie cię kocham. Pójdź za mną! Będziesz mię kochała, przekonawszy się, żem cię od śmierci uratował. Nawet nienawidź mię, jeżeli chcesz, ale pójdź, pójdź ze mną! Jutro czeka cię szubienica. Miej litość nad sobą i nademną!
Obłąkany, wziął ją za rękę i ciągnął za sobą.
Ona wlepiła weń wzrok i spytała:
— Co się stało z moim Febusem?
— Ach! ty nie znasz litości! — rzekł, puszczając jej rękę.
— Co się stało z Febusem? — powtórzyła obojętnie.
— Umarł! — odpowiedział.
— Umarł! — mówiła zlodowaciała i nieruchoma — więc cóż mnie po życiu?
On nie słuchał jej.
— O! tak, — mówił jakby do siebie — już nie żyje. Żelazo poszło głęboko; zdaje mi się, że czułem serce pod sztyletem.
Młoda dziewczyna rzuciła się nań jak wściekła tygrysica i pchnęła go na stopnie schodów z nadzwyczajną siłą.
— Idź precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi spokojnie umierać! — Niech krew nasza wypiętnuje ci na czole wieczystą hańbę. Ja mam być twoją! ja twoją! Nigdy! nigdy! piekło nas nawet nie połączy.
Mężczyzna powstał ze schodów, odwinął nogi z fałd swej sukni, wziął latarnię i powoli, otworzywszy drzwi, wyszedł. Nagle Esmeralda ujrzała znów jego głowę. Strasznym był wyraz jego twarzy, a usta z rozpaczą i wściekłością krzyknęły:
— Powiadam ci, że umarł.
Skazana upadła twarzą na ziemię, i w więzieniu nic znowu słychać nie było, oprócz spadania kropli wody ze sklepienia.



V.
Matka.

Sądzę, że niema przyjemniejszej myśli dla serca matki nad tę, jaka się budzi na widok trzewiczka dziecięcia; mianowicie, kiedy ten trzewiczek jest świąteczny, niedzielny, albo też w którym dziecię ochrzczono; trzewiczek wyhaftowany cały, w którym dziecię jeszcze nie zrobiło kroku. Trzewiczek ten, tak mały i wdzięczny, zdaje się matce zupełnie przypominać dziecię. Uśmiecha się doń, całuje go, przemawia i, patrząc nań, wyobraża sobie całą słabą istotę. Jest pewna, że widzi swe dziecię wesołe, delikatne, z okrągłą główką, maluchnemi rączkami i błękitnemi oczkami. Jeżeli to zima, a dziecię czołga się po kobiercu, matka drży, aby się nie zbliżyło do ognia. Jeżeli lato — dziecię bawi się na dworze, w ogrodzie zrywa kwiatki, łapie owady, przygląda się psom i koniom. Wszystko się uśmiecha, wszystko błyszczy, wszystko igra wokoło niego, jak i ono samo. Trzewiczek przypomina to wszystko matce i, jak ogień wosk, roztapia jej serce.
Lecz kiedy dziecię zginie, tysiące śmiejących się obrazów tyleż wywołuje bolesnych wspomnień. Mały haftowany trzewiczek jest narzędziem cierpienia, które ustawicznie nurtuje serce matki.
Pewnego ranka, kiedy słońce majowe wzniosło się na czystym błękicie, jakiego Garofolo używał na tło do swoich obrazów, przedstawiających zdjęcie z krzyża, pustelnica z Tour-Roland posłyszała turkot wozów, tętent koni i szczęk żelaztwa na placu de Grève. Mało na to zwracała uwagi; włosami obwinęła uszy, aby mniej słyszeć i, ukląkłszy, zaczęła się wpatrywać w przedmiot, który od piętnastu lat czciła. Mały trzewiczek, o którymeśmy mówili, był dla niej całym światem; jej myśli w nim były zamknięte i z niego dopiero z jej śmiercią miały się wyzwolić. Ile posłała ku niebu gorzkich wyrzekań, bolesnych skarg, łkań i płaczu, patrząc na to haftowane cacko, tylko mury jej celi wiedzą. Nigdy nie wylano więcej łez rozpaczliwych na przedmiot tak drobiazgowy. Tego poranku zdawało, się, że boleść jej jest jeszcze gwałtowniejszą, niż zwykle, i z ulicy nawet słychać było żałosne jej wyrzekania i płacz, rozdzierający serce.
— O! moja córko, — mówiła — moja córko, moje biedne dziecię, już cię więcej nie ujrzę! a przecież zdaje mi się, że cię dopiero wczoraj utraciłam. Mój Boże, kiedyś miał tak prędko mi ją odebrać, na co mi ją dawałeś. Ty wiesz, o Boże, że dziecię matce najmilsze i że to jedyna jej na świecie pociecha i, kiedy je utraci, nie dba więcej o życie. Ach! ja nieszczęsna, nacóżem wychodziła dnia tego! O! Panie, Panie, chyba, że nigdy nie widziałeś, kiedym ją ogrzewała na mojem łonie, kiedym ją własną piersią karmiła, kiedym ją po małych całowała nóżkach! O! gdybyś, Panie, to widział, nie byłbyś mię jej pozbawiał, nie byłbyś tylu i tak ciężkich zsyłał na mnie boleści. Niestety! oto trzewiczek, a gdzie jest nóżka, gdzie moje dziecię? Panie, powróć mi moje skarby. Wszak przez piętnaście lat, kalecząc kolana, pokutująca, modliłam się do Ciebie, Panie! Powróć mi ją na jedną godzinę, na minutę! a potem potęp mię na wieki. Panno Maryo, królowo niebios, dzieciątko Jezus, ulitujcie się nademną, powróćcie mi moje dziecię. Panie, ja nie chcę rozkoszy tego świata, skaż mię na wszelkie cierpienia, udręczaj głodem i pragnieniem, ale powróć mi moje dziecię. Boże, ja byłam grzesznicą; lecz ona czyniła mię pobożną: ją kochając, kochałam ciebie, w jej uśmiechu widziałam otwarte niebo i ciebie błogosławiłam. O! gdybym raz jeszcze mogła zobaczyć moje dziecię, umarłabym z rozkoszą, wysławiając ciebie, o Matko Boża! Piętnaście lat! ileż to łez! i ty się nie ulitowałeś, o Panie!
Nieszczęśliwa rzuciła się na trzewiczek, już teraz jedyną jej pociechę, i rozpacz, od tylu lat ją nękająca, szarpała boleśnie jej wnętrzności, jak pierwszego dnia straty. Bo boleść matki po utracie dziecięcia nie starzeje, bo, chociaż drą się suknie żałobne, serce czuje jednako.
W tej chwili świeże i wesołe głosy dziecięce odbiły się o celę. Ilekroć widziała, albo słyszała dzieci, tylekroć kryła się w najciemniejszy kącik, aby ich nie widzieć, ani słyszeć. Tym razem wyprostowała się i chciwie słuchać zaczęła. Jeden z chłopców mówił:
— To cygankę dziś będą wieszali.
Jak pajak, czatujący na muchę, pobiegła do okienka, które, jakeśmy powiedzieli, wychodziło na plac de Grève. W rzeczy samej stały schodki przy szubienicy i mistrz zawieszał łańcuch. Wokoło tłum zaczął się zgromadzać.
Gromadka dzieci była już daleko. Pokutnica szukała oczyma, kogoby mogła zapytać. Oko jej padło na mężczyznę, czarno ubranego, który, mając książkę pod pachą, patrzał na szubienicę; byłto Klaudyusz Frollo.
— Panie, — zapytała pokutnica — kogoto mają wieszać?
Mężczyzna nic nie odpowiedział; powtórzyła pytanie, na które dopiero odrzekł:
— Nie wiem.
— Dzieci tutaj mówiły, że cygankę.
— Zapewne — odpowiedział.
Pakietta Chante-fleurie roześmiała się jak hyena.
— Moja siostro, — rzekł Klaudyusz — jak widzę nie lubisz cyganów?
— Nie cierpię, bo to są upiory, wiedźmy, które pożerają dzieci. Oni mi porwali dziecię, jedyne moje dziecię! i, razem z nią, serce moje zjedli.
Straszną była; mężczyzna patrzał nań obojętnie.
— Jedną z nich szczególniej przeklinam, — mówiła — jednej najbardziej nienawidzę; to ta młoda dziewczyna, w której wieku byłaby moja córka, gdyby jej matka nie była ją pożarła. Ilekroć ta jaszczurka przechodzi około mej celi, aż krew wre we mnie i wszystkie wnętrzności się przewracają.
— A więc ciesz się, moja siostro, — rzekł Klaudyusz — tę małą zobaczysz dziś na szubienicy.
Głowę skłonił na piersi i oddalił się powoli.
— Przepowiedziałam jej to! Bóg ci zapłać, panie, za tę radosną nowinę.
I zaczęła szybkim krokiem chodzić po celi, jak lwica wygłodzona, której mają żer podać.



VI.
Trzy różne serca.

Febus jednak nie umarł. Ludzie jemu podobni silne mają życie. Kiedy Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, mówił biednej Esmeraldzie: umiera, byłto błąd, albo żart. Kiedy alchemik powtórzył potępionej: umarł, mówił naprawdę nic nie wiedząc, a tylko mając nadzieję, że się stanie tak, jak sobie tego gorąco życzył. Przykroby mu było umiłowanej dobre przynieść wieści o swoim rywalu. Każdy mężczyzna na jego miejscu tosamoby uczynił.
Rana Febusa nie była ciężką, lecz ją Klaudyusz taką być sądził. Lekarz, do którego przenieśli rannego patrolowi żołnierze, przez osiem dni lękał się o jego życie i powiedział mu to połacinie. Przecież młodość wzięła górę i, mimo przepowiedni, jak się często przytrafia, natura ocaliła chorego. Leżącego jeszcze na słomie u owego lekarza, Filip Lheulier i jego pomocnicy wynudzili potężnie swojemi badaniami. To też w kilka dni, czując się lepiej, wzamian za ziółka oddał lekarzowi złote ostrogi, a sam umknął. Mimo to żadna w procesie nie zaszła zmiana; ówczesna sprawiedliwość mniej jeszcze niż dzisiaj troszczyła się o sumienne wyprowadzenie śledztwa. Byle obwinionego powiesić, to dosyć, o resztę nie dbano. Sędziowie mieli dowody przeciwko Esmeraldzie, sądzili, że Febus umarł: był czyn i winowajca.
Febus ze swej strony niedaleko uciekał; powrócił do garnizonu, stojącego w Queue-en-Brie, w hrabstwie Ile de France, w pobliżu Paryża.
Nic mu na tem nie zależało, aby osobiście stawać w sądzie, a przytem czuł, że niezbyt rycerską odegrał w tej sprawie rolę, bał się nawet czy nie śmieszną. W gruncie sam nie wiedział, co o tem wszystkiem myśleć. Bezbożny a zabobonny, jak każdy żołnierz, który jest tylko żołnierzem, kiedy się zastanawiał nad swoją przygodą, nie był pewnym ani kozy, ani spotkania Esmeraldy, ani nieznajomego, który odgadł jego miłość: czy to były upiory, czy dyabły, czy sztuki magiczne. Przeczuwał w tej historyi więcej czarów, niż miłości, coś tajemniczego, co go na śmiech i na ból naraziło. Kapitan doznawał rodzaju wstydu, o którym Lafontaine powiedział:

Zawstydzony jak lis, który wziął kurę.

Prócz tego spodziewał się, że sprawa nie będzie rozgłoszoną i zostanie w Tournelle i że imię jego, nieobecnego, mniej będzie powtarzanem. W tym względzie nie mylił się, bo wówczas nie było Gazette des Tribunaux, a nie minął tydzień żeby nie palono fałszerza monet, nie wieszano czarownicy i rozmaitych nie egzekwowano winowajców; Paryż tak był przyzwyczajonym do widzenia Temidy na swoich placach z obnażonemi rękami i postronkiem, że nie zwracał już na nią uwagi. Wyższy świat zaledwie wiedział nazwisko traconego, a lud poprzestawał na widowisku. W owym czasie egzekucya była tak zwyczajną, jak zabijanie cieląt w jatkach, a kat niejako gatunkiem rzeźnika.
Febus prędko uspokoił umysł tak co do czarów Esmeraldy, albo Similar, jak ją nazywał, co do jej sztyletu, albo zaklętego upiora, i co do rezultatu procesu. Skoro tylko uspokoiło się jego serce, powróciła weń Florentyna. Serce kapitana Febusa trzymało się zasad ówczesnej fizyki, że nie cierpiało próżni.
A przytem pobyt w Queue-en-Brie nie należał do najweselszych; byłato wieś, złożona z kowali i mleczarek.
Florentyna była jego przedostatnią miłością, była ładną dziewczyną i miała znaczny posag; zatem pewnego ranka, sądząc, że sprawa cyganki dawno skończona i zapomniana, rozkochany kawaler stanął konno i strojnie przed bramą mieszkania pani Gondelaurier.
Nie zwrócił szczególnej jego uwagi liczny tłum, zgromadzony na placu przed kościołem Panny Maryi, bo przypomniał sobie, że to maj, i myślał, że może byłato uroczystość jaka, procesya; przywiązał konia u bramy i wszedł wesoło do swojej narzeczonej.
Była tylko z matką.
Florentynie ciążyła na sercu tancerka, jej koza, przeklęty alfabet, a przedewszystkiem długa nieobecność Febusa. Jednak, gdy ujrzała wchodzącego kapitana, tak dobrze wyglądającego w nowym mundurze, grzecznego, zakochanego, zarumieniła się z radości. Dobra, rozkochana dziewczyna, sama w tej chwili była piękniejszą niż kiedykolwiek. Jej włosy były splecione w prześliczny warkocz, suknię miała niebieską, tak będącą do twarzy blondynkom, i oczy, zamglone miłosną tęsknotą, tak cudnie odbijające od białości jej cery.
Febus, który oddawna widywał tylko mleczarki w garnizonie, Florentyną był zachwyconym, więc też uprzedzająco grzecznym, skłonnym do zgody. Sama pani Gondelaurier, jak zawsze siedząca w swojem wygodnem krześle, nie miała serca zburczyć go jak należało, wyrzuty zaś Florentyny zmieniły się w czułe gruchanie.
Młoda dziewica, siedząc przy oknie, haftowała swego Neptuna. Kapitan stał za jej krzesłem i rozmawiał z nią półgłosem.
— Cóż się z tobą działo przez te dwa długie miesiące, niegodziwcze? Mów mi natychmiast.
— Przysięgam ci, — odpowiedział Febus, nieco zakłopotany pytaniem — jesteś piękną jak anioł.
Florentyną uśmiechnęła się.
— Śliczna piękność! to widać... Ale wdzięki na stronę; odpowiedz pan na moje pytanie.
— A więc, moja kuzynko... Byłem na służbie.
— A dlaczego nie przyszedłeś się pożegnać?
— W Queue-en-Brie.
Febus rad był, że mu się udało pierwszą odpowiedzią wyminąć drugą.
— Ależ to tak blisko! Wszak można było chociażby raz przyjechać mię odwiedzić.
Tu Febus się zmieszał.
— Bo, bo... bo... wreszcie, moja kuzynko, chorowałem.
— Chorowałeś!... — powtórzyła strwożona.
— Tak, byłem raniony.
— Raniony!...
Biedne dziewczę struchlało.
— Nie troszcz się, moja droga, — rzekł z lekceważeniem. To nic, mała sprzeczka; lekkie uderzenie pałaszem. Cóż cię to ma obchodzić?
— Co mię obchodzi? — zawołała Florentyna, wznosząc oczy łez pełne. — Cóż to za uderzenie? chcę wszystko wiedzieć.
— A więc, moja droga, pokłóciłem się z Mahé Fédy; wszak znasz porucznika? Otóż obydwaśmy się pokaleczyli lekko. Oto cała rzecz.
Kapitan wiedział, że honorowa sprawa podwyższa mężczyznę w oczach kobiety. W rzeczy samej Florentyna patrzyła na niego z czułem uwielbieniem i podziwem. Nie wierzyła mu jednak zupełnie, nie całkowicie była uspokojoną.
— Nie znam owego Mahé Fédy, — rzekła — ale zły to musi być człowiek. Ale skądże ta kłótnia?
Tu Febus, nie bardzo mający płodną wyobraźnię, nie wiedział, jak się wykręcić.
— O nic — o konia, o żarcik!... Moja kuzynko, co to za hałas na placu? — I zbliżył się do okna.
— Ach! cóż tam ludzi! — zawołał.
— Mówią, — rzekła Florentyna — że czarownica jakaś ma tu odbywać pokutę przed kościołem, a potem ją powieszą.
Kapitan sądził, że sprawa Esmeraldy jest już skończoną i obojętnie przyjął te wyrazy. Zadał jej przecież jeszcze dwa, czy trzy pytania.
— Jak się nazywa ta czarownica?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— A co ona zrobiła?
Wzniosła białe ramiona i rzekła:
— Nie wiem.
— Ach! mój Boże! — odezwała się matka — alboż to teraz mało czarownic, które palą i nazwisk ich nie wiemy? — Tu zacna dama podniosła się i przeszła do okna. — Mój Boże! — rzecze — jakiż to tłum ludu!... pewno aż na dachy powłażą. Czy wiesz, Febusie, to mi przypomina wjazd Karola VII, nie pamiętam którego roku. Kiedy ci o tem mówię, to cię nudzi, wszak prawda? a mnie przyjemność sprawia. O! dużo wtedy było ludu, nawet na wieży świętego Antoniego. — Król jechał z królową, a za nimi panowie i panie. Przypominam sobie, śmiano się strasznie, że przy panu Amanyon de Garlande, który był bardzo niski, siedział pan Matefelon — bardzo wysoki. — Ach! jak to było cudownie! Taka procesya szlachty francuskiej, a wszyscy w haftach, z piórami. Smutno pomyśleć, że z tego nie ma dzisiaj i śladu.
Zakochani nie słuchali zacnej wdowy. Febus oparł się znowu na poręczy krzesła narzeczonej, schylił się ku niej i w tem miłem położeniu oboje milczeli. Młoda dziewica spoglądała nań czule, jakby czekała od niego jakiegoś oświadczenia.
— Febusie, — rzekła nakoniec głosem stłumionym — wszak za trzy miesiące mamy się pobrać; przysięgnij mi, że tylko mnie jedną w życiu kochałeś.
— Przysięgam ci, mój aniele! — odpowiedział Febus, i jego wzrok namiętny połączył się ze szczerym wyrazem głosu.
Tymczasem matka, widząc narzeczonych w tak dobrej harmonii, wyszła dla wydania rozkazów do kuchni. Febus spostrzegł to i do głowy dziwne przyszły mu myśli. Florentyna kochała go, był jej narzeczonym, był z nią sam na sam i dawny jego pociąg ku niej odżył, nie w całej może świeżości, ale w całym zapale: może nie byłoby tak wielką zbrodnią użąć przed dojrzeniem swojego własnego zboża. Nie wiemy czy takie dokładnie myśli przyszły mu do głowy, ale to pewna, że Florentyna przestraszyła się spojrzawszy w oczy narzeczonego. Obejrzała się i, nie widząc matki, rzekła zarumieniona:
— Mój Boże! jakże mi gorąco!
— Niedługo będzie południe, słońce dokucza, — odpowiedział Febus — trzeba firanki zasunąć.
— Nie, nie! i owszem, potrzebuję świeżego powietrza.
I, jak spłoszona łania, powstała, pobiegła do drzwi, otworzyła je i wyszła na balkon.
Febus, podrażniony, poszedł za nią.
Plac przed kościołem Panny Maryi, na który balkon wychodził, przykry przedstawiał widok, który dreszczem przejął Florentynę.
Tłum niezliczony, z przyległych przypływający ulic, napełniał plac. Niski mur, otaczający babiniec przedkatedralny, nie mógłby się ostać, gdyby go nie wspierali sierżanci. Drzwi wielkie kościoła były zamknięte, co tworzyło sprzeczność z otwartemi oknami i dymnikami, z których tysiące głów wyglądało.
Powierzchnia tego tłumu na placu była szarą, brudną i wstrętną. Widowisko, jakiego oczekiwał, było jednem z tych, do których miał prawo, jak do swojej własności, która przyciąga wszystko, co najplugawsze w gminie. Nic obmierźlejszego, jak hałas, wychodzący z tego błota brudnych głów i czepców. W tym tłumie więcej było śmiechu niż krzyku, bo więcej kobiet niż mężczyzn.
Kiedy-niekiedy głos ostry i krzykliwy wybijał się z powszechnego szmeru.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A co, Mahiecie, prędko ją będą wieszali?
— Wprzódy w śmiertelnej odpokutuje koszuli przed kościołem, a potem poprowadzą ją na plac de Grève.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Powiedz, Boucanbry, czy prawda, że nie chciała się spowiadać?
— Podobno.
— Widzicie ją! to poganka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Rządca pałacu sprawiedliwości powinien oddać osądzonego złoczyńcę, jeżeli jest świeckim — prewotowi Paryża, jeżeli zaś duchownym — biskupowi.
— Dziękuję za objaśnienie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ach! mój Boże! — mówiła Florentyna! — biedaczka.
Myśl o nieszczęśliwej smutkiem napełniła jej spojrzenie, które wodziła po tłumie. Kapitan, więcej nią, aniżeli ludem zajęty, objął jej kibić.
— Ach! zmiłuj się, Febusie, — rzekła — gdyby moja matka weszła i zobaczyła!
W tej chwili dwunasta wolno uderzyła na kościele Panny Maryi. Szmer zadowolenia powstał między tłumem. Za ostatniem uderzeniem wszystkie głowy w jedną zwróciły się stronę i wzniósł się okrzyk z bruku, okien i dachów.
— Ona! ona! jadą!
Florentyna, żeby nie widzieć, zakryła twarz rękami.
— Moja droga, — rzekł Febus — wejdź do pokoju!
— Dziękuję, — odpowiedziała i oczy, które zamknęły się przez bojaźń, otworzyła teraz z ciekawości.
Karawan, ciągniony przez silnego normandzkiego konia, zewsząd otoczony kawaleryą w fioletowych mundurach z białemi krzyżami, wyległ na plac przez ulicę świętego Piotra-aux-Boeufs. Sierżanci patrolowi robili mu miejsce pomiędzy ludem silnemi uderzeniami swoich kijów. Obok wozu jechało kilku urzędników sprawiedliwości i policyi, wyróżniających się czarnym strojem i niezręcznem siedzeniem na koniu. Pan Jakób Charmolue jechał na ich czele. Na okropnym tym wozie siedziała młoda dziewica, ze związanemi w tył rękoma. Była w koszuli; włosy długie (bo wówczas obcinano je dopiero pod szubienicą) spadały jej na szyję i na wpółodsłonięte ramiona.
Przez spływające bogatą kaskadą włosy, czarniejsze od piór kruka, widać było na szyi szary i gruby powróz, wijący się po jej dziewiczej piersi, jak glista po kwiecie. Pod tym powrozem widać było ozdobny woreczek, który jej pozostawiono dlatego zapewne, że nic nie odmawia się idącym na rusztowanie. Widzowie z okien mogli dostrzedz jej piękne nóżki, które przez wstyd niewieści starannie pod koszulę ukryć usiłowała. Przy niej leżała uwiązana koza. Potępiona zębami przytrzymywała źle spiętą koszulę. Rzekłbyś, że w ostatniej nawet chwili cierpi nad tem, że ją wystawiają prawie nagą na spojrzenia ludzkie.
— Ach! mój Boże! — rzekła z żywością Florentyna. — Patrzaj, mój kuzynie, wszak to ta niegodziwa cyganka z kozą.
To mówiąc, zwróciła się do Febusa. On miał oczy wlepione w karawan i bladym był śmiertelnie.
— Jaka cyganka z kozą? — mówił jąkając się.
— Jakto! — odparła Florentyna — nie przypominasz sobie?... Cóż znowu!...
Febus jej przerwał.
— Nie wiem, co chcesz powiedzieć.
Chciał wejść do pokoju; lecz Florentyna, która niegdyś dla cyganki uczuła zazdrość, spojrzała nań przenikliwie i nieufnie. Teraz sobie dopiero przypomniała, że w tym procesie był zamieszany jakiś kapitan.
— Mój drogi, — rzekła do Febusa — co się z tobą dzieje? zdaje mi się, że widok tej kobiety zmieszał cię.
Febus silił się na uśmiech.
— Mnie? bynajmniej!
— Kiedy tak, to zostańmy i patrzmy do końca.
Wobec tego rad nie rad musiał kapitan pozostać. To tylko go pocieszało, że potępiona nie podnosiła oczu od dna karawanu. Byłato bezwątpienia Esmeralda. Mimo poniżenia i największego nieszczęścia, zawsze była niewypowiedzianie piękną; jej wielkie czarne oczy z powodu zeszczuplenia twarzy jeszcze się większe i czarniejsze zdawały, profil zaś był przecudowny.
Zresztą, wszystko w niej było nader interesującem. Ciało jej odskakiwało od wozu, jakby już coś martwego. W oczach błyszczała łza, lecz nieruchoma, rzekłbyś, zmarzła. Zdawało się, że jedno jeszcze tylko uczucie wstydliwości w niej pozostało, a zresztą wszystkie zamarły, tak głęboko ją skołatało cierpienie, tak rozpacz przybiła.
Śmiertelny pochód przebył plac wśród okrzyków radości i ciekawych spojrzeń tłumu. Prawdę mówiąc, przyznać musimy, że, widząc ją tak piękną i zgnębioną, wiele nawet twardych serc uczuło litość. Karawan wtoczył się na babiniec przedkościelny.
Przed głównemi drzwiami zatrzymał się i straż stanęła w szereg bojowy. Tłum umilkł, a wśród uroczystej ciszy oczekiwania, dwa skrzydła wielkich drzwi, zaskrzypiawszy na zawiasach, rozwarły się. Wtedy ukazał się kościół w całej swojej długości, ponury, obciągnięty żałobą, oświetlony zaledwie kilku gromnicami, otwarty jak paszcza jaskini pośród placu olśniewającego światłem. W najdalszej jego głębi widać było olbrzymi krzyż srebrny, mający za sobą czarną od sufitu aż do podłogi zasłonę. Cała nawa była pustą. Tylko w odległych ławkach bocznych można było dojrzeć kilku księży; a w chwili otwarcia drzwi zabrzmiał śpiew ponury, monotonny, który jakby garściami rzucał kawałki psalmów na głowę skazanej.
....Non timebo millia populi circumdantis me: exsurge, Domine; salvum me fac, Deus!
....Salvum me fac, Deus, quoniam intraverunt aquae usque ad animam meam.
....Infixus sum in limo profundi; et non est substantia.
W tym samym czasie inny, samotny głos śpiewał na stopniach wielkiego ołtarza to melancholijne ofiarowanie.
„Qui verbum meum audit, et credit ei qui misit me, habet vitam aeternam et in judicium non venit; sed transit a morte in vitam“.
Byłyto egzekwie, śpiewane nad tą przecudną istotą, owianą życiem młodości i wiosny.
Lud słuchał z pobożnem skupieniem ducha.
Nieszczęśliwa potępiona zdawała się tracić wzrok i myśli. W ciemnej głębi kościoła jej sine usta poruszały się jakby modlitwą, a kiedy pomocnik kata zbliżył się do niej, aby jej pomódz zstąpić z karawanu, słyszał cicho wymówiony wyraz: „Febus“.
Odwiązano jej ręce, zsadzono razem z kozą, która beknęła radośnie, czując się wolną; następnie kazano jej iść boso po bruku aż do schodów drzwi. Powróz, zawieszony u szyi, ciągnął się za nią. Rzekłbyś, że wąż ją ściga.
Śpiew ucichł w kościele. Wielki krzyż srebrny i szereg świec woskowych zdawały się poruszać w cieniu. Rozległ się szczęk halabard, i w kilka chwil potem wielka procesya księży, mająca przechodzić koło skazanej, rozwinęła się przed okiem ludu.
Po odbytej procesyi pierwszy kapłan ponuro lecz silnie zanucił: I nunc anima anceps, et sit tibi Deus misericors!
Temi wyrazami kończono zwykle taką żałobną ceremonię. Służyły one za znak dla kata.
Lud przyklęknął.
Kyrie eleison — mówili księża, stojący u drzwi katedry.
Kyrie eleison — powtórzył tłum ze szmerem, który obiegł plac cały.
Amen — rzekł pierwszy kapłan, głowę skłonił na piersi i, odchodząc ze swoim orszakiem, śpiewał:
Omnes gurgites tui et fluctus tui super me transierunt.
W tym samym czasie szczęk oszczepów, wolno konający po nawie kościoła, zdawał się być wybiciem ostatniej dla potępionej godziny.
Przecież drzwi kościoła pozostały otwarte, pozwalając tłumom rozglądać się po pustem wnętrzu żałobnem, bez świec i głosu.
Potępiona oczekiwała na placu dalszego rozrządzenia swoją osobą. Jeden z sierżantów musiał o tem donieść Jakóbowi Charmolue, który oddawna zagłębił się w badaniu płaskorzeźby nad wielkiemi drzwiami, która, według jednych, ma wyobrażać ofiarę Abrahama, a według drugich operacyę nad kamieniem filozoficznym.
Z wielką trudnością wreszcie oderwał się od tego zajęcia i, na znak przez niego dany, dwóch ludzi żółto ubranych, pomocników kata, zbliżyło się do dziewczyny, aby jej ręce związać.
Nieszczęsna, w chwili wsiadania na karawan, który na ostatnią na ziemi miał ją przewieźć stacyę, może uczuła żal życia. Zwróciła zaczerwienione oczy ku słońcu, ku niebu, ku obłokom, to znów spuściła je na ziemię, na lud, na domy. Nagle, kiedy wiązano jej ręce, wydała krzyk mocny, ale radosny. Na balkonie, w rogu placu, spostrzegła jego, swego przyjaciela, pana Febusa. Nie mogła o tem zjawisku wątpić, bo to był on, tak piękny jak dawniej, w pięknym mundurze, z piórem u kapelusza, mieczem u boku.
— Febus! — zawołała — mój Febus!
I chciała ku niemu wyciągnąć drżące ręce, ale były związane.
Wtedy ujrzała, jak kapitan zmrużył powieki i nachylił się ku towarzyszącej mu młodej dziewicy, która nań patrzyła ze wzgardą i złością; następnie Febus wymówił kilka wyrazów, które nie doszły jej uszu, podał ramię pięknej pannie i oboje zniknęli z balkonu, a drzwi zamknęły się za nimi.
— Febusie! — zawoła — czy i ty temu wierzysz?
Straszna myśl przyszła jej do głowy. Przypomniała sobie, że ma być karaną za morderstwo Febusa de Châteaupers.
Ten cios był dla niej zaciężkim. Padła jak nieżywa na bruk.
— Dalej! weźcie ją na karawan! — wołał Charmolue — trzeba prędzej z nią skończyć.
Nikt dotąd nie zauważył na galeryi posągów królewskich, będącej nad głównemi drzwiami kościoła, szczególniejszego widza, który z takim spokojem patrzał na wszystko, tak wyciągniętą miał szyję, twarz tak potworną, że, gdyby nie strój, możnaby go uważać za jednego z owych potworów kamiennych, z których paszcz od sześciuset lat spływają krople deszczu. Widz ten, na którego nikt w pierwszej chwili nie zważał, przywiązał mocno do jednej z kolumn ogromną linę i znowu zaczął patrzeć spokojnie, jak dawniej. Nagle, wtedy, gdy pomocnicy kata, na rozkaz Charmolue, mieli podnosić Esmeraldę, nogami objął balustradę galeryi, pochwycił linę rękami i nogami, i spuścił się po fasadzie jak kropla wody po szybie; następnie, jak kot, spadł z dachu, powalił katów o ziemię, porwał jedną ręką cygankę jak dziecko lalkę, i jednym skokiem wpadł do kościoła, unosząc nad głową omdlałą dziewicę i wołając strasznym głosem:
— Miejsce święte! schronienie!
Wszystko to odbyło się tak nagle, że gdyby to było w nocy, możnaby wziąć za błyskawicę.
— Schronienie! schronienie! — powtórzył lud i tysiące oklasków zaiskrzyły radością jedyne oko Quasimoda.
Hałas ten i wstrząśnienie powróciło przytomność potępionej. Wzniosła powieki, spojrzała na Quasimoda i znowu je nagle zwarła, jakby się lękała swojego zbawcy.
Chamolue, oprawcy i strażnicy osłupieli. W rzeczy samej, w obrębie kościoła Panny Maryi potępiona była bezpieczną, i na progu świątyni bezwładną była ludzka sprawiedliwość.
Quasimodo zatrzymał się w wielkich drzwiach kościoła. Grube jego nogi zdawały się równie silnemi, jak ciężkie, rzymskie kolumny; głowa jego, ginąca w ramionach, podobną była do owych lwów, które mają grzywę, a nie mają szyi. Trzymał dziewicę całą drżącą, zawieszoną na nim jak biała draperya, ale trzymał ją tak ostrożnie, jakby się lękał upuścić, albo skazić. Rzekłbyś, czuł, że to coś delikatnego i drogiego, przeznaczonego dla innych rąk. Niekiedy zdawało się, że nie śmie dotykać jej, oddychać przy niej. Później nagle przycisnął ją rękami do piersi, jak skarb najdroższy, jak czyni matka ze swojem dziecięciem. Jego oko, ku niej zwrócone, przepełniało się czułością, boleścią i politowaniem, a gdy się podniosło, jaśniało jakby wewnętrzną błogością. Wtedy kobiety zaczęły śmiać się i płakać zarazem, lud klaskał i tupał nogami, a Quasimodo istotnie promieniał swoją własną odrębną pięknością. I rzeczywiście pięknym był ów sierota, podrzutek wzgardzony, owo straszydło, upośledzone przez Boga i ludzi. Czuł się dobroczynnym i silnym; patrzał w twarz społeczeństwu, które go odepchnęło od siebie, patrzał w oblicze sprawiedliwości ludzkiej, której wydarł ofiarę niewinną, urągał siepaczom, zbirom, katom i sędziom, których pokonał swą siłą, siłą daną od Boga.
Wzruszającym był widok tej pomocy, spadłej jak z nieba na nieszczęśliwą skazaną z rąk tak kalekiej istoty. Były to dwie ostateczności nędzy — natury i społeczeństwa, które się z sobą zetknęły, aby nawzajem się wesprzeć.
Po kilku chwilach tryumfu, Quasimodo ze swoim ciężarem wszedł dalej w głąb kościoła. Lud, lubiący każdą nadzwyczajność, szukał go oczyma pod cieniem nawy i żałował, że tak znikł prędko. Nagle ujrzano go na jednej z galeryi królów francuskich; przebiegał ją jak szalony, niosąc swą zdobycz w rękach i krzycząc:
— Schronienie! opieka! swoboda!
Tłum znowu zagrzmiał oklaskami. Przebiegłszy galeryę, znowu znikł we wnętrzu kościoła. Po chwili ukazał się na innej, wyższej galeryi, niosąc cygankę i wołając ciągle: „Schronienie“. Nakoniec po raz trzeci ukazał się na wieży i zdawał się z dumą ukazywać ocalony przez siebie skarb, wołając potrzykroć donośnym głosem:
— Schronienie! schronienie! schronienie!
— Brawo! Niech żyje! — zawołał lud, a jego okrzyk rozległ się i na drugim brzegu rzeki, na placu de Grève, gdzie zdumiał tłumy i pustelnicę, osłupiałym wzrokiem w szubienicę wpatrzoną.



KSIĘGA JEDENASTA.

I.
Gorączka.

Klaudyusza Frollo nie było już w katedrze, kiedy jego przybrany syn tak nagle przeciął więzy, które alchemik zgotował biednej cygance. Widząc, że już nieszczęsną mają wsadzać na karawan, wybiegł przez boczną furtkę klasztorną, kazał się przewieźć na lewy brzeg Sekwany i szedł między górzyste ulice Uniwersytetu; biegł przed siebie, sam nie wiedząc dokąd, a wszędzie napotykał tłumy ludzi, zdążających wesoło ku mostowi świętego Michała, aby widzieć czarownicę ginącą. Nawet nie wiedział gdzie się znajduje, ani o czem myśli, czy marzy we śnie lub na jawie. Szedł, biegł, byle być dalej od placu de Grève.
Przebył górę świętej Genowefy i wyszedł z miasta przez bramę świętego Wiktora. Uciekał wciąż, dopóki, oglądając się, mógł widzieć wieże Uniwersytetu i rzadkie domy przedmieść, lecz kiedy Paryż zniknął mu z oczu, kiedy się sądził o sto mil od niego, na polu, w puszczy, zatrzymał się i zdawało mu się, że odetchnął.
Straszne myśli tłumem nabiegły mu do głowy. Zajrzał w swą duszę i zadrżał. Myślał o tej nieszczęsnej dziewicy, którą zgubił i która jego zgubiła. Powiódł okiem po krętej drodze, na którą wpędziło ich przeznaczenie, aż do punktu, w którym ją przeciął. Myślał o próżności nauki, o cnocie, o ludziach, o sobie i ludzkiej słabości. Zatapiał się w złych myślach i czuł jak się w nim szatan uśmiecha.
Kopiąc w swej duszy, kiedy ujrzał jak wielkie w niej miejsce dla namiętności zrobiła natura, rozśmiał się gorzko. Z głębi serca poruszył całą nienawiść, całą swoją złośliwość, i poznał z zimną krwią lekarza, badającego chorobę, że ta złość i ta nienawiść była zwichniętą miłością; że miłość, to źródło cnót człowieka, w potworne rzeczy zmienia się w duszy niepowołanej i często mężczyznę przemienia w szatana. Roześmiał się szyderczo, pobladł i zobaczył w prawdziwem świetle tę nieszczęsną swą namiętność, która zakończyła się szubienicą dla jednej, a piekłem dla drugiego.
I znowu roześmiał się wspomniawszy, że Febus żyje, że jest swobodnym, wesołym, ma na sobie piękny mundur i nową przy sobie kochankę. Jego śmiech szyderczy powiększył się jeszcze, kiedy rozważył, że z tych, którym śmierć gotował, tylko ukochana przezeń cyganka jej nie uszła.
Z kapitana myśl jego przeszła na lud i opanowała go dziwna zazdrość. Wyobrażał sobie, że lud, lud cały miał przed oczyma ukochaną przez niego kobietę, a miał ją w koszuli, prawie nagą. Załamał ręce, wspomniawszy sobie, że ta kobieta, której wdzięki tylko zdala, w wyobraźni podziwiał, oddaną została w dzień, w południe, całemu ludowi, ubrana, jakby w nocy rozkoszy. Płakał z gniewu i złości nad relikwiami najdroższych uczuć ludzkich, zbezczeszczonemi, zdeptanemi nawieki. Płakał z wściekłości, myśląc, ile spojrzeń utonie w tem ślicznem ciele, że ta czysta dziewica, obraz skromności i wstydu, do której drżący ledwie śmiałby się zbliżyć, została przezeń zmienioną w ulicznicę, na którą wszystkim patrzeć pozwolono.
A kiedy chciał sobie odtworzyć obraz szczęścia, jakiegoby kosztował, gdyby nie była cyganką, albo raczej, gdyby go kochała; kiedy wyobraził sobie, ile jest szczęśliwych małżeństw, żyjących roskoszą nad strumieniami w obliczu Boga, gwiazd i słońca, serce jego krajało się z rozpaczy. — Przecież i on mógłby mieć życie opromienione miłością przy boku ukochanej żony.
Ta myśl wracała doń ustawicznie, ta myśl dręczyła go, kąsała mózg i szarpała wnętrzności. Nie żałował tego, co uczynił, i teraz jeszcze gotów był zrobić toż samo, bo wolał dziewczynę tę widzieć w rękach kata, niżeli w objęciach kapitana. Lecz cierpiał okropnie i ze wściekłości rwał włosy z głowy, pattrząc, czy nie pobielały.
Były chwile, gdy przychodziło mu na myśl, iż może w tej właśnie sekundzie hańbiący powróz zawiesza kat na wdzięcznej szyi dziewicy. Na myśl tę krwawy pot występował mu z ciała.
Była znowu inna chwila, w której wyobrażał sobie Esmeraldę wesołą, skoczną, swobodną, taką, jaką ujrzał po raz pierwszy i porównywał ją z obecną Esmeraldą, w koszuli śmiertelnej, z powrozem na szyi, wstępującą na schody szubienicy. Na to potworne zestawienie, odbijające się w jego sumieniu, krzyknął przeraźliwie, jakby je chciał rękami odepchnąć od siebie.
Kiedy ten huragan rozpaczy miotał nim na wszystkie strony, kiedy zakrwawiał i rozdzierał mu duszę, spojrzał na naturę wokoło siebie. U stóp jego kury grzebały w śmietnikach, szukając strawy dzióbkami, chrabąszcze wzlatywały ku słońcu, nad głową posuwały się obłoki, a na horyzoncie widać było wieżę opactwa świętego Wiktora i młyn, który, świszcząc, krople dyamentowe rzucał kołami. Wszystko objawiało życie czynne, spokojne, mające cel i szczęście. Obraz ten nową sprawił mu boleść. I zaczął znowu uciekać.
Biegł przez pola aż do wieczora. Ta ucieczka przed życiem, przed naturą, przed ludźmi i Bogiem, trwała dzień cały. Niekiedy padał na ziemię i zieloną trawę darł wściekłemi rękami. Niekiedy zatrzymywał się na skraju opustoszałej wsi: myśli ciążyły mu tak nieznośnie, że chwytał się obiema rękami za głowę i usiłował wyrwać ją z ramion, aby o bruk roztrzaskać.
Około zachodu słońca jeszcze zastanowił się nad sobą, i przekonał się, że mało mu brakowało do szaleństwa. Burza, która w nim trwała od chwili, kiedy stracił nadzieję i chęć ocalenia cyganki, nie pozostawiła w jego duszy ani jednej myśli zdrowej, ani jednego spokojniejszego wrażenia. Rozum jego był zupełnie zwichnięty. Dwa tylko obrazy widział dokładnie: Esmeraldę i szubienicę; wszystko zresztą było pogrążone w ciemności. Te dwa obrazy, zbliżone do siebie, coraz były przykrzejsze, bo rosły mu przed oczyma w stosunku fantastycznym: jedna w nieskończonych wdziękach piękności, świetle i czarze, druga w bezgranicznej okropności i ohydzie; tak, że w końcu Esmeralda zdawała mu się jasną, promienną gwiazdą, szubienica zaś jakąś ogromną, odartą z ciała ręką.
Rzecz dziwna, że w tym okropnym stanie, tak nieznośnie go torturującym, nie przyszła mu chęć śmierci. Nawet w takiem cierpieniu cenił życie, może dla tego, że przed sobą widział piekło.
Noc poczęła zapadać. Cząstka jego żywotna myślała o powrocie, bo sądził, iż był daleko od Paryża; przecież, zastanowiwszy się, spostrzegł, że krążył ciągle w bliskości Uniwersytetu. Wieża świętego Sulpicyusza i trzy dzwonnice świętego Hermana des Près wystrzelały naprawo. Zwrócił się więc w tę stronę. Usłyszawszy głos „kto idzie“? strażników opata przy okopie świętego Hermana, poszedł ścieżką pomiędzy młynem opackim i szpitalem, i w kilka minut potem znalazł się na drodze Pré-aux-Cleres. Miejsce to, sławne z hałasu i awanturek miłosnych, starał się ominąć, nie chcąc spotkać kogokolwiek. Obszedł więc Pré-aux-Cleres i przybył nad brzeg rzeki. Tam zastał przewoźnika, który za kilka su odwiózł go aż do Cité i wysadził na tym wystającym klinie Miasta, na którym czytelnik widział dumającego poetę Grintoira.
Kołysanie statku i szum wody niejako uśpiły Klaudyusza. Kiedy przewoźnik oddalił się, osłupiały stanął na placu de Grève, patrząc bezmyślnie na rozmaite przedmioty, które były dla niego pewnym rodzajem fantasmagoryi. Często się zdarza, że wielka boleść w podobny sposób oddziaływa na umysł.
Słońce zaszło za wysoką wieżę Nesle. Zmierzch zapadał; niebo i woda w rzece zdawały się białemi. Pomiędzy temi dwiema białościami, lewy brzeg Sekwany, na który spoglądał, przedłużał się w oddaleniu i wyglądał na horyzoncie jak czarna olbrzymia wieża, obciążona domami, których ciemne kontury uwydatniały się na tle nieba i wody. Tu i owdzie okna zaczęły jaśnieć światłem. Tak więc ten ogromny czarny obelisk, samotny pomiędzy niebem a Sekwaną, bardzo szeroką w tem miejscu, szczególne na Klaudyuszu zrobił wrażenie, podobne do tego, jakiegoby doznał człowiek, leżąc nawznak na ziemi u stóp wieży strasburskiej i patrząc, jak jej szczyt niknie w półcieniach wieczornych. Tylko ta w tym razie zachodziła różnica, że Klaudyusz stał, a obelisk leżał; lecz ponieważ rzeka, odbijając w sobie obłoki, przepaścisto przedłużała pod nim powietrzną próżnię, ogromny przylądek zdawał się tak śmiało wystrzelać, jak wieża katedry i wrażenie było to samo. To wrażenie było tem osobliwsze i głębsze, że byłato istotnie wieża, a wieża dwumilowa, coś olbrzymiego i niezmierzonego, prawdziwa wieża Babel. Kominy domów, szczerby murów, dachy spiczaste, wieża Augustyanów, wieża Nesle, wszystkie wyższe punkty, szczerbiąc brzegi tego obeliska, szczególne i fantastyczne czyniły złudzenie. Klaudyusz w stanie rozprzężenia zmysłów, w jakim się znajdował, sądził, że widzi najoczywistszą świątynię piekła; tysiące świateł, rozlanych po całej wysokości olbrzymiej wieży, zdawały mu się kraterami wewnętrznego pieca; odgłosy i szum, stamtąd dolatujący — krzykami i wyciem potępieńców. Wtedy strach go ogarnął, zatkał uszy, aby krzyków nie słyszeć, odwrócił się, aby nic nie widzieć, i oddalił się śpiesznie, uciekając przed tem strasznem widziadłem. Ale widziadło było w nim samym.
Kiedy wszedł na ulice, przechodnie, potrącający się wzajem, zdawali mu się przypływem i odpływem mrowiska widziadeł i cieniów. W uszach mu coś okropnie huczało, a umysł mieszały nadzwyczajne urojenia. Nie widział ani domów, ani bruku, ani wozów, ani mężczyzn, ani kobiet, lecz zamęt przedmiotów, które się z sobą zlewały. Na rogu ulicy Barillerie był sklep korzenny, którego daszek od niepamiętnych czasów był otoczony blaszkami białemi, ze zwieszającemi się od nich świeczkami drewnianemi, które, gdy niemi wiatr miotał, klaskały jak kastaniety. Klaudyusz wyobrażał sobie, że to potrącają się wzajem szkielety z Montfaucon.
— Ach! — mówił do siebie — wiatr nocny pędzi jedne ku drugim i miesza brzęk łańcuchów z szelestem kości. I ona jest może pomiędzy niemi.
Przerażony i odurzony nie wiedział już dokąd szedł. Zrobił kilka kroków i znalazł się na moście świętego Michała. W jednym z domów świeciło się na dole, i zbliżył się doń. Przez zaciemnione szyby zobaczył brudną izbę, i mnóstwo przykrych wspomnień odżyło w jego pamięci. W izbie tej, źle oświetlonej, przy stole siedział młody i świeży blondynek, ściskając młodą dziewczynę, bezwstydnie a strojnie ubraną; przy lampie zaś w pobliżu stara kobieta przędła kądziel i śpiewała głosem kozim. Ponieważ młody człowiek przerywał niekiedy wybuchy śmiechu, piosnka dobiegała wówczas do uszu Klaudyusza, a była niewypowiedzianie ohydną i straszną dla niego.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Na powróz uprządź katowi,
Który gwiżdże tak swobodnie.
Kądziołko moja prządź!

Pięknym jest powróz konopny,
Konopie siej naokoło,
Bo piękny powróz konopny
Nieraz zatrwoży złodzieja.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Z okien widać szubienicę
I przy niej powróz konopny.
Kądziołko moja prządź!

Młody człowiek śmiał się i pieścił dziewczynę. Starą była Falourdelowa, dziewczyną — rozpustnica uliczna, młodzieńcem — brat jego, Jan.
— To, czy inne widowisko — wszystko jedno — pomyślał i patrzył wciąż bezmyślnie.
Widział, jak Jan poszedł do okna, znajdującego się w głębi izby, otworzył je, wyjrzał na ulicę i rzekł zamykając:
— Otóż i noc: mieszczanie zapalają światła, a Pan Bóg gwiazdy.
Następnie Jan podszedł do stołu, stłukł butelkę na nim stojącą i zawołał:
— Próżna, niech ją piorun trzaśnie! Izabelo, moja kochanko, gdybyś ty się w beczkę zamieniła, powiedziałbym, że Jowisz ma rozum.
Ten żarcik rozśmieszył dziewczynę, a Jan wyszedł.
Klaudyusz, aby go brat nie poznał, rzucił się twarzą na ziemię. Szczęściem ulica była ciemna, a młody człowiek pijany. Ujrzał przecież coś leżącego na ziemi i mówił:
— Ten widzę dzisiaj wesoło spędził dzień.
Potrącił nogą Klaudyusza.
— Pijany na śmierć! — rzekł — prawdziwa pijawka, odsądzoną od beczki. Łysy, widzę — dodał, nachylając się — staruszek. Fortunate senex!
Później Klaudyusz usłyszał, jak, oddalając się, mówił:
— Jednakże rozum coś znaczy, i mój brat szczęśliwy, że ma rozum i pieniądze.
Teraz alchemik podniósł się i biegł co tchu mu stało do kościoła Panny Maryi, którego ogromne wieże rzucały cień na domy.
Przybywszy na plac de Parvis, zadrżał i nie mógł na gmach wznieść oczu.
— O! — rzekł — czy to być może, aby taka okropna scena odbyła się tu dzisiaj?
Wreszcie sprobował spojrzeć na kościół. Fasada była ciemną, a za nią niebo gwiaździste. Wschodzący księżyc, wznosząc się na horyzoncie, zatrzymał się w tej chwili nad prawą wieżą, i zdawało się, że zawisł nad nią.
Brama klasztoru była zamkniętą, lecz alchemik zawsze miał przy sobie klucz od laboratoryum w wieży. Ten posłużył mu do wejścia.
Znalazł kościół ciemny i milczący. Po wielkich cieniach, padających na ściany, poznał, że przygotowań do odbytej ceremonii jeszcze nie sprzątnięto. Wielki krzyż srebrny błyszczał wpośród ciemności, jak droga mleczna tej nocy grobowej. Wysokie okna chórowe wychylały z nad czarnej draperyi ostrołukowe swe wierzchołki i, przepuszczając przez swe szyby promień księżyca, blademi jaśniały barwami. Alchemik, spojrzawszy na blade szczyty tych okien gotyckich, sądził, że patrzy na infuły zmarłych biskupów. Przymknął oczy, a kiedy je rozwarł, zdawało mu się, że blade twarze umarłych wkoło go otaczają.
I zaczął uciekać przez kościół. Wtedy zdawało mu się, że świątynia pańska chwieje się, porusza, żyje; że każda z jej ogromnych kolumn jest olbrzymią łapą, która tłoczy kamienie, po których stąpa, i że cała katedra jest wielkim słoniem, który oddycha i idzie z dwiema wielkiemi wieżami.
Tak więc gorączka czy obłąkanie do tego doszły stopnia, że wszystko dlań zdawało się pewnym rodzajem Apokalipsy widzialnej, dotykalnej, strasznej.
Postępując dalej, spostrzegł za filarami czerwone światło. Pobiegł doń jak do gwiazdy. Byłato lampka, oświetlająca dzień i noc publiczny brewiarz Panny Maryi. Rzucił się chciwie na świętą księgę w nadziei znalezienia w niej pociechy, albo odwagi. I oto oko jego padło w otwartej księdze na ten ustęp Hioba: „I duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech i włos się na mnie najeżył.“
Przy czytaniu tego ponurego ustępu doświadczył tego, co doznaje ślepy, uderzony własnym kijem. Nogi się pod nim zachwiały, gdy wspomniał sobie tę, która dzisiaj umarła. Tyle czuł w swoim mózgu potwornych wyziewów, że głowę swoją uważał za jakiś komin piekielny.
Zdaje się, że długo w tem położeniu zostawał, bez czucia, bez zmysłów, jakby przygnieciony dłonią czarta. Nakoniec przyszło mu na myśl uciec do swojej wieży, do swego wiernego Quasimoda. Powstał, i, ponieważ go dziwny lęk ogarnął, wziął lampkę od brewiarza, by sobie drogę oświetlić.
Popełnił świętokradztwo; to też powoli przebywał schody wieży, pełen jakiejś tajemniczej trwogi, aby go nie spostrzeżono idącego ze światłem.
Nagle uczuł chłód na swojej twarzy i znalazł się na najwyższej galeryi. Powietrze było chłodne, po niebie pędziły obłoki i, wschodzący pomiędzy niemi księżyc, zdawał się niebieskim okrętem, pochwyconym w lody powietrzne.
Spuścił oczy i zaczął patrzeć po dachach domów, nabitych i ścieśnionych, które wydawały mu się, jak morze spokojne w noc letnią.
Księżyc rzucał sinawe promienie, nadające ziemi i niebu barwę popiołu.
W tej chwili zegar się poruszył i głosem ochrypłym i stłumionym wybił północ. Alchemik wspomniał sobie południe i rzekł:
— Teraz już zimną być musi.
Nagłe wiatr mu zagasił lampkę, i prawie w tym samym czasie, w rogu przeciwnej wieży, ukazał się biały cień, postać, kobieta. Struchlał. Przy tej kobiecie była biała koza, która przy ostatniem uderzeniu zegara zabeczała.
Odważył się spojrzeć. To ona!
Była bladą, ponurą. Włosy spadały jej na ramiona jak rano, ale nie miała rąk związanych i powrozu na szyi. Była wolną, umarłą!
Biało ubrana, i na głowie miała też białą zasłonę.
Szła ku niemu powoli, patrząc w niebo. Koza postępowała za nią. Klaudyusz czuł się przykutym do miejsca i nie mógł uciekać. Za każdym jej krokiem naprzód, cofał się wtył i wrócił pod ciemne sklepienie schodów. Sądził, że ona i tam ścigać go będzie i omało nie umarł ze strachu.
W rzeczy samej zatrzymała się przed schodami, popatrzyła przez chwilę i odeszła. Klaudyuszowi wydawała się wyższą niż dawniej — za życia; widział jej białą koszulę i słyszał jej oddech.
Kiedy odeszła, powoli zaczął zstępować ze schodów, z włosami najeżonemi, ze zgaszoną lampą w ręku, sam podobny do widma i zdawało mu się, że słyszy ustawicznie wyrazy: „Duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech, i włosy najeżyły się na mojem ciele“.



II.
Garbus, jednooki, kulas.

Każde miasto w średnich wiekach, a we Francyi do Ludwika XII, miało swoje „miejsca bezpieczeństwa“. Miejsca te, wpośród potopu praw karnych i postanowień barbarzyńskich, były jakby rodzajem wysp, wznoszących się nad sprawiedliwość ludzką. Zbrodniarz, zbliżający się do nich, był bezpiecznym. Byłoto nadużycie bezkarności, obok nadmiaru kary; dwie rzeczy, które jedna drugą miały poprawiać. Pałace królów, mieszkania książąt krwi i kościoły miały prawo schronienia. Niekiedy miasto całe służyło za punkt ucieczki. Ludwik XI w roku 1467 cały Paryż uczynił miejscem schronienia.
Kiedy winowajca stopą dotknął miejsca schronienia, był nietykalnym, lecz musiał się strzedz zeń wychodzić, bo znowu wpadał w sieci prawa. Pale, szubienice czuwały około miejsc schronienia i gotowe były pochwycić winowajcę. Tak więc byli zbrodniarze, którzy siwieli na schodach pałacu, w obrębie opactwa, albo w kruchtach kościołów. Zdarzało się niekiedy, że wyrok parlamentu gwałcił schronienie i wydawał winowajcę katowi. Jak naprzykład w sprawie morderców Małego Jana, kata paryskiego, i w sprawie Emery Rousseau, sprawiedliwość przeskakiwała mury kościoła i żądała wydania zbrodniarzy, lecz jeżeli nie było wyroku parlamentu, biada temu, kto poważył się naruszać spokój schronionych. Wiadomo, jak zginął Robert de Clermont, marszałek Francyi, i Jan z Chalons, marszałek Szampanii, a przecież była sprawa tylko o niejakiego Perrina, służącego bankiera, podłego zbójcę; lecz dwaj marszałkowie wyłamali bramy w Saint-Mery.
Takie było poszanowanie dla uciekających się do tych schronisk, że podanie niesie o poszanowaniu nawet zwierząt. Kiedy jeleń, na którego polował Dagobert, schronił się na grób St. Denis, zaprzestano go ścigać.
Kościoły miały zwykle maleńką izdebkę, przygotowaną dla szukających schronienia. W roku 1407 Mikołaj Flamel kazał taką zbudować na sklepieniach kościoła świętego Jakóba de la Boueherie, która kosztowała cztery liwry, sześć soldów, szesnaście denarów.
Przy kościele Panny Maryi była izdebka, zbudowana na wiązaniach, wprost klasztoru, w tem samem miejscu, w którem żona obecnego odźwiernego założyła sobie ogródek, który jest w takim stosunku do wiszących ogrodów w Babilonie, jak listek do palmy, jak odźwierna do królowej Semiramis.
Tutaj, po utrudzającym biegu po wieżach i galeryach, Quasimodo złożył Esmeraldę. Przez czas trwania całego tego biegu młoda dziewica nie mogła odzyskać przytomności; wpół-uśpiona, wpół-przebudzona, czując tylko, że płynie w powietrzu, że leci w niem jak na skrzydłach, że ją coś unosi z ziemi. Kiedy-niekiedy usłyszała śmiech radosny lub grzmiący głos Quasimoda i rozwierała oczy; widziała wtedy niewyraźnie pod sobą morze dachów i wież Paryża, prawdziwą, różnokolorową mozajkę, a nad swą głową radosną i straszną zarazem twarz dzwonnika. Powieki jej zwierały się nanowo; sądziła, że już wszystko z nią się skończyło, że ją stracono w omdleniu, i że zły duch dostał ją w posiadanie i uniósł. Nie śmiała spojrzeć na niego i pozwalała się nieść.
Lecz kiedy zdyszany dzwonnik złożył ją w miejscu ucieczki, kiedy uczuła, jak jego potężne ręce odwiązują łagodnie powrozy, krępujące ją niemiłosiernie, uczuła owe nagłe wstrząśnienie, jakiego się doznaje, gdy okręt w noc ciemną przybija do brzegu. Jej myśli ocuciły się także, powróciły jedna po drugiej. Spostrzegła, że była w kościele Panny Maryi, przypomniała sobie, że ją wyrwano z rąk katów, że Febus żyje, że jej nie kocha, a te dwie myśli tyle jej sprawiły przykrości, że odwróciła się do Quasimody, mówiąc:
— Na co mię ratowałeś?
On spojrzał na nią, jakby chciał odgadnąć, co mówi. Ona powtórzyła pytanie. Wtedy rzucił smutnie oczyma i odszedł.
Ona pozostała zdziwiona.
W kilka chwil powrócił, przynosząc jej paczkę, którą rzucił pod nogi. Byłyto suknie, które kobiety litościwe złożyły na progu kościoła dla ocalonej. Spuściła oczy na siebie, ujrzała się prawie nagą i zarumieniła się. Życie powracało.
Quasimodo zdawał się ten wstyd pojmować. Zakrył oczy rękami, znowu się oddalił, ale już wolnym krokiem.
Nieboga ubrała się z pośpiechem. Byłato biała suknia z białą zasłoną, habit nowicyatki od szpitalnych sióstr miłosierdzia.
Zaledwie kończyła ubierać się, kiedy powrócił Quasimodo. Niósł koszyk w jednym ręku, a pod pachą sienik. W koszyku była butelka, chleb i inna żywność. Położył koszyk na ziemi i rzekł: — „Jedz“. Rozciągnął sienik na podłodze i mówił: — „Śpij“. Byłato jego własna wieczerza i własne jego posłanie.
Cyganka podniosła nań oczy, aby mu podziękować, ale nie mogła wymówić ani słowa. Biedak był tak strasznym, że spuściła oczy ze wstrętem. Wtedy rzekł do niej:
— Boisz się mnie. Jestem brzydki, nieprawdaż? to nie patrz na mnie, ale mię słuchaj. W dzień tu musisz pozostać, w nocy możesz chodzić po całym kościele. Ale nie wychodź z kościoła ani w dzień, ani w nocy, bo byłabyś zgubioną. Ciebieby stracono, a jabym umarł.
Wzruszona podniosła głowę, aby mu odpowiedzieć. Ale już zniknął. Zaczęła więc zastanawiać się nad szczególnemi wyrazami tej potwornej istoty, które, chociaż brzmiały chrapliwie, miały w sobie jednak łagodność i słodycz.
Następnie obejrzała izdebkę. Byłto pokoik, mający sześć stóp kwadratowych obszaru, małe okienko i wąskie drzwi. Wiele potwornych zwierząt, ozdabiających rynnę, jakby zaglądało do niej okienkiem, a za niemi widać było krocie kominów. Smutny widok dla biednej cyganki, podrzutka, ofiary, skazanej na śmierć, istoty, nie mającej ani rodziny, ani kąta.
W chwili, kiedy ta smutna myśl przyszła jej do głowy, uczuła jak wełnista i brodata mordka wślizgnęła się pomiędzy jej załamane ręce. Zadrżała i spojrzała. Byłato biedna koza, poczciwa Dżali, która za nią uciekła w chwili, gdy Quasimodo porwał ją z pod straży Jakóba Charmolue. Cyganka zaczęła ją całować.
— O, moja biedna Dżali! — mówiła z rozczuleniem — ja zapomniałam o tobie, a ty zawsze o mnie pamiętasz!
W tej chwili, jakby ręka niewidzialna chciała jej ulżyć, łzy popłynęły potokiem, a z niemi, zdawało się jej, że zrzuciła z siebie wszystkie gorycze.
Gdy wieczór nadszedł i noc była pogodna i miesięczna, obeszła galeryę, otaczającą kościół. To ulżyło jej także, bo ziemia, na którą patrzyła z tej wysokości, zdawała jej się tak bardzo spokojną.



III.
Głuchy.

Nazajutrz rano, budząc się, spostrzegła, że całą noc spała. To zdziwiło ją, bo oddawna odzwyczaiła się od snu. Ożywczy promień słońca zajrzał okienkiem i twarz jej oświetlił. Ale razem ze słońcem ujrzała w otworze straszny przedmiot — Quasimoda. Zamknęła oczy, lecz nadaremnie; nawet przez powieki zdawało jej się, że widzi tego jednookiego potwora, tę larwę straszną; słyszała przytem jego głos chrapliwy:
— Nie bój się. Jestem twoim przyjacielem i przyszedłem tylko zobaczyć, czy śpisz. Wszak cię to nie obraża?... Teraz odchodzę; możesz otworzyć oczy, bo już skryłem się za mur.
Akcent, z jakim wymówił te wyrazy, był jeszcze stokroć żałośniejszym, niż one same. Cyganka, rozrzewniona, otwarła oczy i poszła do okienka, aby zobaczyć garbusa.
— Pójdź! — rzekła do niego łagodnie.
Z poruszeń ust cyganki Quasimodo sądził, że mu odejść rozkazuje; oddalał się więc powoli, kulejąc i nie śmiejąc spojrzeć na dziewicę.
— Chodźże! — zawołała i, widząc, że wciąż się oddala, pobiegła za nim i wzięła go za rękę.
Czując dotknięcie jej ręki, Quasimodo zadrżał na całem ciele. Wzniósł oko błagalne i, widząc, że go przyzywa do siebie, zajaśniał cały radością i czułością. Chciała go wprowadzić do swej izdebki, ale wejść nie chciał, mówiąc:
— Sowa nie powinna wchodzić do gniazda skowronka.
Więc Esmeralda usiadła na swojej pościeli uprzejmie ku niemu zwrócona, a u jej nóg koza usnęła. Oboje przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu: on podziwiał jej wdzięki, ona nadzwyczajną jego brzydotę. Cochwila nową w nim jakąś odkrywała ułomność. Spojrzenie jej przenosiło się z krzywych nóg na garb na plecach, z garbu na jedyne oko. Pojąć nie mogła, aby istota tak ułomna żyć mogła. Jednakże tyle było w jej spojrzeniu łagodności, że Quasimodo odważył się przemówić.
— Kazałaś mi przyjść.
Na znak potwierdzenia kiwnęła głową i rzekła:
— Tak.
Pojął jej skinienie.
— Niestety!... — rzekł, jakby się wahał skończyć — jestem głuchy.
— Biedak! — zawołała cyganka z wyrazem życzliwej litości.
On uśmiechnął się boleśnie.
— Myślałaś, że tegoż tylko mi i brak, nieprawdaż? Tak, jestem głuchy. To okropne! A tyś tak piękna!
Tyle w jego wyrazach było głębokiej boleści z poczucia swojej niedoli, że Esmeralda nie śmiała wyrzec ani słowa; on zaś mówił dalej:
— Teraz dopiero moją szpetotę zupełnie widzę. Kiedy się porównywam z tobą, sam nad sobą boleję! Muszę ci się wydawać jak zwierzę. Ty jesteś promieniem słońca, kroplą rosy, śpiewem ptaszyny. Ja zaś jestem czemś strasznem, ani człowiekiem, ani zwierzęciem, sam nie wiem czem.
I zaczął się śmiać; ale ten śmiech był rozdzierającym.
— Tak, jestem głuchy; ale ty będziesz rozmawiała ze mną znakami. Mam pana, który ze mną w ten sposób rozmawia. A przytem, ja po twojem spojrzeniu poznam twoje żądanie.
— A więc powiedz mi, czemu mię ocaliłeś?
Quasimodo patrzał na nią uważnie kiedy mówiła.
— Zrozumiałem — odrzekł. — Pytasz mię, dlaczego ciebie ocaliłem. Zapomniałaś o nędzniku, który chciał cię porwać, a któremuś ty potem u słupa pomoc przyniosła. Ta kropla wody i nieco litości, to więcej, niż życiem mem zdołam wypłacić. Tyś zapomniała o tym nędzniku, ale on wszystko dobrze pamięta.
Słuchała z rozrzewnieniem. Łza zabłysła w oku dzwonnika, ale nie spadła na policzki. Zdawał się uważać za obowiązek ukryć ją.
— Słuchaj — mówił dalej. — Mamy tu wysokie wieże, i człowiek, zanimby doleciał bruku, zginąłby; jeżeli chcesz, na twój rozkaz zeskoczę z którejkolwiek.
I chciał wychodzić, lecz cyganka dała mu znak, aby pozostał.
— Nie, nie! — rzekł — nie powinienem tu dłużej zostawać, bo tylko przez litość nie odwracasz oczu odemnie.
Wydobył z kieszeni małą metalową piszczałkę.
— Kiedy będziesz chciała, abym przyszedł, gdy ci będzie czego potrzeba — dodał — zagwiżdżesz tylko: gwizd ten słyszę.
Położył piszczałkę na ziemi i uciekł.



IV.
Piaskowiec i kryształ.

Dnie następowały po sobie i spokój powoli wrócił do duszy Esmeraldy. Wielka boleść i wielka radość, jako rzeczy gwałtowne, nie trwają długo. Serce ludzkie w ostatecznościach długo zostawać nie może. Cyganka tyle wycierpiała, że z boleści pozostało jej tylko zdumienie, jakby odrętwienie.
Z bezpieczeństwem nadzieja w nią wstąpiła. Była zdala od społeczeństwa, zdala od życia, lecz miała pewną otuchę wrócenia do nich. Była jak owa umarła, której na wszelki wypadek oddano klucz od grobu.
Czuła jak powoli oddalają się od niej okropne obrazy, wszystkie straszydła; Pierrat Torterue, Jakób Charmolue, a nawet sam czarny mężczyzna nikł z przed jej oczu.
A przytem Febus żył; była tego pewną, bo go na własne widziała oczy. Życie Febusa było dla niej wszystkiem. Po tylu wstrząśnieniach wszystko w swem sercu uczuła zachwianem, oprócz miłości dla kapitana. Miłość, jak drzewo, zapuszcza w nas swoje korzenie i często zieleni się nawet na ruinach naszego serca.
To jest trudniejszem do wytłómaczenia, że, im bardziej namiętność ta jest ślepą, tem jest silniejszą, wtedy grunt jej jest najsilniejszym, kiedy sama w sobie nie ma racyi bytu.
Zapewne, nie bez goryczy myślała Esmeralda o kapitanie. Okropna to rzecz, zapewne, że i on mógł uwierzyć w taką niemożebność, że ona zadała mu raz sztyletem, ona, któraby za niego chętnie oddała życie. Ale czyż można było mieć o to żal do niego? wszak sama przyznała się do zbrodni, sama była winną, że, jako słaba kobieta, uległa torturom?... Cała wina spada więc na nią. Powinna była znieść wszystkie męczarnie, a nie wyrzec podobnego słowa. Nakoniec gdyby choć raz ujrzała Febusa, gdyby choć na jedną minutkę raz jeszcze go zobaczyła, jeden wyraz, jedno spojrzenie zdołałoby go z błędu wyprowadzić: wówczas była pewną jego miłości. Sama siebie łudzić usiłowała pod względem miłości Febusa, wmawiając w siebie, że dziewica, z którą go widziała w chwili swej publicznej pokuty, to pewnie jego siostra. Mało uzasadnione rozumowanie, ale zadawalniające ją, bo potrzebowała wierzyć, że Febus zawsze ją kocha i ją jedną. Alboż jej tego nie przysiągł? wszak ona nie znała obłudy. A następnie w tej całej sprawie czyż pozory nie walczyły przeciwko niej? Czekała więc i ufała.
Dodajmy, że kościół, ten gmach obszerny, który ją ze wszech stron osłaniał, który ją strzegł, mieścił w sobie najwyższą otuchę. Uroczyste formy architektury, postawa religijna wszystkich przedmiotów, myśli pobożne i czyste, jakie się z nich wyrywały, działały na nią, nawet bez jej wiedzy. Gmach miał w sobie ten głos błogosławieństwa i powagi, że usypiał tę zbolałą duszę. Monotonny śpiew księży, odpowiedzi ludu, często głośne i przerywane, głos organów o tysiącach piszczałek, trzy dzwonnice pełne dzwonów, jak ule pszczół, cała ta orkiestra wyciągająca olbrzymią gamę, głuszyła w niej pamięć, wyobraźnię — boleść. Nadewszystko dzwony ją kołysały.
To też każde wschodzące słońce zastawało ją spokojniejszą, swobodniej oddychającą, mniej bladą. W miarę, jak zasklepiały się wewnętrzne jej rany, wdzięki i piękność zakwitały na twarzy. Dawny jej charakter powracał także, nawet wesołość, grymasy, miłość dla kozy, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Rano, wstając, starała się ubierać w kąciku izdebki, lękając się, aby jaki sąsiad z okolicznych poddaszy nie ujrzał jej rozebranej przez okienko.
Ilekroć myśl o Febusie zostawiła jej chwilkę czasu, myślała także o Quasimodzie. On był jedynym węzłem, jaki ją łączył z żyjącymi. Nieszczęsna więcej jeszcze była odgrodzoną od świata niż Quasimodo. Często wyrzucała sobie niewdzięczność, ale nie mogła przywyknąć do biednego dzwonnika. Zanadto był potwornym.
Zostawiła na ziemi piszczałkę, którą jej ofiarował; mimo to Quasimodo często się ukazywał. Siliła się, aby mu nie okazywać wstrętu, ilekroć przynosił jej kosz z żywnością, albo dzban wody, ale on spostrzegał to i smutny odchodził.
Pewnego razu przyszedł, gdy ona pieściła kozę; stanął zamyślony i rzekł nakoniec, potrząsając swoją kudłatą głową:
— Nieszczęście, żem choć trochę podobny do człowieka; chciałbym być zwierzęciem, jak ta koza.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O! wiem dlaczego. — I odszedł.
Innym razem stanął przy drzwiach izdebki (bo nigdy do niej nie wchodził) w chwili, gdy Esmeralda śpiewała dawną hiszpańską balladę, której nie rozumiała wyrazów, ale która została w jej pamięci od czasu, kiedy ją cyganie do snu nią kołysali. Na widok Quasimoda przestała śpiewać z wyrazem mimowolnego przestrachu. Nieszczęśliwy dzwonnik padł na kolana i z wyrazem błagalnym złożył ręce.
— Ach! — rzekł z boleścią — śpiewaj dalej i nie odpędzaj mnie od siebie.
Nie chcąc go zasmucić, śpiewała dalej. On klęczał wciąż ze złożonemi rękami, zaledwie śmiejąc oddychać i mając oko wlepione w cygankę. Rzekłbyś, że w jej oczach słyszał piosenkę.
Innym znów razem zbliżał się do niej bojaźliwie.
— Słuchaj, — powiadał — mam ci coś powiedzieć.
A, gdy mu dała znak, że go słucha, westchnął, otworzył usta, spojrzał, i zaczął oddalać się powoli, zostawiając cygankę w zdumieniu.
Pomiędzy figurami, wyrytemi na murze, była jedna, z którą w największej zdawał się być zażyłości. Pewnego razu cyganka słyszała, jak mówił do tej figury:
— O! czemuż, jak ty, nie jestem kamieniem!
Pewnego dnia nakoniec, rano, Esmeralda wyszła aż na sam brzeg dachu i patrzała na miasto. Quasimodo był za nią. Umyślnie tak stawał, aby oszczędzić biednej dziewczynie przykrości widzenia go. Nagle cyganka zadrżała, łza i błyskawica radości zaświeciły w jej oczach, uklękła, wyciągnęła ręce ku placowi i zawołała:
— Febusie, mój Febusie! tu, pójdź tu! jeden, jedyny wyraz ci powiem. O, mój Febusie!
Jej głos, wyraz twarzy, były obrazem rozbitka, który płynącemu zdala okrętowi znak daje.
Quasimodo schylił się ku placowi i widział, że przedmiotem owej czułej prośby był młody człowiek, kapitan, rycerz świecący strojem i bronią, jadący konno i kłaniający się pięknej pannie, stojącej na balkonie. Oficer widać nie słyszał nieszczęśliwej, bo był zbyt daleko.
Ale głuchy słyszał. Westchnienie wzniosło jego pierś, serce jego wzdęło się ukrywanemi łzami; pięści w konwulsyjnem drganiu dotknęły głowy i, kiedy je cofnął, pełne były rudych włosów.
Cyganka nie zwracała na niego wcale uwagi. Nieborak rzekł półgłosem, zgrzytając zębami:
— Otóżto takim być trzeba, aby być kochanym.
Ona tymczasem wciąż klęczała i wołała z nadzwyczajnem wzruszeniem:
— Zsiada z konia!... wchodzi do tego domu! nie słyszy mnie!... Febusie! Febusie!... O, jakże ta kobieta złośliwą jest, że mówi do niego razem ze mną!... Febusie!...
Głuchy wciąż na nią patrzał; oko jego napełniło się łzami, lecz żadna nie spłynęła. Naraz pociągnął ją za rękę i rzekł:
— Czy chcesz, żebym poszedł po niego?
Wydała okrzyk radości.
— O! idź, idź, biegnij, przyprowadź go do mnie, a będę cię kochała.
Nie mógł się wstrzymać, aby żałośnie nie potrząsnąć głową.
— Przyprowadzę ci go — rzekł głosem stłumionym i, łkając, pobiegł ku schodom.
Kiedy przybył na plac, widział tylko konia, przywiązanego u bramy mieszkania pani Godelaurier; kapitan dopieroco tam wszedł.
Spojrzał na dach kościoła. Esmeralda była w tem samem miejscu, w tej samej postawie. Dał jej znak głową i stanął przy drzwiach domu, mając zamiar czekać, aż wyjdzie kapitan.
W mieszkaniu pani Gondelaurier byłto dzień uroczysty, poprzedzający zwykle wesele. Wiele osób wchodziło, a nikt nie wychodził. Quasimodo często spoglądał na kościół i widział, że cyganka nie ruszała się z miejsca. Masztalerz przyszedł odwiązać konia i zaprowadził go do stajni.
Tak przeszedł dzień cały. Quasimodo u bramy domu, Esmeralda na dachu, Febus zapewne u nóg Florentyny.
Nakoniec noc nadeszła — noc ciemna i pochmurna. Quasimodo napróżno spoglądał ku Esmeraldzie, widział tylko cień biały i nic więcej. Wszystko zniknęło, wszystko było czarne.
Quasimodo widział jak zapalano świece w mieszkaniu Gondelaurier i jak rozjaśniały się okna okolicznych domów; widział także jak gasły światła w tych samych oknach, bo czuwał przez cały wieczór. Oficer jednak nie wychodził. Kiedy ostatni przechodnie powracali do domów, kiedy światła na wszystkich już piętrach pogasły, Quasimodo w ciemnościach pozostał sam zupełnie, bo latarń i przed katedrą wówczas nie było.
Przecież okna mieszkania Gondelaurier nawet po północy jaśniały. Quasimodo, nieruchomy i baczny, widział przez szyby tłum różnokolorowy cieniów tańczących. Gdyby nie był głuchym, po ścichnięciu hałasu miejskiego, mógłby był posłyszeć dźwięki muzyki, takt tańców i śmiechy.
Około godziny pierwszej biesiadnicy poczęli się rozchodzić. Quasimodo, okryty ciemnością, mógł wszystkich zauważyć. W ich liczbie nie było kapitana.
Przepełniony smutnemi myślami, niekiedy spoglądał w przestwór, jakby chciał w płuca zaczerpnąć świeżego powietrza, albo jak ci, którzy się nudzą. Wielkie, czarne chmury zwisały jak kir pod gwiazdzistem sklepieniem niebios. Rzekłbyś, pajęcze sieci, rozwieszone w podniebnych krainach.
W jednej z takich chwil ujrzał nagle otwierające się drzwi na balkon, który wisiał nad jego głową. Wyszły dwie osoby i drzwi zamknęły się za nimi: bylito mężczyzna i kobieta. Quasimodo poznał w mężczyźnie pięknego kapitana, w kobiecie zaś młodą damę, która go rano witała z balkonu. — Plac zupełnie był pustym, a ze drzwi, które zapuszczono firanką, nie przechodziło światło. Młodzieniec i dziewica, chociaż ich rozmowy nie słyszał Quasimodo, zdawali mu się oddawać czułemu sam na sam. Dziewica pozwalała objąć swą kibić i nie wzbraniała pocałunku.
Quasimodo, stojąc pod balkonem, był obecnym tej czułej scenie, tem powabniejszej, że nie przeznaczonej dla ludzkiego oka. Z goryczą patrzał na to szczęście i zachwyt miłości. Mimo strasznego kalectwa natura nie milczała w biedaku i jego pierś, wydęta i pokrzywiona, kryła równie gorące serce jak każda inna. Myślał też sobie, jak mały udział dała mu Opatrzność we wspólnej wszystkim roskoszy. Najwięcej jednak bolała go myśl, jakby cyganka cierpiała, wiedząc, że jej kochanek z inną się pieści. Noc była ciemną i Esmeralda, chociażby na dawnem pozostała miejscu, nicby dojrzeć nie mogła; to tylko go pocieszało.
Rozmowa kochanków tymczasem była coraz bardziej ożywioną. Młoda dama zdawała się błagać rycerza, aby niczego więcej od niej nie żądał. Quasimodo wnosił to ze złożonych rąk, z uśmiechów pomieszanych ze łzami, ze spojrzeń, wzniesionych w górę i z gorejących oczu kapitana.
Na szczęście, bo młoda dziewica zaledwie słabo się już opierała, drzwi od balkonu nagle się otwarły i ukazała się w nich sędziwa niewiasta. Dziewica zmieszała się, oficer wzrok utopił w ziemię, a potem splunął z balkonu i po chwili wszyscy weszli do mieszkania.
Niebawem koń zarżał pod bramą i świetny oficer, okryty płaszczem, przesunął się przed Quasimodem.
Dzwonnik pozwolił mu oddalić się na róg ulicy; później zaczął biedz za nim i wołać:
— Panie kapitanie!
Kapitan przystanął.
— Co ten łotr chce odemnie? — mówił, przyglądając się kulejącej figurze.
Quasimodo, przybiegłszy, pochwycił konia za cugle.
— Kapitanie, — rzekł — chodź za mną! pewna osoba chce się z tobą widzieć.
— Czemu mi trzymasz cugle, hultaju! — wykrzyknął kapitan.
— Nie pytasz, kapitanie, kto taki?
— Puszczaj mi konia! — krzyknął zniecierpliwiony Febus. — Czy chcesz wisieć, hultaju, myśląc, że to szubienica?
Quasimodo, zamiast puścić konia, zastąpił mu drogę. Nie mogąc wytłómaczyć sobie oporu kapitana dodał:
— Pewna kobieta, która cię kocha.
— A co mi, wszyscy dyabli, do tego! Może jeszcze do ciebie podobna? Powiedz tej, która cię do mnie przysyła, że się żenię, i niech sobie idzie do dyabła.
— Słuchaj, kapitanie! — zawołał Quasimodo, nie mogąc pojąć jego oporu. — To ta cyganka, co wiesz, chce się z tobą widzieć!
Wyraz ten rzeczywiście zrobił wielkie wrażenie na Febusie, ale nie to, jakiego się głuchy spodziewał. Przypomnijmy sobie, że kapitan z Florentyną zeszli z balkonu, nim Quasimodo nieszczęśliwą ocalił. Przytem w domu Gondelaurier nie lubił o cygance wspominać, i Florentyna o jej życiu nie miała potrzeby go uwiadamiać. Tak więc kapitan sądził, że biedna Similar nie żyje; przytem, ciemność nocy, głos grobowy dzwonnika, Bóg wie, jakiemi natchnęły go myślami.
— Cyganka! — zawołał prawie przestraszony. — Czy z tamtego świata powracasz?
I ręką dotknął pałasza.
— Prędzej, prędzej! — mówił głuchy, chcąc ciągnąć konia — tędy!
Febus uderzył go z całych sił nogą w piersi.
Oko Quasimoda zaiskrzyło się i zrobił groźne poruszenie. Później rzekł:
— Jakżeś szczęśliwy, że jest ktoś, kto cię kocha!
Ten wyraz „ktoś“ wymówił dobitnie i puścił konia.
Febus dał koniowi ostrogę i zaklął; za chwilę Quasimodo widział go ginącego w ciemnościach ulicy.
Powrócił do katedry, zapalił lampkę i wszedł na wieżę. Jak myślał, cyganka stała na tem samem miejscu. Poznawszy go, podbiegła ku niemu.
— Sam! — zawołała z boleścią, składając piękne rączki.
— Nie mogłem go odnaleźć — rzekł niby obojętnie Quasimodo.
— Trzeba było całą noc czekać — odparła z uniesieniem.
On zrozumiał wyrzut.
— Na drugi raz — odrzekł — lepiej go będę szukał.
— Idź precz! — rzekła.
Opuścił ją. Była z niego niezadowoloną; wolał jednak być złajanym, aniżeli ją zasmucić. Całą boleść zachował dla siebie.
Od tego dnia cyganka nie widziała go więcej. Niekiedy chodził po szczycie wieży, smutnie na nią patrząc; lecz kiedy uważał, że go spostrzega, znikał.
Musimy przyznać, że ją nie zasmucała nieobecność biednego garbusa; owszem, cieszyła się nią. Quasimodo też nie miał jej tego za złe.
Nie widziała go odtąd, ale czuła obecność jakby dobrego opiekuńczego geniusza przy sobie. Żywność i wodę podawała jej codziennie jakaś ręka niewidzialna. Pewnego dnia ujrzała na oknie klatkę z ptaszkami, a innego stłuczoną rzeźbę, która na niej nieprzyjemne czyniła wrażenie, a o czem mu była mówiła. Ten, co ją zniszczył, narażał życie, zwieszając się nad przepaścią.
Niekiedy wieczorem słyszała śpiew pod dzwonnicą. Byłato pieśń bez miary i rymu, jaką głuchy może utworzyć.

Nie patrz na moją postawę,
Ale, dziewczyno, patrzaj na serce.
Serce pięknego niekiedy bywa i szpetne,
A są serca, co nie znają miłości.
Dziewczyno, jodła nie piękna,
Nie smagła, jako topola;
Ale i w zimie zielona.

Ale na co to mówić?
Kto brzydki — niechaj nie żyje,
Bo piękna kocha pięknego;
I kwiecień pogardza zimą.
Piękno wszystko pokona,
Piękno tylko warte kochania.

Kruk lata tylko w dzień,
A sowa tylko w nocy,
Łabędź i w nocy we dnie.

Pewnego ranka ujrzała na swojem oknie dwa wazony z kwiatami. Jeden był piękny, kryształowy, ale pęknięty i kwiaty w nim uwiędłe, drugi zaś był gliniany, ale pełen wody i kwiaty w nim świeże i wonne.
Nie wiemy dlaczego, ale Esmeralda wzięła uwiędłe kwiaty i cały dzień przyciskała je do serca.
Tego dnia głos na wieży nie śpiewał. Mało się o to troszczyła. Całe dnie spędzała, bawiąc się z kozą, patrząc na dom pani Gondelaurier, na cichych rozmowach z sobą o Febusie i drobiąc chleb dla jaskółek.
Wkońcu przestała już zupełnie widywać i słyszeć Quasimoda. Biedny dzwonnik, zdawało się, że zniknął z kościoła. Pewnej nocy jednak, gdy nie spała i myślała o swoim kapitanie, usłyszała ciężkie westchnienia. Strwożona zajrzała przezedrzwi, za któremi paliło się światło. To Quasimodo spał na kamieniach, rozciągnięty wpoprzek drzwi jej izdebki na ziemi.



V.
Klucz od czerwonych podwoi.

Gawędy miejskie dały znać Klaudyuszowi, jak cudownym sposobem cyganka ocaloną została. Kiedy się o tem dowiedział, sam nie wiedział, co się z nim działo. Ochłonął był już nieco po mniemanej śmierci Esmeraldy, zgodził się z nią — i był spokojniejszym: dotknął dna boleści. Serce ludzkie, jak mówił sobie Klaudyusz, tylko pewną ilość może pomieścić rozpaczy. Kiedy gąbka jest już pełną, to, nawet zamoczona w morzu, kropli jednej więcej nie przyjmie.
Gdyby Esmeralda umarła, gąbka byłaby pełną, śmierć jej byłaby tą łzą ostatnią dla Klaudyusza, wszystkoby się dlań skończyło na ziemi. Lecz wiedzieć, że ona i Febus żyją, znaczyło tyle, co być przygotowanym na nowe cierpienia i męczarnie, na walki i wstrząśnienia, na nowe życie! A tego miał już dosyć.
Kiedy się o tej nowinie dowiedział, zamknął się w swej celce. Tak siedział kilka tygodni. Sądzono, że chory, i był nim w rzeczy samej.
Cóż robił zamknięty? z jakiemi walczył myślami? czy myślał wypowiedzieć walkę namiętności, lub czy gotował nowy plan zguby dla nieszczęśliwej i dla siebie?
Jego brat ukochany, zepsute dziecko, przychodził do niego kilkakroć, pukał, błagał, klął; Klaudyusz mu nie otworzył.
Całe dnie spędzał twarzą oparty o szyby okna. Z tego okna widział izdebkę Esmeraldy; kilkakroć widział nawet ją samą, z kozą, niekiedy z Quasimodem. Zauważył starania i usługi garbusa, jego dla niej uszanowanie i posłuszeństwo. I przypomniał sobie, bo dobrą miał pamięć (a pamięć nowem cierpieniem dla zazdrośnika), przypomniał sobie, jak dzwonnik pewnego wieczora patrzał na tancerkę. I zapytał siebie, dlaczego Quasimodo ją ocalił? Był świadkiem tysiąca scen pomiędzy cyganką a głuchym, i te pantominy zdaleka czułemi mu się zdawały. Wtedy odzywała się w nim zazdrość, której się nigdy nie spodziewał, zazdrość, na którą się oburzał.
— Niechby kapitan, ale ten!
Ta myśl zawracała mu głowę.
Noce były dla niego okropne. Od chwili, jak się dowiedział o życiu cyganki, znikły straszydła i mary grobowe, ścigające go ustawicznie, a ciało znów się burzyć poczęło. Przewracał się na łóżku, czując Esmeraldę tak blisko siebie, piekielne pokusy płomiennemi biczami chłostały mu mózg i ciało.
Każdej nocy jego wyobraźnia malowała mu cygankę w postaciach najponętniejszych. Widział ją uwieszoną u szyi przebitego kapitana, z jej przymkniętemi oczyma, nagą szyją i blademi ustami, w chwili, gdy gorący na nich wycisnął pocałunek; widział ją rozbieraną przez siepaczy; i widział nakoniec w koszuli, z powrozem na szyi, prawie nagą w ostatnim dniu. Te obrazy wiele mu sprawiały cierpienia, przejmując go dreszczem lubieżnym i kurcząc konwulsyjnie pięści.
Pewnej nocy krew tak mocno w nim wrzała, że zerwał się z łóżka i prawie nagi, zarzuciwszy tylko płaszcz na ramiona, wybiegł z mieszkania prawie nieprzytomny, z okiem rozognionem.
Wiedział, gdzie znaleść klucz od czerwonych drzwi, prowadzących z kościoła na wieżę schodową.



VI.
Dalszy ciąg o kluczu od czerwonych podwoi.

Tej nocy Esmeralda usnęła w swojej izdebce pełna zapomnienia, nadziei i słodkich myśli. Spała od niejakiego czasu, marząc jak zwykle o Febusie, kiedy zdawało jej się, że słyszy szelest przy sobie. Miała sen lekki, niespokojny, sen ptaszka, którego lada co obudzi. Otworzyła oczy. Noc była ciemna. Jednakże w oknie widziała jakąś postać i lampę, która oświetlała to zjawisko. W chwili, gdy Esmeralda podnosiła głowę, widmo zgasiło lampę. Mimo to nieszczęśliwa dziewczyna zdołała rozpoznać rysy i jęknęła z przestrachem:
— To on! ten przeklęty.
Wszystkie jej przeszłe cierpienia powróciły nanowo. Zlodowaciała upadła na posłanie.
Po chwili uczuła dotknięcie i dreszcz nią wstrząsnął na całem ciele; zerwała się przelękniona.
Napastnik wślizgnął się do niej i objął ja rękami.
Chciała krzyczeć, nie mogła.
— Idź precz, potworo! morderco! — rzekła głosem drżącym z przestrachu i oburzenia.
— Przebacz! Litości! — mówił nikczemnik, całując ją w ramiona.
Ona pochwyciła łysą jego głowę za resztę włosów i chciała ją odepchnąć.
— Przebacz! — powtarzał nieszczęśliwy. — Gdybyś wiedziała jaką jest moja miłość dla ciebie! To ogień! to ołów roztopiony, tysiące noży w sercu.
— Puszczaj mię! — krzyknęła — albo...
Puścił ją.
— Bij mię, plwaj na mnie, rób co ci się podoba, ale mię kochaj...
— Idź precz, szatanie! — wykrzyknęła dziewczyna.
— Kochaj mię! kochaj, przez litość — powtarzał Klaudyusz, czołgając się do jej stóp i obsypując je pocałunkami wzamian za ciosy.
Nagle uczuła, że silniejszym jest od niej.
— Trzeba raz skończyć! — rzekł Klaudyusz, zgrzytając zębami.
Drżąca, skołatana, bezsilna, czuła się w jego szatańskiej mocy. Ostatnie zrobiła wysilenie i poczęła krzyczeć.
— Pomocy! ratunku! Upiór! szatan wściekły! upiór!
Nikt nie przybywał. Dżali się tylko obudziła i beczała żałośnie, jak niemowlę.
— Milcz! — mówił ziejący Klaudyusz.
Przytomność ją opuszczała; ratowały ją tylko instynktowny wstręt i oburzenie. Wiła się i wyrywała.
Nagle, pasując się i czołgając po ziemi, napotkała coś metalicznego, zimnego. Byłato piszczałka Quasimoda. Pochwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, przyłożyła do ust drżących i dmuchnęła w nią co sił jej stało. Piszczałka wydała głos donośny i przeraźliwy.
— Co to jest? — zapytał nędznik.
Prawie w tej samej chwili uczuł, jak go silna ujęła prawica. Nie mógł poznać czyja to dłoń, ale, choć w ciemności, ujrzał nad sobą połyskującą klingę kordelasa.
Klaudyuszowi odrazu przyszedł na myśl Quasimodo, wchodząc bowiem do izdebki, trącił nogą o kogoś. Jednak, gdy nikt nie mówił ani słowa, sam nie wiedział co myśleć; rzucił się ku trzymającemu kordelas i zawołał:
— Quasimodo!
Zapomniał w chwili trwogi, że Quasimodo był głuchym.
W mgnieniu oka powalony leżał na ziemi i ciężkie kolano przywaliło mu piersi. Po skrzywieniu nóg poznał dzwonnika, ale co począć? jak samemu dać mu się poznać pociemku? Noc uczyniła głuchego ślepym.
Młoda dziewica nie myślała go ratować, nóż zbliżał się do gardła i straszna nadeszła dlań chwila. Nagle przeciwnik zaczął się wahać i rzekł:
— Nie, ani kropli krwi na niej!
Byłto w rzeczy samej głos Quasimoda.
Alchemik uczuł, jak silna ręka za nogę ciągnie go z izdebki; sądził, że tam zginąć już musi. Na je go szczęście księżyc wzeszedł przed chwilą.
Kiedy przebyli drzwi izdebki, promień jego blady padł na Klaudyusza. Quasimodo spojrzał mu w twarz, poznał, zadrżał, puścił i cofnął się.
Cyganka, która postąpiła na próg izdebki, ujrzała nagle role zmienione. Teraz Klaudyusz groził, a Quasimodo prosił.
Alchemik, nagroziwszy dzwonnikowi, dał znak rozkazujący, aby się oddalił.
Głuchy skłonił głowę, a potem ukląkł przed drzwiami cyganki.
— Panie, — rzekł głosem poważnym i pełnym rezygnacyi — potem zrób ze mną co ci się podoba, ale zabij mię pierwiej.
To mówiąc, podawał napastnikowi kordelas, na który ten, na nic nie pomnąc, rzucił się, ale go wpierw porwała zwinna cyganka i, grożąc nim, mówiła:
— Teraz się przybliż!
Napastnik stał nieruchomy, a ona mówiła z naigrawaniem się i z wybuchem śmiechu:
— Teraz nie śmiesz się zbliżyć, nikczemniku! Myślisz, że nie wiem, że Febus mój żyje!
Odszedł zapieniony z wściekłości Klaudyusz, i samą pozostawił dziewczynę.
Wzburzona i osłabiona tą gwałtowną sceną, upadła na łóżko i łkać gwałtownie zaczęła. Horyzont jej życia, chwilowo rozjaśniony, znowu zaciemniły czarne chmury.
Alchemik wrócił do swojej celi i, zazdroszcząc garbatemu, powtarzał groźnie:
— Nikt jej nie będzie posiadał.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


KSIĘGA DWUNASTA.

I.
Grintoire ma wiele dobrych myśli.

Skoro tylko dowiedział się Grintoire, jak cała sprawa stoi i że szubienica i powróz zagrażały osobom tej komedyi, uznał za stosowne nie wdawać się w nią wcale. Truandowie, pomiędzy którymi pozostał ze względu, że są najlepszem towarzystwem w Paryżu, nie zapomnieli przecież o cygance. Zdawało mu się to bardzo naturalnem, albowiem ci ludzie nie galopowali po imaginacyjnych krajach na skrzydłach pegaza. Od nich potem dowiedział się, że jego tytularna małżonka uciekła do kościoła Panny Maryi i był o nią zupełnie spokojnym, nie mając pokuszeń odwiedzenia jej. Zresztą w dzień starał się o kawałek chleba, a wieczorem bazgrał satyry przeciwko rozmaitym osobom. Prócz tego komentował piękne dzieło Baudry-Czerwonego, biskupa Noyon, de Capa Petrarum, które go natchnęło szczególnem upodobaniem do architektury. Grintoire przeszedł z miłości idei do miłości formy tejże idei.
Pewnego dnia zatrzymał się przy Saint-Germain-l’Auxerrois, w rogu domu For-l’Eveque, stojącego wprost innego domu, nazwanego For-le-Roi. Przy tym For-l’Eveque była ładna kapliczka z czternastego wieku, wychodząca na ulicę, której ozdoby zewnętrzne Grintoire oglądał. Byłato dla niego jedna z tych chwil, w której człowiek kosztuje przyjemności samolubnej, wyłącznej, najwyższej, w której artysta widzi świat w sztuce, a sztukę w świecie. Nagle uczuł, jak ktoś ciężko położył mu na ramieniu rękę. Odwrócił się i poznał swego dawnego przyjaciela, mistrza, Klaudyusza Frollo.
Osłupiał; oddawna nie widział alchemika, a Klaudyusz należał do ludzi, których spotkanie zawsze narusza równowagę filozofów-sceptyków.
Alchemik przez kilka chwil patrzał na niego w milczeniu, więc Grintoire miał czas go obserwować. Znalazł go zmienionym, bladym, z oczami zapadłemi i włosami prawie białemi. Alchemik pierwszy przerwał milczenie, mówiąc tonem zimnym:
— Jak się masz, panie Piotrze?
— Co do mego zdrowia? — odrzekł — jako-tako. Wszak wiesz, mistrzu, środek zachowania zdrowia według Hipokratesa id est: cibi, potus, somni, venus, omnia moderata sint.
— Zatem żadnych nie masz smutków, ani kłopotów, panie Piotrze? — zapytał alchemik, wlepiając wzrok w poetę.
— Na honor, chyba że nie mam.
— A co teraz robisz?
— Widzisz, mój mistrzu, że przypatruję się wykończeniu tej oto płaskorzeźby.
Alchemik uśmiechnął się, ale uśmiechem, który połowę tylko ust porusza.
— I to cię bawi?
— To dla mnie raj! — zawołał Grintoire. I, schylając się ku płaskorzeźbom z wyrazem wielkiego zajęcia rzekł: — Alboż, mistrzu, nie znajdujesz, że wykonanie tej płaskorzeźby zadziwia wielką zręcznością i cierpliwością! Przypatrz się tylko. Czy widziałeś kiedy liście u kapitela bardziej dłutem wypieszczone? To dzieło Jana Maillevin. Nie jestto, prawda, najlepsze dzieło tego artysty, ale widać w niem naiwność i łagodność, wesołość i swobodę postawy figur i lekkość draperyi.
— Nie przeczę — odrzekł alchemik.
— A gdybyś, mistrzu, widział wnętrze kaplicy? — zagadnął znowu poeta z zapałem gaduły. — Wszędzie rzeźby! napchano tego, jak liści w główce kapusty.
Klaudyusz przerwał.
— A więc jesteś szczęśliwym?
Grintoire odpowiedział z zapałem.
— Daję słowo, że jestem. — Najprzód kochałem kobiety, a potem zwierzątka. Teraz kocham kamienie. To równie zabawne jak pierwsze i drugie, a wierniejsze.
Alchemik potarł czoło. Byłto jego ruch zwyczajny.
— Czy doprawdy?
— Daję słowo! — odpowiedział Grintoire — sam osądź, co za rozkosze.
I wziął pod rękę alchemika, który się wieść pozwalał, i poprowadził go pod wieżyczkę For-l’Eveque.
— Oto schody, — mówił — które ilekroć oglądam, jestem szczęśliwy; sposób ich budowania najdogodniejszy i najrzadszy w Paryżu.
— I nie pragniesz nic więcej?
— Nic.
— I nie żałujesz niczego?
— Ani pragnę, ani żałuję. Uporządkowałem moje życie.
— Co znaczy ludzkie uporządkowanie, kiedy je los może znów rozstroić.
— Ja jestem filozofem pyrrońskim — odpowiedział Grintoire — i jestem za równowagą.
— A jak zarabiasz na życie?
— Jeszcze układam tragedye i epopeje; lecz największą korzyść przynosi mi mój przemysł, któryś sam, mistrzu, podziwiał.
— Zapodły, jak na filozofa.
— Lecz uzasadniony na równowadze — odpowiedział Grintoire. — Kto myśleć umie, ten wszędzie ją znajdzie.
— Wiem o tem — odpowiedział alchemik.
Po chwili milczenia, alchemik rzekł znowu:
— Ale mimo to, przecież nędznie jakoś koło ciebie.
— Nędznie, tak; ale nie nieszczęśliwie.
W tej chwili dał się słyszeć tentent koni i dwaj rozmawiający ujrzeli przechodzącą całą rotę łuczników królewskich z oficerem na czele. Kalwakata była świetna i wspaniale kroczyła po dudniącym bruku.
— Dziwnie się, mistrzu, patrzysz na tego oficera — rzekł Grintoire.
— Bo przypominam sobie, że chyba go znam.
— A jak się nazywa?
— Zdaje mi się, że Febus Châteaupers.
— Febus! ciekawe imię! Znałem dziewczynę, która przysięgała tylko na Febusa.
— Pójdźmy stąd! — rzekł alchemik — mam z tobą do pomówienia.
Od chwili przejścia łuczników wzruszenie przebijało się pod zimną powłoką alchemika. Zaczął postępować; Grintoire za nim, przyzwyczajony do posłuszeństwa. W milczeniu przyszli aż do Bernardyńskiej ulicy, która była dość pustą. Klaudyusz tu się zatrzymał.
— Cóż masz mi powiedzieć, mój mistrzu? — zapytał Grintoire.
— Czy nie znajdujesz, — odrzekł alchemik po chwili namysłu — że mundur łuczników piękniejszym jest od mojej i twojej sukni.
Grintoire potrząsnął głową.
— Na honor, — rzekł — wolę mój pajacowski spencerek, aniżeli tę żelazną łuskę i stal. Piękna mi przyjemność, idąc, trząść ziemią!
— Zatem nigdy nie zazdrościłeś tym strojnym chłopcom?
— Zazdrościć?... więcej warta moja swoboda, choć w łachmanach. Wolę być głową muchy, niż lwim ogonem.
— To szczególniejsze! — rzekł alchemik. — Jednak bogaty mundur pięknym jest.
Grintoire, widząc swojego mistrza zamyślonym, poszedł podziwiać bramę sąsiedniego domu. Wrócił, klaszcząc w ręce.
— Gdybyś się, mistrzu, — rzekł — mniej zastanawiał nad pięknością wojskowego stroju, prosiłbym cię, abyś obejrzał tę bramę. Zawsze to mówiłem, że dom pana Aubry ma bramę najpiękniejszą.
— Piotrze Grintoire, — zapytał alchemik — co zrobiłeś z ową tancerką cygańską?
— Esmeraldą?... ależ prędko zmieniasz, mistrzu, przedmiot rozmowy.
— Czyż nie była twoją żoną?
— Na cztery lata, za pomocą stłuczonego dzbanka. Apropos, — dodał Grintoire, wpatrując się z uśmiechem w twarz alchemika — więc, mistrzu, wciąż jeszcze o niej myślisz?
— A ty nie myślisz wcale?
— Mało... tyle mam zatrudnienia. Mój Boże! jakąż prześliczną miała kozę!
— Przecież ta cyganka ocaliła ci życie?
— Tak jest, zaprawdę.
— Cóż się z nią stało? co z nią zrobiłeś?
— Nie umiem ci, mistrzu, powiedzieć. Sądzę, że ją powiesili.
— Sądzisz?
— Nie wiem z pewnością. Kiedy widzę, że mają kogo wieszać, uciekam.
— Więc tyle tylko wiesz?
— Mówiono mi, że schroniła się do kościoła Panny Maryi, i że tam jest bezpieczną, co mocno mię cieszy, ale nie wiem czy koza jest przy niej.
— Ja więcej ci powiem — rzekł Klaudyusz, i głos jego, aż dotąd cichy, stał się grzmiącym. — W rzeczy samej schroniła się do kościoła Panny Maryi, ale za trzy dni sprawiedliwość ją odbierze i będzie powieszoną na placu de Grève. Jest już wyrok parlamentu.
— To źle — rzekł Grintoire.
Alchemik w mgnieniu oka ostygł i uspokoił się.
— A któż, u licha, — rzecze poeta — żądał jej wydania? czy nie można było, aby parlament zostawił ją w spokoju? co to komu szkodzi, że biedna dziewczyna kryje się razem z jaskółkami?
— Są szatani na świecie — odparł alchemik.
— To bardzo źle — zrobił uwagę Grintoire.
Alchemik odparł po chwili milczenia:
— Więc ona ocaliła ci życie?
— U poczciwych truandów. Czy tak, czy owak, byłbym powieszonym.
— A ty nic dla niej nie chcesz zrobić?
— Chętnie; ale boję się wmieszać w tę piekielną sprawę.
— Co ci to szkodzi?
— Co mi szkodzi? mój mistrzu, mnie miłe życie; a przytem dwa dzieła mam zaczęte.
Alchemik uderzył się w czoło. Mimo udanego spokoju, widać było wewnętrzną walkę.
— Jak ją ocalić?
Grintoire mu odpowiedział:
— Mój mistrzu, powiem ci: Bóg jest naszą nadzieją.
— Jak ją ocalić? — powtórzył zamyślony alchemik.
Grintoire zkolei uderzył się w czoło.
— Słuchaj, mój mistrzu, ja mam imaginacyę i poszukam sposobu. A gdyby króla prosić o ułaskawienie?
— Ludwika XI? to nadaremne!
Grintoire znowu zaczął myśleć.
— A gdybym — rzekł po chwili — podał prośbę do matron grodzkich, że jest ciężarną?
Ta myśl zaiskrzyła oczy alchemika.
— Ciężarną!... alboż ty co wiesz?
Grintoire przeraził się na widok twarzy swojego mistrza; pośpiesznie też rzekł:
— Nie ja, nie ja! nasze małżeństwo było prawdziwem foris maritagium; ale zresztą...
— Niedorzeczność!... milcz!...
— Czego się to gniewać? — mówił przez zęby Grintoire. — Czasem są kobiety stare, które lubią na młodych skorzystać. Cóżby komu szkodziło, żeby się wyjednało odroczenie, a biednym kobietom dało zarobić.
Alchemik nie słuchał.
— Jednak trzeba coś począć — mówił cicho. — Wyrok ma być wykonanym za trzy dni. Prócz tego ten Quasimodo!... ach! jakież kobiety mają gusta! — I wzniósł ramiona. — Panie Piotrze, dobrze rozważyłem i mówię, że jeden jest tylko środek jej ocalenia.
— Jaki? ja nie widzę żadnego.
— Słuchaj, panie Piotrze, i pamiętaj, że jej winieneś życie. Powiem ci szczerze myśl moją. Kościół jest dzień i noc strzeżonym i wypuszczają z niego tylko tych, których widzieli wchodzącymi. Możesz więc wejść; zaprowadzę cię do niej. Zamienicie z sobą suknie i...
— Dotąd bardzo dobrze, — zrobił uwagę filozof — a dalej?
— Dalej? ona wyjdzie w twojem ubraniu, a ty zostaniesz; może być, że ciebie powieszą, ale ona żyć będzie.
Grintoire podrapał się w głowę na propozycyę Klaudyusza; wesoła twarz poety zachmurzyła się nieco, jak piękny kraj włoski, gdy go nieprzyjazny wiatr owionie.
— No i cóż, Grintoirze? — rzekł Klaudyusz.
— Ja mówię, mój mistrzu, że nie być może, ale napewno mię powieszą.
— To już do mnie nie należy.
— Aha!
— Ależ ona ocaliła ci życie; jestto dług wielki.
— Dosyć ja mam długów, a nie myślę ich płacić.
— Ale powinieneś.
Alchemik mówił z powagą i rozkazująco.
— Słuchaj, mistrzu, — mówił poeta zmartwiony. — Uparłeś się, jak widzę; ale ja nie widzę potrzeby, żeby mię za kogo innego wieszano.
— Ciekawym, co cię tak wiąże do życia?
— Tysiące rzeczy.
— Jakich?
— Jakich? jakich? powietrze, niebo, ranek, wieczór, światło księżyca, moi przyjaciele truandzi, piękna architektura paryska, trzy księgi, które mam pisać, jedna przeciw młynom biskupim i t. d. i t. d. Anaxoras mówił, że żyje dla podziwiania słońca, a ja, oprócz tego, żyjąc z człowiekiem genialnym od rana do wieczora, to jest z sobą samym, mam tem ważniejszy łącznik z życiem.
— Ach! głowo pusta! — mówił cicho alchemik. — A powiedz, to przyjemne życie komu winieneś? komu winieneś, że oddychasz powietrzem, patrzysz na niebo i możesz się bawić głupstwami? Bez niej jużbyś nie żył. A teraz chcesz, aby ona umarła, ona tak młoda, tak piękna, tak czarująca, tak potrzebna dla wdzięku świata! wtedy, kiedy ty, półmędrek, waryat, coś wegetującego, co chodzi, je i pije, ty chcesz żyć życiem, które jej ukradłeś, życiem tak nieużytecznem, jak świeca w południe. No, Grintoirze, trzeba mieć litość, bądź sprawiedliwym!
Alchemik mówił z zapałem. Grintoire z początku słuchał niezdecydowany; później się rozczulił, skrzywił się tragicznie i rzekł:
— Rozczuliłeś mię, mistrzu! muszę się namyślić. Na honor, dziwaczne masz pomysły. Mimo to, kto wie, a może mię nie powieszą? Wszak nie każdy się żeni, kto się zaręcza. Kiedy mię znajdą w izdebce w spódnicy i czepku, może wybuchną śmiechem? Następnie, jeśli mię i powieszą, to i cóż? powróz — taka sama śmierć jak inne, a raczej inna, niż każda inna; nawet to śmierć uczonego, prawdziwego sceptyka, który się waha pomiędzy niebem a ziemię; śmierć filozofa, na którą wcześnie się przygotowałem. Prawda, to miło umierać tak, jak się żyło.
Alchemik przerwał.
— Więc zgoda?
— Alboż po śmierci wszystko utracę? — mówił z zapałem Grintoire. — Chwila cierpienia dobrze się opłaci. Kiedy ktoś zapytał Cercydasa, megalopolitańczyka, czyby chętnie umarł: „Dlaczego nie? odpowiedział, kiedy po śmierci ujrzę wszystkich wielkich ludzi: Pytagoresa pomiędzy filozofami, Hekateusa między historykami, Homera między poetami, Olimpa między muzykami“.
Alchemik podał mu rękę.
— Więc jutro przyjdziesz?
— Na honor, nie! — odrzekł — być powieszonym, jeszcze dobrowolnie, to dyablo głupio! Nie, nie chcę.
— Więc bywaj zdrów. — I alchemik dodał przez zęby. — Znajdę ja ciebie!
— Nie bardzo mam ochotę, aby ten dyabeł mię znalazł — pomyślał sobie Grintoire, i pobiegł za Klaudyuszem.
— Mistrzu, na co gniew pomiędzy przyjaciółmi! Bardzo dobrze, że się interesujesz tą dziewczyną, a moją żoną; prawda, wynalazłeś sposób na jej ocalenie; ale przyznam się, dla mnie nieprzyjemny. Gdybym miał inny!... Zaręczam ci, że za kilka minut doskonałe będę miał natchnienie. A gdybym też bez narażenia mojej szyi wynalazł sposób, cóżbyś na to powiedział? Czy koniecznie potrzeba postronka, aby cię zadowolnić?
Alchemik z niecierpliwości rwał guziki na sukni.
— Cóż za gaduła! No, ale powiedz mi, jakiż ten twój sposób?
— Tak, — mówił do siebie Grintoire, macając nos — tak, truandowie zuchy, pokolenie egipskie ją kocha. Nic łatwiejszego!... Na jeden wyraz wykradną ją!...
— No i cóż? — mówił alchemik.
— Pójdź, mistrzu, powiem ci zcicha. Jestto pomysł cudowny i obudwu nas wyrwie z kłopotu. Dalibóg, trzeba przyznać, że wcale nie jestem głupi.
Tu przerwał.
— A czy koza z nią jest?
— Jest; a niech cię dyabli porwą!
— I powiesiliby ją zapewne?
— A mnie co do kozy?
— Tak, powiesiliby ją. Przeszłego miesiąca powiesili pstrąga. Kat bardzo to lubi, bo później zjada podobnych wisielców. Szkoda mojej Dżali!
— Prawdziwym katem ty jesteś! — zawołał alchemik. — Ach! nim porodzisz twoją myśl, trzeba ją obcęgami dobywać.
— Natychmiast, mistrzu.
Grintoire schylił się do ucha alchemika i mówił bardzo cicho, rzucając niespokojne wokoło siebie spojrzenia, czy kto nie idzie. Gdy skończył, Klaudyusz wziął go za rękę i rzekł:
— Dobrze! do jutra.
— Do jutra — powtórzył Grintoire, i, kiedy alchemik szedł w jedną stronę, on poszedł w drugą, mówiąc półgłosem:
— Otóżto, prawda, panie Piotrze! nie trzeba sądzić, że człowiek mały czego wielkiego nie wykona. Biton na barkach podniósł wielkiego wolu, jaskółki przebywają ocean.



II.
Zostań truandem.

Alchemik, wchodząc do mieszkania, zastał przy drzwiach swego brata, Jana z młynu, który, czekając na niego, rysował węglem postać Klaudyusza, upiększoną ogromnym nosem.
Klaudyusz zaledwie spojrzał na brata, bo inne miał teraz myśli i kłopoty. Wesoła twarz hultaja, która tylekroć rozweselała oblicze alchemika, teraz niezdolną była rozproszyć ciemności tej duszy zepsutej, cuchnącej i udręczonej.
— Mój bracie, — rzekł Jan bojaźliwie — przychodzę cię odwiedzić.
Alchemik spojrzał na niego i rzekł:
— I cóż dalej?
— Mój bracie, — rzekł obłudnik — tak byłeś dla mnie dobrym, tak dobre dawałeś mi rady, że znowu powracam do ciebie.
— Ale cóż dalej?
— Niestety, mój bracie, wielką miałeś słuszność, kiedy mówiłeś: „Jasiu, Jasiu! cessat doctorum doctrina, discipulorum disciplina. Janie, bądź rostropnym! Janie, ucz się! Janie, nie włócz się bez potrzeby i pozwolenia! Nie bij Pikardczyków: noli, Joannes, verberare Picardos. Nie gnij jak osioł głupi, quasi asinus illitteratus! Jasiu, pozwól się ukarać, kiedyś zasłużył! Jasiu, idź codzień do kościoła i módl się do Panny Maryi! Prawda, to były doskonałe rady!
— Cóż dalej?
— Mój bracie kochany, widzisz przed sobą występnego, rozpustnika, szkaradnego człowieka. Jan pogardził twojemi radami, podeptał je. Jestem srodze i sprawiedliwie za to ukarany. Dopóki miałem pieniądze, żyłem wesoło. Ach! jak rozpusta piękna, gdy na nią patrzysz z przodu, a szkaradna z tyłu!... Teraz nie mam ani szeląga, sprzedałem prześcieradło, moje koszule i pończochy; piękna świeczka zgasła i tylko łój śmierdzi mi pod nosem. Dziewczęta żartują ze mnie, piję czystą wodę i wierzyciele napastują mię po ulicach.
— I cóż dalej? — mówił obojętnie alchemik.
— Niestety! bracie, chciałbym do lepszego powrócić życia i, pełen chęci poprawy, przychodzę do ciebie. Jestem grzesznikiem, wyznaję to, biję się w piersi i proszę o przebaczenie. Dawniej mi mówiłeś, bracie, że zostanę licencyatem w Torchi, otóż teraz mam wielkie usposobienie do tego stanu. Ale nie mam ani piór, ani atramentu, ani kałamarza — i kupić ich nie mam za co. Otóż, pełen upokorzenia, przychodzę do ciebie, mój bracie.
— Czy już wszystko?
— Wszystko — odrzekł Jan. — Krótko mówiąc, potrzebuję pieniędzy.
— Ja ich nie mam.
Jan z miną poważną odrzekł:
— Bardzo mi przykro, mój bracie, ale, kiedy tak, muszę myśleć o sobie — i zostanę truandem.
Wymawiając ten potworny wyraz, przybrał minę Ajaxa, albowiem spodziewał się piorunu na głowę.
Alchemik odrzekł mu obojętnie:
— Zostań sobie truandem.
Jan skłonił się bratu i, gwiżdżąc, schodził ze schodów.
W chwili, gdy przechodził przez dziedziniec koło okna brata, usłyszał, jak się to okno otwarło i głos Klaudyusza:
— Idź do wszystkich dyabłów! ostatnie pieniądze ci daję.
Klaudyusz rzucił Janowi kieskę, od uderzenia której guz mu wyskoczył na czole; to też odszedł zadowolony i zły zarazem, jak pies, uderzony kością pełną szpiku.



III.
Niech żyje wesołość!

Czytelnik zapewne nie zapomniał, że pewna część Okręgu-Cudów była zawarta w dawnym obrębie Miasta, którego wieże w owym czasie poczęły się walić. Jedną z tych baszt truandowie zmienili na miejsce swoich zabaw. W niższej sali był szynk, reszta zaś na wyższych piętrach. Baszta ta była najludniejszą, a zatem najobrzydliwszą z całej truanderyi; byłto ul, który roił się dzień i noc. W nocy, gdy wszystko już spało, kiedy w żadnem oknie przy placu światła nie było widać, kiedy z licznych domków najmniejszy okrzyk nie wychodził, basztę można było poznać po tem, że poprostu huczała, czerwono-jaskrawe w około rzucała światło i była ludną jak w dzień.
Dół tedy baszty, jakeśmy mówili, a właściwie piwnica służyła za szynk. Schodziło się do niego przez niskie drzwi, schody równe, strome i sztywne, jak wiersz aleksandryjski. Na drzwiach był znak, wyobrażający dziewięć soldów i kury nieżywe z napisem: Dzwonnikom za umarłych.
Pewnego wieczora, kiedy na gaszenie ognia dzwoniono w całym Paryżu, patrole, gdyby im było wolno wejść w straszny Okręg-Cudów, mogłyby zauważyć, że w szynku truandów większy był jeszcze hałas niż zazwyczaj, że w nim pili i klęli jak nigdy. Zewnątrz szynku stało kilka grup rozmawiających cicho, jakby się na co zmawiali, a tam i ówdzie jaki łotr ostrzył nóż na bruku.
W samym szynku wino i gra tak mocno mąciły myśli, że trudno się było dowiedzieć, o co rzecz idzie. Tylko pijacy mieli weselsze twarze niż zwykle, i przy każdym u nóg wlekł się coraz inny rodzaj broni.
Sala okrągła, obszerna, pełna była stołów, a przy nich pijaków; wszystko zaś w niej było — mężczyźni, kobiety, ławy, flaszki, dzbany, i wszystko co piło, co spało, co grało, zdrowi, chorzy, tak byli z sobą zmieszani, jak kupa muszli. Na stołach paliło się kilka świec, lecz prawdziwem oświetleniem szynku był ogień, na kominku płonący. Piwnica ta była tak wilgotną, że nigdy w niej nie gaszono ognia, nawet w lecie; komin zaś był ogromny, z kapą, pełen żelastwa kuchennego i rozmaitego drzewa. Wielki pies, siedzący poważnie w popiele, na ogromnym rożnie obracał mięso.
Jakkolwiek wielki był nieład i zamęt na pierwszy rzut oka, w szynku można było rozróżnić trzy grupy, otaczające trzy znakomite osoby, które już zna czytelnik. Jedną z tych osób, dziwacznie we wschodni strój ubraną, był Maciej Hungadi Spicali, książę egipski. Siedział on na stole, mając nogi nakrzyż złożone, rękę wzniesioną, i donośnym mówił głosem. Druga gromada skupiała się około króla Tunów, uzbrojonego aż po uszy. Clopin Trouille-fou z miną poważną i przyciszonym głosem rozporządzał się zawartością ogromnej skrzyni, pełnej broni, skąd wyglądały siekiery, topory, miecze, piły, młotki, oskardy, jak jabłka i winne grona z rogu obfitości. Wszyscy uzbrajali się, nawet dzieci. Trzecie zgromadzenie, najhałaśliwsze i najweselsze, zajmowało stoły i ławy, wpośrodku zaś niego prawił i klął głos, wychodzący z pod kompletnego uzbrojenia. Osoba, która się tak ubrała w strój wojenny, znikła w nim zupełnie, i tylko widać było jej nos zadarty, czerwony, włosy jasne i małe ruchome oczki. Miała ona u boku szeroki miecz, zardzewiałą kuszę i ogromny dzban w ręku. Wszystko, co ją otaczało, śmiało się, piło i klęło.
Dodajmy do tego ze dwadzieścia grup drugiego rzędu, chłopców i dziewczyny, roznoszących trunki, grających, kłócących się, a będziemy mieli pojęcie o tym tłumie, którego cienie w tysiącznych formach odbijały się na ścianie.
Co zaś do hałasu, byłoto coś w rodzaju wielkiego rozbujanego dzwonu.
Rynka, pełna tłustości, skwierczeniem swojem mieszała się do rozmów, które jedne drugie głuszyły.
Pomiędzy tą hołotą, w głębi szynku, na ławie, blisko komina, siedział zamyślony filozof, trzymając nogi w popiele, a oczy utkwiwszy w palących się głowniach. Byłto Piotr Grintoire.
— Dalej, prędzej! śpieszmy się z uzbrojeniem! trzeba za godzinę wyruszyć — mówił Clopin Trouille-fou do swoich argotczyków.
Jakaś dziewczyna nuciła:

Dobranoc ojcze i matko!
Ognie już gasić potrzeba.

Dwóch, grających w karty, kłóciło się.
— Walet! — wołał jeden, okropnie zaczerwieniony — mówiłem ci, graj w trefle.
— Uf! — zawył Normandczyk, którego poznać było można po akcencie nosowym. — Natkało się tyle ludzi, że jeden drugiego nosa widzieć nie może.
— Dzieci! — mówił do słuchaczy książę Egiptu — czarownice francuskie idą na szabas bez miotły i łopaty, tylko z czarodziejskiemi wyrazami. Czarownice włoskie idą z kozłem, który ich czeka przy bramie. Wszystkie wychodzą kominem.
Głos młodego hultaja, uzbrojonego od stóp do głowy, zagłuszał wszystkich.
— Wiwat! — wołał — pierwszy raz dzisiaj jestem pod bronią. Na Boga, dajcie mi pić, bo jestem truandem! Moi przyjaciele, nazywam się Jan Frollo du Moulin i jestem szlachcicem. Bracia! piękną zrobimy wyprawę. Jesteśmy waleczni. Oblężymy kościół, wyważymy drzwi, porwiemy dziewczynę, ocalimy ją od sędziów i katów, zrabujemy klasztor, spalimy biskupstwo, a to wszystko uczynimy tak prędko, że prędzej niż burmistrz zje talerz zupy. Nasza sprawa jest słuszną! zrabujemy katedrę i basta. Moi przyjaciele, słuchajcie, jestem truandem z serca, argotczykiem z duszy. Byłem bogatym i zjadłem mój majątek. Moja matka chciała, żebym był oficerem, ojciec chciał mię kierować na księdza, ciotka na radcę, babka na kanclerza, stryj na skarbnika, a ja zostałem truandem. Powiedziałem to zgóry ojcu, który mię wyklął i matce, która się rozpłakała. Niech żyje wesołość! dawajcie wina! jeszcze mam czem zapłacić.
Tłum przyklaskiwał i śmiał się, a Jan tem zachęcony dalej krzyczał:
— Pięknie, bardzo pięknie! populi debacchantis populosa de bacchatio — i zaczął śpiewać na szczególniejszą nutę, jakby organista, rozpoczynający nieszpory: — Quae cantica! quae organa! quae cantilenae! quae melodiae hic sine fine decantantur! sonant melliflua hymnorum organa, suavissima angelorum melodia, cantica canticorum mira! — I przerwał.
— Hej! dajcie mi jeść! — zawołał po chwili.
Nastąpiło jakby chwilowe milczenie, w czasie którego dał się słyszeć głos egipskiego księcia.
— Lis nazywa się Sino-łapką, wilk — Złoto-łapką, niedźwiedź — Starym. Czapka karła czyni człowieka niewidzialnym i sprawia, że on wszystko może widzieć, nawet rzeczy niewidome. Kogo z truandów ochrzczono, ten powinien być ubranym w czarny albo czerwony aksamit i nosić dzwonek u szyi. Szatan Sidragasum sam tylko ma moc wyprowadzania do słońca nagie dziewczęta.
— Ach! — przerwał Jan — chciałbym być tym szatanem.
Tymczasem w drugim rogu szynku truandowie uzbrajali się.
— Biedna Esmeralda! — mówił jeden cygan. — Trzeba tę naszą siostrę koniecznie uwolnić.
— To ona jest zawsze tam w kościele? — zapytał jakiś łotr z żydowską twarzą.
— Tak, tak! w kościele Panny Maryi.
— To dobrze! — rzekł jeden z bandy. — W tym kościele są dwa złote posągi: świętego Jana Chrzciciela i świętego Antoniego; oba ważą jedenaście marek. Znam się na tem dobrze, bo byłem złotnikiem.
Tu podano Janowi wieczerzę.
— To mi życie! — zawołał — wino i dziewczęta mam na zawołanie. Hola! hola, Mahom! jam szlachcic i byle komu siedzieć przy mnie nie można. Ciszej! nie bijcie się!... Jakżeś piękna, Jakobinko, tylko szkoda, że nie masz wcale włosów. Hola! nazywam się Jan Frollo i mam brata bardzo poważnego i uczonego. Niechaj go dyabli wezmą! Zostaję truandem, zrzekłem się wszystkiego, nawet połowy domu w raju, którą mi brat przyrzekał. Mam posiadłość przy ulicy Tirechappe i wszystkie kobiety we mnie się kochają, to tak prawda, jak dwa, a dwa — cztery. Moja droga, patrz jak księżyc świeci i wiatr chmurami miota; tak samo zrobię z twoim gorsetem. Co, u dyabła, robią włosy w tej jajecznicy? Hej! stara! ja nie lubię jajecznicy z włosami. A niech was piorun trzaśnie z waszem jedzeniem!
I cisnąwszy talerz o ziemię, zaśpiewał:

Ja bo nic nie mam
I o nic nie dbam,
Gdzie stanę, tam mi dom.

Tymczasem Clopin Trouille-fou rozdzielił broń. Zbliżył się do Grintoira i, trąciwszy go nogą, rzekł:
— Przyjacielu Piotrze, o czem myślisz, u dyabła?
Grintoire zwrócił się ku niemu z melancholijnym uśmiechem.
— Lubię ogień, — odparł — a nie dlatego lubię, że grzeje, albo, że gotuje zupę, ale dlatego, że ma iskry. Wiele rzeczy widzę w tych iskrach.
— A niech mię dyabli wezmą, jeżeli rozumiem, co mówisz — rzekł truand. — A wiesz, która godzina?
— Nie wiem — odpowiedział Grintoire.
Clopin zbliżył się do księcia egipskiego.
— Bracie Macieju, — rzecze — źle się dzieje! podobno król jest w Paryżu.
— Tembardziej też naszą siostrę trzeba ratować — odpowiedział stary cygan.
— Mówisz jak człowiek, Macieju — rzekł król Tunów. — Przytem oporu w kościele nie ma się co lękać, a szkoda, żeby powieszono dziewczynę.
Clopin wyszedł z szynku.
Tymczasem Jan krzyczał ochrypłym głosem:
— Jem, piję, jestem pijany, i, jeżeli tak będziecie na mnie spoglądali, wszystkim poobrywam nosy.
Grintoire, przebudzony z dumań, zaczął przypatrywać się krzykliwej scenie i mruczał sobie pod nosem:
Laxuriosa res vinum et tumultuosa ebrietas. Bardzo słusznie, że mało pijam, bo święty Benedykt mówi: Vinum apostatare facit etiam sapientes.
W tej chwili wszedł Clopin i krzyknął piorunującym głosem:
— Północ!
Na ten wyraz wszyscy truandzi — mężczyźni, kobiety, dzieci, wytłoczyli się z szynku z hałasem i szczękiem broni.
Księżyc zaszedł za chmury. Okrąg-Cudów zupełnie był ciemnym, żadnego na nim nie było światła, a przecież nie był pustym. Rozpoznać można było na nim tłum ludzi, mówiących cicho, których broń błyszczała. Clopin wszedł na wielki kamień.
— Argotczycy i cyganie! — zawołał — do szeregu.
Coś poruszyło się w cieniu i tłum zaczął się układać w kolumnę. Po niejakim przestanku król Tunów znów głos wzniósł:
— Tylko cicho przez Paryż! Hasło takie: Mała Pochodnia! Światła zapalimy u stóp Panny Maryi. Dalej w drogę!
W dziesięć minut potem patrole uciekały przed tłumem, zdążającym ku mostowi Zamiany.



IV.
Przyjaciel nie w porę.

Tej samej nocy Quasimodo nie spał. Zamykając bramy, nie zauważył, że alchemik przeszedł koło niego i zmarszczył się, widząc, jak wszystko starannie zamyka. Klaudyusz zdawał się być bardziej niespokojnym niż zwykle. Od owej nocnej przygody w izdebce najgorzej się obchodził z dzwonnikiem, lecz nadaremnie go łajał i bił, nic nie zmniejszało cierpliwości i posłuszeństwa garbusa. Znosił zniewagi, groźby, razy, nie szemrząc, ani się skarżąc, tylko niespokojnie śledził swego pana, ilekroć ten szedł na wieżę; Klaudyusz sam przecież uważał za właściwe nie pokazywać się cygance.
Tej nocy Quasimodo, powiedziawszy dobranoc ulubionym dzwonom, wszedł na szczyt wieży północnej i, postawiwszy na dachu swoją ślepą latarnię, zaczął się przyglądać Paryżowi. Noc, jakeśmy powiedzieli, była ciemna, i Paryż, który w owym czasie nie był wcale oświetlany, przedstawiał pomieszany zbiór domów, jakby natłoczenie mas czarnych, których środkiem przeświecała bielejąca się Sekwana. Quasimodo w jednym tylko domu bardzo oddalonym, w jednem tylko okienku widział światło, a dom ten był w stronie bramy świętego Antoniego. Tam musiał ktoś czuwać.
Gdy tak wodził po horyzoncie jedynem swem okiem, uczuwał jakąś dziwną, wewnętrzną trwogę. Od kilku dni miał się już na baczności, albowiem widział jakichś złowrogich ludzi, krążących koło kościoła, którzy spoglądali na schronienie biednej dziewczyny. Myślał, że nowe niebezpieczeństwo zagraża Esmeraldzie. Wyobrażał sobie, że, równie jak jego, i ją ściga nienawiść ludu i sądził, że łatwo jaki wypadek przytrafić się może. Tak więc czuwał na wieży, marząc o wielu rzeczach, i spoglądając to na izdebkę, to na Paryż.
Kiedy w ten sposób przetrząsał wszystkie zakątki miasta okiem, które natura uczyniła tak przenikliwem, że mogło wynagrodzić mu niedostatki innych zmysłów, nagle przy ulicy Vieille Pelleterie, zdawało mu się, że spostrzega jakiś ruch, jakby tłum głów płynących. Zdziwiony tem, zwiększył uwagę. Rzeka owa ruchoma zdawała mu się wpływać w Cité, a stamtąd wychodzić prosto.
W chwili, gdy brnął w domysłach, coby to takiego poruszać się mogło, ta sama fala ukazała mu się na ulicy Parvis, która prosto przechodzi z Cité ku katedrze. Nakoniec, pomimo ciemności, ujrzał wylewające się głowy i tłum, zalegający plac.
Widok ten przerażał. Być może, że ta szczególna procesya, pragnąca ukryć się w ciemnościach, równie głębokie zachowywała też milczenie. Wszakże pewien hałas tworzyć musiała, a zdawał się on nie z samego stąpania pochodzić. Lecz i ta słaba wrzawa nie dochodziła głuchego, i tłum ten zdawał mu się zbiorem umarłych, niemych, postępujących bez szmeru, w cichości. Byłato mgła, pełna ludzi, cienie, postępujące w cieniu.
Bojaźń odezwała się w duszy Quasimody, bo dawne podejrzenia niebezpieczeństwa, grożącego cygance, stanęły mu w pamięci. Czuł, że zbliża się jakieś gwałtowne zajście. W tak krytycznej chwili odbył naradę z sobą samym, naradę prędką i rostropniejszą, niżby się spodziewać należało po tak wadliwym organizmie. Czy ma obudzić cygankę? czy jej ułatwić ucieczkę? — ale jak? — którędy? — przez rzekę? — kiedy łodzi nie ma? — czy lądem? — ulice osaczone przez tłum. Jeden widział tylko środek: dać się zabić na progu kościoła, opierać się do ostatka, a nie strwożyć Esmeraldy, nie zakłócić jej snu. Dość wcześnie się przebudza, kto ma umierać. Zrobiwszy to postanowienie, zaczął badać „nieprzyjaciela“.
Tłum na placu rósł z każdą chwilą. Quasimodo domyślał się przecież, że nie wiele robi hałasu, bo okna ulic i na placu pozostawały zamknięte. Nagle światło zabłysło i siedem, albo osiem zapalonych pochodni przesunęło się po placu. Quasimodo ujrzał wtedy wyraźnie gromadę mężczyzn i kobiet, uzbrojoną w kosy, widły, kusze i miecze, których żelezce błyszczały przy ogniu. Przypomniał sobie ten lud, i zdawało mu się, że poznaje wszystkie te twarze, które go przed kilkoma miesiącami okrzyknęły głową błaznów. Jeden z mężczyzn, wstąpiwszy na wzniesienie z pochodnią w dłoni, zdał się mieć mowę; armia zrobiła obrót, jakby zajmowała swoje stanowiska. Quasimodo zabrał latarnię i zeszedł na wystawę pomiędzy wieżami, aby lepiej widzieć i bronić się.
Clopin Trouille-fou, przybywszy nawprost bramy kościelnej, ustawił swoje wojsko w szereg wojenny. Chociaż żadnego nie spodziewał się oporu, chciał, jak roztropny jenerał, być przygotowanym na obronę przeciwko patrolom. Tak ustawił siły swoje, że, patrząc zgóry, albo zdaleka, wziąłbyś je za wojska rzymskie, w trójkąt ustawione pod Ecnome, albo za sławny klin Gustawa Adolfa. Podstawa tego trójkąta opierała się o stronę placu, przeciwległą katedrze i w ten sposób zamykała ulicę Parvis; jeden jego bok rozciągał się wzdłuż szpitalu, drugi zagradzał ulicę świętego Piotra aux Boeufs. Clopin Trouille-fou stanął na szczycie, t. j. u podnóża świątyni, wraz z książęciem egipskim, naszym przyjacielem Janem i najwaleczniejszymi.
Podobne przedsięwzięcie, dla wykonania którego truandowie zebrali się przed kościołem Panny Maryi, w wiekach średnich nie było osobliwością. Tego, co nazywamy „policyą“, nie było wtedy. W ludnych miastach, nadewszystko w stolicach, nie było władzy połączonej, jednej. Feudalizm budował te wielkie gminy w dziwaczny sposób. Obręb miasta tysiące miał panów, którzy dzielili je na rozmaite części i kształty. Stąd mnóstwo oddzielnych, z sobą najsprzeczniejszych straży policyjnych, to jest właściwie żadnej nie było. W Paryżu naprzykład, niezależnie od stu czterdziestu panów, było dwadzieścia pięć władz, wymierzających sprawiedliwość, począwszy od biskupa paryskiego, mającego sto pięć ulic, aż do przeora kościoła Panny Maryi, który miał ich cztery. Wszystkie te feudalne władze tylko tytularnie uznawały zwierzchność królewską, a wszystkie miały prawo miecza.
Ludwik XI, ten niestrudzony pracownik, który całą siłą podkopywał władzę feudalną, następnie burzoną przez Richelieugo i Ludwika XIV na korzyść monarchii, w końcu zwaloną przez Mirabeau na korzyść ludu, i Ludwik XI starał się rozwiązać tę sieć dominialną, pokrywającą Paryż, wydając kilka postanowień policyjnych, obowiązujących zarówno wszystkich. Tak więc w roku 1465 wyszedł rozkaz, aby mieszkańcy wieczorem stawiali świece w oknach i zamykali psy, pod karą pieniężną; tegoż samego roku wydany był rozkaz zamykania wieczorem ulic łańcuchami żelaznemi i zakaz noszenia broni zaczepnej. Lecz wkrótce te wspólnie obowiązujące ustawy poszły w zapomnienie. Mieszczanie pozwalali gasnąć świecom w oknach, włóczyć się psom po ulicach i łańcuchy zakładali w czasie oblężenia. Stare rusztowania prawodawstwa feudalnego stały nietknięte. Nieprzeliczone mnóstwo panów, kłócąc się nawzajem w mieście, napadając na siebie, szkodząc sobie wzajemnie, trzymali straże i patrole dla własnych celów, to też między niemi przesuwały się swobodnie rozboje, łupiestwa i gwałty. W tym bezładzie nic nie było nadzwyczajnego napad ludu na jaki pałac, dworzec, dom, nawet w najludniejszych częściach miasta. W podobnem zdarzeniu sąsiedzi nie mieszali się do sprawy, chyba, że rabunek do nich dochodził. Zamykali uszy na strzały, tarasowali drzwi i okna, i mówili nazajutrz: tego i tego zrabowano, tego i tego zabito. To też nietylko mieszkania królewskie: Louvre, pałac wielki, Bastylia, Tournelles, ale mieszkania panów, jak naprzykład: Petit-Bourbon, L’hotel-Lens, L’hotel-Angouleme i inne, miały okopy warowne i strzelnice u bram. Kościoły tylko szanowano dla świętości. To też niektóre z nich, a w ich liczbie i kościół Panny Maryi, nie były obwarowane. Opactwo świętego Hermana-des-pres było ufortyfikowane jak prawdziwa warownia. Twierdza ta stała jeszcze w roku 1610.
Powróćmy do kościoła Panny Maryi.
Kiedy pierwsze przygotowania skończono, — a musimy przyznać, że rozkazy Clopina były prędko i dobrze wykonywane — naczelnik bandy, zwracając się ku katedrze i miotając pochodnią, wzniósł swój głos chrapliwy w te słowa:
— Tobie, Ludwiku de Beaumont, biskupie paryski, radco w parlamencie, ja, Clopin Trouille-fou, król Tunów, mówię: Nasza siostra, którą niesłusznie potępiono za czarnoksięstwo, schroniła się do twego kościoła. Winieneś jej więc dać schronienie i bezpieczeństwo. Mimo to parlament chce ją wziąć w moc swoją i ty na to pozwalasz; powieszonoby ją jutro na placu de Grève, gdyby Boga i truandów nie było. Do ciebie więc przychodzimy, biskupie, bo, jeśli twój kościół nietykalny, to i nasza siostra także. Oto dlaczego wzywamy cię, abyś nam wydał dziewczynę, przez co ocalisz twój kościół. Jeżeli nie — dziewczynę zabierzemy, a kościół złupimy; na prawdę czego, zatykam tu mój znak, i niech Bóg mi dopomoże.
Quasimodo nie mógł słyszeć tych wyrazów, wymówionych z dziką powagą. Jeden z truandów podał Clopinowi chorągiew, który ją wetknął w bruk. Tą chorągwią były widły o dwóch zębach, na których zawieszono kawał szmaty.
To uczyniwszy, król Tunów powiódł wzrokiem po swojej armii, której oczy na równi z pikami świeciły. Po małym przestanku wykrzyknął:
— Naprzód dzieci! hajże do roboty!
Trzydziestu silnych mężczyzn, z ogorzałemi twarzami, wystąpiło z szeregu; uzbrojeni w młoty, obcęgi i oskardy, postąpili ku głównym drzwiom kościoła, i wkrótce widzieć ich było można, jak się wzięli do dzieła. Mnóstwo truandów poszło za nimi, aby im pomagać lub patrzeć. Jedenaście stopni schodów było nimi natłoczonych, mrowiły się wprost.
Przecież brama opierała się.
— Do dyabła! — rzecze jeden — twarda i mocna.
— Stara i potężnie okuta — mówił drugi.
— Zaręczam wam mimo to, że bramę wyważycie i odbierzecie dziewczynę, nim się zakrystyan obudzi. Patrzcie! już zamek pęka.
W tej chwili straszny łoskot rozległ się za Clopinem; — odwrócił się. Ogromna belka spadła zgóry i zmiażdżyła ze dwunastu truandów, stojących na stopniach kościoła; następnie odbiła się o bruk z hukiem okropnym i pokaleczyła nogi wielu hajdamakom, usuwającym się ze strasznemi krzykami trwogi. Oblegający, chociaż osłonięci wystawą bramy, cofnęli się, i Clopin sam się cofnął na stosowną odległość od kościoła.
— Bogu dzięki! umknąłem! — zawołał Jan — poczułem pismo nosem, ale za to Piotr Assommeur padł jak długi.
Trudno powiedzieć, jaki przestrach pomiędzy truandów rzuciła ta belka. — Przez kilka chwil wytrzeszczali tylko oczy ku górze; kawał ten drzewa więcej ich przeląkł, niż gdyby dwadzieścia tysięcy łuczników królewskich nadeszło.
— Do szatana! — mówił przez zęby książę egipski — to czary, panowie!
— To księżyc pewnie rzucił nam to polano — rzekł Andrzej-Czerwony.
— O! księżyc czasem broi figle! — zakończył Franciszek Chante-prune.
— Do milion dyabłów! — wykrzykuął Clopin — głupcy wszyscy jesteście. — Sam jednak nie umiał sobie wytłómaczyć spadnięcia belki.
Na fasadzie nic dojrzeć nie było można, bo światła pochodni tam nie dosięgały. Belka ciężka leżała tymczasem na placu, a pod nią i przy niej rozlegał się jęk poranionych.
Król Tunów, po ochłonięciu z przestrachu, znalazł przecież wytłómaczenie tego zjawiska i rzekł:
— Do dyabła!... to kapituła się broni. Kiedy tak, to pal! rabuj!
— Rabuj! — powtórzyła rozjuszona tłuszcza. — I grad pocisków posypał się na fasadę kościoła z kusz i łuków.
Na ten huk sąsiedni mieszkańcy kościoła przebudzili się, i wiele szlafmyc ukazało się w oknach domów.
— Strzelajcie do okien! — zawołał Clopin.
Okna pozamykały się natychmiast i biedni mieszczanie wrócili pocić się ze strachu do boku swoich żon, zapytując siebie, czy teraz już nawet na placach przedkościelnych ma się szabas odprawiać. Mężowie, przypominając sobie napad Burgundczyków w 64 roku, poczęli myśleć o rabunkach ówczesnych, kobiety o gwałtach — i wszyscy razem drżeli.
— Łeb na łeb! — powtórzyli argotczycy, ale się zbliżać nie śmieli. Patrzyli to na kościół, to na belkę. Belka nie ruszała się, kościół był spokojny i pusty; przecież jakaś trwoga przenikała truandów.
— Dalej do pracy, dzieci! — krzyknął Clopin Trouille-fou. — Wyważyć bramę.
Nie postąpił nikt kroku.
— Do pioruna! to mi chłopy, co się lękają kawałka drzewa.
Stary cygan odezwał się.
— Dowódzco, to nie belka nas trwoży, ale drzwi całe okute żelaznemi sztabami: młoty i obcęgi nic tam nie pomogą.
— A czegóż wam trzeba, aby je wyważyć? — zapytał Clopin.
— Trzeba nam tarana.
Król Tunów pobiegł do belki i dotknął ją nogą.
— Oto jest! — rzekł — sami kanonicy wam go przysłali. — I, kłaniając się kościołowi, mówił: — Bóg zapłać, ojcowie wielebni!
Ten dowcip natchnął odwagą truandów; podniesiono ciężką belkę i uderzono nią w bramę. Widząc, jak tę belkę sto rąk wznosiło, rzekłbyś, że potworne zwierzę o tysiącu nóg uderzyć ma na kamiennego olbrzyma.
Za uderzeniem belki, drzwi w półmetalowe huknęły jak ogromny bęben; nie ustąpiły jednak wcale, tylko kościół cały zadrżał. W tej samej chwili zaczął z fasady padać grad kamieni.
— Co u dyabła! — zawołał Jan Frollo — kamienie lecą nam na głowy. Czyżby to wieże strącały na nas swoje posążki?
Trzeba zauważyć, że te kamienie spadały nie gradem, lecz kolejno jeden po drugim, a tak często, że argotczycy mieli ich zawsze po dwa, gdy jeden padał u stóp, drugi już wisiał nad głowami, a padały tak trafnie, że roztrzaskiwały łby na wszystkie strony. Mało było takich, coby nie doznali szwanku, i już wielu pokaleczonych i zabitych leżało pod stopami oblegających, którzy, wściekli, wytężali swe siły, cisnąc się jedni przez drugich, nie zważając na razy. Długa belka wciąż uderzała w bramę, kamienie ustawicznie leciały, i brama jęczała.
Czytelnik domyśla się zapewne, że ten niespodziewany opór pochodził ze strony Quasimoda. Wypadek na nieszczęście usłużył głuchemu.
Kiedy zeszedł na wystawę pomiędzy wieże, myśli mąciły mu się w głowie. Biegał długi czas po galeryi jak szalony, myśląc o sposobie ocalenia cyganki. Najprzód chciał wejść na południową wieżę i dzwonić na gwałt, lecz nimby jakabądź pomoc przyszła, drzwi byłyby wyważone. Byłoto właśnie w chwili, gdy truandowie szli ze swemi żelezcami. Co począć?
Nagle przypomniał sobie, że mularze przez cały dzień poprzedni robili przy naprawie muru na wieży północnej.
Pobiegł więc na tę wieżę i znalazł ją pełną materyałów. Było tam dosyć kamieni, belek i ołowiu w zwiniętych arkuszach. Prawdziwy arsenał.
Czas naglił, bo młoty i obcęgi pracowały na dole. Z siłą, jaką daje niebezpieczeństwo, podniósł najbliższą belkę, wychylił ją przez okienko i spuścił nadół. Ogromna belka, lecąc, rysowała mur, obrywała rzeźby i, padając, okropny huk wydała.
Quasimodo widział, ze truandowie rozpierzchli się, jak popiół za dmuchnięciem. Korzystając z przestrachu ich, gdy zdumieni patrzyli na poświęcane mury, Quasimodo zgromadził kamienie, ołów, cegłę, i, kiedy ci znowu zaczęli bić w bramę, ten puścił na nich grad kamieni.
Ktoby widział w tej chwili Quasimoda, uląkłby się zapewne. Nagromadziwszy kupy kamieni przy balustradzie i wyrzuciwszy mniejsze, toczył z pośpiechem wielkie i spuszczał jeden po drugim. Od czasu do czasu spoglądał, jaki skutek osiąga spadnięcie jakiej olbrzymiej bryły i, kiedy wielu raniła lub zabijała, mruczał: „Hm!“
Oblegający nie tracili odwagi. Już wielekroć brama zadrżała pod ciężarem tarana, już zamki trzeszczały i zawiasy skrzypiały i drzewo wylatywało kawałkami. Na szczęście we drzwiach więcej było drzewa niż żelaza.
Quasimodo, czując jak brama się chwieje, chociaż nie słyszał huku i trzasku, widząc truandów pełnych wściekłości, pragnął dla siebie i dla cyganki skrzydeł, aby za ich pomocą uciec nad głowami oblegających.
Grad kamieni nie mógł odeprzeć zuchwałych. Quasimodo, w chwili niepokoju i zwątpienia, ogarniającego go, spostrzegł nagle, że z balustrady, z której raził nieprzyjaciół, szły dwie ogromne rynny kamienne, wyłożone wewnątrz ołowiem. Nowa przyszła mu myśl do głowy; pobiegł po słomę, złożoną na jego legowisku, na niej położył nieco drzewa, na to zaś kilkanaście zwitków blachy ołowianej; taki ułożywszy stos w rynnie, podpalił go.
Przez ten czas, gdy nie spadały kamienie, truandowie przestali patrzeć dogóry. Rozbójnicy, jak psy goniące dzika, zziajani, zaczęli się cisnąć do bramy, chcąc ją koniecznie wyważyć, a każdy chciał być jaknajbliżej. Czekali niecierpliwie tej chwili, rychło drzwi trzasną i pozwolą im wtłoczyć się we wnętrze świątyni, gdzie bogate stroje kapłańskie, złote i srebrne naczynia, nęciły ich żądze złodziejskie. Zapewne, w tej tak dla nich upragnionej chwili więcej myśleli o rabunku, niż o ratowaniu swojej siostry, cyganki. Esmeralda była dla nich tylko pretekstem, jeżeli rozbójnicy potrzebują pretekstów.
Nagle, w chwili, gdy gromadzili się około tarana, aby nim najsilniejszy i już skuteczny raz zadać drzwiom świątyni, odezwało się z pośród nich straszne wycie, okropniejsze niż kiedy spadła belka. Ci, którzy nie krzyczeli, obejrzeli się i zadrżeli z przestrachu. Dwa strumienie roztopionego ołowiu spadały na cały tłum. Rozstąpili się natychmiast i w owem morzu głów zrobiły się dwa puste miejsca, jakie robi woda gorąca na śniegu. Wiły się na nich ciała umierających w strasznych męczarniach.
Wrzask był okropny. Truandowie w nieładzie zaczęli uciekać, śmiali równie jak bojaźliwi, i po raz drugi plac został pustym.
Oczy wszystkich zwróciły się na szczyt kościoła. To, co ujrzeli, było czemś nadzwyczajnem. Na wierzchu najwyższej galeryi, nad rozetą jeszcze, wznosił się pomiędzy dwiema wieżami ogromny słup płomienny, którym wiatr miotał na wszystkie strony i rozrzucał iskry. Nad płomieniem widać było ogromne paszczęki rynien, które wyrzucały strumienie roztopionego ołowiu. Wśród tego okropnego widoku kręciła się jakaś żyjąca istota, jak ćma około świecy.
Nastąpiło trwożne milczenie pomiędzy truandami, podczas którego słychać było krzyki przerażenia kanoników, zamkniętych w gmachu kościelnym, jęki umierających i spadanie kropli ołowiu na bruk.
Kilku truandów schroniło się pod wystawę domu Gondelaurier i tam zebrali radę. Książę egipski ze zdumieniem patrzał na piramidę ognistą, Clopin gryzł palce i mówił:
— Niepodobna się dostać!
— Ach! do pioruna, — mówił Maciej Hungadi Spicali — oto rynny, które plują ołowiem.
— Patrzaj, patrzaj, a tam co za dyabeł chodzi około ognia! — zawołał książę egipski.
— Ach! dalipan, — zawołał Clopin — to ten przeklęty dzwonnik, Quasimodo.
Cygan kiwnął głową.
— A ja wam powiadam, — mówił — to duch Sabnac, to czart fortyfikacyi. Wygląda jak żołnierz, a głowę ma lwią. To on! poznaję go. Niekiedy się ubiera jak Turek.
— Gdzie jest Bellevigne de l’Etoille? — zapytał Clopin.
— Zabity — odpowiedziała jedna truandka.
— Czyż niema sposobu wyważenia tych drzwi? — zawołał król Tunów, tupiąc nogą.
Książę egipski pokazał mu dwa gorące strumienie ołowiu, które nie przestawały płynąć po fasadzie, jak dwie fosforyczne strugi.
— Prawda, widziano kościoły, — mówił następnie — które się same broniły. Naprzykład kościół świętej Zofii w Konstantynopolu, który potrzykroć o ziemię powalił półksiężyc Mahometa, potrząsając kopułami swojemi, które są prawdziwemi głowami. Wilhelm paryski, co tę oto świątynię stawiał, niewątpliwie był czarownikiem.
— Jakto! — zawołał Clopin — mamyż zostawić tę naszą siostrę, aby ją jutro powiesili?
— I zakrystyę, pełną złota, także porzucimy? — zapytał jeden wysoki truand.
— Sprobójmy raz jeszcze! — zawołał Clopin.
Maciej Hungadi pokiwał głową.
— Trudno wejść drzwiami! — rzekł — innej trzeba szukać drogi.
— Gdzie Jan Frollo? — zapytał Clopin — ten młody, co to cały ubrał się w żelazo?
— Zapewne poległ, bo go nie słychać śmiejącego się — odpowiedział jeden z truandów.
Król Tunów brwi zmarszczył.
— To źle, a Piotr Grintoire?
— Dowódzco Clopinie, — rzekł Jędruś-Czerwony — jeszcze z Mostu Zamiany umknął.
Clopin tupnął nogą.
— A to łotr! — rzekł — sam nas zachęcał, a teraz pierwszy uciekł. Ach! podły gaduła!
— Dowódzco! — zawołał Jędruś-Czerwony — oto młody Jaś.
— Bogu dzięki. — rzekł Cłopin. — Lecz cóż on ciągnie, u dyabła!
W rzeczy samej był to Jan, ciągnący ogromną drabinę, zadyszany jak mrówka przy źdźble słomy.
— Dzieciaku, — rzekł Clopin, zbliżając się do Jana — a ty co chcesz zrobić z tą drabiną?
— Już ja wiem, co zrobię! — odrzekł Jan. — Bogu dzięki, że ją dostałem. — To moja znajoma, poczciwa dziewczyna w domu podstarosty, której się zdaje, żem piękny jak Kupido, sama mi ją dała, wyszedłszy do mnie w jednej koszuli. Biedactwo się zawiodło...
— Wszystko to dobrze, — mówił Clopin — ale na co się to przyda?
Jan spojrzał na niego złośliwie i klasnął palcami. Wyborny był w tej chwili. Na głowie miał hełm dziwaczny, cały najeżony kolcami.
— Co z tego będzie? — powtórzył. — Patrzcie, tam wgórze ten oto szereg posągów, które tak głupio wyglądają; nad niemi aż troje drzwi.
— No i cóż?
— To galerya królów francuskich.
— I cóż z tego?
— Zaczekajcie! na końcu tej galeryi są drzwi nigdy nie zamykane; kiedy tam wejdę po drabinie, dostanę się do kościoła.
— Kiedy tak, to ja wejdę pierwszy.
— Za pozwoleniem, to moja drabina. Ja wejdę pierwszy, a ty za mną.
— Niech cię dyabli wezmą! nigdy nie będę drugim! — odpowiedział Clopin.
— To sobie szukaj innej drabiny! — odrzekł Jan, i, ciągnąc swoją, wołał:
— Za mną, dzieci!
W jednej chwili postawiono drabinę i oparto o mur nad jednemi z bocznych drzwi. Tłum truandów, wydając okrzyki radosne, zgromadził się u jej spodu, chcąc na nią włazić, lecz Jan, broniąc swych praw, pierwszy wszedł na szczebel. Droga była dość długą, bo galerya dzisiaj jest wzniesioną na 60 stóp nad ziemię, a ówcześnie jedenaście schodów znacznie ją podwyższało. Ciężko uzbrojony, powoli szedł Jan, jedną ręką chwytając się szczebli, a w drugiej trzymając kuszę. Gdy był pośrodku drabiny, spojrzał smutnie na poległych kolegów i rzekł: „Oto stos trupów, godny piątej pieśni Iliady!...“ I znowu szedł dalej, a za nim truandowie, jeden na każdym szczeblu. Widząc tę linię grzbietów uzbrojonych, rzekłbyś, że wąż wije się po murze kościoła. Jan, gwiżdżący na czele, dopełniał złudzenia.
Nakoniec wszedł na balkon galeryi wpośród oklasków całej bandy. Stawszy się panem tej niezdobytej twierdzy, wydał okrzyk radości, lecz nagle osłupiał, albowiem za jednym posągiem ujrzał błyszczące oko Quasimoda.
Zanim drugi z kolei napastnik z drabiny mógł stąpić na galeryę, straszny garbus skoczył ku drabinie, pochwycił za jej koniec, poruszył, i popchnął z siłą nadzwyczajną. Pchnięta w tył drabina wyprostowała się, następnie, chwiejąc się, opisała łuk ogromny i, jak most zwodzony, gdy łańcuchy pękną, padła całym swoim ciężarem na ziemię. Zagrzmiało straszne przekleństwo, i z gromady trupów zaledwo kilku poranionych wyczołgało się na plac.
Wrzawa, złożona z gniewu i bolesnych jęków, nastąpiła po okrzykach radości. Quasimodo, na nic nie zważając, patrzał na to, oparty o balustradę.
Jan Frollo w przykrem był położeniu. Znajdował się sam na galeryi z groźnym dzwonnikiem, oddzielony od towarzyszy kilkudziesięciu stopami prostopadłego muru. Kiedy Quasimodo popychał drabinę, Jan pobiegł do drzwi, sądząc, że były otwarte. Lecz się omylił. Głuchy, wchodząc na galeryę, zamknął je za sobą. Wtedy Jan schował się za posągiem kamiennym, nie śmiejąc oddychać, ani patrzeć.
W pierwszych chwilach głuchy nie zważał nań, jakby zapomniał o nim, lecz nakoniec odwrócił się i wyprostował, spostrzegł Jana.
Jan gotował się na odpór, lecz głuchy pozostał nieruchomym, i tylko stał zwrócony ku patrzącem u nań żakowi.
— Ho! ho! czego na mnie tak patrzysz? — mówił, a jednocześnie, nieznacznie narządzał swoją kuszę.
— Quasimodo! — zawołał — teraz będziesz się nazywał ślepym.
I strzelił. Strzała świsnęła i ugodziła w lewe ramię garbusa. Quasimodo, jakby rany nie czując, wyrwał strzałę z ramienia, złamał ją na kolanie, i dwa kawałki rzucił na ziemię. Jan nie miał czasu strzelić powtórnie, bo Quasimodo nagle wpadł na niego i przycisnął do muru, aż zbroja na nim, trzeszcząc, spłaszczyła się.
Wtedy przy świetle pochodni dziwny a straszny ukazał się widok.
Quasimodo lewą ręką ujął Jana, który się nawet nie bronił, tak był zmieszany. Poczem prawą z największą flegmą zaczął rozbierać go ze zbroi, z pałasza, z kaska i naramienników. Rzekłbyś, że małpa wyłuskuje orzech. Quasimodo rzucał na ziemię żelazne te skorupy.
Kiedy Jan ujrzał się rozbrojonym i rozebranym, nie śmiał mówić do głuchego, ale zaczął się śmiać i śpiewać, jakby się nie bał niczego:

Miasto Carabra ustrojone,
Marafin je złupił....
........
........

Nie zdołał skończyć. Quasimodo jedną ręką pochwycił go za nogę i, wywijając nim nad przepaścią jak procą, uderzył o mur czaszką, a następnie rzucił. Ciało, skulone we dwoje, z pustą już czaszką, zawisło na murze, w połowie drogi, na jednej z architektonicznych ozdób.
Krzyk trwogi rozległ się pomiędzy truandami.
— Zemsta! — zawołał Clopin.
— Zemsta! — powtórzył tłum.
— Do szturmu!
Powstała wrzawa nie do opisania, jakby przeciągłe wycie, w którem się mieszały wszystkie języki, wszystkie szwargoty, wszystkie przekleństwa. Trup Jana obudził wściekłość bandytów; wstyd i gniew, że tak długo jeden garbus opierać się może, nowych im sił dodały. Wynaleziono nowe drabiny, zapalono więcej pochodni, i w kilka minut potem straszne mrowisko drapało się ze wszech stron na kościół. Nie mający drabin, wciągali się do góry po linach, którzy zaś i tych nie mieli, leźli po płaskorzeźbach, albo czepiając się jeden drugiego ubrania. Żadnego nie było środka oparcia się tym strasznym postaciom. Zdawało się, że warstwa szarańczy oblega mury.
Tymczasem plac zajaśniał jakby mnóstwem pochodni. Scena ta, dotąd ukryta w ciemności, nagle zalaną była powodzią światła. Plac jaśniał i łunę dokoła roztaczał. Stos, zapalony pomiędzy wieżami, gorzał i wił się w płomieniach. Miasto poczęło się ruszać zaniepokojone. Na gwałt uderzono w dzwony. Truandowie wyli, krzyczeli i pięli się na mury; Quasimodo wszelką stracił nadzieję, załamywał ręce i tylko już cudu wyglądał i wzywał.



V.
Samotnia Ludwika XI.

Zapewne nie zapomnieli czytelnicy, że Quasimodo, nim spostrzegł z wieży truandów, widział światło w stronie bramy św. Antoniego. Gmach, gdzie jaśniało to światło, to Bastylia; okno, przez które się przeciskało, to pokój Ludwika XI.
Ludwik XI był w Paryżu od dwóch dni; nazajutrz zaś miał odjechać do cytadeli Montilzles-Tours. Rzadko odwiedzał Paryż, bo zamało w nim było dla niego szubienic, oprawców, i nie miał łuczników szkockich.
Tego dnia przeniósł się na nocleg do Bastylii. Wielki pokój w Luwrze, z wielkim kominem, ozdobionym dwunastu sztucznemi bestyami i trzynastu prorokami, z wielkiem łóżkiem wspaniałem, wcale mu się na dzisiaj nie podobał. Ten skromny monarcha wolał pokoik ze skromnem łóżeczkiem w Bastylii; przytem Bastylia była bardziej obronną.
Pokoik ten, który król sobie urządził w sławnem więzieniu stanu, był dość obszernym i zajmował najwyższe piętro jednej z baszt. Był on okrągły, wysłany słomianą, błyszczącą plecionką; sufit miał ułożony z belek, zdobnych złotemi liliami, ściany zaś wyłożone drzewem, z rzeźbami złoconemi.
Jedno tylko było w nim okno, okno gotyckie, obwarowane kratam i i zaciemnione kolorowemi szybami, na których jaśniały herby króla i królowej.
Jedno również miał tylko wejście, drzwi o niskiej arkadzie, obite makatą wewnątrz, a zewnątrz z drewnianym przedsionkiem, kunsztownie rzeźbionym.
W komnacie tej nie było nic z tego, co zapełnia zwyczajne mieszkania: ani krzeseł, ani ławek, ani sof, ani innych sprzętów. Było tam tylko jedno krzesło wspaniałe z drzewa, pomalowane czerwono, obite korduanem, z frendzlami jedwabnemi i gwoździkami złotemi. Samotne krzesło uprzedzało, że jedna tylko osoba zwykła siadać w pokoju. Przy krześle, a blisko okna stał stół, okryty kobiercem, wyobrażającym ptaki. Na stole znajdował się kałamarz, leżały pargaminy i pióra, oraz puhar srebrny. Dalej piecyk i klęcznik, ozdobiony frendzlami złotemi. W głębi stało łóżko, obite adamaszkiem żółtym, bardzo skromne. To sławne łóżko, na którem Ludwik XI wiele nocy spędził bezsennych, oglądać było można niedawno u pewnego radcy stanu.
Takim był pokój, który nazywano „samotnią królewską.“
W chwili, gdyśmy doń wprowadzili czytelnika, samotnia była prawie ciemną. Na gaszenie ognia dzwoniono już godzinę temu i w pokoju była jedna tylko świeca woskowa, która oświetlała pięć osób różnie ugrupowanych.
Pierwszy, na którego padało światło, byłto pan, pysznie ubrany w suknię spodnią szkarłatnego koloru w pasy srebrne, wierzchnią zaś koloru złotego w czarne hafty. Mężczyzna ten miał na piersiach wyszyty jasnemi kolorami herb: rogacza i jelonka; tarcza otoczoną była po prawej stronie gałązką oliwną, po lewej jelenim rogiem. U pasa wisiała mu bogata szpada z rękojeścią emaliowaną, na wierzchu której była hrabska korona. Na pierwszy rzut oka z twarzy tej można już było wyczytać dumę i chytrość.
Stał z głową odkrytą, trzymając w ręku długi regestr, za krzesłem, na którem siedział mężczyzna zgięty we dwoje, z założonemi nogami, oparty łokciem na stole, nędznie wyglądający i nędznie ubrany. Głowę tak schylił na piersi, że, oprócz nosa, na który padało światło, nic twarzy widzieć nie było można. Po chudości i pomarszczeniu rąk domyślać się było można, że to starzec. Byłto Ludwik XI.
O kilka kroków za nimi rozmawiali cicho dwaj mężczyźni w strojach flamandzkich, w których, chociaż stali w cieniu, ktokolwiek był na przedstawieniu Grintoira, poznać mógł Wilhelma Rym, wielkiego pensyonarza z Gaud, i Jakóba Coppenole, szewca. Pamiętajmy, że ci dwaj ludzie mieli udział w tajemnej polityce Ludwika XI.
Nakoniec, w samej głębi, przy drzwiach, stał w ciemności, nieruchomy jak posąg, silny mężczyzna w zbroi, któremu twarz kwadratowa, oczki na wierzchu, szerokie usta, niskie czoło, nadawały wyraz psa i tygrysa zarazem.
Z wyjątkiem króla, wszyscy mieli głowy odkryte.
Wielmożnik, trzymający się najbliżej króla, czytał mu gatunek długiego memorandum, które Jego Królewska Mość zdawała się słuchać z wielkiem skupieniem ducha. Dwaj Flamandczycy szeptali z sobą na ucho.
— Krzyżu Pański! — burczał Coppenole — nudzi mię już to stanie; czy niema tu gdzie stołka?
Rym odpowiedział skinieniem przeczącem, któremu towarzyszył uśmiech wpółukryty.
— Krzyżu Pański! — mówił dalej Coppenole, okrutnie snadź cierpiący i niezadowolony z przymusowego tego ukrywania się z głosem — bierze mię chętka usiąść tak oto na posadzce, podkurczywszy nogi, po szewcku, jak u siebie przy robocie.
— Ani się ważcie, panie Jakóbie.
— O! trzebaż tu być zawsze na nogach, mistrzu Wilhelmie?
— Albo na klęczkach — odrzekł Rym.
W tej chwili dał się słyszeć głos królewski. Umilkli.
— Pięćdziesiąt soldów suknie pachołków naszych, dwanaście liwrów opończe palestrantów korony naszej! O tak! sypcie złoto beczkami! Zwaryowałeś, czy co Olivierze?
Mówiąc to, starzec podniósł głowę. Na szyi błyszczał mu złoty łańcuch orderu Św. Michała. Światło jarzące oblewało nawprost chude jego i zgryzione oblicze. Wyrwał papiery z rąk tamtego.
— Rujnujecie nas bez sumienia i miary! — zawołał, przebiegając regest zapadłemi oczyma. — Co to za ekspensa! i na co nam dwór tak huczny? Dwóch kapelanów po dziesięć liwrów na miesiąc każdemu! Jeden wikaryusz sto soldów! Podkomorzy jeden, dziewięćdziesiąt liwrów rocznie! Czterech krajczych, po sto dwadzieścia liwrów na rok każdemu. Jeden kuchmistrz, jeden podczaszy, jeden szafarz, jeden kredensarz, jeden marszałek, dwóch podmarszałków, po liwrów dziesięć na miesiąc sztuka w sztukę! Dwóch kuchcików, liwrów osiem! Jeden koniuszy i dwóch masztalerzów po dwadzieścia cztery liwry miesięcznie! Jeden woźny, jeden pasztetnik, jeden piekarz, dwóch furmanów po sześćdziesiąt liwrów na rok każdemu! A rusznikarz nadworny, sto dwadzieścia liwrów! A mistrz płatnik skarbca naszego, tysiąc dwieście liwrów! A rachmistrz, a pisarz, pięćset liwrów!... Ależ to moc! Szaleństwo oczywiste! Myto służby naszej Francyę ze skóry obdziera! Wszystkie antabki Louwru w ogniu się tym rozpłyną. Wypadnie sprzedać naczynia stołowe! I na rok przyszły, gdy Bóg i Najświętsza Panna (tu uchylił czapki) doczekać pozwolą, wypadnie nam chyba pić rumianek z cynowego już kubka!
Mówiąc to, spojrzał na srebrny puhar, pobłyskujący na stole. Odkaszlnął i jął znowu:
— Mistrzu Olivierze, panowie wielcy, rządzący w swych włościach, równie jak króle i cesarze, nie powinni pozwalać, ażeby zbytek i pycha do domów się ich zakradały, gdyż zaraza i zły przykład ciągną stąd na prowincye i parafie... Owóż, mości Olivierze, zanotuj to sobie. Wydatki nasze wzrastają rok rocznie. Wcale się to nam nie podoba. Jakto, przez Bóg żywy! W 79-ym r. rozchody sięgały trzydziestu sześciu tysięcy liwrów; w 80-ym podniosły się do czterdziestu trzech tysięcy sześciuset dziewiętnastu liwrów... pamiętam co do grosza... w 81-ym doszły sześćdziesięciu tysięcy sześciuset ośmdziesięciu liwrów; w tym zaś roku, na moją duszę! nie wiem już na czem się to zatrzyma, ale pewno dojdzie do ośmdziesięciu może tysięcy liwrów z górą! Suma podwójna w ciągu lat czterech! okropność!
Zatrzymał się zadyszany; poczem zawołał z uniesieniem:
— Tak jest! dokoła siebie nie widzę nikogo, okrom ludzi, którzy się krwią moją tuczą! Ssiecie mi dukaty z żył wszystkich!
Milczano. Byłato jedna z tych złości, którym trzeba dać się wypienić. Król mówił dalej:
— Albo znowu ta prośba połacinie szlachty francuskiej, domagającej się od nas, byśmy ponowili przywileje i, jak ona zowie, wielkie obowiązki korony! Prawda, że wielkie obowiązki! Obowiązki, które się nam w żywe ciało wjadają! A, mości panowie! powiadacie, że nie jesteśmy królem, by panować dapifero nullo, buticulario nullo! My zaś wam pokażemy, przez Bóg żywy! czyśmy królem!
Tu uśmiechnął się w poczuciu swej potęgi, i czoło mu się wraz wypogodziło nieco. Zwrócił się ku Flamandczykom:
— Wierzaj nam, kumie Wilhelmie! wielki podstoli, wielki podczaszy, wielki podkomorzy, wielki marszałek — wszystko to nie warte najmniejszego pachołka... Zapamiętaj to sobie, kumie Coppenole... są do niczego. Gdy widzę ich, trzymających się niepotrzebnie przy boku króla, wraz mi przychodzą na myśl czterej ewangeliści, otaczający wielki zegar Pałacu, odnowiony świeżo przez Filipa Brille. Są pozłacani, ale godzin nie znaczą; strzałka obyć się może bez nich.
Zamyślił się chwilkę, i dodał wraz, potrząsając głową:
— O ho, ho! niedoczekanie ich! Jam nie Filip Brille, i lennego hultajstwa pozłacać nie myślę... Czytaj dalej, Olivierze.
Człowiek, imieniem tem nazwany, wziął regestr z rąk królewskich i recytował głosem podniesionym:
— „Adamowi Tenou, podkanclerzemu pieczęci kasztelańskich miasta Paryża, na srebro, kształt i wyrżnięcie rzeczonych pieczęci, które zrobiono nowiutkie, jako, że stare poprzednie, zepsute i niegodne, z pożytkiem służyć były nie mogły — dwanaście liwrów paryskich.
— „Wilhelmowi Frère razem cztery liwry i cztery soldy paryskie za trudy i wydatki wedle chowania i karmienia gołębi dwóch gołębników pałacu Tournelles, w ciągu miesięcy: stycznia, lutego i marca tego roku, jako wydał na to sześć ćwiartek jęczmienia.
— „Kartuzowi, za wyspowiadanie zbrodniarza na śmierć, cztery soldy paryskie.
Król słuchał w milczeniu. Od czasu do czasu zrywał go kaszel, wtedy sięgał po puhar i, krzywiąc się, brał haust do gardła.
— „W roku tym uczyniono na rozkaz trybunalski przy odgłosie trąb po placach paryskich pięćdziesiąt sześć obwieszczeń. Rachunek do uregulowania.
— „Na przetrząsania i szukania w niektórych miejscach, tak w Paryżu samym, jako też i gdzieindziej, skarbów, które, jak utrzymywano, zakopane tam były... ale nie znaleziono nic... czterdzieści pięć liwrów.
— Wyrzucić dukat, a podjąć szeląg! — wtrącił król.
— .... „Za wstawienie w dworcu Tournelles siedmiu szyb białych w miejscu, gdzie się znajduje klatka żelazna, trzynaście soldów. — Za zrobienie i dostawę, z rozkazu Króla, w dniach pokazywania dziwolągów, czterech tarcz z herbami rzeczonego pana Tournelle, wraz z różanemi wieńcami dokoła, sześć liwrów. — Za dwa nowe rękawy do starego spencerka królewskiego, dwadzieścia soldów. — Za puszkę smarowidła do smarowania butów królewskich, piętnaście denarów. — Chlewek nowy na czarne prosięta Króla Jego Mości, trzydzieści liwrów paryskich. — Kilka przegródek, tarcic i kratownic, gdzie są zamknięte lwy od pałacu Saint-Paul, dwadzieścia dwa liwry.
— Ot zwierzęta, które słono kosztują! — zauważył Ludwik XI. — Cóż robić? rzecz za to prawdziwie królewska. Jest tam jeden wielki lew ryży, którego lubię za figle... Widziałeś go, kumie Wilhelmie? Trzeba panującym chować pokaźne takie bestye. My, królowie... psami naszemi powinny być lwy, a kotami tygrysy. Co wielkie, do twarzy koronie. Za pogańskich czasów Jowisza, gdy lud świątyniom składał w ofierze sto wołów i sto baranów, cesarze dawali wówczas sto lwów i sto orłów. Srogie to było i wspaniałe bardzo. Królowie Francyi mieli zawsze groźne te ryki dokoła swych tronów. Z tem wszystkiem oddadzą mi tę sprawiedliwość, że ostatecznie mniej na to od nich tracę pieniędzy, i obchodzę się skromniejszą liczbą lwów, niedźwiedzi, słoniów i lampartów... Jedź dalej, Olivierze! Chcieliśmy tylko powiedzieć to naszym przyjaciołom, posłom flamandzkim.
Wilhelm Rym złożył ukłon głęboki, podczas gdy Coppenole z nieokrzesaną swoją postawą zdawał się być jednym z owych niedźwiedzi, wspomnianych przez Jego Królewską Mość. Król nie zwrócił na to żadnej uwagi. Umoczył był właśnie usta w puharze, i splunął wraz mówiąc:
— Brr! obrzydliwe ziółka!
Czytający prowadził rzecz dalej.
— „Za jadło dla zbiega piechotyńca, zakutego od sześciu miesięcy w łańcuchy izby oprawczej, zanim wiadomo będzie jak z nim postąpić. Cztery liwry i soldów cztery.
— A to znów skąd? — przerwał król — karmić to, co ma wisieć! Przez Bóg żywy! ani jednego solda nie dam już na owo jadło... Mości Olivierze, porozumiej się wasze z panem Estouteville, i dzisiejszego jeszcze wieczora przygotujcie zaręczyny franta z szubieniczką... Punkt następny...
Olivier naznaczył paznogciem wyrazy: „zbieg piechotyniec“ i czytał dalej.
— „Henrietowi Cousin, wielkiemu mistrzowi oprawcy przy trybunale paryskim, sumę sześćdziesięciu soldów paryskich, wyznaczoną mu i przyznaną z ordynacyi jaśnie wielmożnego kasztelana paryskiego, na sprawienie, z rozkazania wyżej rzeczonego pana paryskiego, wielkiego obosiecznego miecza, służącego do ścinania i egzekwowania osób, skazanych przez sprawiedliwość za swe niecnoty, jako też za oprawę pochwy i jej przynależności wszelkie; a również, że kazał odnowić i odpowiednio wyostrzyć miecz stary, który, nadpęknąwszy, wyszczerbił się był przy czynieniu sprawy nad Imci panem Ludwikiem luksemburgskim, jak to należycie zoczyć da się...
Król przerwał:
— I owszem, — rzekł — potwierdzam sumę z całego serca. Nigdym się nie rachował z kosztami tego rodzaju, anim żałował pieniędzy na to wydanych... Słucham.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki...
— Aha! — zawołał król, biorąc się obiema rękami za poręcze krzesła — wiedziałem ja dobrze, że nie napróżno odwiedzę tym razem Bastylkę... Zatrzymaj się, panie Olivierze. Chcę sam obejrzeć klatkę. Koszta odczytasz mi przy oglądaniu... Panowie posły, chodźcieno zobaczyć; ciekawe to.
Wstał, oparł się o ramię znajdującego się obok Oliviera, dał znak stojącej u drzwi karyatydzie, niememu owemu olbrzymowi bez czoła, by szedł naprzód, skinął na Flamandczyków i wyszedł z komnaty.
Za progiem ustronia, do królewskiego orszaku przyłączyło się kikunastu ludzi zbrojnych, obciążonych żelaztwem i kilku smukłych paziów, niosących pochodnie. Krążyli razem czas jakiś we wnętrzu baszty, poprzerzynanem schodami i korytarzami, niekiedy żłobionemi w samym aż murze. Gubernator Bastylii postępował na czele, i otwierać kazał zamki i wrzeciądze przed królem schorowanym i zgarbionym, który kaszlał co krok prawie.
Przy każdem takiem przejściu wszystkie głowy zmuszone były się pochylać, okrom głowy królewskiej, przywalonej laty i troskami.
— Hm, — mruczał starzec przez dziąsła, gdyż zębów już nie miał — bliscy jesteśmy podwoi grobowych. Pochyłemu przechodniowi drzwi niskie.
Nareszcie, minąwszy ostatnią kratę, tak oczepioną zamkami i łańcuchami, że trzeba było blisko kwandransa na jej odryglowanie, weszli do obszernej i wysokiej izby ostrołukowej, pośrodku której dał się widzieć sześcian, zbity z cegły, żelaza i drzewa. Krępacz ten miał wnętrze wydrążone. Byłato jedna z owych sławnych klatek na przestępców politycznych, zwanych pospolicie „metreskami króla“. W grubych ścianach owego sześcianu znajdowały się dwa czy trzy okienka, tak gęsto zasnute prętami żelaznemi, że szyb pod niemi nie było widać. Wejście składało się z ciężkiej płyty kamiennej jak u grobów; wejście jedno z tych, za któremi już niema wyjścia. Różnica z mogiłą ta tylko, że umarłym był tu człowiek żyjący.
Król mierzonemi krokami począł dokoła obchodzić domek, bacznie go oglądając, podczas gdy Olivier, postępujący za nim, czytał nagłos memorandum.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki z grubych dylów, poprzecznic i wiązadeł, zawierającej dziewięć stóp długości na ośm wszerz, a siedm na wysokość, od posadzki do posadzki, oszrubowanej i okutej w wielkie gwoździe i sztaby żelazne, która ustawioną jest w izbie, znajdującej się na jednej z wież Bastylii Św. Antoniego, i w którejto klatce osadzony jest i trzymany z rozkazu Króla i Pana Naszego Najmiłościwszego więzień, poprzednio zamieszkujący starą klatkę, próchniejącą i zepsutą. Użyto do owej wyżej wymienionej nowej klatki dziewięćdziesiąt sześć belek powałowych, pięćdziesiąt dwa dyle słupowe i dziesięć ośmiocalowych tarcic poprzecznych, na trzy sążnie długich; a najęto dziewiętnastu cieślów do wymiarkowania, wycięcia i obrobienia wszystkiego rzeczonego drzewa na dziedzińcu Bastylii przez dni dwadzieścia...
— Z niezłych dębowych klepek — rzekł król, postukując pięścią o ściany.
— „...A weszło do tej klatki — wywodził dalej tam ten — dwieście dwadzieścia grubych sztab żelaznych, dziewięcio- i ośmiostopowych, reszta średniej długości, z hakami, kotwicami i łańcuchami, należącemi do rzeczonych sztab; wszystko ono żelazo waży trzy tysiące siedemset trzydzieści funtów; okrom ośmiu wielkich haków żelaznych, służących do umocowania rzeczonej klatki, z klamrami, szrubami i gwoździami, razem na wagę dwieście osiemnaście funtów żelaza, nie licząc również prętów żelaznych u drzwi, ani innych rzeczy...
— No, żelaza, jak mi się zdaje, dość — rzekł król — by umysł lekki przytrzymać.
— „Naogół wynosi to trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów, denarów siedem.
— Przez Bóg żywy! — zawołał król.
Na to zaklęcie, ulubione i przysłowiowe u Ludwika XI, wydało się, jakoby ktoś ocknął się wewnątrz klatki; posłyszano brzęk kajdan, wlokących się po posadzce, i głos cichy, grobowy, wydobył się ze środka:
— Panie! Królu! łaski!
Nie sposób było dojrzeć wołającego w ten sposób.
— Trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów, denarów siedem! — powtórzył Ludwik XI.
Płaczliwa skarga, wychodząca z klatki, dreszczem przejęła wszystkich obecnych, nie wyjmując nawet Oliviera. Sam tylko król tak się zachował w postawie i na twarzy, jakby onego lamentu wcale nie był posłyszał. Na jego rozkaz mistrz Olivier wrócił do czytania, a Jego Królewska Mość spokojnie dalej opatrywał swe cacko.
— „Okrom tego zapłacono murażowi, który powybijał dziury na kraty w oknach i poprawił posadzkę izby, gdzie jest klatka, gdyż posadzka nie byłaby wystarczyła pod rzeczoną klatką, z racyi ciężaru onej, dwadzieścia siedem liwrów, czternaście soldów paryskich.
Głos począł znowu jęczeć:
— Łaski, Najjaśniejszy Panie! Przysięgam ci, że to pan kardynał z Angers popełnił zdradę, a nie ja.
— Nie żałował muraż! — powiedział król. — Czytaj, Olivierze.
Olivier czytał:
— „Cieśli za ramy, listwy, wydrążenie stolca i inne rzeczy, dwadzieścia liwrów, dwa soldy...
Głos ze swej strony nie ustawał:
— Jakżeż, Najjaśniejszy Panie! czyliż nie raczysz mię wysłuchać? Klnę ci się na zbawienie, że nie jam to pisał do pana Guyenne, lecz kardynał Balue.
— Cieśla zdarł widocznie — zauważył król. — Czy już wszystko?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. „...Szklarzowi za szyby rzeczonej izby, czterdzieści sześć soldów, osiem denarów paryskich...“
— Zmiłuj się, Najjaśniejszy Królu i Panie! Czyliż tego nie dość, że dobra moje sędziom mym oddano, srebra panu Torcy, księgozbiór mistrzowi Piotrowi Dariolle, makaty gubernatorowi Roussillon?! Jestem niewinny. Oto od lat już czternastu konam od zimna w klatce żelaznej. Zmiłuj się, przebacz, Królu! Bóg ci to policzy...
— Mistrzu Olivierze, — mówił król — wszystkiego razem ileż?
— Trzysta sześćdziesiąt siedem liwrów, osiem soldów, trzy denary paryskie.
— O Jezu Marya! — krzyknął król — a toż mi klatka zdzierska!
Wyrwał regestr z rąk mistrza Oliviera, i sam zaczął liczyć na palcach, spoglądając to na papier, to na klatkę. Tymczasem łkania zamkniętego wciąż się słyszeć dawały. Straszne to było wśród mroków ciemnicy, i twarze obecnych, blade i wzruszone, spoglądały po sobie.
— Lat czternaście, Najjaśniejszy Panie! Oto już lat czternaście! Od miesiąca kwietnia 1469 r. W imię przeczystej Bogarodzicy, Najjaśniejszy Panie! wysłuchaj mnie. Przez cały ten czas używałeś, Królu, ciepła słonecznego. Ja, nieszczęsny, czyliż nigdy światła dziennego nie ujrzę? Łaski, Najjaśniejszy Panie! Bądź miłosiernym! Litość jest najpiękniejszą z cnót królewskich, ona ukraca ciosy gniewu. Czyliżby się zdawało Waszej Królewskiej Mości, że ostatnia godzina życia lżejszą się staje panującemu, gdy ani jednej nikomu winy nie odpuścił? Przytem, Najjaśniejszy Panie, nie ja bynajmniej zdradziłem Waszą Królewską Mość, lecz pan z Angers. U nóg mam strasznie ciężki łańcuch, z żelazną kulą na końcu, większą, niżby się godziło. Ach, Najjaśniejszy Panie, zlitujże się nademną!
— Oliyierze, — odezwał się król, podnosząc głowę — uważam, że wór wapna liczą mi po soldów dwadzieścia, gdy zwykle kosztuje tylko dwanaście. Przerobisz mi ten rachunek.
Odwrócił się tyłem do klatki, i krokiem pewnym zmierzał ku wyjściu. Nieszczęśliwy więzień domyślił się z ruchu pochodni i szmerów, że monarcha odchodzi.
— Królu Najjaśniejszy! — wołał rozpaczliwie.
Kraty zgrzytnęły; ogarnęła go zwykła ciemność, a u okienka posłyszał tylko twardy głos strażnika, który mu nad samym uchem zanucił piosenkę:

Nasz pan biskup Balue
Kardynałem został — z żalu,
Że ćmą prebend obsypany;
A pan nasz verdun’ski
Za te wszystkie klęski
Kielich ma — gliniany.

Król w milczeniu kierował się ku swemu „Zaciszu“, a orszak postępował za nim, do żywego tknięty ostatniemi jękami skazanego. Nagle Jego Królewska Mość zwrócił się do gubernatora Bastylii.
— Ale, ale! — rzekł — a czy niema tam kogo w tej klatce?
— Ba! Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział gubernator osłupiały na to pytanie.
— I któż taki?
— Pan biskup z Verdun.
Król doskonale o tem wiedział; ale u niego udawanie stało się niby manią.
— Aa! — mruknął prostodusznie, jakby to sobie nagle i po raz pierwszy przypomniał — Wilhelm de Harancourt, przyjaciel pana kardynała Balue. Poczciwe to biskupisko!
Po kilku zwrotach po przez lochy baszty, drzwi królewskiego ustronia, otwarłszy się przed pięciu osobami, poznanemi na początku niniejszego rozdziału, zaraz za niemi znowu się zamknęły, i każdy wrócił na swoje miejsce, do swoich rozmów cichych, do swej postawy.
Podczas nieobecności króla złożono na stole kilka depesz, których pieczęcie monarcha sam połamał, poczem wnet zabrał się do ich odczytania. Szybko przebiegłszy oczyma jedną po drugiej, dał znak ręką Olivierowi, który snać przy jego boku grał rolę ministra, by wziął pióro do ręki, i sam począł wraz, nie wspominając nic o treści listów, dyktować mu głosem cichym odpowiedzi na takowe, które ten pisał, klęcząc niewygodnie przy stole.
Wilhelm Rym zerkał oczyma.
Król wymawiał tak cicho, że Flamandczycy zaledwie z tego słyszeć mogli od chwili do chwili urywany jaki i niezrozumiały kawałek, w rodzaju następujących:
...„Miejsca żyzne popierać handlem, a niepłodne rękodzielniami... Pokazać magnatom angielskim cztery nasze wielkie moździerze: Londyn, Brabant, Bourgen-Bresse, Saint-Omer... Puszki sprawiły, że wojny prowadzą się teraz rozumniej... Do rąk W-go de Bressuire, naszego przyjaciela... Wojsko nie może się utrzymać bez kontrybucyi...
Podniósł raz głos:
— Przez Bóg żywy! Jego miłość król sycylijski pieczętuje swe listy na żółtym wosku, jakoby król Francyi. Źle może czynimy, że mu to pozwalamy. Zacny mój kuzyn burgundzki nie siał wszak herbami między tłuszcze ladajakie. Wielkość domów stoi zachowaniem i pieczą prerogatyw. Zanotuj to, kumie Olivierze.
Innym znów razem:
— Oho-ho! jest co w rękę wziąć — mówił. — Czegóżto od nas żąda brat nasz, imperator? — I przebiegał listy oczyma, przerywając sobie czytanie monolologiem głośnym: „Ani słowa! Niemcy są tak wielkie i potężne, że uwierzyćby trudno... Ale nie zapominajmy o starem przysłowiu: Najpiękniejszem na świecie hrabstwem jest Flandrya, najpiękniejszem księstwem Medyolan, najpiękniejszem królestwem Francya... Cóż, nieprawda, mości posłowie flamandzcy?
Tym razem to już i Coppenole pokłonił się razem z Wilhelmem Rymem. Pogładzono niedźwiedzia pod łopatkę patryotyczną.
Jedna z ostatnich depesz chmurnie ściągnęła brwi Ludwikowi.
— A tożby co? — zawołał. — Skargi i kłótnie przeciwko załogom naszym w Pikardyi! Olivierze, pisz mi natychmiast do pana marszałka Rouault... Że się karność rozprzęga... Że kompanie ordynansowe, szlachta z ruszenia, wolni łucznicy i Szwajcarowie, czynią krzywdy bezmierne sławetnym i pracowitym... Że panowie dowódzcy, nie kontentując się tem, co Bóg dał w chacie kmiecia, zmuszają go kijami i cięgami do kupowania w mieście wina, ryby, korzeni i wszelakich innych rzeczy zbytkownych... Że Król i Pan nasz świadom jest wszystkiego... Że wolą jest naszą i postanowieniem niezłomnem ochraniać lud nasz od przykrości, krzywd i zdzierstw nieprawych... Że tak mieć chcemy i rozkazujemy, przez Bóg żywy!... Że krom tego, nie g’woli i nie g’łasce naszej jest, ażeby jaki dudarz, balwierz lub pachołek zbrojny, nosił się jako książę w bławatach, szkarłatach i pierścieniach złotych... Że próżność taka przeciwną jest przykazaniom Bożym... Że się my sami kontentujemy, my, szlachcic z pradziada, żupanikiem sukiennym, po szesnaście soldów łokieć paryski... Że panowie ciury, oni także doskonaleby na tem poprzestać mogli... Wiadomem czynimy i ogłaszamy... Panu Rouault, przyjacielowi naszemu... Dobrze. Pieczęć.
List ten dyktował głośno, tonem mocnym i ustępami urywanemi. W chwili, gdy kończył, drzwi się otworzyły, dając przejście nowej osobistości, która wpadła do komnaty zdyszana, wołając:
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie! rebelia ludowa w Paryżu!
Surowe oblicze Ludwika XI skurczyło się i drgnęło; lecz całe, dostrzedz się dające wzruszenie, przemknęło wraz błyskawicą. Król podniósł tylko głowę i powiedział z groźnym spokojem:
— Kumie Jakóbie, zagwałtownie wchodzisz.
— Najjaśniejszy Panie! bunt w mieście! — powtórzył kum Jakób zasapany.
Król się podniósł z siedzenia, silnie uchwycił nowoprzybyłego za ramię, i, nachyliwszy się mu do ucha, rzekł z utajonym wybuchem gniewu, a spoglądając zezem na Flamandów:
— Milczże! lub mów zcicha.
Nowoprzybyły zrozumiał i począł szeptanym głosem żywą jakąś i ruchliwą opowieść, której król słuchał z najzupełniejszą krwią zimną, podczas, gdy Wilhelm Rym zwracał uwagę Coppenola na oblicze i strój opowiadającego, na jego kaptur futrzany, capucia fourrata, na płaszczyk krótki, epitogia curta, na suknię z czarnego aksamitu, oznaczającą jednego z marszałków królewskiej izby obrachunkowej.
Zaledwie osobistość ta zdołała zrobić parę objaśnień, gdy naraz Ludwik XI parsknął śmiechem wesołym i szczerym...
— Doprawdy? — wołał — czemuż nie mówisz głośno, kumie Coictier! Cóż ci jest, ochrypłeś, że tak szepczesz zcicha? Bogu i Najświętszej Pannie wiadomo, że nie mamy nic do ukrycia przed miłymi nam gośćmi, posły flamandzkimi.
— Ależ, Najjaśniejszy...
— Proszę mówić otwarcie, bez sekretów!
Kum Coictier oniemiał ze zdziwienia.
— Więc, — począł król — więc... niechże waszmość opowiada... Ma się tam ku niezadowoleniu pomiędzy gminem sławetnego naszego miasta Paryża?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Które wymierzonem jest, powiadasz waszmość, przeciwko J. W. Staroście Pałacu-Sprawiedliwości.
— Niby, w gruncie, pozory takie... — odpowiadał kum, wciąż jeszcze łapiąc język w gębie, oszołomiony nagłą i niespodziewaną zmianą w myślach i tonie króla.
Ludwik XI ciągnął:
— A gdzie, mówisz, czaty spotkały zbiorowisko?
— Po drodze od wielkiej Truanderyi ku mostowi Zamiany. Sam ja także natknąłem się na rebelię, idąc tu z polecenia Waszej Królewskiej Mości. Słyszałem jak niektórzy krzyczeli: Na postronek starostę pałacowego!
— I jakieżby ich były urazy względem J. W. Starosty?
— Ba! — odrzekł kum Jakób — uraza jedyna, że jest ich władcą.
— Doprawdy?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Są to włóczęgi i trutnie z Okręgu-Cudów. Oto już od niepamiętnych czasów skarżą się na Pana Starostę, którego są poddanymi. Nie chcą nad sobą uznawać ani jego sądów, ani jego rządów.
— Ehe! — rzekł król.
Zacierał dłonie i śmiał się, śmiechem owym wewnętrznym, który na twarzy błyska; nie mógł ukryć swej radości, pomimo, że się ciągle pilnował i na surowość zbierał. Nikt tego ani pojąć, ani wytłómaczyć sobie nie umiał; Olivier nawet gubił się w przypuszczeniach. Król milczał chwilkę, zadumany, ale rad najwidoczniej.
— Czy są przy siłach? — spytał raptem.
— O tak, niewątpliwie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział mu Jakób.
— Wielużby ich było?
— Najmniej sześć tysięcy.
Król nie mógł się wstrzymać od powiedzenia:
— Wybornie!
Lecz zaraz dodał:
— A jak uzbrojeni?
— W kosy, piki, rusznice, łopaty, we wszelkie zgoła oręże wielce gwałtowne i niebezpieczne.
Król nie zdawał się być wcale zaniepokojony tem wyliczeniem. Kum Jakób uważał za stosowne dodać:
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rychłej Panu Staroście nie da odsieczy, zginie Pan Starosta niechybnie.
— Damy, damy! — powiedział król z fałszywie poważną miną. — A jakże! Ma się rozumieć, że damy. Pan Starosta przyjacielem jest naszym. Sześć tysięcy! Ależ to łotry zrezygnowane. Cudowna zaiste śmiałość, i do żywego jesteśmy tem dotknięci. Ale mało mamy ludzi przy sobie tej nocy... Będzie na to czas jutro zrana.
Kum Jakób zawołał:
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, trzeba natychmiast! do jutra starostwo dwadzieścia razy z ziemią zostanie zrównane, dominium zgwałcone, a Pan Starosta powieszony. Na miłość Boską, Królu, przed ranem.
Król spojrzał mu w oczy.
— Powiedziałem już waszmości, jutro, jutro rano.
Byłoto jedno z owych spojrzeń, na które niema nic do odpowiedzenia.
Po niejakiem milczeniu Ludwik XI znowu głos zabrał.
— Powinienbyś to wiedzieć, mój kumie Jakóbie, jaką była... — poprawił się — ...jaką jest feudalna jurysdykcya Starostów Pałacu, jaki onej zakres?
— Najjaśniejszy Panie, Starosta Pałacu ma pod sobą ulicę Calandre aż do ulicy Zielnej, plac Św. Michała i miejsca zwane pospolicie Murowankami, w pobliżu Najświętszej Panny Polnej (tu Ludwik XI wziął się za róg czapki), które to dworki są w liczbie trzynastu; okrom tego Okręg-Cudów, dalej Chorobnicę, noszącą nazwę Przedmiejskiej, dalej cały gościniec, który się u tej Chorobnicy zaczyna i ciągnie się aż do bramy Św. Jakóba. Wszystkich tych miejscowości on jest rządcą, sędzią na gardle i szubienicy, poborcą dziesięcin wszelakich, zgoła panem udzielnym.
— Fiu-fiu! — rzekł król, skrobiąc się w lewe ucho palcami ręki prawej — czyni to niezły kawałek mojego miasta. A! Pan Starosta był królem tego wszystkiego!
O nic już więcej nie pytał. Mówił tylko, jakby przez sen, jakby sam do siebie:
— Akurat, Panie Starosto! Miałeś w swych łapach ładny szmat Paryża... niema co!
Wtem wybuchnął naraz złością i gniewem.
— A do stu piorunów, przez Bóg żywy! cóżto mi tam znowu za cymesy, owi pretendenci do sądzenia, rządzenia i pobierania podymnego, tu u nas, we własnym naszym domu? rządcy z rogatkami na każdej stai łanu, na każdym ogonku zagona, sędziowie i wielmożniki przy lada jakiej szubieniczce zaułkowej. W ten sposób, jak niegdyś Grek wierzył w tylu bogów, ile miał wodotrysków i studzien, a Pers ile gwiazd spostrzegał na niebie, tak Frank tylu dziś liczy królów, ile zawieszonych widzi postronków. A rozstąp się ziemio! Rzecz to ohydna, i wszystkie te gmatwaniny śród naszego ludu nie podobają mi się wcale. Bo chciałbym też wiedzieć, z jakiejto łaski Bożej ma być w Paryżu inny rządca nad rządcę królewskiego, inny sąd nad nasz trybunał wielki i inny cesarz nad nas samych w tem naszem cesarstwie! Na moją duszę! przyjść musi dzień, w którym Francya jednego tylko mieć będzie króla, jednego pana, jednego sędziego, jednego głowosieka, jak jeden jest Bóg w raju!
Raz jeszcze w tem miejscu czapkę swą podniósł, i ciągnął dalej, jak w gorączce, jak myśliwy w zapale, gdy swe ogary pobudza:
— Hajże na nich, ludu mój! dzielnie tylko i razem! tnij w pień panów tych samozwańczych! pełń swoją powinność. Żgaj! rżnij! łup z nich skórę! wieszaj! rabuj!... A! rządzić i sądzić wam się zachciewa, jaśnie wielmożni moi panowie! Hej, ludu! wal, pal!...
Tu raptem urwał, zagryzł wargi, jakby dla zatrzymania myśli, która mu z ust nawpół wyskoczyła. Przenikliwe spojrzenie oparł kolejno na każdej z osób otaczających, i, porwawszy nagle obiema rękami za czapkę, spojrzał w nią do dna i rzekł:
— O! spaliłbym cię na popiół, gdybyś wiedziała, jakie są zamiary w mej głowie.
Poczem, oprowadziwszy raz jeszcze dokoła siebie baczny i niespokojny wzrok lisa, oględnie wracającego do swej nory, powiedział:
— Trudna rada! pomożemy Panu Staroście. Na nieszczęście mało, bardzo mało wojska mamy tu w tej chwili przeciw tak mnogiemu motłochowi. Trzeba czekać aż do jutra. Przywrócimy porządek w grodzie. Co wpadnie w ręce, postronka nie ujdzie.
— Ach, zapomniałem, Najjaśniejszy Panie, — odezwał się kum Coictier — na śmierć zapomniałem w pierwszej chwili trwogi, że czaty pochwyciły dwóch maruderów z bandy. Jeżeli Wasza Królewska Mość chce zobaczyć tych ludzi, to są tu właśnie.
— Czy ich chcę zobaczyć? — krzyknął król. — Ależ, przez Bóg żywy! czy to już i o takich rzeczach zapominasz?... Biegnij coprędzej, ty, Olivierze! staw ich natychmiast!
Mistrz Olivier wyszedł i wrócił po chwili, prowadząc za sobą dwóch jeńców, otoczonych łucznikami ordynansu królewskiego. Pierwszy miał wielką twarz ogłupiałą, pijaną i zdziwioną. Okryty był łachmanami, i szedł rozkraczony, wyginając kolana, a stopy ledwo wlokąc za sobą. Drugi, o bladej i uśmiechniętej twarzy, znanym już jest czytelnikowi.
Król przypatrywał się im chwilkę, nie mówiąc ani słowa, poczem zagadnął raptem pierwszego:
— Jak się nazywasz?
— Gieffroy Pincebourde.
— Zajęcie twe?
— Hultaj, proszę jegomości.
— Pocóżeś lazł do tego zakazanego rozruchu?
Hołotnik machał rękami i patrzał na króla wzrokiem osowiałym. Byłato jedna z owych pał tępych, wktórych rozsądkowi równie wygodnie, jak światłu pod korcem.
— Nie wiem — odrzekł. — Szli inni, to i ja poszedłem.
— Czy czasem nie chcieliście napaść i zrabować swojego pana, Starostę Pałacu?
— Wiem, że coś chcieli wziąć u kogoś. Ot i wszystko.
Jeden z łuczników pokazał królowi nóż ogrodniczy, znaleziony przy hultaju.
— Czy to twoja broń? — badał król.
— A tak, proszę jegomomości, bo ja ogrodnik.
— Ten zaś człowiek, to twój towarzysz? Poznajesz go? — spytał Ludwik XI, wskazując na drugiego jeńca.
— Nie. Nie znam go.
— Dość — powiedział król. I, dawszy znak palcem milczącemu drabowi, nieruchomie stojącemu u drzwi, na którego zwracaliśmy już uwagę czytelnika — Kumie Tristanie! — zawołał — masz oto, to dla ciebie.
Tristan Hermita pokłonił się. Dał cichy rozkaz dwóm łucznikom, którzy wyprowadzili wnet biednego ogrodnika.
Król zbliżył się tymczasem do drugiego jeńca, z którego się pot lał kroplami.
— Nazwisko twe?
— Najjaśniejszy Panie, Piotr Grintoire.
— Rzemiosło?
— Filozof, Najjaśniejszy Panie.
— Jakżeś sobie pozwolił, niecnoto, iść oblegać przyjaciela naszego pana Starostę Pałacu, i co masz do powiedzenia o tej ruchawce ludowej?
— Najjaśniejszy Panie, nie należałem do niej.
— Ach ty dudo słomiana! alboż cię czaty nie pochwyciły w łajdackiej tej kompanii?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; zaszła pomyłka. Fatałność czysta. Tragedye piszę. Najjaśniejszy Panie, błagam Waszej Królewskiej Mości, byś mię łaskawie wysłuchać raczył. Jestem poetą. Taka już melancholika ludzi mojego stanu, że chodzą po ulicach w nocy. Szedłem właśnie tamtędy tego wieczora. Traf straszliwy. Niesłusznie mnie przytrzymano; nie winienem tej burdzie domowej. Wasza Królewska Mość widzi, że mnie szałasznik nie poznał. Zaklinam Waszą Królewską...
— Milczże, niech cię choroba! — powiedział król, połykając dekokt z niesmakiem — uszy nam pozakładasz.
Tristan Hermita postąpił i, wskazując Grintoira:
— Najjaśniejszy Panie, możnaż i tego także powiesić? — spytał.
Byłoto pierwsze słowo, z jakiem się tego wieczora odezwał.
— Ba! — odrzekł król niedbale. — Nie widzę przeszkody żadnej.
— Ale ja, Najjaśniejszy Panie, przepaść widzę — zawołał Grintoire.
Filozof nasz zielonym był w tej chwili jak oliwka. Z chłodnej i obojętnej twarzy króla spostrzegł odrazu, że jedyną deską zbawienia mogło być chyba coś nader wzniosłego i szczytnego; rzucił się wtedy do stóp Ludwika XI, wołając z rozpaczliwą mimiką i gestykulacyą:
— Najjaśniejszy Panie! Wasza Królewska Mość raczy ku mnie łaskawie nakłonić ucha. Najjaśniejszy Panie! nie uderzaj gromami w rzecz tak lichą. Pioruny Boga żywego nie mierzą do główek kapusty. Najjaśniejszy Panie, jesteś wielkim monarchą, potężnym monarchą, miejże litość nad biednym poczciwym człekiem, któremuby trudniej bunt wzniecić, niźli skrzesać iskrę z bryłki lodu! Najmiłościwszy królu! wspaniałomyślność jest cnotą lwią i królewską. Niestety, srogość nie uspakaja, jątrzy owszem umysły; silne podmuchy mrozu nie zachęcą przechodnia do zrzucenia kapoty, gdy tymczasem sł