Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga jedenasta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KSIĘGA JEDENASTA.

I.
Gorączka.

Klaudyusza Frollo nie było już w katedrze, kiedy jego przybrany syn tak nagle przeciął więzy, które alchemik zgotował biednej cygance. Widząc, że już nieszczęsną mają wsadzać na karawan, wybiegł przez boczną furtkę klasztorną, kazał się przewieźć na lewy brzeg Sekwany i szedł między górzyste ulice Uniwersytetu; biegł przed siebie, sam nie wiedząc dokąd, a wszędzie napotykał tłumy ludzi, zdążających wesoło ku mostowi świętego Michała, aby widzieć czarownicę ginącą. Nawet nie wiedział gdzie się znajduje, ani o czem myśli, czy marzy we śnie lub na jawie. Szedł, biegł, byle być dalej od placu de Grève.
Przebył górę świętej Genowefy i wyszedł z miasta przez bramę świętego Wiktora. Uciekał wciąż, dopóki, oglądając się, mógł widzieć wieże Uniwersytetu i rzadkie domy przedmieść, lecz kiedy Paryż zniknął mu z oczu, kiedy się sądził o sto mil od niego, na polu, w puszczy, zatrzymał się i zdawało mu się, że odetchnął.
Straszne myśli tłumem nabiegły mu do głowy. Zajrzał w swą duszę i zadrżał. Myślał o tej nieszczęsnej dziewicy, którą zgubił i która jego zgubiła. Powiódł okiem po krętej drodze, na którą wpędziło ich przeznaczenie, aż do punktu, w którym ją przeciął. Myślał o próżności nauki, o cnocie, o ludziach, o sobie i ludzkiej słabości. Zatapiał się w złych myślach i czuł jak się w nim szatan uśmiecha.
Kopiąc w swej duszy, kiedy ujrzał jak wielkie w niej miejsce dla namiętności zrobiła natura, rozśmiał się gorzko. Z głębi serca poruszył całą nienawiść, całą swoją złośliwość, i poznał z zimną krwią lekarza, badającego chorobę, że ta złość i ta nienawiść była zwichniętą miłością; że miłość, to źródło cnót człowieka, w potworne rzeczy zmienia się w duszy niepowołanej i często mężczyznę przemienia w szatana. Roześmiał się szyderczo, pobladł i zobaczył w prawdziwem świetle tę nieszczęsną swą namiętność, która zakończyła się szubienicą dla jednej, a piekłem dla drugiego.
I znowu roześmiał się wspomniawszy, że Febus żyje, że jest swobodnym, wesołym, ma na sobie piękny mundur i nową przy sobie kochankę. Jego śmiech szyderczy powiększył się jeszcze, kiedy rozważył, że z tych, którym śmierć gotował, tylko ukochana przezeń cyganka jej nie uszła.
Z kapitana myśl jego przeszła na lud i opanowała go dziwna zazdrość. Wyobrażał sobie, że lud, lud cały miał przed oczyma ukochaną przez niego kobietę, a miał ją w koszuli, prawie nagą. Załamał ręce, wspomniawszy sobie, że ta kobieta, której wdzięki tylko zdala, w wyobraźni podziwiał, oddaną została w dzień, w południe, całemu ludowi, ubrana, jakby w nocy rozkoszy. Płakał z gniewu i złości nad relikwiami najdroższych uczuć ludzkich, zbezczeszczonemi, zdeptanemi nawieki. Płakał z wściekłości, myśląc, ile spojrzeń utonie w tem ślicznem ciele, że ta czysta dziewica, obraz skromności i wstydu, do której drżący ledwie śmiałby się zbliżyć, została przezeń zmienioną w ulicznicę, na którą wszystkim patrzeć pozwolono.
A kiedy chciał sobie odtworzyć obraz szczęścia, jakiegoby kosztował, gdyby nie była cyganką, albo raczej, gdyby go kochała; kiedy wyobraził sobie, ile jest szczęśliwych małżeństw, żyjących roskoszą nad strumieniami w obliczu Boga, gwiazd i słońca, serce jego krajało się z rozpaczy. — Przecież i on mógłby mieć życie opromienione miłością przy boku ukochanej żony.
Ta myśl wracała doń ustawicznie, ta myśl dręczyła go, kąsała mózg i szarpała wnętrzności. Nie żałował tego, co uczynił, i teraz jeszcze gotów był zrobić toż samo, bo wolał dziewczynę tę widzieć w rękach kata, niżeli w objęciach kapitana. Lecz cierpiał okropnie i ze wściekłości rwał włosy z głowy, pattrząc, czy nie pobielały.
Były chwile, gdy przychodziło mu na myśl, iż może w tej właśnie sekundzie hańbiący powróz zawiesza kat na wdzięcznej szyi dziewicy. Na myśl tę krwawy pot występował mu z ciała.
Była znowu inna chwila, w której wyobrażał sobie Esmeraldę wesołą, skoczną, swobodną, taką, jaką ujrzał po raz pierwszy i porównywał ją z obecną Esmeraldą, w koszuli śmiertelnej, z powrozem na szyi, wstępującą na schody szubienicy. Na to potworne zestawienie, odbijające się w jego sumieniu, krzyknął przeraźliwie, jakby je chciał rękami odepchnąć od siebie.
Kiedy ten huragan rozpaczy miotał nim na wszystkie strony, kiedy zakrwawiał i rozdzierał mu duszę, spojrzał na naturę wokoło siebie. U stóp jego kury grzebały w śmietnikach, szukając strawy dzióbkami, chrabąszcze wzlatywały ku słońcu, nad głową posuwały się obłoki, a na horyzoncie widać było wieżę opactwa świętego Wiktora i młyn, który, świszcząc, krople dyamentowe rzucał kołami. Wszystko objawiało życie czynne, spokojne, mające cel i szczęście. Obraz ten nową sprawił mu boleść. I zaczął znowu uciekać.
Biegł przez pola aż do wieczora. Ta ucieczka przed życiem, przed naturą, przed ludźmi i Bogiem, trwała dzień cały. Niekiedy padał na ziemię i zieloną trawę darł wściekłemi rękami. Niekiedy zatrzymywał się na skraju opustoszałej wsi: myśli ciążyły mu tak nieznośnie, że chwytał się obiema rękami za głowę i usiłował wyrwać ją z ramion, aby o bruk roztrzaskać.
Około zachodu słońca jeszcze zastanowił się nad sobą, i przekonał się, że mało mu brakowało do szaleństwa. Burza, która w nim trwała od chwili, kiedy stracił nadzieję i chęć ocalenia cyganki, nie pozostawiła w jego duszy ani jednej myśli zdrowej, ani jednego spokojniejszego wrażenia. Rozum jego był zupełnie zwichnięty. Dwa tylko obrazy widział dokładnie: Esmeraldę i szubienicę; wszystko zresztą było pogrążone w ciemności. Te dwa obrazy, zbliżone do siebie, coraz były przykrzejsze, bo rosły mu przed oczyma w stosunku fantastycznym: jedna w nieskończonych wdziękach piękności, świetle i czarze, druga w bezgranicznej okropności i ohydzie; tak, że w końcu Esmeralda zdawała mu się jasną, promienną gwiazdą, szubienica zaś jakąś ogromną, odartą z ciała ręką.
Rzecz dziwna, że w tym okropnym stanie, tak nieznośnie go torturującym, nie przyszła mu chęć śmierci. Nawet w takiem cierpieniu cenił życie, może dla tego, że przed sobą widział piekło.
Noc poczęła zapadać. Cząstka jego żywotna myślała o powrocie, bo sądził, iż był daleko od Paryża; przecież, zastanowiwszy się, spostrzegł, że krążył ciągle w bliskości Uniwersytetu. Wieża świętego Sulpicyusza i trzy dzwonnice świętego Hermana des Près wystrzelały naprawo. Zwrócił się więc w tę stronę. Usłyszawszy głos „kto idzie“? strażników opata przy okopie świętego Hermana, poszedł ścieżką pomiędzy młynem opackim i szpitalem, i w kilka minut potem znalazł się na drodze Pré-aux-Cleres. Miejsce to, sławne z hałasu i awanturek miłosnych, starał się ominąć, nie chcąc spotkać kogokolwiek. Obszedł więc Pré-aux-Cleres i przybył nad brzeg rzeki. Tam zastał przewoźnika, który za kilka su odwiózł go aż do Cité i wysadził na tym wystającym klinie Miasta, na którym czytelnik widział dumającego poetę Grintoira.
Kołysanie statku i szum wody niejako uśpiły Klaudyusza. Kiedy przewoźnik oddalił się, osłupiały stanął na placu de Grève, patrząc bezmyślnie na rozmaite przedmioty, które były dla niego pewnym rodzajem fantasmagoryi. Często się zdarza, że wielka boleść w podobny sposób oddziaływa na umysł.
Słońce zaszło za wysoką wieżę Nesle. Zmierzch zapadał; niebo i woda w rzece zdawały się białemi. Pomiędzy temi dwiema białościami, lewy brzeg Sekwany, na który spoglądał, przedłużał się w oddaleniu i wyglądał na horyzoncie jak czarna olbrzymia wieża, obciążona domami, których ciemne kontury uwydatniały się na tle nieba i wody. Tu i owdzie okna zaczęły jaśnieć światłem. Tak więc ten ogromny czarny obelisk, samotny pomiędzy niebem a Sekwaną, bardzo szeroką w tem miejscu, szczególne na Klaudyuszu zrobił wrażenie, podobne do tego, jakiegoby doznał człowiek, leżąc nawznak na ziemi u stóp wieży strasburskiej i patrząc, jak jej szczyt niknie w półcieniach wieczornych. Tylko ta w tym razie zachodziła różnica, że Klaudyusz stał, a obelisk leżał; lecz ponieważ rzeka, odbijając w sobie obłoki, przepaścisto przedłużała pod nim powietrzną próżnię, ogromny przylądek zdawał się tak śmiało wystrzelać, jak wieża katedry i wrażenie było to samo. To wrażenie było tem osobliwsze i głębsze, że byłato istotnie wieża, a wieża dwumilowa, coś olbrzymiego i niezmierzonego, prawdziwa wieża Babel. Kominy domów, szczerby murów, dachy spiczaste, wieża Augustyanów, wieża Nesle, wszystkie wyższe punkty, szczerbiąc brzegi tego obeliska, szczególne i fantastyczne czyniły złudzenie. Klaudyusz w stanie rozprzężenia zmysłów, w jakim się znajdował, sądził, że widzi najoczywistszą świątynię piekła; tysiące świateł, rozlanych po całej wysokości olbrzymiej wieży, zdawały mu się kraterami wewnętrznego pieca; odgłosy i szum, stamtąd dolatujący — krzykami i wyciem potępieńców. Wtedy strach go ogarnął, zatkał uszy, aby krzyków nie słyszeć, odwrócił się, aby nic nie widzieć, i oddalił się śpiesznie, uciekając przed tem strasznem widziadłem. Ale widziadło było w nim samym.
Kiedy wszedł na ulice, przechodnie, potrącający się wzajem, zdawali mu się przypływem i odpływem mrowiska widziadeł i cieniów. W uszach mu coś okropnie huczało, a umysł mieszały nadzwyczajne urojenia. Nie widział ani domów, ani bruku, ani wozów, ani mężczyzn, ani kobiet, lecz zamęt przedmiotów, które się z sobą zlewały. Na rogu ulicy Barillerie był sklep korzenny, którego daszek od niepamiętnych czasów był otoczony blaszkami białemi, ze zwieszającemi się od nich świeczkami drewnianemi, które, gdy niemi wiatr miotał, klaskały jak kastaniety. Klaudyusz wyobrażał sobie, że to potrącają się wzajem szkielety z Montfaucon.
— Ach! — mówił do siebie — wiatr nocny pędzi jedne ku drugim i miesza brzęk łańcuchów z szelestem kości. I ona jest może pomiędzy niemi.
Przerażony i odurzony nie wiedział już dokąd szedł. Zrobił kilka kroków i znalazł się na moście świętego Michała. W jednym z domów świeciło się na dole, i zbliżył się doń. Przez zaciemnione szyby zobaczył brudną izbę, i mnóstwo przykrych wspomnień odżyło w jego pamięci. W izbie tej, źle oświetlonej, przy stole siedział młody i świeży blondynek, ściskając młodą dziewczynę, bezwstydnie a strojnie ubraną; przy lampie zaś w pobliżu stara kobieta przędła kądziel i śpiewała głosem kozim. Ponieważ młody człowiek przerywał niekiedy wybuchy śmiechu, piosnka dobiegała wówczas do uszu Klaudyusza, a była niewypowiedzianie ohydną i straszną dla niego.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Na powróz uprządź katowi,
Który gwiżdże tak swobodnie.
Kądziołko moja prządź!

Pięknym jest powróz konopny,
Konopie siej naokoło,
Bo piękny powróz konopny
Nieraz zatrwoży złodzieja.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Z okien widać szubienicę
I przy niej powróz konopny.
Kądziołko moja prządź!

Młody człowiek śmiał się i pieścił dziewczynę. Starą była Falourdelowa, dziewczyną — rozpustnica uliczna, młodzieńcem — brat jego, Jan.
— To, czy inne widowisko — wszystko jedno — pomyślał i patrzył wciąż bezmyślnie.
Widział, jak Jan poszedł do okna, znajdującego się w głębi izby, otworzył je, wyjrzał na ulicę i rzekł zamykając:
— Otóż i noc: mieszczanie zapalają światła, a Pan Bóg gwiazdy.
Następnie Jan podszedł do stołu, stłukł butelkę na nim stojącą i zawołał:
— Próżna, niech ją piorun trzaśnie! Izabelo, moja kochanko, gdybyś ty się w beczkę zamieniła, powiedziałbym, że Jowisz ma rozum.
Ten żarcik rozśmieszył dziewczynę, a Jan wyszedł.
Klaudyusz, aby go brat nie poznał, rzucił się twarzą na ziemię. Szczęściem ulica była ciemna, a młody człowiek pijany. Ujrzał przecież coś leżącego na ziemi i mówił:
— Ten widzę dzisiaj wesoło spędził dzień.
Potrącił nogą Klaudyusza.
— Pijany na śmierć! — rzekł — prawdziwa pijawka, odsądzoną od beczki. Łysy, widzę — dodał, nachylając się — staruszek. Fortunate senex!
Później Klaudyusz usłyszał, jak, oddalając się, mówił:
— Jednakże rozum coś znaczy, i mój brat szczęśliwy, że ma rozum i pieniądze.
Teraz alchemik podniósł się i biegł co tchu mu stało do kościoła Panny Maryi, którego ogromne wieże rzucały cień na domy.
Przybywszy na plac de Parvis, zadrżał i nie mógł na gmach wznieść oczu.
— O! — rzekł — czy to być może, aby taka okropna scena odbyła się tu dzisiaj?
Wreszcie sprobował spojrzeć na kościół. Fasada była ciemną, a za nią niebo gwiaździste. Wschodzący księżyc, wznosząc się na horyzoncie, zatrzymał się w tej chwili nad prawą wieżą, i zdawało się, że zawisł nad nią.
Brama klasztoru była zamkniętą, lecz alchemik zawsze miał przy sobie klucz od laboratoryum w wieży. Ten posłużył mu do wejścia.
Znalazł kościół ciemny i milczący. Po wielkich cieniach, padających na ściany, poznał, że przygotowań do odbytej ceremonii jeszcze nie sprzątnięto. Wielki krzyż srebrny błyszczał wpośród ciemności, jak droga mleczna tej nocy grobowej. Wysokie okna chórowe wychylały z nad czarnej draperyi ostrołukowe swe wierzchołki i, przepuszczając przez swe szyby promień księżyca, blademi jaśniały barwami. Alchemik, spojrzawszy na blade szczyty tych okien gotyckich, sądził, że patrzy na infuły zmarłych biskupów. Przymknął oczy, a kiedy je rozwarł, zdawało mu się, że blade twarze umarłych wkoło go otaczają.
I zaczął uciekać przez kościół. Wtedy zdawało mu się, że świątynia pańska chwieje się, porusza, żyje; że każda z jej ogromnych kolumn jest olbrzymią łapą, która tłoczy kamienie, po których stąpa, i że cała katedra jest wielkim słoniem, który oddycha i idzie z dwiema wielkiemi wieżami.
Tak więc gorączka czy obłąkanie do tego doszły stopnia, że wszystko dlań zdawało się pewnym rodzajem Apokalipsy widzialnej, dotykalnej, strasznej.
Postępując dalej, spostrzegł za filarami czerwone światło. Pobiegł doń jak do gwiazdy. Byłato lampka, oświetlająca dzień i noc publiczny brewiarz Panny Maryi. Rzucił się chciwie na świętą księgę w nadziei znalezienia w niej pociechy, albo odwagi. I oto oko jego padło w otwartej księdze na ten ustęp Hioba: „I duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech i włos się na mnie najeżył.“
Przy czytaniu tego ponurego ustępu doświadczył tego, co doznaje ślepy, uderzony własnym kijem. Nogi się pod nim zachwiały, gdy wspomniał sobie tę, która dzisiaj umarła. Tyle czuł w swoim mózgu potwornych wyziewów, że głowę swoją uważał za jakiś komin piekielny.
Zdaje się, że długo w tem położeniu zostawał, bez czucia, bez zmysłów, jakby przygnieciony dłonią czarta. Nakoniec przyszło mu na myśl uciec do swojej wieży, do swego wiernego Quasimoda. Powstał, i, ponieważ go dziwny lęk ogarnął, wziął lampkę od brewiarza, by sobie drogę oświetlić.
Popełnił świętokradztwo; to też powoli przebywał schody wieży, pełen jakiejś tajemniczej trwogi, aby go nie spostrzeżono idącego ze światłem.
Nagle uczuł chłód na swojej twarzy i znalazł się na najwyższej galeryi. Powietrze było chłodne, po niebie pędziły obłoki i, wschodzący pomiędzy niemi księżyc, zdawał się niebieskim okrętem, pochwyconym w lody powietrzne.
Spuścił oczy i zaczął patrzeć po dachach domów, nabitych i ścieśnionych, które wydawały mu się, jak morze spokojne w noc letnią.
Księżyc rzucał sinawe promienie, nadające ziemi i niebu barwę popiołu.
W tej chwili zegar się poruszył i głosem ochrypłym i stłumionym wybił północ. Alchemik wspomniał sobie południe i rzekł:
— Teraz już zimną być musi.
Nagłe wiatr mu zagasił lampkę, i prawie w tym samym czasie, w rogu przeciwnej wieży, ukazał się biały cień, postać, kobieta. Struchlał. Przy tej kobiecie była biała koza, która przy ostatniem uderzeniu zegara zabeczała.
Odważył się spojrzeć. To ona!
Była bladą, ponurą. Włosy spadały jej na ramiona jak rano, ale nie miała rąk związanych i powrozu na szyi. Była wolną, umarłą!
Biało ubrana, i na głowie miała też białą zasłonę.
Szła ku niemu powoli, patrząc w niebo. Koza postępowała za nią. Klaudyusz czuł się przykutym do miejsca i nie mógł uciekać. Za każdym jej krokiem naprzód, cofał się wtył i wrócił pod ciemne sklepienie schodów. Sądził, że ona i tam ścigać go będzie i omało nie umarł ze strachu.
W rzeczy samej zatrzymała się przed schodami, popatrzyła przez chwilę i odeszła. Klaudyuszowi wydawała się wyższą niż dawniej — za życia; widział jej białą koszulę i słyszał jej oddech.
Kiedy odeszła, powoli zaczął zstępować ze schodów, z włosami najeżonemi, ze zgaszoną lampą w ręku, sam podobny do widma i zdawało mu się, że słyszy ustawicznie wyrazy: „Duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech, i włosy najeżyły się na mojem ciele“.



II.
Garbus, jednooki, kulas.

Każde miasto w średnich wiekach, a we Francyi do Ludwika XII, miało swoje „miejsca bezpieczeństwa“. Miejsca te, wpośród potopu praw karnych i postanowień barbarzyńskich, były jakby rodzajem wysp, wznoszących się nad sprawiedliwość ludzką. Zbrodniarz, zbliżający się do nich, był bezpiecznym. Byłoto nadużycie bezkarności, obok nadmiaru kary; dwie rzeczy, które jedna drugą miały poprawiać. Pałace królów, mieszkania książąt krwi i kościoły miały prawo schronienia. Niekiedy miasto całe służyło za punkt ucieczki. Ludwik XI w roku 1467 cały Paryż uczynił miejscem schronienia.
Kiedy winowajca stopą dotknął miejsca schronienia, był nietykalnym, lecz musiał się strzedz zeń wychodzić, bo znowu wpadał w sieci prawa. Pale, szubienice czuwały około miejsc schronienia i gotowe były pochwycić winowajcę. Tak więc byli zbrodniarze, którzy siwieli na schodach pałacu, w obrębie opactwa, albo w kruchtach kościołów. Zdarzało się niekiedy, że wyrok parlamentu gwałcił schronienie i wydawał winowajcę katowi. Jak naprzykład w sprawie morderców Małego Jana, kata paryskiego, i w sprawie Emery Rousseau, sprawiedliwość przeskakiwała mury kościoła i żądała wydania zbrodniarzy, lecz jeżeli nie było wyroku parlamentu, biada temu, kto poważył się naruszać spokój schronionych. Wiadomo, jak zginął Robert de Clermont, marszałek Francyi, i Jan z Chalons, marszałek Szampanii, a przecież była sprawa tylko o niejakiego Perrina, służącego bankiera, podłego zbójcę; lecz dwaj marszałkowie wyłamali bramy w Saint-Mery.
Takie było poszanowanie dla uciekających się do tych schronisk, że podanie niesie o poszanowaniu nawet zwierząt. Kiedy jeleń, na którego polował Dagobert, schronił się na grób St. Denis, zaprzestano go ścigać.
Kościoły miały zwykle maleńką izdebkę, przygotowaną dla szukających schronienia. W roku 1407 Mikołaj Flamel kazał taką zbudować na sklepieniach kościoła świętego Jakóba de la Boueherie, która kosztowała cztery liwry, sześć soldów, szesnaście denarów.
Przy kościele Panny Maryi była izdebka, zbudowana na wiązaniach, wprost klasztoru, w tem samem miejscu, w którem żona obecnego odźwiernego założyła sobie ogródek, który jest w takim stosunku do wiszących ogrodów w Babilonie, jak listek do palmy, jak odźwierna do królowej Semiramis.
Tutaj, po utrudzającym biegu po wieżach i galeryach, Quasimodo złożył Esmeraldę. Przez czas trwania całego tego biegu młoda dziewica nie mogła odzyskać przytomności; wpół-uśpiona, wpół-przebudzona, czując tylko, że płynie w powietrzu, że leci w niem jak na skrzydłach, że ją coś unosi z ziemi. Kiedy-niekiedy usłyszała śmiech radosny lub grzmiący głos Quasimoda i rozwierała oczy; widziała wtedy niewyraźnie pod sobą morze dachów i wież Paryża, prawdziwą, różnokolorową mozajkę, a nad swą głową radosną i straszną zarazem twarz dzwonnika. Powieki jej zwierały się nanowo; sądziła, że już wszystko z nią się skończyło, że ją stracono w omdleniu, i że zły duch dostał ją w posiadanie i uniósł. Nie śmiała spojrzeć na niego i pozwalała się nieść.
Lecz kiedy zdyszany dzwonnik złożył ją w miejscu ucieczki, kiedy uczuła, jak jego potężne ręce odwiązują łagodnie powrozy, krępujące ją niemiłosiernie, uczuła owe nagłe wstrząśnienie, jakiego się doznaje, gdy okręt w noc ciemną przybija do brzegu. Jej myśli ocuciły się także, powróciły jedna po drugiej. Spostrzegła, że była w kościele Panny Maryi, przypomniała sobie, że ją wyrwano z rąk katów, że Febus żyje, że jej nie kocha, a te dwie myśli tyle jej sprawiły przykrości, że odwróciła się do Quasimody, mówiąc:
— Na co mię ratowałeś?
On spojrzał na nią, jakby chciał odgadnąć, co mówi. Ona powtórzyła pytanie. Wtedy rzucił smutnie oczyma i odszedł.
Ona pozostała zdziwiona.
W kilka chwil powrócił, przynosząc jej paczkę, którą rzucił pod nogi. Byłyto suknie, które kobiety litościwe złożyły na progu kościoła dla ocalonej. Spuściła oczy na siebie, ujrzała się prawie nagą i zarumieniła się. Życie powracało.
Quasimodo zdawał się ten wstyd pojmować. Zakrył oczy rękami, znowu się oddalił, ale już wolnym krokiem.
Nieboga ubrała się z pośpiechem. Byłato biała suknia z białą zasłoną, habit nowicyatki od szpitalnych sióstr miłosierdzia.
Zaledwie kończyła ubierać się, kiedy powrócił Quasimodo. Niósł koszyk w jednym ręku, a pod pachą sienik. W koszyku była butelka, chleb i inna żywność. Położył koszyk na ziemi i rzekł: — „Jedz“. Rozciągnął sienik na podłodze i mówił: — „Śpij“. Byłato jego własna wieczerza i własne jego posłanie.
Cyganka podniosła nań oczy, aby mu podziękować, ale nie mogła wymówić ani słowa. Biedak był tak strasznym, że spuściła oczy ze wstrętem. Wtedy rzekł do niej:
— Boisz się mnie. Jestem brzydki, nieprawdaż? to nie patrz na mnie, ale mię słuchaj. W dzień tu musisz pozostać, w nocy możesz chodzić po całym kościele. Ale nie wychodź z kościoła ani w dzień, ani w nocy, bo byłabyś zgubioną. Ciebieby stracono, a jabym umarł.
Wzruszona podniosła głowę, aby mu odpowiedzieć. Ale już zniknął. Zaczęła więc zastanawiać się nad szczególnemi wyrazami tej potwornej istoty, które, chociaż brzmiały chrapliwie, miały w sobie jednak łagodność i słodycz.
Następnie obejrzała izdebkę. Byłto pokoik, mający sześć stóp kwadratowych obszaru, małe okienko i wąskie drzwi. Wiele potwornych zwierząt, ozdabiających rynnę, jakby zaglądało do niej okienkiem, a za niemi widać było krocie kominów. Smutny widok dla biednej cyganki, podrzutka, ofiary, skazanej na śmierć, istoty, nie mającej ani rodziny, ani kąta.
W chwili, kiedy ta smutna myśl przyszła jej do głowy, uczuła jak wełnista i brodata mordka wślizgnęła się pomiędzy jej załamane ręce. Zadrżała i spojrzała. Byłato biedna koza, poczciwa Dżali, która za nią uciekła w chwili, gdy Quasimodo porwał ją z pod straży Jakóba Charmolue. Cyganka zaczęła ją całować.
— O, moja biedna Dżali! — mówiła z rozczuleniem — ja zapomniałam o tobie, a ty zawsze o mnie pamiętasz!
W tej chwili, jakby ręka niewidzialna chciała jej ulżyć, łzy popłynęły potokiem, a z niemi, zdawało się jej, że zrzuciła z siebie wszystkie gorycze.
Gdy wieczór nadszedł i noc była pogodna i miesięczna, obeszła galeryę, otaczającą kościół. To ulżyło jej także, bo ziemia, na którą patrzyła z tej wysokości, zdawała jej się tak bardzo spokojną.



III.
Głuchy.

Nazajutrz rano, budząc się, spostrzegła, że całą noc spała. To zdziwiło ją, bo oddawna odzwyczaiła się od snu. Ożywczy promień słońca zajrzał okienkiem i twarz jej oświetlił. Ale razem ze słońcem ujrzała w otworze straszny przedmiot — Quasimoda. Zamknęła oczy, lecz nadaremnie; nawet przez powieki zdawało jej się, że widzi tego jednookiego potwora, tę larwę straszną; słyszała przytem jego głos chrapliwy:
— Nie bój się. Jestem twoim przyjacielem i przyszedłem tylko zobaczyć, czy śpisz. Wszak cię to nie obraża?... Teraz odchodzę; możesz otworzyć oczy, bo już skryłem się za mur.
Akcent, z jakim wymówił te wyrazy, był jeszcze stokroć żałośniejszym, niż one same. Cyganka, rozrzewniona, otwarła oczy i poszła do okienka, aby zobaczyć garbusa.
— Pójdź! — rzekła do niego łagodnie.
Z poruszeń ust cyganki Quasimodo sądził, że mu odejść rozkazuje; oddalał się więc powoli, kulejąc i nie śmiejąc spojrzeć na dziewicę.
— Chodźże! — zawołała i, widząc, że wciąż się oddala, pobiegła za nim i wzięła go za rękę.
Czując dotknięcie jej ręki, Quasimodo zadrżał na całem ciele. Wzniósł oko błagalne i, widząc, że go przyzywa do siebie, zajaśniał cały radością i czułością. Chciała go wprowadzić do swej izdebki, ale wejść nie chciał, mówiąc:
— Sowa nie powinna wchodzić do gniazda skowronka.
Więc Esmeralda usiadła na swojej pościeli uprzejmie ku niemu zwrócona, a u jej nóg koza usnęła. Oboje przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu: on podziwiał jej wdzięki, ona nadzwyczajną jego brzydotę. Cochwila nową w nim jakąś odkrywała ułomność. Spojrzenie jej przenosiło się z krzywych nóg na garb na plecach, z garbu na jedyne oko. Pojąć nie mogła, aby istota tak ułomna żyć mogła. Jednakże tyle było w jej spojrzeniu łagodności, że Quasimodo odważył się przemówić.
— Kazałaś mi przyjść.
Na znak potwierdzenia kiwnęła głową i rzekła:
— Tak.
Pojął jej skinienie.
— Niestety!... — rzekł, jakby się wahał skończyć — jestem głuchy.
— Biedak! — zawołała cyganka z wyrazem życzliwej litości.
On uśmiechnął się boleśnie.
— Myślałaś, że tegoż tylko mi i brak, nieprawdaż? Tak, jestem głuchy. To okropne! A tyś tak piękna!
Tyle w jego wyrazach było głębokiej boleści z poczucia swojej niedoli, że Esmeralda nie śmiała wyrzec ani słowa; on zaś mówił dalej:
— Teraz dopiero moją szpetotę zupełnie widzę. Kiedy się porównywam z tobą, sam nad sobą boleję! Muszę ci się wydawać jak zwierzę. Ty jesteś promieniem słońca, kroplą rosy, śpiewem ptaszyny. Ja zaś jestem czemś strasznem, ani człowiekiem, ani zwierzęciem, sam nie wiem czem.
I zaczął się śmiać; ale ten śmiech był rozdzierającym.
— Tak, jestem głuchy; ale ty będziesz rozmawiała ze mną znakami. Mam pana, który ze mną w ten sposób rozmawia. A przytem, ja po twojem spojrzeniu poznam twoje żądanie.
— A więc powiedz mi, czemu mię ocaliłeś?
Quasimodo patrzał na nią uważnie kiedy mówiła.
— Zrozumiałem — odrzekł. — Pytasz mię, dlaczego ciebie ocaliłem. Zapomniałaś o nędzniku, który chciał cię porwać, a któremuś ty potem u słupa pomoc przyniosła. Ta kropla wody i nieco litości, to więcej, niż życiem mem zdołam wypłacić. Tyś zapomniała o tym nędzniku, ale on wszystko dobrze pamięta.
Słuchała z rozrzewnieniem. Łza zabłysła w oku dzwonnika, ale nie spadła na policzki. Zdawał się uważać za obowiązek ukryć ją.
— Słuchaj — mówił dalej. — Mamy tu wysokie wieże, i człowiek, zanimby doleciał bruku, zginąłby; jeżeli chcesz, na twój rozkaz zeskoczę z którejkolwiek.
I chciał wychodzić, lecz cyganka dała mu znak, aby pozostał.
— Nie, nie! — rzekł — nie powinienem tu dłużej zostawać, bo tylko przez litość nie odwracasz oczu odemnie.
Wydobył z kieszeni małą metalową piszczałkę.
— Kiedy będziesz chciała, abym przyszedł, gdy ci będzie czego potrzeba — dodał — zagwiżdżesz tylko: gwizd ten słyszę.
Położył piszczałkę na ziemi i uciekł.



IV.
Piaskowiec i kryształ.

Dnie następowały po sobie i spokój powoli wrócił do duszy Esmeraldy. Wielka boleść i wielka radość, jako rzeczy gwałtowne, nie trwają długo. Serce ludzkie w ostatecznościach długo zostawać nie może. Cyganka tyle wycierpiała, że z boleści pozostało jej tylko zdumienie, jakby odrętwienie.
Z bezpieczeństwem nadzieja w nią wstąpiła. Była zdala od społeczeństwa, zdala od życia, lecz miała pewną otuchę wrócenia do nich. Była jak owa umarła, której na wszelki wypadek oddano klucz od grobu.
Czuła jak powoli oddalają się od niej okropne obrazy, wszystkie straszydła; Pierrat Torterue, Jakób Charmolue, a nawet sam czarny mężczyzna nikł z przed jej oczu.
A przytem Febus żył; była tego pewną, bo go na własne widziała oczy. Życie Febusa było dla niej wszystkiem. Po tylu wstrząśnieniach wszystko w swem sercu uczuła zachwianem, oprócz miłości dla kapitana. Miłość, jak drzewo, zapuszcza w nas swoje korzenie i często zieleni się nawet na ruinach naszego serca.
To jest trudniejszem do wytłómaczenia, że, im bardziej namiętność ta jest ślepą, tem jest silniejszą, wtedy grunt jej jest najsilniejszym, kiedy sama w sobie nie ma racyi bytu.
Zapewne, nie bez goryczy myślała Esmeralda o kapitanie. Okropna to rzecz, zapewne, że i on mógł uwierzyć w taką niemożebność, że ona zadała mu raz sztyletem, ona, któraby za niego chętnie oddała życie. Ale czyż można było mieć o to żal do niego? wszak sama przyznała się do zbrodni, sama była winną, że, jako słaba kobieta, uległa torturom?... Cała wina spada więc na nią. Powinna była znieść wszystkie męczarnie, a nie wyrzec podobnego słowa. Nakoniec gdyby choć raz ujrzała Febusa, gdyby choć na jedną minutkę raz jeszcze go zobaczyła, jeden wyraz, jedno spojrzenie zdołałoby go z błędu wyprowadzić: wówczas była pewną jego miłości. Sama siebie łudzić usiłowała pod względem miłości Febusa, wmawiając w siebie, że dziewica, z którą go widziała w chwili swej publicznej pokuty, to pewnie jego siostra. Mało uzasadnione rozumowanie, ale zadawalniające ją, bo potrzebowała wierzyć, że Febus zawsze ją kocha i ją jedną. Alboż jej tego nie przysiągł? wszak ona nie znała obłudy. A następnie w tej całej sprawie czyż pozory nie walczyły przeciwko niej? Czekała więc i ufała.
Dodajmy, że kościół, ten gmach obszerny, który ją ze wszech stron osłaniał, który ją strzegł, mieścił w sobie najwyższą otuchę. Uroczyste formy architektury, postawa religijna wszystkich przedmiotów, myśli pobożne i czyste, jakie się z nich wyrywały, działały na nią, nawet bez jej wiedzy. Gmach miał w sobie ten głos błogosławieństwa i powagi, że usypiał tę zbolałą duszę. Monotonny śpiew księży, odpowiedzi ludu, często głośne i przerywane, głos organów o tysiącach piszczałek, trzy dzwonnice pełne dzwonów, jak ule pszczół, cała ta orkiestra wyciągająca olbrzymią gamę, głuszyła w niej pamięć, wyobraźnię — boleść. Nadewszystko dzwony ją kołysały.
To też każde wschodzące słońce zastawało ją spokojniejszą, swobodniej oddychającą, mniej bladą. W miarę, jak zasklepiały się wewnętrzne jej rany, wdzięki i piękność zakwitały na twarzy. Dawny jej charakter powracał także, nawet wesołość, grymasy, miłość dla kozy, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Rano, wstając, starała się ubierać w kąciku izdebki, lękając się, aby jaki sąsiad z okolicznych poddaszy nie ujrzał jej rozebranej przez okienko.
Ilekroć myśl o Febusie zostawiła jej chwilkę czasu, myślała także o Quasimodzie. On był jedynym węzłem, jaki ją łączył z żyjącymi. Nieszczęsna więcej jeszcze była odgrodzoną od świata niż Quasimodo. Często wyrzucała sobie niewdzięczność, ale nie mogła przywyknąć do biednego dzwonnika. Zanadto był potwornym.
Zostawiła na ziemi piszczałkę, którą jej ofiarował; mimo to Quasimodo często się ukazywał. Siliła się, aby mu nie okazywać wstrętu, ilekroć przynosił jej kosz z żywnością, albo dzban wody, ale on spostrzegał to i smutny odchodził.
Pewnego razu przyszedł, gdy ona pieściła kozę; stanął zamyślony i rzekł nakoniec, potrząsając swoją kudłatą głową:
— Nieszczęście, żem choć trochę podobny do człowieka; chciałbym być zwierzęciem, jak ta koza.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O! wiem dlaczego. — I odszedł.
Innym razem stanął przy drzwiach izdebki (bo nigdy do niej nie wchodził) w chwili, gdy Esmeralda śpiewała dawną hiszpańską balladę, której nie rozumiała wyrazów, ale która została w jej pamięci od czasu, kiedy ją cyganie do snu nią kołysali. Na widok Quasimoda przestała śpiewać z wyrazem mimowolnego przestrachu. Nieszczęśliwy dzwonnik padł na kolana i z wyrazem błagalnym złożył ręce.
— Ach! — rzekł z boleścią — śpiewaj dalej i nie odpędzaj mnie od siebie.
Nie chcąc go zasmucić, śpiewała dalej. On klęczał wciąż ze złożonemi rękami, zaledwie śmiejąc oddychać i mając oko wlepione w cygankę. Rzekłbyś, że w jej oczach słyszał piosenkę.
Innym znów razem zbliżał się do niej bojaźliwie.
— Słuchaj, — powiadał — mam ci coś powiedzieć.
A, gdy mu dała znak, że go słucha, westchnął, otworzył usta, spojrzał, i zaczął oddalać się powoli, zostawiając cygankę w zdumieniu.
Pomiędzy figurami, wyrytemi na murze, była jedna, z którą w największej zdawał się być zażyłości. Pewnego razu cyganka słyszała, jak mówił do tej figury:
— O! czemuż, jak ty, nie jestem kamieniem!
Pewnego dnia nakoniec, rano, Esmeralda wyszła aż na sam brzeg dachu i patrzała na miasto. Quasimodo był za nią. Umyślnie tak stawał, aby oszczędzić biednej dziewczynie przykrości widzenia go. Nagle cyganka zadrżała, łza i błyskawica radości zaświeciły w jej oczach, uklękła, wyciągnęła ręce ku placowi i zawołała:
— Febusie, mój Febusie! tu, pójdź tu! jeden, jedyny wyraz ci powiem. O, mój Febusie!
Jej głos, wyraz twarzy, były obrazem rozbitka, który płynącemu zdala okrętowi znak daje.
Quasimodo schylił się ku placowi i widział, że przedmiotem owej czułej prośby był młody człowiek, kapitan, rycerz świecący strojem i bronią, jadący konno i kłaniający się pięknej pannie, stojącej na balkonie. Oficer widać nie słyszał nieszczęśliwej, bo był zbyt daleko.
Ale głuchy słyszał. Westchnienie wzniosło jego pierś, serce jego wzdęło się ukrywanemi łzami; pięści w konwulsyjnem drganiu dotknęły głowy i, kiedy je cofnął, pełne były rudych włosów.
Cyganka nie zwracała na niego wcale uwagi. Nieborak rzekł półgłosem, zgrzytając zębami:
— Otóżto takim być trzeba, aby być kochanym.
Ona tymczasem wciąż klęczała i wołała z nadzwyczajnem wzruszeniem:
— Zsiada z konia!... wchodzi do tego domu! nie słyszy mnie!... Febusie! Febusie!... O, jakże ta kobieta złośliwą jest, że mówi do niego razem ze mną!... Febusie!...
Głuchy wciąż na nią patrzał; oko jego napełniło się łzami, lecz żadna nie spłynęła. Naraz pociągnął ją za rękę i rzekł:
— Czy chcesz, żebym poszedł po niego?
Wydała okrzyk radości.
— O! idź, idź, biegnij, przyprowadź go do mnie, a będę cię kochała.
Nie mógł się wstrzymać, aby żałośnie nie potrząsnąć głową.
— Przyprowadzę ci go — rzekł głosem stłumionym i, łkając, pobiegł ku schodom.
Kiedy przybył na plac, widział tylko konia, przywiązanego u bramy mieszkania pani Godelaurier; kapitan dopieroco tam wszedł.
Spojrzał na dach kościoła. Esmeralda była w tem samem miejscu, w tej samej postawie. Dał jej znak głową i stanął przy drzwiach domu, mając zamiar czekać, aż wyjdzie kapitan.
W mieszkaniu pani Gondelaurier byłto dzień uroczysty, poprzedzający zwykle wesele. Wiele osób wchodziło, a nikt nie wychodził. Quasimodo często spoglądał na kościół i widział, że cyganka nie ruszała się z miejsca. Masztalerz przyszedł odwiązać konia i zaprowadził go do stajni.
Tak przeszedł dzień cały. Quasimodo u bramy domu, Esmeralda na dachu, Febus zapewne u nóg Florentyny.
Nakoniec noc nadeszła — noc ciemna i pochmurna. Quasimodo napróżno spoglądał ku Esmeraldzie, widział tylko cień biały i nic więcej. Wszystko zniknęło, wszystko było czarne.
Quasimodo widział jak zapalano świece w mieszkaniu Gondelaurier i jak rozjaśniały się okna okolicznych domów; widział także jak gasły światła w tych samych oknach, bo czuwał przez cały wieczór. Oficer jednak nie wychodził. Kiedy ostatni przechodnie powracali do domów, kiedy światła na wszystkich już piętrach pogasły, Quasimodo w ciemnościach pozostał sam zupełnie, bo latarń i przed katedrą wówczas nie było.
Przecież okna mieszkania Gondelaurier nawet po północy jaśniały. Quasimodo, nieruchomy i baczny, widział przez szyby tłum różnokolorowy cieniów tańczących. Gdyby nie był głuchym, po ścichnięciu hałasu miejskiego, mógłby był posłyszeć dźwięki muzyki, takt tańców i śmiechy.
Około godziny pierwszej biesiadnicy poczęli się rozchodzić. Quasimodo, okryty ciemnością, mógł wszystkich zauważyć. W ich liczbie nie było kapitana.
Przepełniony smutnemi myślami, niekiedy spoglądał w przestwór, jakby chciał w płuca zaczerpnąć świeżego powietrza, albo jak ci, którzy się nudzą. Wielkie, czarne chmury zwisały jak kir pod gwiazdzistem sklepieniem niebios. Rzekłbyś, pajęcze sieci, rozwieszone w podniebnych krainach.
W jednej z takich chwil ujrzał nagle otwierające się drzwi na balkon, który wisiał nad jego głową. Wyszły dwie osoby i drzwi zamknęły się za nimi: bylito mężczyzna i kobieta. Quasimodo poznał w mężczyźnie pięknego kapitana, w kobiecie zaś młodą damę, która go rano witała z balkonu. — Plac zupełnie był pustym, a ze drzwi, które zapuszczono firanką, nie przechodziło światło. Młodzieniec i dziewica, chociaż ich rozmowy nie słyszał Quasimodo, zdawali mu się oddawać czułemu sam na sam. Dziewica pozwalała objąć swą kibić i nie wzbraniała pocałunku.
Quasimodo, stojąc pod balkonem, był obecnym tej czułej scenie, tem powabniejszej, że nie przeznaczonej dla ludzkiego oka. Z goryczą patrzał na to szczęście i zachwyt miłości. Mimo strasznego kalectwa natura nie milczała w biedaku i jego pierś, wydęta i pokrzywiona, kryła równie gorące serce jak każda inna. Myślał też sobie, jak mały udział dała mu Opatrzność we wspólnej wszystkim roskoszy. Najwięcej jednak bolała go myśl, jakby cyganka cierpiała, wiedząc, że jej kochanek z inną się pieści. Noc była ciemną i Esmeralda, chociażby na dawnem pozostała miejscu, nicby dojrzeć nie mogła; to tylko go pocieszało.
Rozmowa kochanków tymczasem była coraz bardziej ożywioną. Młoda dama zdawała się błagać rycerza, aby niczego więcej od niej nie żądał. Quasimodo wnosił to ze złożonych rąk, z uśmiechów pomieszanych ze łzami, ze spojrzeń, wzniesionych w górę i z gorejących oczu kapitana.
Na szczęście, bo młoda dziewica zaledwie słabo się już opierała, drzwi od balkonu nagle się otwarły i ukazała się w nich sędziwa niewiasta. Dziewica zmieszała się, oficer wzrok utopił w ziemię, a potem splunął z balkonu i po chwili wszyscy weszli do mieszkania.
Niebawem koń zarżał pod bramą i świetny oficer, okryty płaszczem, przesunął się przed Quasimodem.
Dzwonnik pozwolił mu oddalić się na róg ulicy; później zaczął biedz za nim i wołać:
— Panie kapitanie!
Kapitan przystanął.
— Co ten łotr chce odemnie? — mówił, przyglądając się kulejącej figurze.
Quasimodo, przybiegłszy, pochwycił konia za cugle.
— Kapitanie, — rzekł — chodź za mną! pewna osoba chce się z tobą widzieć.
— Czemu mi trzymasz cugle, hultaju! — wykrzyknął kapitan.
— Nie pytasz, kapitanie, kto taki?
— Puszczaj mi konia! — krzyknął zniecierpliwiony Febus. — Czy chcesz wisieć, hultaju, myśląc, że to szubienica?
Quasimodo, zamiast puścić konia, zastąpił mu drogę. Nie mogąc wytłómaczyć sobie oporu kapitana dodał:
— Pewna kobieta, która cię kocha.
— A co mi, wszyscy dyabli, do tego! Może jeszcze do ciebie podobna? Powiedz tej, która cię do mnie przysyła, że się żenię, i niech sobie idzie do dyabła.
— Słuchaj, kapitanie! — zawołał Quasimodo, nie mogąc pojąć jego oporu. — To ta cyganka, co wiesz, chce się z tobą widzieć!
Wyraz ten rzeczywiście zrobił wielkie wrażenie na Febusie, ale nie to, jakiego się głuchy spodziewał. Przypomnijmy sobie, że kapitan z Florentyną zeszli z balkonu, nim Quasimodo nieszczęśliwą ocalił. Przytem w domu Gondelaurier nie lubił o cygance wspominać, i Florentyna o jej życiu nie miała potrzeby go uwiadamiać. Tak więc kapitan sądził, że biedna Similar nie żyje; przytem, ciemność nocy, głos grobowy dzwonnika, Bóg wie, jakiemi natchnęły go myślami.
— Cyganka! — zawołał prawie przestraszony. — Czy z tamtego świata powracasz?
I ręką dotknął pałasza.
— Prędzej, prędzej! — mówił głuchy, chcąc ciągnąć konia — tędy!
Febus uderzył go z całych sił nogą w piersi.
Oko Quasimoda zaiskrzyło się i zrobił groźne poruszenie. Później rzekł:
— Jakżeś szczęśliwy, że jest ktoś, kto cię kocha!
Ten wyraz „ktoś“ wymówił dobitnie i puścił konia.
Febus dał koniowi ostrogę i zaklął; za chwilę Quasimodo widział go ginącego w ciemnościach ulicy.
Powrócił do katedry, zapalił lampkę i wszedł na wieżę. Jak myślał, cyganka stała na tem samem miejscu. Poznawszy go, podbiegła ku niemu.
— Sam! — zawołała z boleścią, składając piękne rączki.
— Nie mogłem go odnaleźć — rzekł niby obojętnie Quasimodo.
— Trzeba było całą noc czekać — odparła z uniesieniem.
On zrozumiał wyrzut.
— Na drugi raz — odrzekł — lepiej go będę szukał.
— Idź precz! — rzekła.
Opuścił ją. Była z niego niezadowoloną; wolał jednak być złajanym, aniżeli ją zasmucić. Całą boleść zachował dla siebie.
Od tego dnia cyganka nie widziała go więcej. Niekiedy chodził po szczycie wieży, smutnie na nią patrząc; lecz kiedy uważał, że go spostrzega, znikał.
Musimy przyznać, że ją nie zasmucała nieobecność biednego garbusa; owszem, cieszyła się nią. Quasimodo też nie miał jej tego za złe.
Nie widziała go odtąd, ale czuła obecność jakby dobrego opiekuńczego geniusza przy sobie. Żywność i wodę podawała jej codziennie jakaś ręka niewidzialna. Pewnego dnia ujrzała na oknie klatkę z ptaszkami, a innego stłuczoną rzeźbę, która na niej nieprzyjemne czyniła wrażenie, a o czem mu była mówiła. Ten, co ją zniszczył, narażał życie, zwieszając się nad przepaścią.
Niekiedy wieczorem słyszała śpiew pod dzwonnicą. Byłato pieśń bez miary i rymu, jaką głuchy może utworzyć.

Nie patrz na moją postawę,
Ale, dziewczyno, patrzaj na serce.
Serce pięknego niekiedy bywa i szpetne,
A są serca, co nie znają miłości.
Dziewczyno, jodła nie piękna,
Nie smagła, jako topola;
Ale i w zimie zielona.

Ale na co to mówić?
Kto brzydki — niechaj nie żyje,
Bo piękna kocha pięknego;
I kwiecień pogardza zimą.
Piękno wszystko pokona,
Piękno tylko warte kochania.

Kruk lata tylko w dzień,
A sowa tylko w nocy,
Łabędź i w nocy we dnie.

Pewnego ranka ujrzała na swojem oknie dwa wazony z kwiatami. Jeden był piękny, kryształowy, ale pęknięty i kwiaty w nim uwiędłe, drugi zaś był gliniany, ale pełen wody i kwiaty w nim świeże i wonne.
Nie wiemy dlaczego, ale Esmeralda wzięła uwiędłe kwiaty i cały dzień przyciskała je do serca.
Tego dnia głos na wieży nie śpiewał. Mało się o to troszczyła. Całe dnie spędzała, bawiąc się z kozą, patrząc na dom pani Gondelaurier, na cichych rozmowach z sobą o Febusie i drobiąc chleb dla jaskółek.
Wkońcu przestała już zupełnie widywać i słyszeć Quasimoda. Biedny dzwonnik, zdawało się, że zniknął z kościoła. Pewnej nocy jednak, gdy nie spała i myślała o swoim kapitanie, usłyszała ciężkie westchnienia. Strwożona zajrzała przezedrzwi, za któremi paliło się światło. To Quasimodo spał na kamieniach, rozciągnięty wpoprzek drzwi jej izdebki na ziemi.



V.
Klucz od czerwonych podwoi.

Gawędy miejskie dały znać Klaudyuszowi, jak cudownym sposobem cyganka ocaloną została. Kiedy się o tem dowiedział, sam nie wiedział, co się z nim działo. Ochłonął był już nieco po mniemanej śmierci Esmeraldy, zgodził się z nią — i był spokojniejszym: dotknął dna boleści. Serce ludzkie, jak mówił sobie Klaudyusz, tylko pewną ilość może pomieścić rozpaczy. Kiedy gąbka jest już pełną, to, nawet zamoczona w morzu, kropli jednej więcej nie przyjmie.
Gdyby Esmeralda umarła, gąbka byłaby pełną, śmierć jej byłaby tą łzą ostatnią dla Klaudyusza, wszystkoby się dlań skończyło na ziemi. Lecz wiedzieć, że ona i Febus żyją, znaczyło tyle, co być przygotowanym na nowe cierpienia i męczarnie, na walki i wstrząśnienia, na nowe życie! A tego miał już dosyć.
Kiedy się o tej nowinie dowiedział, zamknął się w swej celce. Tak siedział kilka tygodni. Sądzono, że chory, i był nim w rzeczy samej.
Cóż robił zamknięty? z jakiemi walczył myślami? czy myślał wypowiedzieć walkę namiętności, lub czy gotował nowy plan zguby dla nieszczęśliwej i dla siebie?
Jego brat ukochany, zepsute dziecko, przychodził do niego kilkakroć, pukał, błagał, klął; Klaudyusz mu nie otworzył.
Całe dnie spędzał twarzą oparty o szyby okna. Z tego okna widział izdebkę Esmeraldy; kilkakroć widział nawet ją samą, z kozą, niekiedy z Quasimodem. Zauważył starania i usługi garbusa, jego dla niej uszanowanie i posłuszeństwo. I przypomniał sobie, bo dobrą miał pamięć (a pamięć nowem cierpieniem dla zazdrośnika), przypomniał sobie, jak dzwonnik pewnego wieczora patrzał na tancerkę. I zapytał siebie, dlaczego Quasimodo ją ocalił? Był świadkiem tysiąca scen pomiędzy cyganką a głuchym, i te pantominy zdaleka czułemi mu się zdawały. Wtedy odzywała się w nim zazdrość, której się nigdy nie spodziewał, zazdrość, na którą się oburzał.
— Niechby kapitan, ale ten!
Ta myśl zawracała mu głowę.
Noce były dla niego okropne. Od chwili, jak się dowiedział o życiu cyganki, znikły straszydła i mary grobowe, ścigające go ustawicznie, a ciało znów się burzyć poczęło. Przewracał się na łóżku, czując Esmeraldę tak blisko siebie, piekielne pokusy płomiennemi biczami chłostały mu mózg i ciało.
Każdej nocy jego wyobraźnia malowała mu cygankę w postaciach najponętniejszych. Widział ją uwieszoną u szyi przebitego kapitana, z jej przymkniętemi oczyma, nagą szyją i blademi ustami, w chwili, gdy gorący na nich wycisnął pocałunek; widział ją rozbieraną przez siepaczy; i widział nakoniec w koszuli, z powrozem na szyi, prawie nagą w ostatnim dniu. Te obrazy wiele mu sprawiały cierpienia, przejmując go dreszczem lubieżnym i kurcząc konwulsyjnie pięści.
Pewnej nocy krew tak mocno w nim wrzała, że zerwał się z łóżka i prawie nagi, zarzuciwszy tylko płaszcz na ramiona, wybiegł z mieszkania prawie nieprzytomny, z okiem rozognionem.
Wiedział, gdzie znaleść klucz od czerwonych drzwi, prowadzących z kościoła na wieżę schodową.



VI.
Dalszy ciąg o kluczu od czerwonych podwoi.

Tej nocy Esmeralda usnęła w swojej izdebce pełna zapomnienia, nadziei i słodkich myśli. Spała od niejakiego czasu, marząc jak zwykle o Febusie, kiedy zdawało jej się, że słyszy szelest przy sobie. Miała sen lekki, niespokojny, sen ptaszka, którego lada co obudzi. Otworzyła oczy. Noc była ciemna. Jednakże w oknie widziała jakąś postać i lampę, która oświetlała to zjawisko. W chwili, gdy Esmeralda podnosiła głowę, widmo zgasiło lampę. Mimo to nieszczęśliwa dziewczyna zdołała rozpoznać rysy i jęknęła z przestrachem:
— To on! ten przeklęty.
Wszystkie jej przeszłe cierpienia powróciły nanowo. Zlodowaciała upadła na posłanie.
Po chwili uczuła dotknięcie i dreszcz nią wstrząsnął na całem ciele; zerwała się przelękniona.
Napastnik wślizgnął się do niej i objął ja rękami.
Chciała krzyczeć, nie mogła.
— Idź precz, potworo! morderco! — rzekła głosem drżącym z przestrachu i oburzenia.
— Przebacz! Litości! — mówił nikczemnik, całując ją w ramiona.
Ona pochwyciła łysą jego głowę za resztę włosów i chciała ją odepchnąć.
— Przebacz! — powtarzał nieszczęśliwy. — Gdybyś wiedziała jaką jest moja miłość dla ciebie! To ogień! to ołów roztopiony, tysiące noży w sercu.
— Puszczaj mię! — krzyknęła — albo...
Puścił ją.
— Bij mię, plwaj na mnie, rób co ci się podoba, ale mię kochaj...
— Idź precz, szatanie! — wykrzyknęła dziewczyna.
— Kochaj mię! kochaj, przez litość — powtarzał Klaudyusz, czołgając się do jej stóp i obsypując je pocałunkami wzamian za ciosy.
Nagle uczuła, że silniejszym jest od niej.
— Trzeba raz skończyć! — rzekł Klaudyusz, zgrzytając zębami.
Drżąca, skołatana, bezsilna, czuła się w jego szatańskiej mocy. Ostatnie zrobiła wysilenie i poczęła krzyczeć.
— Pomocy! ratunku! Upiór! szatan wściekły! upiór!
Nikt nie przybywał. Dżali się tylko obudziła i beczała żałośnie, jak niemowlę.
— Milcz! — mówił ziejący Klaudyusz.
Przytomność ją opuszczała; ratowały ją tylko instynktowny wstręt i oburzenie. Wiła się i wyrywała.
Nagle, pasując się i czołgając po ziemi, napotkała coś metalicznego, zimnego. Byłato piszczałka Quasimoda. Pochwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, przyłożyła do ust drżących i dmuchnęła w nią co sił jej stało. Piszczałka wydała głos donośny i przeraźliwy.
— Co to jest? — zapytał nędznik.
Prawie w tej samej chwili uczuł, jak go silna ujęła prawica. Nie mógł poznać czyja to dłoń, ale, choć w ciemności, ujrzał nad sobą połyskującą klingę kordelasa.
Klaudyuszowi odrazu przyszedł na myśl Quasimodo, wchodząc bowiem do izdebki, trącił nogą o kogoś. Jednak, gdy nikt nie mówił ani słowa, sam nie wiedział co myśleć; rzucił się ku trzymającemu kordelas i zawołał:
— Quasimodo!
Zapomniał w chwili trwogi, że Quasimodo był głuchym.
W mgnieniu oka powalony leżał na ziemi i ciężkie kolano przywaliło mu piersi. Po skrzywieniu nóg poznał dzwonnika, ale co począć? jak samemu dać mu się poznać pociemku? Noc uczyniła głuchego ślepym.
Młoda dziewica nie myślała go ratować, nóż zbliżał się do gardła i straszna nadeszła dlań chwila. Nagle przeciwnik zaczął się wahać i rzekł:
— Nie, ani kropli krwi na niej!
Byłto w rzeczy samej głos Quasimoda.
Alchemik uczuł, jak silna ręka za nogę ciągnie go z izdebki; sądził, że tam zginąć już musi. Na je go szczęście księżyc wzeszedł przed chwilą.
Kiedy przebyli drzwi izdebki, promień jego blady padł na Klaudyusza. Quasimodo spojrzał mu w twarz, poznał, zadrżał, puścił i cofnął się.
Cyganka, która postąpiła na próg izdebki, ujrzała nagle role zmienione. Teraz Klaudyusz groził, a Quasimodo prosił.
Alchemik, nagroziwszy dzwonnikowi, dał znak rozkazujący, aby się oddalił.
Głuchy skłonił głowę, a potem ukląkł przed drzwiami cyganki.
— Panie, — rzekł głosem poważnym i pełnym rezygnacyi — potem zrób ze mną co ci się podoba, ale zabij mię pierwiej.
To mówiąc, podawał napastnikowi kordelas, na który ten, na nic nie pomnąc, rzucił się, ale go wpierw porwała zwinna cyganka i, grożąc nim, mówiła:
— Teraz się przybliż!
Napastnik stał nieruchomy, a ona mówiła z naigrawaniem się i z wybuchem śmiechu:
— Teraz nie śmiesz się zbliżyć, nikczemniku! Myślisz, że nie wiem, że Febus mój żyje!
Odszedł zapieniony z wściekłości Klaudyusz, i samą pozostawił dziewczynę.
Wzburzona i osłabiona tą gwałtowną sceną, upadła na łóżko i łkać gwałtownie zaczęła. Horyzont jej życia, chwilowo rozjaśniony, znowu zaciemniły czarne chmury.
Alchemik wrócił do swojej celi i, zazdroszcząc garbatemu, powtarzał groźnie:
— Nikt jej nie będzie posiadał.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.