Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
115
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

— Myślałaś, że tegoż tylko mi i brak, nieprawdaż? Tak, jestem głuchy. To okropne! A tyś tak piękna!
Tyle w jego wyrazach było głębokiej boleści z poczucia swojej niedoli, że Esmeralda nie śmiała wyrzec ani słowa; on zaś mówił dalej:
— Teraz dopiero moją szpetotę zupełnie widzę. Kiedy się porównywam z tobą, sam nad sobą boleję! Muszę ci się wydawać jak zwierzę. Ty jesteś promieniem słońca, kroplą rosy, śpiewem ptaszyny. Ja zaś jestem czemś strasznem, ani człowiekiem, ani zwierzęciem, sam nie wiem czem.
I zaczął się śmiać; ale ten śmiech był rozdzierającym.
— Tak, jestem głuchy; ale ty będziesz rozmawiała ze mną znakami. Mam pana, który ze mną w ten sposób rozmawia. A przytem, ja po twojem spojrzeniu poznam twoje żądanie.
— A więc powiedz mi, czemu mię ocaliłeś?
Quasimodo patrzał na nią uważnie kiedy mówiła.
— Zrozumiałem — odrzekł. — Pytasz mię, dlaczego ciebie ocaliłem. Zapomniałaś o nędzniku, który chciał cię porwać, a któremuś ty potem u słupa pomoc przyniosła. Ta kropla wody i nieco litości, to więcej, niż życiem mem zdołam wypłacić. Tyś zapomniała o tym nędzniku, ale on wszystko dobrze pamięta.
Słuchała z rozrzewnieniem. Łza zabłysła w oku dzwonnika, ale nie spadła na policzki. Zdawał się uważać za obowiązek ukryć ją.
— Słuchaj — mówił dalej. — Mamy tu wysokie wieże, i człowiek, zanimby doleciał bruku, zginąłby; jeżeli chcesz, na twój rozkaz zeskoczę z którejkolwiek.