Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
112
WIKTOR HUGO.

re, chociaż brzmiały chrapliwie, miały w sobie jednak łagodność i słodycz.
Następnie obejrzała izdebkę. Byłto pokoik, mający sześć stóp kwadratowych obszaru, małe okienko i wąskie drzwi. Wiele potwornych zwierząt, ozdabiających rynnę, jakby zaglądało do niej okienkiem, a za niemi widać było krocie kominów. Smutny widok dla biednej cyganki, podrzutka, ofiary, skazanej na śmierć, istoty, nie mającej ani rodziny, ani kąta.
W chwili, kiedy ta smutna myśl przyszła jej do głowy, uczuła jak wełnista i brodata mordka wślizgnęła się pomiędzy jej załamane ręce. Zadżała i spojrzała. Byłato biedna koza, poczciwa Dżali, która za nią uciekła w chwili, gdy Quasimodo porwał ją z pod straży Jakóba Charmolue. Cyganka zaczęła ją całować.
— O, moja biedna Dżali! — mówiła z rozczuleniem — ja zapomniałam o tobie, a ty zawsze o mnie pamiętasz!
W tej chwili, jakby ręka niewidzialna chciała jej ulżyć, łzy popłynęły potokiem, a z niemi, zdawało się jej, że zrzuciła z siebie wszystkie gorycze
Gdy wieczór nadszedł i noc była pogodna i miesięczna, obeszła galeryę, otaczającą kościół. To ulżyło jej także, bo ziemia, na którą patrzyła z tej wysokości, zdawała jej się tak bardzo spokojną.