Błyskawice/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TEODOR JESKE-CHOIŃSKI
BŁYSKAWICE
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW REWOLUCYI
FRANCUSKIEJ
POZNAŃ.
NAKŁADEM I CZCIONKAMI DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA.
NEW-YORK. THE POLISH BOOK IMP. CO. INC.
1916.




Fot. Dr. F. Stoedtner.
Ludwik XVI.
ROTOGRAWURA DRUKARNI I KSIĘGARNI
św. WOJCIECHA w POZNANIU


I.

Przed hotel hrabiny de Bar zajechał najęty kabryolet.
Było jeszcze bardzo rano, jak na dobrze urodzoną i dobrze wychowaną Paryżankę ośmnastego stulecia. Godzina jedenasta zaledwie.
Młody, przystojny blondyn w mundurze rotmistrza dragonów, wysiadłszy z kabryoletu, stał przez kilka chwil przed bramą, namyślając się: wejść czy nie wejść?
Przybył wczoraj do Paryża z prowincyi, z nad rzeczki Lot, z miasteczka Clarac, i uważał sobie za obowiązek zacząć pobyt w stolicy od wizyty u kuzynki, z którą niegdyś, gdy byli oboje dziećmi, bawił się w męża i żonę. Przebrawszy się w oberży po dalekiej podróży, zawiadomił panią de Bar, młodą wdowę, o swojem przybyciu, prosząc o wyznaczenie godziny przyjęcia. Pachnący bilecik wezwał go na godzinę jedenastą.
Dla niego, dla żołnierza i myśliwego, który widział prawie codziennie słońce wschodzące, była to godzina bardzo późna, połowa dnia, ale wielki świat paryski nie uznawał obyczajów tak prostackich. Oficer wiedział, że żadna z dam światowych nie opuszcza łóżka przed południem, a o pani de Bar słyszał, iż należy do najlepszego towarzystwa stolicy.
Wejść, nie wejść? Czy nie zawcześnie? Prosiła na godzinę jedenastą... Jeżeli będę niewygodnym, jej wina...
Zakołatał do bramy.
Szwajcar wskazał mu schody, prowadzące na pierwsze piętro; lokaj na zapytanie: czy pani hrabina przyjmuje o tej porze? — odpowiedział: pani hrabina czeka na pana wicehrabiego.
Uprzedziła więc służbę... nie pospieszył się... nie będzie natrętnym...
Za uchylonemi drzwiami odezwał się głos niewieści:
— Proszę, cię, Gastonie!
Wsunął się bez szelestu, na palcach do pokoju, którego głównym meblem była tualeta damska, spowita cała w tiule i koronki, ustawiona w pobliżu okna, wychodzącego na północ.
Pełne, ale spokojne światło dnia, niezmącone drżącym blaskiem słońca, padało na młodą, ładną kobietę, siedzącą przed dużem lustrem.
Dwoje czarnych, błyszczących oczu zwróciło się ciekawie na gościa. Z błyskawiczną szybkością ogarnęło spojrzenie tych oczu urodziwą postać wicehrabiego, zanim się ładne usta hrabiny uśmiechnęły przyjaźnie.
— Z szarej poczwarki nieśmiałego chłopczyka z palcem w omorusanej buzi, wykluł się i rozwinął ładny, barwny motyl. Witaj mi, Gastonie — odezwała się hrabina.
I dwoje okrągłych, białych, obnażonych ramion wyciągnęło się z pod różowego peniuaru do gościa.
— Omorusany chłopczyk z palcem w buzi zapomniał swojej ślicznej kuzynki, którą miał szczęście zabawiać kiedyś w Clarac — mówił wicehrabia Gaston de Clarac, dotykając lekko ustami palców podanych rąk. — Poznałby ją po stu latach po jej cudownych oczach, świecących kuszącym blaskiem gwiazdy wieczornej.
Temu zdawkowemu komplimentowi towarzyszył wytworny ukłon dobrze wychowanego szlachcica XVIII stulecia.
— Prosiłam cię na jedenastą, abym cię mogła powitać bez świadków (hrabina wskazała kuzynowi miejsce na taburecie obok tualety). Rodzice zdrowi, prawda? Wuj-marszałek zawsze krzepki i czynny? Naturalnie! Stary żołnierz nie lubi próżniactwa. Winnice wasze rodzą obficie? Rozumie się. Błogosławiona dolina nadloteńska płynie od wieków najlepszem białem winem Francyi. Wszystko u was dobrze? Nie wątpię o tem. Czytam odpowiedź pomyślną na twojej zdrowej rumianej twarzy szczęśliwego wieśniaka. Jacy wy szczęśliwi na prowincyi, na wsi!
Pytania te i uwagi rzucała hrabina szybko, nerwowo, końcami ust, nie czekając na odpowiedź, zajęta więcej zwierciadłem, niż gościem.
Krzątały się przy niej dwie pokojowe, dziewczyny młode, ładne, zręczne, ubrane w krótkie, podkasane spódniczki, zakryte z przodu białymi, muślinowymi fartuchami. Ich ręce, obnażone powyżej łokci, pracowały skrzętnie nad upiększeniem pani, co im wcale nie przeszkadzało rzucać od czasu do czasu zalotnych spojrzeń w stronę wicehrabiego. Jedna z nich opinała hrabinę w gorset, druga przygotowywała grzebienie do czesania.
— Błogosławiona dolina, ujęta w widły Garonny i Loty, zawodzi nas już trzeci rok z rzędu — odezwał się wicehrabia — źródła wina wyczerpały się.
— Czy być może? Ach prawda! Czytałam w którejś z ostatnich broszur ekonomicznych, że urodzaje znów tego roku niedopisały w różnych częściach kraju. Nie wiedziałam, że także u was. Gdzież ta broszura?
Na tualecie, pomiędzy mnóstwem buteleczek, słoików, szpilek i wstążek, walało się kilka broszur treści filozoficznej i ekonomicznej.
— Kuzynka nie nudzi się tą ciężką lekturą? — zapytał wicehrabia.
— Może się czasem i nudzę, mój drogi, ale cóż robić? Nauka jest dziś w modzie, jak niedawno temu była modną literatura piękna. Rozyno, ściskasz mnie zanadto w pasie... Chemia, fizyka, matematyka, filozofia, od pewnego czasu także ekonomia polityczna zmiotły z naszych tualet i biurek romanse, tragedye, poezye. Jesteśmy tu wszystkie tak uczone, iż dziwimy się same swojej mądrości. Uśmiechasz się? Zobaczysz sam. Zawiozę cię jeszcze dziś do pani de Beauharnais, gdzie się twoje oczy drwiące,...dobrze ci z tym drwiącym uśmieszkiem w mądrych oczach... i twoje uszy niewierne przekonają o naszej erudycyi, tak głębokiej, iż ci się w głowie zawróci od tej głębi... Filipino, masz dziś ciężką rękę; zamiast zerkać na pana wicehrabiego, niecnoto, uważaj pilniej na grzebień... Od lat trzech słuchamy, mimo oporu księdza Garnier, onego niepoprawnego wstecznika, wykładów w Collège Royal gdzie zachwycamy się mądrością Lalande’a i Condorcet’a.
— Tych ateuszów? — wtrącił wicehrabia.
— O, jak się zacofanie, po staroświecku wyrażasz, kuzynku z głuchej prowincyi. Z Honolulu przyjeżdżasz, z Otaiti? Mówi się filozofów, boskich filozofów. U nas są wszyscy uczeni, astronomowie, matematycy, chemicy, botanicy, równocześnie filozofowie, bo wszyscy wierzą tylko w rozum.
— I panie z towarzystwa? — zapytał wicehrabia.
— Całe nasze towarzystwo filozofuje. Kłaniamy się dziś wszyscy, składamy wszyscy hołd powinny jednemu tylko bożkowi, któremu na imię Rozum. I Filipina filozofuje, bo zamiast mnie uważnie czesać, słucha naszej dysputy... Robimy porządek z całą stęchłą przeszłością (hrabina zadzwoniła).
— Z Bogiem, z religią, z tradycyą rycerską, z uszanowaniem dla tronu, dla monarchii, z całą, słowem, głupotą naszych ciemnych przodków? — wtrącił wicehrabia.
— Znów się uśmiechasz. Pozwól sobie, nie obrażę się... Piotrze, czy nie zapomniałeś o kwiatach do obiadu? A Pawłowi powiedz, żeby skoczył do modystki i przypomniał jej amazonkę; gdyby się spóźniła, przeniosę się do innego magazynu (przywołany dzwonkiem kamerdyner znikł za drzwiami)... Tak; filozofia wymiotła z naszych głów wszystkie niepotrzebne śmiecie przeszłości, stargała wszystkie pęta, które ciemnota przodków nałożyła na rozum ludzki. Jeżeliś ciekawy, powie ci to wszystko lepiej ode mnie margrabia de Condorcet, którego zobaczysz dziś u pani de Beauharnais. Nudny trochę, suchy, ten sławny pan matematyk i filozof, ale podobno bardzo mądry.
— Podobno?
Hrabina pogroziła kuzynowi długim, białym palcem długiej, białej ręki.
— Cięty masz języczek, Gastonie, ale kuzynowi wolno. Podobno... Bo ja wiem? Tak mówią. Przyznam ci się otwarcie, iż mnie ten cały rejwach naukowy czasami okropnie nudzi, ale cóż chcesz? Hrabina de Voisenon zawstydza lekarzów swoją mądrością medyczną, margrabina de Voyer i hrabina de Coigny krają z większą rozkoszą gnijących trupów, niż wybredny smakosz doskonale upieczonego bażanta, margrabia de Nesle, hrabina de Brancas, margrabina de Pons, nawet ta strojnisia, hrabina de Polignac, palą się do chemii, jak się imperator Hadryan palił do pocałunku Antinousa, każda z dam z towarzystwa uczy się czegoś, dysputuje, chce uchodzić koniecznie za filozofkę. W takiem otoczeniu niepodobna być nieukiem. Prąd chwili niesie nas, jak potok wezbrany, niewiadomo dokąd, niewiadomo po co. Filozofowie powiadają, że do światła, do prawdy, do wolności. Być może. Nie moją rzeczą poddawać krytyce obietnic, uznanych przez cały świat mędrców. Co do mnie, wiem, tylko, że nam, kobietom z towarzystwa, wygodniej z wiarą filozofów, z wiarą w rozum ludzki i w nieomylność natury, niż z ponurym ascetyzmem chrześcijaństwa, który skrępował ciało i jego instynkty. Bardzo przyjemnie wiedzieć i wierzyć, że małżeństwo dozgonne jest nadużyciem, nieznośną tyranią mężczyzny, że wstydliwość niewieścia jest niepotrzebnym konwenansem, za co niech będzie cześć i chwała boskiemu Diderotowi. Zresztą, moda nakazuje być filozofem.
— Zdaje się, że argument ostatni przekonywa najwięcej mądrą główkę mojej ślicznej kuzynki.
— A ciebie to dziwi, uszczypliwy kuzynku? Gdyby moda kazała chodzić na czworakach, chodziłabym na czworakach. Ale a propos czworaków! Dlaczego nie widziałam dziś jeszcze mojej małpeczki, Rozyno?
— Poszła na spacer z forysiem, proszę pani hrabiny.
— A pieski?
— Antoni karmi je właśnie czekoladą.
— Chcę je zobaczyć natychmiast po śniadaniu. Mimi nie miała wczoraj humoru, może się przejadła. Puf lizał ciągle łapkę, może go kto udepnął. Przepraszam cię, Gastonie. Mówimy o różnych rzeczach i wielu innych, wyjąwszy o tych, od których powinniśmy byli właściwie zacząć. Jesteś w Paryżu... Czy wolno zapytać, w jakim celu przybyłeś do naszego rozkosznego Babelu? Może mogę ci być w czemś użyteczną. Rozporządzaj moim czasem i moimi stosunkami, proszę.
— Jesteś równie dobrą, jak piękną, kuzynko — rzekł rotmistrz, całując hrabinę w obnażone ramię. — Przysłał mnie tu ojciec do króla z pokłonem, z hołdem. Nie bardzo było mi spieszno z tym hołdem, którego królowie żądają od nas, starej szlachty, bo nam, młodym, zesztywniał kark i grzbiet, zginąć się w pałąk w ukłonie dworskim nie lubimy, ale wiesz, że mój ojciec nie znosi oporu. Powiedział po żołniersku: Oto dwa tysiące dukatów; jutro wsiądziesz do dyliżansu, pojedziesz do Paryża, i pokłonisz się od siebie i ode mnie królowi, swojemu urodzonemu wodzowi, jak czynili twoi przodkowie. Przyznam ci się, kuzynko, że wolałbym iść w ogień, na kule i groty, niż w ten rój trutniów i szerszeni dworskich.
Hrabina roześmiała się.
— Poznaję Clarac’a — mówiła. — Zdawałoby się, że wam szychowa korona spadnie z głowy, gdy się pokłonicie królowi. Ale nie obawiaj się. Ludwik XVI jest tak dobrym, tak łatwym w stosunkach królem, tak uprzejmym gospodarzem zamku wersalskiego, iż najsztywniejsze karki wychodzą z jego domu bez gorzkiego uczucia poniżenia. Jutro weźmiesz moją karetę i pojedziesz do Wersalu; dam ci kilka słów do wielkiego szambelana, żebyś nie był narażony na protekcyonalne spojrzenia mniejszych piesków dworskich.
Ktoś stuknął lekko w uchylone drzwi i do pokoju wsunął się, zgięty w ukłonie, z bladym uśmiechem zdawkowej uprzejmości na starannie wygolonej twarzy, młody człowiek w czarnych, jedwabnych sukniach, w czarnych pończochach i w trzewikach, spiętych srebrnemi sprzączkami.
— Ach, kochany abbé... abbé de Courcel, prezentowała hrabina, najprzyjemniejszy ze wszystkich kaznodziejów paryskich... Rozyno, te loki z lewej strony dotykają prawie ramienia; podnieść je trochę... Czy można dziś pojechać konno do lasku bulońskiego?
Ksiądz w sukniach świeckich, którego stan duchowny poświadczał tylko biały rabat i czarny płaszczyk, sunął więcej niż szedł ku hrabinie, ruszając się z wytworną swobodą skończonego dworaka. Skłoniwszy się wicehrabiemu, zajął miejsce na taburecie po drugiej stronie tualety.
— Trochę dziś chłodno, ale pogodnie — odezwał się, dźwięcznym wyrobionym głosem kaznodziei. — Lasek buloński zaroi się niewątpliwie amazonkami. Wielka szkoda, że hrabina nie zaszczyciła wczoraj naszego zebrania u księstwa Bedford. Bawiliśmy się doskonale.
— Nie mam zaufania do zebrań towarzyskich w domach angielskich. Ci wyspiarze są zwykle tak chłodno zarozumiali, spoglądają na nas, żwawych Francuzów, z takim uśmiechem lekceważącym, iż mrożą swobodną konwersacyę. Ile razy zdarzyło mi się być u księstwa Bedford, doznawałam zawsze wrażenia, iż nas Anglicy nie na to proszą, żeby nas bawić, lecz na to, żeby się nami bawili.
— Doskonała obserwacya — potwierdził abbé — muszę ją puścić w obieg. Anglicy spoglądają na nas w istocie z wyżyn swojej swobody konstytucyjnej, jak na duże dzieci. Ale tym razem nie oni rej wodzili. Osią, dokoła której się wczoraj obracała konwersacya, był margrabia de la Fayette.
— La Fayette? Margrabia jest w Paryżu? Jakże on wygląda, ten sławny obrońca wolności amerykańskiej? Opowiadaj, kochany abbé.
— Bardzo przystojny, bardzo wymowny, bardzo wytworny. Iskry tryskają z jego oczu, kiedy mówi...
Ksiądz de Courcel nie miał czasu dokończyć charakterystyki Laffayette’a, bo do pokoju wszedł lekarz domowy zapytać o zdrowie hrabiny. Zaledwie doktór pożegnał swoją pacyentkę, znalazłszy ją „świeżą, olśniewającą blaskami zdrowia i urody“, zjawił się perfumiarz, zachwalający jakąś nadzwyczajną wodę, która miała przywrócić najstarszej twarzy „cerę pensyonarek klasztornych“. Jeszcze de Bar nie zdążyła obwąchać wszystkich buteleczek perfumiarza, kiedy ukazał się handlarz małp i papug. Stawił się także kolporter uliczny z książkami, broszurami, gazetami, zgłosiła się w końcu modystka z próbkami najnowszych jedwabiów.
Między jednym przekupniem a drugim wchodził jakiś diuk, margrabia, hrabia, kawaler; każdy z nich posiedział kilka, najwyżej kilkanaście minut, obsypał hrabinę garścią wonnych komplementów, opowiedział jakąś plotkę i wychodził, obiecując dalszy ciąg nowin dnia w lasku bulońskim.
Pani de Bar oglądała, wybierała, kupowała, radząc się gości, przerywając ciągle robotę swoich pokojowych.
Swobodzie jej ruchów, odsłaniających wdzięki ładnej, trzydziestoletniej kobiety, dziwił się trochę wicehrabia de Clarac. Wprawdzie obcymi nie były mu zwyczaje i obyczaje wielkiego świata paryskiego, bo towarzystwo prowincyonalne naśladowało skwapliwie stolicę, ale wieś i mniejsze miasta szanowały jeszcze dawną staroświecką wstydliwość. I w Tuluzie, gdzie służył jako oficer Jego Królewskiej Mości, przyjmowały żony jego kolegów płeć brzydką przy tualecie, ale zasiadały przed zwierciadłem zwykle już ubrane. Panie gawędziły, a pokojowe ich poprawiały, kończyły fryzurę, lub zapinały jakąś rozmyślnie zapomnianą haftkę.
A pani de Bar w peniuarze, który nie zakrywał wcale jej pełnego biustu i obnażonych ramion i w maleńkich, różowych pantofelkach, z których wychodziła cała stopa, ubierała się naprawdę w obecności mężczyzn.
Trochę zbyt swobodną wydała się ta swoboda wielkiej damy paryskiej młodemu oficerowi z prowincyi.
Nareszcie, po godzinie była hrabina opięta, uczesana i upudrowana złotym pudrem, który jej czarne, bujne włosy zmienił w rudawe.
Żegnając się z kuzynem, rzekła:
— Nie zapomnij być dziś u mnie na obiedzie. I pan, naturalnie, panie abbé, bardzo proszę. Po obiedzie pojedziemy do pani de Beauharnais na filiżankę kawy. Do widzenia... Ach prawda, byłabym zapomniała. Mam nadzieję powitać wkrótce u siebie zamiast zwyczajnego abbé de Courcel, kanonika de Courcel, kanonika doskonale uposażonego.
Błysk radości zaświecił w oczach młodego księdza.
— Byłażby hrabina łaskawa wstawić się za mną u Jego Eminencyi, kardynała de Rohan?
— Użyłam całej swojej wymowy, aby przekonać Jego Eminencyę, że tak oświeconemu, doskonale wychowanemu i miłemu księdzu, jak pan de Courcel, należy się najlepsza kanonia jego dyecezyi, i zdaje mi się, że nie trudziłam się daremnie.
— Nie wiem doprawdy, czem zasłużyłem na takie względy. Pani hrabina na mnie zanadto łaskawa.
— Dla dobrych przyjaciół nie jest się nigdy zanadto łaskawym. A teraz do widzenia.
Już była hrabina na progu sąsiedniego pokoju, kiedy się nagle odwróciła.
— Kochany abbé, przepraszam, chciałam pana prosić o drobną grzeczność. Czy mogę?
— Prawem hrabiny rozkazywać, obowiązkiem moim być z radością posłusznym.
— Mówiła mi pani de Grouchy, że Greuze ma na sztalugach prześliczną główkę. Możeby pan był łaskaw zajść do Greuze’a i zobaczyć oną główkę. Jeżeli w istocie tak ładna, jak twierdzi marszałkowa, powiększyłabym nowem dziełem mistrza z przyjemnością moją galeryę. Lubię jego pendzel. Byłabym panu także bardzo wdzięczna, gdybyś zaszedł na chwilkę do księgarni Chevalier’a i przejrzał najnowsze broszury. Ciekawsze, modniejsze, niech mi pan każe przysłać. A teraz już naprawdę do widzenia.
Hrabina uśmiechnęła się do księdza, kuzynowi przesłała końcami palców od ust pocałunnek i znikła za portyerą.
— Pan wicehrabia dawno w naszym miłym Babylonie? — zapytał ksiądz, wychodząc razem z rotmistrzem.
— Dopiero od wczoraj.
— Ale nie po raz pierwszy?
— Byłem w Paryżu kilka razy. Ostatnim razem temu lat pięć.
— W takim razie może pan nie wzgardzi moją znajomością stolicy, która zmieniła się bardzo od lat pięciu. Służę z przyjemnością.
Rotmistrz spojrzał nieufnie na wytwornego księdza w sukniach świeckich. Wiedział on, że Paryż roi się młodymi abbé’ami, którzy pozostają z ołtarzem w związku bardzo luźnym. Jedni pełnią w bogatych domach służbę nauczycielów, inni bawią się w literaturę i dziennikarstwo, jeszcze inni dekorują po prostu swoimi rabatami i płaszczykami salony, nie zajmując się niczem, odgrywając rolę filozofów, bezprzesądnych rezonerów, a wszyscy schlebiają, wysługują się osobistościom wpływowym za obiecaną nagrodę w formie jakiegoś intratnego beneficium.
Przeto zawahał się, namyślając się przez kilka chwil: przyjąć towarzystwo księdza, albo odpowiedzieć mu wymijająco? Ale był szlachcicem francuskim ośmnastego stulecia, wcieleniem dobrego wychowania, uprzejmości, stawiał grzeczność na równi z honorem. Pan de Clarac nie mógł obrazić pana de Courcel.
— Z wdzięcznością będę korzystał z doświadczenia księdza — rzekł rotmistrz.
— Jeżeli pan nie ma w tej chwili nic lepszego do roboty, możemy pojechać do lasku bulońskiego.
— Do lasku bulońskiego! — rozkazał rotmistrz woźnicy.
Minęło już południe.
Nad Paryżem, na pogodnem niebie błyszczało słońce, ale nie był to wulkan płomienny, sypiący z góry na dół potoki światła i żarów. Małe, chłodne, bezpromienne słońce grudnia walczyło daremnie z mroźnym oddechem zimy, który szedł od północy.
Dzień pogodny wywabił na brudne, źle brukowane ulice bez bocznych chodników dla pieszych, tłum ludzi. Ten tłum był jakiś cichy, milczący, osowiały. Wielkie mnóstwo obdartusów wlokło się leniwie wzdłuż domów. Na wszystkich rogach, na schodach kościołów, przed bramami bogatszych domów widać było gromadki żebraków.
— Wesoły temu lat pięć Paryż posmutniał — zauważył wicehrabia.
— Nędza odjęła lekkomyślnemu, wesołemu ludowi paryskiemu jego dawny humor objaśnił ksiądz. — Chleb tak podrożał, że stał się zbytkiem dla ubogich.
— I prowincyę wysmagały okrutnie nieurodzaje ostatnich lat — mówił wicehrabia. — Bieda z nędzą rozgościły się nie tylko w chatach chłopskich, pastwią się nie tylko nad ubogimi. Do naszych zamków szlacheckich ciśnie się niedostatek drzwiami i oknami. Gdyby nie przywileje feodalne, wielu z nas nie miałoby z czego żyć.
— Najgorsza, że nędza sączy w dusze ludu jad nienawiści do wszystkich, którzy nie umierają jeszcze z głodu. Niech się pan przypatrzy uważnie twarzom obdartusów i żebraków.
Z urwaną w połowie klątwą, podobną do gniewliwego warknięcia złego psa, ustępowali pauprzy z drogi powozom, które nie uważały za potrzebne zwracać uwagi na pieszych. Te wszystkie kabryolety, berlinki, dyliżanse, alemandy, saboty, gondole, powozy i powoziki najrozmaitszych kształtów, otwarte i zamknięte, pędziły po nierównym bruku co koń wyskoczy, jak gdyby oprócz nich nie było nikogo na ulicach. Tu i owdzie podniosła się wśród tłumu pieszych groźna pięść lub błysło z podełba mściwe oko jaskrawym blaskiem nienawiści.
— Lud paryski, obryzgiwany błotem ulicy, potrącany łbami koni, śmiał się dawniej, dowcipkował po swojemu, swywolił, a teraz warczy i grozi złem okiem — mówił ksiądz. — Idzie ulicami stolicy głuchy pomruk, pochwytny tylko, wyraźny dla tych, którzy patrzą z urzędu w serce ludu. My, księża, słyszymy w konfesyonale, w brudnych norach nędzarzów, dokąd nas śmierć wzywa z olejami świętymi, z ostatniem namaszczeniem, takie skargi i złorzeczenia, iż gdyby je mogli słyszeć nasi salonowi rezonerowie filozoficzni, nasi upudrowani, wyżabotowani reformatorowie, odeszłaby ich ze strachu o własną skórę ochota do wywracania istniejącego porządku. Ale oni nie uważają za potrzebne spojrzeć w duszę ludu. wsłuchać się w tłumiony płacz jego słusznych skarg, chociaż rozprawiają dziś bezustannie o duszy tego ludu.
Wicehrabia słuchał zdziwiony. Ten światowy abbé, składający pięknym damom wizyty przy tualecie, załatwiający w mieście ich sprawunki, słuchał spowiedzi, chodził do chorych z wiatykiem? Wydawało mu się to nieprawdopodobnem.
Rozumny wzrok księdza dostrzegł zdziwienie, malujące się na twarzy oficera.
— Widząc mnie u pani de Bar w roli uprzejmego światowca — rzekł z uśmiechem — zaliczył mnie pan do znanego we Francyi gatunku owych próżniaczych abbés paryskich, owych nędznych karyerowiczów, którzy plamią stan duchowny. Niech się pan nie tłomaczy, ma pan bowiem prawo nie ufać księdzu, który skrada się przez salon do godności kościelnych. Ale jako Francuz ośmnastego stulecia, wie pan równie dobrze, jak ja, że wszystkie posady, godności, zaszczyty, beneficya rozdaje u nas od lat stu łaska lub kaprys kobiety, że nie płeć mocna rządzi Francyą, lecz słaba. Powie pan słusznie: cóż tobie, księdzu, po intratnem beneficyum? Niestety, nie jestem tylko księdzem. Sześcioro ubogiego rodzeństwa czeka na moje fiolety w dziurawym zamku bretońskim. Siostry zostaną staremi pannami, bracia się zmarnują, jeżeli pani de Bar nie zdoła wyżebrać dla mnie u kardynała Rohana jakiej dobrej kanonii. Jako szlachcic z prowincyi, zna pan doskonale smutne stosunki naszej kasty. W starych, dziurawych, wyszczerbionych zamczyskach szlachty wiejskiej drwi ubóstwo z naszych spleśniałych pergaminów, tradycyi historycznych i szumnych tytułów.
Życzliwem okiem spojrzał teraz pan de Clarac na pana de Courcel. I on należał do owej szlachty wiejskiej, która, oddalona od dworu królewskiego, od źródła zaszczytów i złota, sypała się w gruzy, z każdem pokoleniem uboższa.
Byli już w lasku bulońskim.
Z dwu stron, z miasta i do miasta, tam i napowrót przesuwały się obok nich barwne, migotliwe szeregi jeźdźców. Przepyszne konie kłusowały, galopowały alejami, niosąc na grzbietach piękne panie i wytwornych panów. Grzywy, splecione białemi, czerwonemi, zielonemi, złotemi wstęgami, unoszone w ruchu, falowały w powietrzu; błyszczały siodła i uzdziennice gęsto nabijanem srebrem i drogimi kamieniami, co chwila uchylały się kapelusze panów i pochylały się piórami strojne głowy pań.
Słynny doktór Tronchin, „Rousseau medycyny“, i jego następcy: Lorry, Barthès ulitowawszy się nad bladą, więdnącą cerą pań, nakazali płci pięknej używać ćwiczeń fizycznych, poruszać się dużo na świeżem powietrzu. Doktorowie: Tronchin, Lorry, Barthès byli doktorami modnymi, światowymi. Więc wsiadł cały beau monde paryski na konia i galopował przed obiadem w lasku bulońskim, naprawiając cerę i nerwy, zniszczone, wyczerpane, rozstrojone nocnemi biesiadami, zabawami, dysputami.
Ciekawie rozglądał się wicehrabia w tym barwnym tłumie, któremu drożyzna chleba nie odjęła humoru, bo nie odczuwał na sobie jej okrucieństwa. Co chwila zatrzymywała się któraś z amazonek, przywołując do swego boku uśmiechem kuszącym któregoś z przejeżdżających panów. Szeptano, śmiano się, gawędzono wesoło.
W pełnym galopie przemknęła obok kabryoletu Clarac’a jakaś młoda dama. Pędziła tak szybko, iż miała zaledwie czas rzucić księdzu de Courcel uśmiech przyjazny. Siedziała doskonale, ze swobodą doświadczonego jeźdźca na czarnej klaczy, której grzywa mieniła się złotemi i srebrnemi wstęgami. Ogień śmiałej, odważnej młodości tryskał z czarnych oczu damy, ubranej w krótką, zieloną amazonkę, z pod której było widać płytkie trzewiki z różowej skóry bez obcasów i w zielony żakiet męski. Szeroki krawat z białej gazy, zawiązany fantazyjnie, zakrywał jej szyję, na włosach, ujętych z tyłu w warkocz, zakończony kokardą, miała kapelusz wełniany, ożywiony pióropuszem.
Kilka razy obejrzał się za nią pan de Clarac.
— Żwawa niewiasta — wyrzekł, gdy znikła w tłumie jeźdźców.
— Żwawa i śmiała nie tylko na koniu — objaśniał ksiądz. — Jest to hrabianka de Laval, kuzynka utalentowanej hrabiny de Laval, zawzięta filozofka i gorliwa apostołka idei przewrotowych. Zdaje się, że ma jakiś majątek w pańskich stronach, nad Lotą czy Garonną. Zobaczy ją pan dziś u pani de Beauharnais.






II.

— Więc pani wierzy naprawdę, panno hrabianko, że rozum ludzki może zastąpić rozum Boga... przepraszam, poprawiam się ze wstydem — rozum przesądu, który nasi ciemni przodkowie nazywali Bogiem?
— Uważam z przyjemnością, mylordzie, że zaczynasz się powoli uczyć mowy naszych filozofów. Będziemy mieli z pana wkrótce pociechę.
— Któżby się nie chciał uczyć mowy, płynącej słodką muzyką z pięknych ust uroczych cór Francyi?
— Coraz lepiej. Wasza Lordowska Wielkość robi w Paryżu nadzwyczajne postępy. Maluczko, a będzie pan tak uprzejmy, jak nasi panowie.
— Przybyłem do szlifierni nadsekwańskiej z mocną a nieprzymuszoną wolą pozbycia się wszelkich chropowatości Albionu, by wrócić nad Tamizę tak gładkim, tak oszlifowanym, jako brylant amsterdamski — chciałem powiedzieć, jako światowiec paryski.
— Widać już na panu, mylordzie, skutki naszej szlifierni.
Z uśmiechem pogroziła hrabianka de Laval lordowi Chesterfield wachlarzem.
— Albowiem z oczu pańskich sypią się już iskry złośliwości naszych dowcipnisiów.
— Jakżebym śmiał — bronił się lord Chsterfield.
— Pomóżcie mi, panowie, przekonać tego niewiernego Tomasza, z którego Paryż nie zdołał jeszcze wywabić stęchłych zapachów chrześcijaństwa. Będziecie mieli zasługę przed Rozumem, zyskując dla jedynie prawdziwej wiary, dla religii oświecenia, tak miłego i mądrego prozelitę.
Mówiąc to, zwróciła się hrabianka do grupy panów, którzy otoczywszy kominek, rozmawiali półgłosem z panią domu.
Byli po doskonałym obiedzie, jakim hrabina de Beauharnais raczyła swoich gości od kilku lat dwa razy w tygodniu; we wtorki i czwartki. Z sali jadalnej przeszli do salonu, gdzie gawędzili przy czarnej kawie o nowinach naukowych i literackich.
Dobrze znanym był ten salon błękitny myślącej, dysputującej, piszącej Francyi i znakomitym cudzoziemcom. Jan Jakób Rousseau, Buffon i Mably olśniewali tu ciekawych słuchaczów swojemi śmiałemi doktrynami; Voltaire’a tu wieńczono. Przeszła przez niego cała fala nowych idei, które błyskały nad królestwem Burbonów od lat czterdziestu, przeszła z lekkim szelestem wytwornej causerie ludzi dobrze wychowanych. Dorat i Collardeau, Collé i Crébilion, Mercier i Rétif de la Bretonne, margrabia de Condorcet i Bailly, baron Anacharsis Clootz i ksiądz de Barthélemy, filozofowie, uczeni, poeci i ekonomiści zabawiali się w błękitnym salonie pani de Beauharnais podminowywaniem gmachu pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, na który złożyły się: praca twórcza i doświadczenie Francyi lat tysiąca.
Voltaire, Rousseau, Mably i Buffon nie ożywiali już błyskotliwemi teoryami i rakietami dowcipu konwersacyi w salonie pani de Beauharnais; odeszli oni po dokonanej pracy życia w światy inne, nie doczekawszy się, na swoje szczęście, wcielenia doktryn, w które wierzyli, jak w objawienie, zwiastujące szczęśliwość powszechną. Ale duch ich nie opuścił błękitnego salonu, był obecny na wszystkich zebraniach w gościnnym hotelu przy ulicy Tournon wymowniejszy, potężniejszy, z poza grobu.
Oto oderwał się od grupy, która otaczała kominek, czterdziestokilkoletni pan, którego blada twarz nosiła na sobie ślady bezsennych nocy. Jego głowa rasowa, przypominająca wyrazistym profilem i dużym, orlim nosem typowe głowy Burbonów, była szczególną mieszaniną dwóch charakterów. Wysokie, rozwinięte czoło i głęboko osadzone oczy, zdające się patrzeć gdzieś daleko, w przestrzeń bezkresną, wskazywały śmiałego myśliciela, ogarniającego szerokie widnokręgi, miękkie zaś, apatycznie obwisłe usta odsłaniały słabą wolę, naturę chwiejną. Usilna praca w gabinecie bez słońca, powietrza i ruchu starła z tej twarzy rozumnej barwy zdrowia, umalowawszy ją zgniłą bladością roślin piwniczych.
Był to margrabia de Condorcet, słynny matematyk i filozof dożywotni sekretarz Akademii Umiejętności, ostatni z żyjących pionierów zbliżającej się rewolucyi.
— Bardzo się dziwię — odezwał się, zbliżywszy się do hrabianki de Laval — że lorda Chesterfielda trzeba nawracać do naszej religii. On to raczej miałby prawo być we Francyi krzewicielem naszej nowej ewangelii, prawdy bowiem tej ewangelii przyszły do nas z jego ojczyzny. Gdyby nie Locke, Hobbes i Hume, nie mielibyśmy może Voltaire’a, encyklopedystów i Rousseau’a.
Lord Chesterfield, trzydziestoletni, wysoki, dobrze zbudowany brunet, spojrzał na nikłą, postać uczonego przez zmrużone powieki. Chochlik satyry uśmiechał się drwiąco w jego bystrych oczach.
— Widocznie nie jesteśmy tak uzdolnieni, jak Francuzi — rzekł, kiedy się zasady filozofów nie przyjęły na naszym gruncie.
— Alboż to potrzeba nadzwyczajnych zdolności, by zrozumieć prawdy tak proste, tak naturalne, iż wchodzą same do każdego przeciętnego mózgu? Cała naszą mądrość można zamknąć w ramach kilku frazesów. Aż do pierwszej połowy bieżącego stulecia, przez długi szereg wieków, była ludzkość dzieckiem, chłopcem, młodzieniaszkiem, a że dziecku, chłopcu, młodzieniaszkowi potrzeba kierownika, któryby prowadził jego kroki niepewne, przeto ulegał człowiek powadze religii, Kościoła i monarchii, przeto wierzył i słuchał. Lata jednak dziecięce i chłopięce ludzkości skończyły się obecnie. Światło nauki ostatnich lat kilkudziesięciu rozproszyło ciemności zabobonów i przesądów, wylęgłych z fantazyi i z niejasnych przeczuć niemowlęcego mózgu. Homo sapiens dojrzał w blaskach wiedzy, dojrzawszy zaś, zmiarkował, że był dotąd igraszką w ręku despotycznych Mentorów, krępujących rozmyślnie, świadomie, w celach osobistych narzuconej mu władzy jego wolę i jego naturalne instynkty. Z chwilą, gdy małoletni, wodzony na pasku Kościoła i monarchii, stał się pełnoletnim, oświeconym, gdy poczuł swoje siły i zrozumiał swoje prawa, pragnie, żąda swobody myśli i czynu. Już nam kościół, monarchia i cały gmach pojęć, wyobrażeń i urządzeń, sklecony ich ręka nieudolną, nie są potrzebne. Odtąd będzie naszym jedynym kierownikiem, naszem jedynem objawieniem i natchnieniem rozum ludzki, który znajdzie przy pomocy wiedzy najlepszą formę religii i państwa, odpowiadającą potrzebom i godności człowieka dojrzałego. Bóg, religia, chrześcijaństwo, katolicyzm, monarchia z całym aparatem przywilejów feodalnych, sztuczne paski i podpory człowieka-dziecka mogą spocząć w mauzoleum przeszłości obok innych, rdzą strawionych rupieci historycznych. Oto cała nasza mądrość.
Condorcet wygłosił tę teoryę suchym, monotonnym głosem matematyka, który rozwiązuje w szkole przed uczniami jakąś formułkę algebraiczną, mówił tak spokojnie, jak gdyby owa nowa ewangelia nie ulegała żadnej wątpliwości, jak, gdyby się sama przez się rozumiała.
Z tryumfem spojrzała hrabianka de Laval na lorda Chesterfielda. Spojrzenie jej mówiło: cóż ty na to? Widzisz, że nasi filozofowie umieją rozwiązywać zagadnienia najzawilsze. Jesteś pobity, niedowiarku, złóż broń! Nie wam, ciężkojęzycznym Anglikom, dysputować z Francuzami!
Lord słuchał, uśmiechając się kącikami ust.
— Z tego, co uczony margrabia tak dobrze, tak jasno wytłómaczył — odezwał się, gdy Condorcet zamilkł — wynika, że człowiek dojrzały, oświecony, pełnoletni powinien całą robotę przeszłości, całe dzieło lat tysiąca zburzyć, zniszczyć, potłuc, jak stary garnek.
— Rozumie się, rozumie się — potwierdziła żywo hrabianka jak stary garnek, doskonale.
Ogromnie jej się „stary garnek“ podobał.
— Jest to w istocie mądrość bardzo prosta, tak prosta, iż nie potrzeba jej się wcale uczyć, bo przynosimy ją na świat.
A kiedy się na lorda zwróciło kilkanaście par pytających oczu, rzekł jeszcze.
— Wiadomo, że dziecko rozpoczyna swoje studya spostrzegawcze na ziemi od tego, że łamie, druzgoce, burzy bez zastanowienia wszystko, co mu w rączęta popadnie.
Ciche, zdziwione: aaa... wypadło z ust panny de Laval. Nie takiego wniosku się spodziewała.
Należała ona do najgorliwszych wyznawczyń „nowej ewangelii“. Młoda, wrażliwa, zapalająca się łatwo, przepojona doktrynami encyklopedystów i Rousseau’a, których najjaskrawsze frazesy umiała na pamięć, wierzyła w ich marzenia i utopie, w ich obietnice i paradoksy, jak przekonany uczeń wierzy w naukę mistrza. A oto przychodzi ktoś, który nazywa święta wiarę jej młodości zabawką dziecka. Niegrzeczny, źle wychowany, zarozumiały...
— Bardzo szanuję zdanie mylorda — rzekła, cedząc wolno wyraz po wyrazie — wolę jednak dzielić przekonania mędrców, uznanych przez cały świat oświecony.
„Mędrców, uznanych przez cały świat oświecony“, podkreśliła głosem i spojrzeniem lekceważącem, zwróconem na lorda.
— Byłabym bardzo ciekawa, jakby się też mylord zachował w naszem położeniu?
— Ja? odrzekł lord, udając, że nie zrozumiał wyraźnego napomnienia, jakiego mu panna de Laval udzieliła. — Ja, hrabianko; gdyby mi stary zamek, w którym mieszkało kilkanaście pokoleń mojego rodu, wydał się niewygodnym, obejrzałbym go dokładnie ze wszystkich stron, opukał jego mury, zbadał fundamenty i naprawiłbym, ulepszyłbym, rozszerzyłbym te części, którebym znalazł strawione rdzą czasu, zmurszałe, albo za ciasne. Ale samego zamku, przedewszystkiem zaś jego fundamentów bym nie ruszył.
— Znaczy się, że mylord lubi stare graty — przycięła mu hrabianka.
— Lubię. Wolę budować na starych fundamentach niż na nowych ruinach, bo ruiny zasypują dość często tych, którzy się wpośród nich poruszają, a mnie życie miłe.
Nad salonem, powiał jakby chłodny oddech zbliżającego się widma. Wszystkie głowy pochyliły się, wszystkie twarze zmierzchły, wszystkie szepty zamilkły. Stała się taka cisza, iż słychać było wyraźnie równy, jednostajny dygot zegara.
Nikt z obecnych nie zdawał sobie sprawy z przyczyny niewytłómaczonego lęku, jaki zatrwożył nagle ich serca. Byli przecież wszyscy dziećmi epoki bezwzględnego krytycyzmu, kornymi wyznawcami rozumu, który nie uznaje takich zabobonów jak przeczucie, głos ostrzegawczy z innych światów. Gdyby mogli byli odchylić zasłonę najbliższej przyszłości, byliby ujrzeli więzienia, a w tych więzieniach siebie i swoich przyjaciół i byliby dostrzegli ohydne wózki, ciągnące wśród wycia pijanego motłochu na plac kaźni, a w tych wózkach znów siebie i swoich przyjaciół.
Ten nieznośny Anglik... Mówił im o gruzach, które zasypują żywych... A oni właśnie pragnęli zburzyć istniejący porządek, aby żyć wygodniej, przyjemniej, swobodniej. Wszakże tak obiecywała im wesoła, dowcipna filozofia Voltaire’a, tak zachęcała ich materyalistyczna mądrość encyklopedystów, która wskazywała im szczęście doczesne, zmysłowe, jako cel jedyny, najwyższy człowieka. Mieliżby się mędrcy francuscy mylić? Nie... Ten zarozumiały Anglik straszy ich strachami swoich pojęć zacofanych.
Pierwsza panna de Laval ocknęła się z przykrego milczenia. Rozśmiawszy się zbyt głośnym, sztucznym, nieszczerym śmiechem odezwała się:
— Słuchając mylorda, zdawałoby się, że sypią się już na nas mordercze gruzy. Tymczasem mam nadzieję, że dożyjemy wszyscy szczęśliwie w zdrowiu i dobrym humorze lat sędziwych.
— Mam zaszczyt prosić panią na wesele mojego prawnuka, którego prababki jeszcze nie znam, bo jej dopiero szukam — rzekł lord z komicznie ceremonialnym ukłonem.
— I o mnie proszę pamiętać... o mnie także... prosimy... pojedziemy wszyscy do Szkocyi — wołano ze wszystkich stron wśród ogólnego śmiechu.
Zaproszenie na wesele prawnuka nieżonatego pradziada rozbawiło towarzystwo i zdjęło z niego przykry lęk przed zakrytem jutrem.
W salonie potworzyły się teraz grupy.
Księżne, margrabiny, hrabiny otoczyły uczonych i literatów, spragnione ich żywego słowa. Condorcet, Mercier, malarz współczesnego Paryża, romansopisarz Rétif de la Bretonne, astronom Bailly, baron pruski von Clootz, taki nieprzejednany wróg chrześcijaństwa, iż zmienił z nienawiści do nauki Chrystusowej swoje imię Jana Chrzciciela na pogańskiego Anacharsisa, prowadzili konwersacyę.
Od lat czterdziestu, od czasów pani de Tencin, która otworzyła pierwszą t. zw. bureau d’esprit, byli filozofowie, uczeni i literaci ozdobą salonów paryskich.
Damy światowe, używszy młodości, zrozumiawszy około czterdziestego roku życia, że siwiejące włosy, żółknąca cera i zmarszczki odstraszają lekkomyślnego Amora, wycofywały się zręcznie w samą porę z szumiącego potoku zabaw i romansów, w których się czasy Regencyi i Ludwika XV-go chciwie kąpały. Ich matki i babki, starzejąc się, oddawały się dewocyi i dobrym uczynkom. Ale one, owiane już tchnieniem nowych prądów, olśnione jaskrawemi błyskawicami nowych pojęć, zepsute luźnymi obyczajami swojego czasu, nie rozumiały, nie odczuwały cnót dawnych matron francuskich. Chowane, tresowane od lat dziecięcych dla życia światowego, które wypełniało całą ich młodość próżniaczą, nie chcąc się pozbawić w latach dojrzałych i sędziwych przyjemności towarzystwa, stworzyły salon paryski XVIII stulecia, słynny model wszystkich salonów europejskich. Bawiąc innych, bawiły siebie.
Inteligentniejsze, oświeceńsze od swoich matek i babek, przywykłe w epoce rozluźnionych obyczajów do swobodnego obcowania z mężczyznami, do wtrącania się we wszystkie sprawy, do rządzenia, do wpływania na wypadki chwili i na losy aktorów dziejowych, nie mogły się na starość zadowolić pospolitem plotkowaniem towarzyskiem.
Zwykłe zrazu bawialnie zamieniły się wkrótce w ogniska nauki i literatury, w „biura inteligencyi“, w których buntowniczy, niespokojny duch czasu podniecony, ośmielony nadzwyczajnym rozkwitem wiedzy, królował, sypiąc dokoła siebie rakietami nowych idei, olśniewającemi iskrami fosforycznego światła.
Z tych rakiet i iskier miała buchnąć łuna pożaru, ale tej łuny nie przeczuwały filozofujące, krytykujące damy światowe. One bawiły się oryginalnemi ideami, wygłoszonemi lekko, dowcipnie przez lekkomyślne, dowcipne usta dobrze wychowanych, upudrowanych, wyżabotowanych uczonych i literatów, jak się ich matki i babki bawiły plotkami i intryfami dworskiemi. Z Voltaire’m drwiły między je dnem bon mot, a drugiem z chrześcijańwa, z tradycyi historycznej, z Rousseau’em krytykowały istniejący ustrój polityczny i społeczny, z Lamettriem, Holbachem, Helvetiusem, Condorcetem, Lalandem i Volney’em, marzyły o religii i państwie rozumu, który rzuci pod swoje stopy, zdepce wszystkie przesądy i zabobony nierozumnej przeszłości.
Wszystko to było takie nowe, zajmujące, niezwykłe. Jakże się nie bawić?
Inteligentne, oświecone damy światowe, bawiły się i rządziły. One to rozdawały swoim ulubieńcom wieńce sławy, sprzedawały ich książki, oklaskiwały ich w teatrach, one wyrabiały swoim stałym, wiernym gościom, swoim „parafianom“ fotele Akademii francuskiej i pensye dworskie, za co wdzięczni autorowie unieśmiertelnili ich nazwiska.
W miarę jak się zbliżało żywe wcielenie idei wywrotowych, fermentujących przez lat czterdzieści w książkach, gasły powoli ogniska rewolucyi teoretycznej. Słynne bureaux d’esprit ustępowały miejsca salonom politycznym. Jedyna prawie pani Beauharnais, sama będąc literatką, została aż do samego końca wierną literaturze i nauce.
Siedziała w wygodnym fotelu, przy kominku, jeszcze przystojna, mimo siwe włosy i lat pięćdziesiąt. Miała na sobie czarną, jedwabną suknię, zamkniętą pod szyję. Zażywając od czasu do czasu z płaskiej, złotej tabakierki z portretem Turgofa tabakę, słuchała bardzo uważnie Mercier’a, który tłómaczył grupie gości, otaczających panią domu, przyczynę ruiny finansowej Francyi. Przechylona z uprzejmym uśmiechem do uczonego, zdawała się być cała pochłoniętą nudnym przedmiotem, co nie przeszkadzało wcale jej mądrym oczom, krążyć bezustannie po salonie i czuwać nad służbą i gośćmi. Bo posiadała w wysokim stopniu talent wszystkich wielkich dam francuskich XVIII stulecia: umiała słuchać nawet wtedy, kiedy jej myśli odbiegły daleko od roztrząsanego tematu.
Jej czujne oczy padły na wice-hrabiego de Clarac, który nie brał udziału w ogólnej konwersacyi. Przybył on z panią de Bar i z Księdzem de Courcel w chwili, kiedy wstawano od obiadu. Kuzynka i abbé znalazłszy się wśród dobrych znajomych, zleli się bez trudu z towarzystwem; on zaś, obcy w Paryżu, onieśmielony znakomitościami, których głośne nazwiska znał z książek, tułał się po salonie, jak intruz. Przysiadł się do jednej grupy, przysiadł się do drugiej, postał tu, postał tam, w końcu, widząc, że nikt nie zwraca uwagi na młodego nieznanego nikomu oficera prowincyi, wcisnął się w najdalszy kąt i zabawiał się na własną rękę obserwacyami.
Nu bardzo olśniła go konwersacya salonu paryskiego. To, o czem mówiono, umiał na pamięć. Jak cała młodzież szlachecka ostatniego pokolenia, pluskał się i on z rozkoszą młodości, witającej zawsze z radością wszelkie nowinki, tem pożądańsze, im śmielsze, im zuchwalsze, już w szkołach w kipiącym wirze idei wywrotowych. Słynni uczeni i literaci „parafianie“ pani de Beauharnais, wyrażali się niewątpliwie lepiej, wprawniej, gawędzili i większą łatwością od domorosłych, dyletanckich filozofów miast prowincyonalnych, ale były to zawsze te same wycieczki przeciw Bogu, religii, chrześcijaństwu, Kościołowi i monarchii, które szumiały od lat kilkunastu w ulu oświeconej Francyi.
I niebardzo olśniło go towarzystwo stolicy, wytworne panie w dekoltowanych tualetach, z perłami w upudrowanych włosach, z perłami na szyjach, i wykwintni panowie w jedwabnych, różnobarwnych sukniach, w perukach, w żabotach, w trzewikach, spiętych srebrnemi albo złotemi sprzączkami, z trójrożnymi kapeluszami pod ramieniem. Te wytworne panie i ci wykwintni panowie ruszali się bez wątpienia z większą swobodą, wdzięczniej, okrągłej od światowców prowincyonalnych, ale były to zawsze to same ruchy, ukłony, uśmiechy, formy, określone dokładnie przez kodeks dobrego wychowania.
Najwięcej z całego towarzystwa zajęła go hrabianka de Laval, odcinająca się wyraźnie od gładkiego, jednostajnego tła salonu.
Ostatni kaprys mody, strąciwszy z tronu uznanej piękności brunetkę, a osadziwszy na nim blondynkę, nakazał wszystkim damom z towarzystwa pudrować włosy jasnym, złotym pudrem. Jedna panna de Laval miała odwagę oprzeć się tyranii mody. Jej bujne, czarne włosy spadały w lokach na białe ramiona.
Obyczaj ubierał panie z towarzystwa na obiady, na kolacye, do opery w długie, dekoltowane, adamaszkowe lub jedwabne suknie, w grand habit à la francaise, i w wysokie fryzury, ozdobione perłami i piórami. Jedna tylko panna de Laval nie uważała za potrzebne stosować się ściśle do wymagań etykiety. Przyszła w krótkiej, spacerowej sukni bez pereł, bez piór, z hebanową laską w ręku.
Mocna brunetka o cerze matowej, średniego wzrostu, kształtna, siedziała w fotelu, oparta plecami na tylnej poręczy, cała wsłuchana w barona Clootza, który, stojąc przed nią, rozwijał teorye, jakiejś nowej religii rozumu, co miała zgasić raz na zawsze wszystkie religie istniejące. Na jej bladej, owalnej twarzy i w dużych, czarnych, wilgotnego połysku oczach, w tej chwili przysłoniętych zmrużonemi lekko powiekami i frendzlą długich rzęs, widać było usilną pracę mózgu. Jakaś ciekawa, niespokojna dusza wyzierała z tych oczu myślących.
Panna de Laval, zajęta dysputą, nie zwróciła dotąd uwagi na samotnego oficera, ale jego wzrok, błądzący po salonie, przesuwający się z głowy na głowę, z jednej tualety damskiej na drugą, wracał ciągle do niej.
Spostrzegła to pani de Beauharais, nie lubiąca, żeby się ktoś u niej nudził. Więc przywołała do siebie nieznacznym ruchem ręki kawalera de Cubières, swojego sekretarza, który odgrywał w jej domu w dniach przyjęć rolę mistrza ceremonii.
Z obleśnym uśmiechem giętkiego w grzbiecie dworaka, na nieprzyjemnej, szpetnej, obłudnej twarzy, z nieszczerą uprzejmością w chytrych oczach, przechodził ten mierny literat i pieczeniarz od grupy, do grupy miękką stopą kota, zaglądając do filiżanek i kieliszków. Próżne kazał napełniać służbie. Tu poprawił obrus na jakimś stoliku, tam objaśnił świecę woskową, przysunął komuś taburet, fotel; dla każdej damy miał jakiś pospolity, zdawkowy kompliment.
Pani de Beauharnais szepnęła mu coś do ucha, wskazując oczami samotnego gościa; Uśmiechnął się domyślnie i poszedł do rotmistrza. Zgięty w ukłonie, rzekł:
— Obok panny de Laval jest próżny taburet, na którym nasza miła gospodyni widziałaby chętnie pana, panie wicehrabio.
— Pani hrabina jest bardzo uprzejma — odparł rotmistrz, podnosząc się żywo.
Bardzo pragnął zbliżyć się do panny de Laval. Ale hrabianka śledziła z takiem zajęciem fantazyę filozoficzną barona Clootza, iż nie spojrzała nawet na niego, kiedy obok niej usiadł.
— Bóg, papież i król powinni zniknąć z powierzchni ziemi — kończył właśnie baron swoją fantazyę filozoficzną. — Jeśli rozum, jedyny powołany prawodawca człowieka, ma tryumfować.
— O ile pamiętam, darował wasz papież Voltaire Bogu życie — wtrącił lord Chesterfield.
— Ach, Voltaire, bigot, deista! — rzekł baron Clootz, wzruszywszy pogardliwie ramionami. — Gdyby ten mistrz persiflażu chodził jeszcze po ulicach Paryża w swojej śmiesznej peruce z przed stu laty i w swoich czerwonych sukniach, pokazywaliby go sobie gaminowie palcami, jako spleśniałego mamuta. Byłby w nim jeszcze resztki dawnych przesądów. Wyprzedziliśmy go o kilka kroków.
— Voltaire bigot?
W kącikach ust lorda ukazał się znów uśmiech drwiący.
— Doktryna jedzie prędko — pomyślał.
Dokoła grupy, otaczającej pannę de Laval i barona Clootza, kręcił się jeden z lokajów, zajętych pozornie gorliwie napełnianiem próżnych kieliszków. Ale właściwie słuchał bardzo uważnie, starając się być ciągle tuż obok barona. Jedyny lord spostrzegł ten manewr.
— Proszę o szklankę wody — rozkazał.
Kiedy się lokaj oddalił, rzekł.
— Byłoby może ostrożniej, gdyby się panowie filozofowie wyrażali nieco oględniej w obecności służby.
— Któżby na tych ludzi zwracał uwagę — odezwał się baron.
— A jednak trzeba zwracać na nich uwagę, bo i oni mają uszy do słuchania, mózg do myślenia i logikę do wnioskowania.
— Jaką logikę mogą mieć tacy ludzie?
— Właśnie dlatego, że ich pierwotna, naiwna logika wysnuwa z niestrawionych teoryi wnioski grube, szalone, nie wolno ich karmić teoryami, których strawić nie mogą.
— Jeżeli wysnuwają z tego, co słyszą w salonie, wnioski grube, szalone, niech się bawią po swojemu. Cóż to nam może szkodzić?
— Bardzo dużo, baronie. W rewolucyi, do której wszystko to, co słyszę w Paryżu, zmierza, prze, dzieją się rzeczy, bardzo nieprzyjemne dla ludzi dobrze wychowanych. Którzy byli na górze, spadają na dół, którzy byli na dole, idą w górę. Nie wiem, czyby panu było przyjemnie stanąć np. przed trybunałem, którego sędzią byłby któryś z pańskich lokajów, wypędzonych ze służby za kradzież lub krnąbrność. Ślicznieby pan wyglądał, gdyby ten sędzia, przesiąknięty niestrawioną filozofią ateizmu i materyalizmu, z naturalną u byłego lokaja nienawiścią do posiadających, miał prawo uciąć panu główkę. Uciąłby ją niewątpliwie.
— Ależ, mylordzie...
— Mylord żartuje...
— Jak można...
Ze wszystkich stron posypały się protesty.
Wytwornym damom i uczonym światowcom wydawała się groźba rządów byłych lokajów pomysłem tak niemądrym, iż przyjęli przestrogę Anglika z niechętnem zdziwieniem, jak się przyjmuje żart niesmaczny.
Lokaj sędzią trybunału?
Lord pozuje widocznie na oryginała, uwziął się mówić od rzeczy, bawił się ich zdumieniem.
Lokaj, szewc, krawiec, stangret — filozofem? Ależ to nonsens. Tylko ludzie oświeceni i dobrze wychowani mogą się wznosić do wyżyn filozofii. Wszakże wierzył tak sam Voltaire, nawołujący bezustannie przez lat kilkadziesiąt: zburzcie religię, écrasez i’nufâme! „Atakujcie tego potwora ze wszystkich stron i wypędźcie go raz na zawsze z dobrego towarzystwa. Istnieje on tylko dla mojego krawca i lokaja. Trzeba go zniszczyć w duszy ludzi dobrze wychowanych i zostawić go dla kanalii większej lub mniejszej, dla której powstał, której jest potrzebny“.
Te wytworne panie i ci uczeni, dobrze wychowani panowie, detronizujący Boga, druzgocący całą tradycyę historyczną Francyi między jednym kieliszkiem wina a drugim, między jednym dowcipem a drugim z taką nieopatrzną swobodą, jak gdyby się bawili w burzenie domków z kart, nie przypuszczali ani na chwilę, by igraszka rezonerska mogła wyjść z granic ich zamkniętego koła i rozlać się szeroko, ogarnąć powodzią niziny społeczne. Czytali wprawdzie wszyscy Jana Jakóba Rousseau’a Coutrat Social i Emila, zachwycali się „powrotem do natury“, który zdejmował z nich pęta konwenansów, wierzyli w „czystość, dobroć, cnotę pierwotnego człowieka“, ale nie uważali za potrzebne dopuścić owego „czystego, dobrego, cnotliwego człowieka pierwotnego“ do biesiadnego stołu filozofii. Zdawało im się, że „oświecenie“ jest przywilejem tylko „dobrze wychowanych“.
Nie wiedzieli, że na dole, pod nimi, w nizinach społecznych, stały zazdrosne, przez przywilej feodalny zapomniane miliony, spoglądające ciekawie ku górze, słuchające uważnie, co się tam mówi, dzieje. Te zazdrosne miliony mieszczan i chłopów wychwytywały z wrzawy, idei, teoryi, doktryn tylko frazesy najjaskrawsze, najgrubsze, wpadające najłatwiej do mózgu, dające się przekuć na broń przeciw istniejącemu porządkowi, który odsunął ich od rządów.
— Słuchając lorda — odezwała się panna de Laval — przypominają mi się baśnie mojej niani, tak nadziane strachami, smokami, złymi duchami, iż dziecinie włoski na głowie stawały. Hu, hu... smok nas pożre, czarnoksiężnik zmieni nas w lokajów naszych lokajów, wampiry wypiją z nas krew ciepłą. Straszny lord zapomina, że żyjemy w epoce światła, wiedzy, rozumu.
— I w epoce burzenia wszelkiej powagi, dodaje straszny lord, co bywa zawsze grą hazardowną. Bo jeżeli jest prawdą, jak twierdzi margrabia de Condorcet, że nowa ewangelia Francyi jest tak prostą, tak naturalną, że wchodzi sam, do każdego przeciętnego mózgu, to i dlaczegóż nie miałaby znaleźć zwolenników i wykonawców wśród tej warstwy, którą my nazywamy kanalią? A wówczas? Wówczas, oświecone damy i oświeceni panowie, zmienią się zasady waszej filozofii w piki, drągi, rusznice...
— W tortury, szubienice, szafoty — wtrąciła panna de Laval z uśmiechem ironicznym — uciekajmy czemprędzej z Paryża, z Francyi, bo nas lord Chesterfield wymorduje jeszcze dziś wszystkich, jak wymordował Herod niemowlęta Judei, i nie będziemy mogli tańczyć na weselu jego prawnuka.
Wesoły, dobry szczery śmiech całego towarzystwa, śmiech ludzi, patrzących bez obawy, z wiarą w jasną przyszłość, poparł hrabiankę.
— Hu, hu, ohydny, ryczący smok, z pikami zamiast zębów w paszczy ognistej, pędzi już ulicami Paryża, aby nas pożarł — mówiła panna de Laval.
Hu, hu — wtórowano jej zewsząd.
Wytwornie damy i wykwintni panowie bawili się doskonale.
A lord Chesterfield, wzruszywszy ramionami, spoglądał na nich z uśmiechem pobłażliwym, jak człowiek dojrzały patrzy na swawolne dzieci.
— Życzę państwu tego niezmąconego niczem humoru od dziś za rok — rzekł. — Proszę sobie zapamiętać datę. Mamy dziś czwartego grudnia, tysiąc siedmset ośmdziesiątego ósmego roku.
Teraz dopiero, kiedy lord, pożegnawszy się, opuścił salon, spostrzegła panna de Laval obok siebie rotmistrza. Jego twarz wydawała się jej znajomą. Widziała gdzieś ten energiczny proifl, te niebieskie, dobre oczy pod prostem czołem, te usta stanowcze. Ale gdzie? Przypomniała sobie.
— Czy pan nie jest czasem kuzynem hrabiego de Clarac? — zapytała.
— To mój ojciec, hrabianko.
— W takim razie pochodzimy z jednych stron, jesteśmy ziomkami. Ojca pańskiego, panie wicehrabio, widziałam kilka razy w Castel, u mojego wuja, pana d’Escayrac. Będzie mi bardzo przyjemnie pogawędzić z panem o naszych stronach.
— Jestem na pani rozkazy.
— Może spotkamy się kiedy u pani de Bar?
Wicehrabia skłonił się nizko.





III.

Późne słońce grudnia! zaczęło dopiero zdejmować z Paryża czarny płaszcz nocy, kiedy się rotmistrz de Clarac obudził nazajutrz w oberży.
Miał dziś jechać do Wersalu, by stanąć przed obliczem człowieka, który wisiał wysoko w promiennym olśniewającym majestacie samowładnego króla nad dwudziestopięciomilionowym narodem francuskim; którego nieznaczny gest, przelotne spojrzenie, wyszeptane słowo były rozkazem dla najpotężniejszych dygnitarzów państwa, którego lekko zmarszczone brwi bieliły bladością trwogi twarze książąt, diuków, margrabiów, hrabiów, a życzliwy uśmiech oblewał je blaskiem radości.
Miał się pokłonić Ludwikowi XVI, jak jego ojciec pochylał głowę przed Ludwikiem XV, a dziad przed Ludwikiem XIV.
Tak ustanowił, żądał Ludwik XIV, król-słońce, król-pogromca szlachty. Szlachcic, któryby się ośmielił nie stawić się choćby raz w życiu w Wersalu z hołdem, narażał się na niełaskę dumnego władcy.
Zapaliwszy świecę woskową, znajdującą się na stoliku przy łóżku, rotmistrz zadzwonił. Kiedy się na ten sygnał nikt nie ukazał, zawołał głośno:
— Jakóbie!
Milczenie.
— Jakkóóóbie!
Z drugiego pokoju, przez uchylone drzwi odpowiedziało mu straszliwe chrapanie, przeplecione gwizdaniem.
— A to śpi. Musiał znaleźć wczoraj jaką wesołą kompanię.
Rotmistrz włożył pantofle, wziął świecę i udał się do kwatery swojego ordynansa.
Dragon leżał w łóżku na wznak nierozebrany, w mundurze. Nawet butów nie zdjął.
A to sobie użył...
Rotmistrz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ucha żołnierza:
— Wstawaj! Tra-ra-ra!
Dragon potrząsnął głową, jak gdyby odpędzał natrętną muchę, przewrócił się na jeden bok, na drugi bok, mamrocąc:
— Idź do dyabła... wszyscyśmy sewerynami... Pietrek, ten co pali w piecu.. Janek od pana pułk... jakiego pana?... niema żadnych panów... żebyś wiedział, gałganie... wszyscy są sewerynami... a jakże... nawet kulawy Wojciech, co wyciąga rękę pod kościołem...
I chrapał dalej.
— Zwaryował...
Teraz wziął rotmistrz dzban wody i wylał ją na głowę śpiącego.
Równemi nogami wyskoczył dragon z łóżka i rozbudził się od razu. Otrząsając się, prychając, jak wykąpany pudel, mówił:
— A to mi pan rotmistrz sprawił dzień dobry.
— Gdzieżeś się to tak ululał? — pytał wicehrabia, rozbawiany głupią miną ordynansa.
— To te łajdaki z oberży, lokaje, kuchciki, wodnice, tak mnie struli, żem legł na łóżko, jako ścięta kłoda.
— A coście pili?
— Czegośmy w siebie nie wlewali, proszę pana rotmistrza, wino, wódkę, likiery i jakieś różne dyabelskie mieszaniny, od których mi się tak we łbie kręciło, że wszystko dokoła mnie latało, stoły, krzesła, ściany, ja sam, raz na górę, raz na dół.
Toś sobie dogodził. Podaj mi mundur galowy.
Zamożny szlachcic ośmnastego stulecia otaczał się tak samo, jak dama światowa, liczną służbą i potrzebował tak samo, jak ona przy ubieraniu kilku par zręcznych rąk.
Ale pan de Clarac był żołnierzem nie tylko dlatego, że nosił mundur dragonów jego królewskiej mości.
Młodym chłopcem wsiadł na okręt z Lafayettem, z Lamethami, Estaing’iem, Bonchamps’em i gromadką młodzieży szlacheckiej i popłynął do Ameryki.
Tam, za oceanem, w dziewiczych lasach dalekiego lądu zmagał się młody naród ze smokiem despotyzmu angielskiego, a we Francyi, w klasycznej ziemi rycerstwa, nosiła rozpróżniaczona, zgnuśniała szlachta szpadę przy boku jedynie dla ozdoby, posługując się nią tylko w pojedynkach. Echa amerykańskiej wojny o niepodległość przyniosły wieści o przygodach romantycznych, o czynach bohaterskich, i wieści te zapadały głęboko w serca gorętszej młodzieży szlacheckiej, której było za ciasno, za duszno w szablonowych, wszystko niwelujących ramach życia towarzyskiego, i potrącały o struny zapomnianej przeszłości. Krew krzyżowców i błędnych rycerzów odezwała się w potomkach.
Jak jej prapradziadowie ciągnęli kiedyś na Wschód bronić grobu Chrystusowego lub błądzili po kraju, szukając nieuchwytnej mary św. Graala, białego ideału rycerstwa, tak szła entuzyastyczna gromadka młodych zapaleńców przez bezmierne wody, by walczyć za marę wolności i nasycić głód wrażeń. Krew rycerskich przodków i duch czasu przypięły gorętszej młodzieży skrzydła do ramion i wyrzuciły ją na brzeg dziewiczych lądów.
Trud, poniewierka, bezustanna czujność wojny nauczyły pana de Clarac radzić sobie samemu, obywać się bez pomocy służby. Sam się golił, fryzował, ubierał.
— Jakże ci się podobają Paryżanie? — zapytał, naciągając pończochy.
— Wesołe te chłopcy, proszę pana rotmistrza, a tacy wszyscy pyskaci, że ani sposób dojść przy nich do słowa — odpowiedział dragon, który czyścił, poziewając, głownię szpady. — Śmieją się ciągle i świergocą, niby te wróble na dachu. A czego nie wygadują! Św. Jakóbie! Trzebaby mieć głowę, jak worek do owsa, żeby w niej to wszystko pomieścić. Czy to prawda, monsigneur, że nasz dobry król przykazał surowo, aby teraz byli wszyscy sewerynami, pan i sługa, wielki i mały?
— Sewerynami? Cóż to takiego?
— Niby to tak, że każdemu będzie wolno robić wszystko, co mu się podoba. Chcesz trochę pracować, to sobie popracuj, nie chcesz, to wyciągnij się na ławie, kurz fajkę i kpij sobie z całego świata.
— A jeść kto da onemu sewerynowi?
— Ktoby, jeżeli nie ci, co mają za wiele, proszę pana rotmistrza. Bo teraz mają mieć wszyscy po równości, bo teraz nie będzie już panów i sług, jeno same najaśniejsze seweryny.
W pierwszej chwili nie mógł się rotmistrz domyśleć, co ów „seweryn“ oznaczał. Dragon przekręcił widocznie jakieś inne słowo, ale jakie?
— Któż to nauczył cię tych ładnych rzeczy?
— Pyskowali wszyscy, ale najwięcej ten rudy kuchcik z gębą liska. Co ta psiapara nie wygadywała! Na wołowej skórze by nie spisał. Powiadał, że czytał to wszystko w jakichś mądrych książkach, w jakimś kontrakcie, czy jak tam inaczej, bo nie pamiętam. Uczona bestya, oho, bardzo uczona; naszego wachmistrza zapędziłby w kozi róg. Z gęby sypią mu się niby plewy takie uczone słowa, żeby się tam ksiądz proboszcz z mojej wsi dziwował.
Teraz wiedział rotmistrz, co oznaczał „seweryn“, o którym pisał jakiś „kontrakt“. Rudy kuchcik czytał widocznie „Contrat Social“ Jana Jakóba Rousseau’a i popisywał się swoją uczonością przed służbą. Suwerena zmienił dragon w Seweryna.
— Cóż ty na to?
— Niby na co, monseigneur?
— Na tę mądrość kucharską.
— Żeby to tylko prawdą było, dlaczego nie? Każdy chciałby sobie los poprawić. Niechby tylko nasz dobry król przysłał pisanie do Tuluzy, jako wszyscy mają mieć po równości, zarazbym sobie zabrał jeden dom tego grubego kupca naprzeciw koszar. Bo na co ten pasibrzuch ma się rozpierać w dwóch domach? Mało mu jednego?
— I cóżbyś robił?
— Cobym miał robić? Jadłbym sobie codziennie kiełbasę, pił wino i zalecał się do dziewcząt.
— Gdyby tak każdy chciał domu w mieście, toby ich nie starczyło dla wszystkich.
— A mnie co do innych? Jabym sobie dał radę. Kupca za łeb i fora ze dwora. Jakby hałasował, to pięścią w kark, kolanem w krzyż i moja górą.
Dragon pokazał pięści. Miał ręce, jak łopaty, ramiona żylaste, muskularne. Krępy, przysadkowaty, patrzący z podełba głupiemi bezmyślnemi oczami wołu, potwierdzał swoim wyglądem to, co mówił.
— Niechby tylko było wolno, a rozprawiłbym się z onym kupcem z wielką ochotą.
Szczere wyznanie dragona nie bawiło rotmistrza. Ten prosty chłop, zrodzony w poddaństwie, jeszcze wczoraj tak naiwny, iż nie byłoby mu nawet przyszło na myśl porównywać siebie z bogatym kupcem tuluzkim, zmienił się w jedną noc pod wpływem podburzającej rozmowy; ten prosty żołnierz, przywykły do karności, przemawiał wobec niego, swojego pana i zwierzchnika, zuchwale. Kilka iskier „nowej ewangelii“ padło na jego duszę dziewicza i roznieciło w niej płomień ponury, złowrogi.
Wicehrabia de Clarac należał do licznej gromady młodzieży szlacheckiej, która nie była zadowolona z istniejącego porządku rzeczy. Wykarmiony podniecającym krytycyzmem literatury i nauki niezawisłej, przepojony ideami wolności obywatelskiej, na której walkę z despotyzmem patrzył własnemi oczami w Ameryce, sprzyjał razem z Laffayettem z Lamethami i z Eistaingiem dążnościom wywrotowym, był przeciwnikiem absolutnych rządów królewskich bez udziału narodu. Ale na naród składały się w jego pojęciu tylko warstwy oświecone, szlachta, duchowieństwo i wyższe mieszczaństwo. Ani na chwilę nie przypuszczał, iżby ciemnym nizinom społecznym mogło przyjść na myśl sięgnąć po władzę.
A jednak... Czyby lord Chesterfield widział lepiej, dalej, jaśniej od niego i od uczonych francuskich? Czyby idee wywrotowe, które warstwy oświecone uważały za swoją własność wyłączną, mogły wyjść z ciasnego kola rezonujących filozofów i rozsypać się sproszkowane po całym kraju, zapładniając wszystkie mózgi, wszystkie serca buntem przeciw posiadającym? Ładnieby wyglądali upudrowani, wyżabotowani rezonerowie i wydekoltowane perłami, brylantami obsiane rezonerki, gdyby tacy filozofowie z inteligencyą Hotentota i z apetytami głodnego zwierzęcia, jak jego Jakób, wcielali po swojemu doktryny encyklopedystów i Rousseau’a.
Naiwna paplanina dragona nauczyła rotmistrza więcej od mądrych dysput salonowych. Gmach jego pojęć, sklecony z doktryn, wiszących w powietrzu, nieopartych na znajomości natury ludzkiej, zaczął się chwiać. Czuł, że jakieś wiązanie pękło, jakiś filar się porysował.
— Zanim sobie zdobędziesz pięścią dom owego kupca, przynieś mi filiżankę czekolady i zobacz, czy kareta pani de Bar czeka przed oberżą — rzekł bez uśmiechu.
Odeszła go ochota od żartów.
Kareta hrabiny czekała na niego. Dwóch upudrowanych lokajów w czerwonej liberyi, w trójrożnych kapeluszach, w białych pończochach zajęło miejsce z tyłu, kiedy wsiadł. Jechał pustemi prawie ulicami. Tu i owdzie snuli się robotnicy, fryzyerzy, handlarze. Było jeszcze za rano na Paryż, nie potrzebujący wstawać z łóżka przed wschodem słońca.
Tylko przed sklepami piekarzów tłoczyły się tłumy nędzarzów, dobijających się o chleb. Tłoczyli się mężczyzni, tłoczyły się kobiety. Silniejszy odpychał słabszego, gwałtowniejszy — cierpliwszego. Każdy usiłował pochwycić bochenek, na który czekały w domu głodne dzieci. Bo niewiadomo, czy starczy dla wszystkich. Wczoraj oświadczyli piekarze, że spodziewany transport mąki nie nadszedł z magazynów zbożowych. Jutro zabraknie może chleba, a dzieci nie mają wyrozumienia, litości dla rodziców: dawajcie jeść! cóż nas obchodzi nieurodzaj, co mrozy i grady, które zniszczyły owoc ziemi? nam się chce jeść, a waszym obowiązkiem zaspokoić nasz głód!
Przed jednym, ze sklepów kazał się rotmistrz! zatrzymać karecie.
— Pokażcie mi chleb!
Kilka kobiet wyciągnęło do niego chude ręce z bochenkami. Chleb był czarny, zakalcowaty, niezdrowy.
Wydobył z sakiewki garść złotych pieniędzy.
— Podzielcie się wszyscy uczciwie, jak dobrzy ludzie, i kupcie dla dzieci lepszego, białego chleba. Takiego chleba nie zniosą ich młode, czcze żołądki.
— O, monseigneur! Niech wam św. Genowefa wynagrodzi dobrze, szlachetne serce.
Nie czekając na podziękowanie, wsiadł rotmistrz do karety.
— Jedź! Musiał się spieszyć, jeśli miał się jeszcze dziś pokłonić królowi, który przyjmował takie hołdy przelotne zwykle około południa, w chwili, kiedy przechodził ze swoich apartamentów do kaplicy na Mszę, świętą. Clarac chciał się pozbyć jak najprędzej tej pańszczyzny wiernopoddańczej, nie sprawiającej mu żadnej przyjemności.
Nie należał do owych trzystu rodzin szlacheckich, co obsiadłszy króla, jak pszczoły obsiadują lipę kwitnącą, ssały z niego miód życia — złoto, tytuły, urzędy, zaszczyty. Claracowie, stara szlachta langwedocka, nie cisnęli się nigdy do dworu, nie wyciągali nigdy ręki po nagrody niezasłużone. Byli zbyt dumni, zbyt niezawiśli na dworaków absolutnego króla. Siedzieli na wsi, albo służyli wojskowo, spoglądając pogardliwem okiem na błyszczących trutniów, którzy sobie giętkością grzbietów i języka wysługiwali tłuste urzędy i obfite gratyfikacye.
Zdziwił się rotmistrz, kiedy wydostał się z miasta na drogę wersalską. Z cichych jeszcze ulic Paryża wpadł w mrowisko ludzi i zwierząt. Nieprzejrzany szereg karet, kabryoletów, wozów, jeźdźców migotał przed nim w blaskach wchodzącego słońca, a wszystko to pędziło, leciało, spieszyło się, jak gdyby wichry północne przypięły do nóg koni swoje skrzydła.
Zrozumiał, że zbliża się do jakiegoś wiekiego ogniska spraw ludzkich, do jakiegoś olbrzymiego źródła, z którego tryskają na całą Francyę strumienie życia. Leciały ku Wersalowi ambicye, marzenia, próżności, chciwości, leciał egoizm ludzki we wszystkich swoich formach. Bo tam, w białym, marmurowym pałacu mieszkał człowiek, który posiadał moc zmienienia w rzeczywistość najśmielszych ambicyi.
W miarę, jak się rotmistrz zbliżał do rezydencyi króla, ogarniał go lęk dziecka, mającego stanąć po raz pierwszy przed obliczem nauczyciela. Co on powie człowiekowi, który był potomkiem władców, rozkazujących Francyi od lat ośmiuset, cóż on, szlachcic wiejski, zwykły rotmistrz dragonów, może obchodzić praprawnuka Ludwika XIV? Tyle, co drzewo przydrożne...
Była chwila, kiedy się chciał cofnąć, wrócić do Paryża, do Tuluzy. Ale cóż powiedziałby na to ojciec?
Otulił się szczelniej w płaszcz futrzany, wcisnął się w kąt karety. Niegrzecznym przecież być nie może Ludwik XVI, pierwszy szlachcic dobrze wychowanej, wykwintnej Francyi XVIII stulecia...
Z błękitnej dali zaczęła się wyłaniać ogromna masa domów, pałacowi, wież, wieżyczek, cała biała, marmurowa, coraz bliższa.
Wersal!
Serce rotmistrza rzuciło się tak gwałtownie w piersi, iż czuł jego uderzenia w gardle. Jeszcze raz miał ochotę wrócić. Ale nie... Trzydziestoletniemu mężczyznie nie wolno być śmiesznym.
Kareta zatrzymała się przed bramą pałacu; trzeba było wysiąść.
Dwóch gwardzistów szwajcarskich w kostyumie piętnastego stulecia, w kapeluszach o szerokich skrzydłach, ozdobionych pióropuszem, we fryzach i bufiastych spodniach, schyliło przed oficerem halabardy.
Kiedy się rotmistrz zapytał, gdzieby się mógł widzieć z wielkim szambelanem, wskazano mu główne drzwi pałacu.
Szedł krokiem niepewnym, jak ktoś, który stanął po raz pierwszy w życiu na woskowanej posadzce. Dokoła niego roił się różnobarwny, błyskotliwy tłum mundurów i jedwabnych sukien. W tłumie tym poznał gwardzistów przybocznych króla, w niebieskich kurtkach, z białemi haftowanemi wypustkami, w czerwonych spodniach i w długich lakierowanych butach. Mijali go oficerowie, lśniący złotem i srebrnem szamerowaniem, urzędnicy dworu, błyszczący orderami. Wszystkie barwy tęczy i wszystkie błyski drogich kamieni i szlachetnych kruszców mieniły się w fali ludzkiej, która płynęła do pałacu królewskiego i z pałacu. A ta fala płynęła z cichym szelestem jedwabnych sukien, płytkich, u najlepszego szewca paryskiego zrobionych trzewików i łagodną linią wykwintnych ruchów ludzi doskonale wychowanych, tresowanych od kołyski do życia światowego. Kto nie mógł się wylegitymować ze szlachetctwa od r. 1400, dla tego były pokoje królewskie zamknięte.
Rotmistrz szedł ku głównym drzwiom pałacu, nie wiedząc do kogo się udać po objaśnienia. Ale już go spostrzegł jeden z gwardzistów szlacheckich i zbliżywszy się do niego z kapeluszem w ręku, z uprzejmym ukłonem, zapytał, kogo szuka. Odebrawszy od niego list hrabiny de Bar do wielkiego szambelana, wprowadził go do pałacu i kazał mu czekać w sieni. Po kilku minutach wrócił, mówiąc:
— Pan wielki szambelan wyznaczył dla pana najlepsze miejsce w galeryi. Nie mamy ani chwili do stracenia, bo Najjaśniejszy Pan jest już gotów do wysłuchania mszy świętej. Proszę za mną.
W galeryi, prowadzącej z pokojów królewskich do kaplicy, czekał już długi szpaler pań i panów w tualetach dworskich.
Gwardzista poszeptał coś z jakimś starszym panem, który miał na sobie niebieską wstęgę orderową, ów pan wziął rotmistrza pod ramię i ustawił go przed drzwiami kaplicy, tak, że go król nie mógł ominąć.
— Proszę nie zmieniać miejsca, aby się pan wielki szambelan, który nie ma zaszczytu znać pana osobiście, nie pomylił — ostrzegał.
Jeszcze się rotmistrz nie rozpatrzył w towarzystwie, zebranem w galeryi, kiedy się w głębi otworzyły drzwi i na progu ich ukazał się młody pan, nie różniący się zewnątrz niczem od przeciętnego zamożniejszego szlachcica. Ubrany w surdut wiśniowego koloru, w długą białą kamizelkę i w białe pończochy, słusznego wzrostu, otyły, ociężały w ruchach, posuwał się wolno, opierając się na lasce hebanowej, żywym szpalerem pań i panów, pochylonych w nizkim ukłonie.
I bez tego niemego hołdu, byłby rotmistrz poznał króla po lwiej głowie Burbonów i po dużym, orlim nosie. Widział tę charakterystyczną głowę, tę twarz tyle razy, iż nie mógł się omylić. Każdy pieniądz, który brał do ręki, pokazywał mu portret monarchy.
Ludwik XVI szedł szpalerem, uśmiechnięty dobrotliwie, rozdając na prawo i na lewo spojrzenia życzliwe, uchylając kapelusza przed każdą damą. Tu i owdzie przystawał na minutę, powiedział jakiejś pani, jakiemuś panu kilka słów uprzejmych i posuwał się dalej.
Rotmistrz słyszał na prowincyi o uprzejmości Ludwika XVI, ale uprzejmość królów umie być wyniosłą. I Ludwik XIV był znany z niezwykłej kurtuazyi rycerskiej, która odkrywała głowę przed każdą kobietą, nie wyjąwszy panny służącej, a mimo to nie śmiał nikt w jego obecności otworzyć ust bez jego wyraźnego pozwolenia. Tyle było siły i dumy w jego orlem spojrzeniu. Najodważniejszy dworak truchlał przed obliczem pana.
W niebieskich, dużych oczach Ludwika XVI-go nie dostrzegł rotmistrz ani śladu wyniosłości. Były to łagodne oczy dobrego człowieka flegmatycznego temperamentu, które nie umiały, nic chciały przerażać, trzymać w karbach cudzej woli. I ociężałym ruchom króla zbywało na stanowczości rozkazodawcy, przywykłego do posłuchu bez żadnego oporu.
Kiedy się rotmistrz przypatrywał królowi, przebiegały jego głowę myśli, kłócące się z subordynacyą oficera wobec naczelnego wodza: nie wystawiam sobie tego dobrego tłuściocha na czele wojska; zamiast rozkazywać, przekonywałby, prosiłby, zamiast atakować, bić, namyślałby się, ociągałby, a tymczasem przepędziłby go nieprzyjaciel na cztery wiatry. Niech Pan Bóg broni iść w pole pod komendę takiego wodza!
A jednak rzuciło się znów serce gwałtownie w jego piersi, kiedy się Ludwik do niego zbliżył. Ten dobry tłuścioch, jak go jego myśli buntownicze nazwały, był wcieleniem tradycyi historycznej lat ośmiuset, dziedzicem długiego szeregu nieustraszonych wodzów i genialnych mężów stanu, którzy stworzyli Francyę jednolitą.
Widział, że jakiś dygnitarz, w którym domyślił się wielkiego szambelana, szeptał coś królowi do ucha; czuł, że mówił o nim.
Pobladłszy, schylił głowę.
W tej chwili usłyszał tuż obok siebie miękki, łagodny głos:
— Witam pana, panie wicehrabio, w Wersalu. Bardzo mi przyjemnie widzieć w moim domu członka rodu, który walczył tylokrotnie z chwałą dla siebie i ojczyzny pod sztandarami moich przodków. Claracowie byli zawsze znakomitymi rycerzami i uczciwymi ludźmi; słusznie szczyci się nimi przesławna Langwedocya.
Trzeba było coś odpowiedzieć, trzeba było podnieść głowę i spojrzeć królowi prosto w oczy.
Te oczy patrzyły tak życzliwie, tak zachęcająco, iż lęk, jaki ogarnął rotmistrza po raz wtóry, rozpłynął się w uczuciu wdzięczności.
— W imieniu ojca mojego i swojem ośmieliłem się przybyć do Wersalu złożyć u stóp Waszej Królewskiej Mości podwójny hołd poddanego i żołnierza. Claracowie nie zapomnieli, że przelewali na polach bitew krew za chwałę Francyi linii burbońskich.
Król, który był krótkowidzem, zmrużył powieki, przypatrując się rotmistrzowi. Podobał mu się widocznie, bo uśmiechnął się przyjaźnie...
— Proszę zawieźć ode mnie panu marszałkowi polnemu szczere pozdrowienie i prośbę odwiedzenia przy sposobności młodego króla, który nie gardzi radą starych przyjaciół korony św. Ludwika. Pan zaś, panie wicehrabio, zechciej korzystać na cały czas pobytu w Paryżu z przyjęć i z zabaw wersalskich. Zapraszam pana raz na zawsze.
Rzekłszy to, skłonił król lekko głowę i odszedł do kaplicy.
Rotmistrz nie wiedział, czemu się więcej dziwić, czy uprzejmości Ludwika XVI-go, czy prostej formie, w jaką swoją uprzejmość ubrał. Absolutny władca wielkiego królestwa otwierał mu z taką naturalną gościnnością swój salon, jak gdyby był jego sąsiadem lub najwyżej nie wiele od niego w hierarchii wojskowej starszym zwierzchnikiem.
Wszedł za królem razem z całą świtą do kaplicy. Widział, jak Ludwik XVI, jedyny może wierny, szczerze nabożny katolik na dworze wersalskim ukląkł w swojej ławce, po prawej stronie ołtarza i modlił się, wpatrzony w krucyfiks. Cichy smutek, jakby cień przeczutego nieszczęścia, zgasił blask jego oczu.
Rotmistrz obejrzał się dokoła. Wzrok jego ślizgał się po upudrowanych fryzurach, perukach, po rasowych czaszkach, po rzeźbionych profilach, po jedwabnych sukniach, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, wszystkimi blaskami drogich kamieni i szlachetnych kruszców, brylantów, rubinów, szmaragdów, szafirów, złota, srebra. Zewrze się, zszereguje się ten błyskotliwy tłum przy królu i będzie go bronił murem swoich piersi, jak bronili tronu, korony jego przodkowie, odziani w zbroję hartowaną, przywykli do trudów wojny i bólu śmierci? Będąż ci ludzie-cacka, ci z wdziękiem estetycznym ruszający się aktorowie u wspaniałej sceny dworskiej, ci statyści wykwintnej opery w stanie oprzeć się burzy, błyskającej już nad Francyą?
Nawet gwardziści szlacheccy robili, mimo mundury wojskowe i broń, wrażenie maryonetek, lalek. Tacy byli ładni, urodziwi wykwintna urodą starej kultury, tacy wytworni w każdym ruchu, w każdym uśmiechu, w każdem spojrzeniu.
Ten cały błyskotliwy tłum pryśnie w potężnej, miażdżystej pięści burzy politycznej, jak kruche szkło, jak krucha zabawka.
— Biedny królu — pomyślał rotmistrz. — I ty jesteś taki słaby, taki kruchy, jak twoje otoczenie.





IV.

— Jakże ci się nasze damy paryskie podobają?
— Jeżeli wszystkie są tak ładne, miłe i dobre, jak ty, kuzynko, to będzie mi bardzo trudno wybierać. Rozmiłuję się na śmierć we wszystkich.
— Pochlebca!
Pani de Bar spoczywała w swoim buduarze na wspanialej, czerwonym adamaszkiem obitej, koronkami strojnej délassante. Pracowała dziś nad siły ludzkie, była okropnie zmęczona. Dziesięć wizyt złożyła osobiście, u dwudziestu portyerów wpisała się własnoręcznie do księgi gości, u modystki przymierzała nową suknię, w magazynie kapeluszy oglądała ostatnie modele, wstąpiła po drodze na jakiś odczyt o jakimś wynalazku chemicznym, który ją nic a nic nie obchodził.
Obok niej, na taburecie siedział Gaston de Clarac, który wrócił właśnie z Wersalu.
Wolno kochać wszystkie ładne kobiety, ale żenić można się tylko z jedną — rzekła. — Masz lat trzydzieści, Claracowie wygasają, trzeba pomyśleć o podtrzymaniu rodu.
Wicehrabia milczał zamyślony.
— Panna de Laval jest bardzo dobrą partyą, młoda, przystojna, bogata, doskonale skoligacona, a co najważniejsza — niezależna majątkowo, bo pełnoletnia i sierota — poddawała hrabina. — Oczu nie odrywałeś od niej u pani de Beauharnais. Przyznaj się, że ci się podobała.
— Zwróciła moją uwagę swoją oryginalnością i niezależnością, ale znam ją dotąd tak mało, iż nie wiem nawet, czy mi się podobała — odezwał się wicehrabia.
— W naszym świecie odgrywa wzajemny afekt w małżeństwie rolę podrzędną.
— Wiem. W naszym świecie łączą się pary dla majątku, koligacyi, dla podtrzymania nazwiska, rodu, w naszym świecie zaręcza się dzieci, ale ja nie należę pojęciami do naszego świata. Kilka lat, spędzonych w dziewiczych lasach Ameryki, w trudzie, w znoju, w walce o życie z ludźmi i zwierzętami, w otoczeniu wspaniałej natury, odświeżyły moje serce, moją duszę, zahartowały moją wolę. Wyjechałem do Ameryki manekinem, ruszającym się podług pewnych przez savoir-vivre ściśle określonych wskazówek, formuł, a wróciłem człowiekiem żywym, w którego piersi bije serce ludzkie, serce ludzkie zaś nie znosi pęt narzuconych.
— Serce ludzkie pragnie miłości, cnoty, wiernej żony, któraby mężowi cerowała pończochy, obrabiała chustki do nosa, a dzieciom obcierała omorusane buzie od świtu do nocy. Boska sielanka, natura, cnota! deklamowała hrabina ze sztucznym, komicznym patosem, wzniósłszy oczy w sufit.
— Wolno ci drwić, piękna kuzynko, z moich zacofanych, parafiańskich pojęć, ale ostre strzały twojego dobrego humoru odpadają bezsilnie od mojej staroświecczyzną opancerzonej piersi.
— Doskonale! — Gdyby cię panna Zofia de Laval słyszała, rzuciłaby ci się od razu na szyję, bo i ona wyłamuje się odważnie z pod kodeksu konwenansów. Będzie z was dobrana para. Jan Jakób Rousseau przewrócił jej w głowie.
— Mnie nie papierowa, martwa natura Rousseau’a przewróciła w głowie, lecz natura żywa zdjęła ze mnie pęta konwenansów.
W tej chwili ukazał się kamerdyner, oznajmiając pannę de Laval. — Śmiało do ataku, waleczny obrońco niepodległości tych ordynarnych kolonistów amerykańskich w surdutach z cuchnącego samodziału, z pałkami à la Franklin zamiast lasek w ręku — zachęcała hrabina. — Nie mam nic przeciwko twojej „naturze“, byłabym jednak bardzo rada, gdyby razem z ową naturą wpadło do rodziny Clarac’ów tłuste wiano panny de Laval.
Panna de Laval była bardzo powabna w krótkiej, czarnej, aksamitnej sukni, obramowanej u rękawów i u dołu gronostajem i w czarnym, fantazyjnie z przodu podwiniętym kapeluszu, ozdobionym białemi, strusiemi piórami.
— Hrabina słaba? — rzekła, witając się z panią de Bar. — Może wapory lub coś w tym rodzaju?
— Któżby dziś chorował na wapory?[1] Nie wolno — odpowiedziała hrabina, pokazując w uśmiechu prześliczne zęby. Bawimy się przecież w naturę, w zdrowie, w czerwone policzki.
— Malowane, wywoływane sztucznie różem. Ale cóż hrabinie dolega?
— Tylko obowiązki światowe.
— Sto wizyt, dwieście kapeluszów, oglądanych w magazynie, obiad proszony, cały rój obłudnych próżniaków, asystujących przy tualecie. Można się zmęczyć, przyznaję. Biedna, pracowita, od południa do świtu ciągle zajęta pani de Bar.
— Oto masz ją całą — mówiła hrabina, zwracając się do rotmistrza. — Gardzi życiem światowem, lekceważy rozmyślnie formy towarzyskie.
Nie lubię się nudzić, a życie światowe nudzi mnie straszliwie — odpowiedziała hrabianka.
Usiadłszy bez ceremonii na kanapie, obok nóg pani de Bar, spojrzała na wicehrabiego.
Na panu, panie wicehrabio, nie widać waporów — odezwała się. — Pańska zdrowa cera starczyłaby do umalowania stu zdechlaków paryskich.
Hrabina wybuchła śmiechem.
— Coraz lepiej — rzekła. — Na słowach energicznych nie zbywa zwolenniczce natury. Może zaczniemy ryczeć, jak krowy, albo rżeć, jak konie.
— Wiem, do kogo mówię, broniła się hrabianka. — Ucha żołnierza nie razi słowo energiczne, przywykło ono bowiem w służbie nawet do mowy gwałtownej. Bardzo mi na rękę, że pana spotykam, panie rotmistrzu. Chciałabym się dowiedzieć, czy w naszych stronach nęka głód naprawdę ubogą ludność, jak czytam w „Merkurze“.
Już trzeci rok z rzędu zawodzą winnice, a że wino jest głównym produktem naszych stron, przeto umiera chłop po prostu z głodu.
— Biedni ludzie...
— Tak, biedni — potwierdził wicehrabia. — Żarły ich zawsze podatki, zabierające im połowę ich krwawicy, niszczyło ich zawsze prawo myśliwskie, lekceważąc ich pracę, a teraz, od lat kilku, chłoszczą ich mrozy pospołu z nieurodzajem.
— Jest obowiązkiem panów pomódz ludowi, który na nich pracuje.
— Robimy wszystko, co w naszej mocy. Ale i u nas, szlachty wiejskiej, nie przelewa się. Deszcz złota, spływający w Wersalu z tronu, rozchwytuje łapczywie garstka dworaków; my zaś, panowie na prowincyi, dojadamy resztek fortun naszych przodków. Dzielimy się chętnie temi resztkami z ubogim ludem, w czem nam dopomagają klasztory, ale nasza i klasztorów hojna ręka nie jest w stanie nakarmić głodnych milionów. W tem strasznem położeniu potrzeba zgoła innych środków.
Hrabianka słuchała z wielką uwagą, wpatrzona w rotmistrza. Jej zamyślone oczy pytały: cóż sądzisz, że trzeba zrobić?
— Trzeba zdjąć ze spracowanych barek ludu przygniatające je nadmiernem brzemieniem podatki, znieść resztki pańszczyzny, wszystkie przywileje feodalne i ograniczyć władzę króla, żeby nie mogła trwonić bez celu dochodów państwa. Ale tego dzieła mogą dokonać tylko Stany Generalne, na których zwołanie nasz dobry, uczciwy król już się zgodził.
— Wicehrabia sądzi, że nasza zacofana szlachta wiejska zgodzi się na taki przewrót stanowczy?
— Z wyjątkiem nielicznej garstki spleśniałych mamutów, nie będzie się żaden młodszy szlachcic opierał koniecznej przebudowie prawodawstwa. Wszystkich nas przecież wychowała nauka i literatura ostatnich lat czterdziestu, pragniemy wszyscy przewietrzenia stęchłych obyczajów i pojęć.
Dziękuję panu za bardzo miłą niespodziankę — rzekła panna de Laval, podając wicehrabiemu rękę.
A kiedy spostrzegła w jego oczach błysk zdziwienia, dodała:
— Mundur oficera jego królewskiej mości nie bywa zwykle postępowym.
— Wierność żołnierza dla króla, dla naturalnego wodza, nie kłóci się wcale z miłością do narodu i z poczuciem sprawiedliwości, tem więcej, że sam Ludwik XVI nie jest przeciwny reformom, inaczej bowiem nie zwoływałby Stanów Generalnych.
Mówili teraz o swoich stronach, o domach, które znali oboje. Rotmistrz opowiadał hrabiance nieznane jej szczegóły, wiadomości, plotki ostatniego roku, odpowiadając na jej pytania. Panna X wyszła za mąż, panna Y zaręczyła się z panem M, pan R spadł z konia i złamał nogę i t. d.
Wspólne strony, wspólne znajomości zbliżają ludzi do siebie. Kiedy panna de Laval podniosła się po przegawędzonej godzinie z kanapy, żegnając się z hrabiną, uścisnęła bardzo serdecznie rękę rotmistrza.
— Do miłego widzenia w Castel, albo w Clarac — mówiła — za tydzień bowiem jadę do wuja d’Escayrac, skąd rozpatrzę stan moich majątków. I ja liczę dużo na Stany Generalne, zanim się jednak wybrańcy narodu zbiorą w Wersalu, mogą moi poddani umrzeć z głodu, czego sobie wcale nie życzę. Postaram się napełnić ich puste garnki na pewien czas oczywiście nie tłustemi kurami, bo tej sztuki nie potrafił nawet Henryk IV, chociaż rozporządzał większymi środkami ode mnie. Do miłego więc widzenia.
Uśmiechnąwszy się do rotmistrza prześlicznemi ustami Wenery, hrabianka wyszła z buduaru.
— Podobałeś się tej szalonej dziewczynie — odezwała się hrabina. — Kuj teraz żelazo, póki gorące. Cóż za pomysł szalony udawać się samej w drogę daleką, kiedy można siedzieć wygodnie w Paryżu przy ciepłym kominku.
— Zwłaszcza, że drogi stały się od pewnego czasu niepewne — zauważył rotmistrz. — Mnóstwo jakiejś ponurej hałastry włóczy się po wsiach. Słychać tu i owdzie o napadach, rozbojach. Będę czuwał nad panną de Laval.
— Już tak? — zaśmiała się hrabina — będzie niedługo wesele. Słyszę spadających z ambony; wysokiego i potężnego wicehrabiego de Clarac z wysoką i potężną hrabianką de Laval. Winszuję z całego serca wysokim i potężnym państwu de Clarac. Masz moje błogosławieństwo wraz z życzeniem pół kopy wysokich i potężnych Claraciątek.
Zmierzchało się już, kiedy rotmistrz opuszczał hrabinę. Chcąc przeczytać świeżego „Merkurego“ udał się na bulwary do kawiarni „Gaussin“, gdzie zbierała się młodzież wykwintna.
Bulwary przedstawiały o tej porze barwny obraz. Wolno, krok za krokiem, posuwały się ekwipaże najróżniejszych kształtów i nazw: allemandy, dyliżanse, „dormeuse’y“, „soli“, „vis-avis’y“, kabryolety, berlinki, gondole, saboty, leniuszki, dyabły, a w tych powozach cały elegancki świat paryski, otulony w kosztowne futra. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo co chwila podchodził ktoś do ich drzwiczek, jakiś młody panicz, jakiś stary galant; wówczas spadały z brzękiem szklane okna i wychylały się upudrowane głowy dam; szeptano i śmiano się z cicha, opowiadano sobie ploteczki. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo ciekawe oczy pań odbywały przez bogato oprawne lornety wzajemny przegląd tualet, koafiur, liberyi, uprzęży. Z szarego tłumu tłoczącego się pod murami domów, odzywał się od czasu do czasu jakiś śmielszy żebrak, nędzarz, głodny i wskoczywszy na stopień powozu, wyciągał chudą rękę. Zawsze wpadał do tej ręki większy pieniądz.
Rotmistrza bawił ten salon pod gołem niebem. Usiadłszy w kawiarni przy oknie, przypatrywał się ludziom, koniom, ekwipażom. Tak go ten barwny obrazek zajął, że nie zauważył księdza de Courcel, który się do niego zbliżył, dopiero gdy usłyszał jego głos, wzywający garsona, podniósł głowę.
— Aaa... „abbé“... bardzo mi przyjemnie widzieć pana.
— Czy pozwala wicehrabia spocząć obok siebie.
— Bardzo proszę.
— Ci ludzie zmieniają nawet ulicę w salon, konwersują nawet pod gołem niebem — mówił ksiądz. — To cała ich mądrość i sztuka. Niczego innego nie potrafią.
— A jednak to ładne widowisko — zauważył rotmistrz.
— Ale tylko ładne.
Kiedy rotmistrz spojrzał na niego pytająco, rzekł ksiądz:
— Czy może pan sobie wystawić tych ludzi przewytwornych przy jakiejś poważnej robocie, na wojnie, w radzie, w kościele, na katedrze profesorskiej, gdziekolwiek? Złamałby ich najmniejszy trud. Nie mają oni zresztą czasu do niczego, bo są cały dzień zajęci ubieraniem się, przebieraniem, przyjmowaniem, wizytowaniem, konwersacyą, obiadami proszonymi, kolacyami, teatrem, operą.
— To samo przyszło mi dziś na myśl w Wersalu mówił rotmistrz.
Już pan był z hołdem u króla? Jak się panu Ludwik XVI podobał?
— Zrobił na mnie wrażenie dobrego, sympatycznego człowieka.
— Jest to w istocie z gruntu dobry człowiek, uczciwy, pobożny, czystych obyczajów, wierny mąż, troskliwy ojciec, a nawet, co zdarzało się rzadko w rodzie Burbonów, oszczędny gospodarz. Gdyby był przeciętnym śmiertelnikiem, jakimś szlachcicem wiejskim, zamożnym mieszczaninem, urzędnikiem lub czemś w tym rodzaju, świeciłby w naszych czasach bez Boga, w czasach lekkomyślności zmysłowej i druzgotania wszelkiej powagi, cnotami domowemi, jak świecą brylanty na tle czarnych, brudnych kamyczków. Są chwile w życiu narodów, w których władca, pozbawiony cnót domowych, ale stanowczy, energiczny, myślący i działający szybko, uderzający bezwzględnie, nie żałujący krwi ludzkiej, służy dobru powszechnemu lepiej, aniżeli monarcha dobry, zacny, łagodnego serca.
— Ksiądz sądzi, że taka chwila może przyjść na Francyę?
— Już idzie.
— Zdaje mi się, że ksiądz patrzy na nasze położenie przez zbyt czarne szkła.
— Wicehrabia nie wierzy? Jeżeli pan rozporządza godziną wolną, zapraszam pana do „Palais Royal“ na buteleczkę wermutu. Nauczy się pan tam więcej żywego życia, niż w naszych mądrych salonach, w których króluje doktryna, oderwana od rzeczywistości.
W samym środku Paryża rozsiadł się drugi, mały Paryż, szumiący od rana do późnej nocy, jak ul na wiosnę. Książę Filip Orleański otoczył swój ogród czworoboczny ze wszystkich stron domami i galeryami, odciąwszy w ten sposób „Palais Royal“ od reszty miasta. Chciwie rzucili się kupcy na sklepy, pobudowane w galeryach, niezrażeni wysokim czynszem. Czego potrzebował cudzoziemiec, czego szukał przybysz z prowincyi, wszystko to znajdował bez trudu, zgromadzone na jednem miejscu, w „Palais Royal“ bez błądzenia po ulicach wielkiego miasta. Krawcy, modystki, jubilerzy, kawiarze, kucharze, perukarze, fryzyerzy, wekslarze, ubrali, ogolili, ufryzowali, nakarmili, napoili klienta, drąc go bez miłosierdzia, zmieniali mu pieniądze, oszukując go na kursie, dostarczali mu mebli, powozów, koni, książek, klawikordów, pieniędzy wkońcu na rewers. W licznych kawiarniach można było przeczytać wszystkie gazety krajowe i zagraniczne, cyrk zapraszał na widowisko, sale gry od zielonego stolika, a tysiące kokot, mrowiących się w alejach ogrodu i galeryach pod arkadami, kusiły bezwstydnie płeć męską.
Gniazdem oszustwa, wyzysku, gry hazardowej i rozpusty był ogród Filipa Orleańskiego, pierwszego księcia krwi, najbogatszego pana Francyi. Cała kanalia moralna wielkiego miasta, męska i żeńska, gromadziła się tu obok cudzoziemców i ciekawych obserwatorów.
Bezwstydna, zuchwała rozpusta, drwiąca sobie z Boga i ludzi, upodobała sobie pałac Orleanów od dawna. Tu tarzał się w błocie najwyuzdańszych orgii smutnej pamięci Regent, tu przypominała światu zwyrodniałe upodobania Messaliny jego synowa, Ludwika Henryka de Conti, nie gardząca miłością nawet swojego stangreta Lefranca, tu wkońcu zadziwiał i gorszył jego wnuk, książę de Chartres, Wersal i Paryż pomysłami Sardanapala. Powietrze było tu zatrute bezwstydem, cynizmem, grzechem.
Rotmistrz widział po raz pierwszy hałaśliwe życie pałacu królewskiego. Ze zdziwieniem mieszkańca prowincyi przypatrywał się bogato udekorowanym, ze smakiem urządzonym wystawom sklepowym.
W blasku licznych latarni mieniły się w jednej z galeryi jedwabie lyońskie, adamaszki, złote zegarki, biżuterye, serwisy sewrskie. Tu tłoczyło się najwięcej wesołych dam w długich, powłóczystych sukniach, zamiatających kurz chodnika, w kosztownych futrach, w niebieskich płaszczach, obramowanych gronostajem i w wysokich, fantazyjnych kapeluszach, strojnych piórami i kwiatami. Mimo mroźnego dnia, miała każda z nich w ręku wachlarz.
— Kup mi ten naszyjnik, arystokrato! — odezwała się młodziuchna blondyneczka, uderzając rotmistrza wachlarzem po ramieniu.
— Niech pan nic nie odpowiada — szepnął ksiądz oficerowi do ucha.
— Nie chcesz? Goły jesteś, skąpy! Co wart arystokrata bez pełnej sakiewki i hojnej ręki? Pracować nie umiecie, próżniaki, wymuskane lalki. W oknach sklepowych was wystawić i dawać wam ku zabawie narodu psztyki w nos, który zadzieracie do góry, niewiadomo, z jakiej racyi.
Zuchwalstwo kokotki zabawiło kilku drapichrustów, rozglądających się, gdzieby co złapać, sakiewkę, zegarek, koronkową chustkę do nosa.
— Brawo, Maryetto! Wleź na stół i palnij mówkę przeciwko zgniłym arystokratom, którzy śmierdzą na świecie, niewiadomo na co. Miejsce tylko zajmują porządnym ludziom. Tego rabaciarza wartoby pomacać po żebrach. Poco taki komedyant, oszukujący Boga i ludzi przy ołtarzu, wciska się między uczciwy naród? Ile kosztuje u ciebie, klecho, paszport do królestwa niebieskiego? Dam sousa.
— Dołożę jeszcze pół — odezwał się drugi łobuz.
Znaj moją wspaniałomyślność, dam dwa — dodał trzeci.
Szczególnego rodzaju licytacya wzbudziła powszechną wesołość wśród zuchwałej hołotki. Ktoś potrącił rotmistrza. Było mu tego za wiele. Szybkim ruchem pochwycił natręta za kark, podniósł go do góry i potrząsnął nim, jak gałganem. Przebierający w powietrzu krótkiemi nóżkami pauper był tak komiczny, że humor gapiów spadł na niego deszczem pustego śmiechu.
— Niech żyje arystokrata! W górę arystokratę! Dzielny szlachcic!
Burza oklasków brutalnej hałastry złożyła hołd sile brutalnej.
Nie napastowani już teraz przez nikogo, weszli rotmistrz i ksiądz do kawiarni „Foy“. Znalazłszy wolny stolik, usiedli i kazali sobie podać wermutu.
W kawiarni był taki tłok, jak w galeryach pod arkadami. Liczna służba mogła zaledwie nadążyć uczynić zadość wszystkim żądaniom. Dym z fajek przesłaniał tak gęstą chmurą falę głów, iż trudno było w pierwszej chwili rozpoznać fizyognomie i suknie.
— Jakie to towarzystwo — zapytał rotmistrz.
— Wszystkie sfery dostarczają kawiarni „Foy“ gości, głównie jednak zbiera się tu proletaryat inteligentny, adwokaci bez klientów, lekarze bez pacyentów, mierni literaci, malarze, rzeźbiarze, aktorzy bez sławy, ubodzy studenci bez obiadu, lepsi robotnicy bez stałego zajęcia — objaśniał ksiądz. — Ciekawy to świat, ciekawszy od naszego. W tem środowisku kipią, burzą się, fermentują, błyskają wszystkie namiętności, pragnienia, niepokoje chwili, gotowe do wybuchu. Voltaire, Lametrie, Diderot, Rousseau rozbudzili w krwi tych ludzi ubogich mnóstwo apetytów, których ich skąpe środki zaspokoić nie mogą. Stąd ich głęboka nienawiść do istniejącego porządku. Jeżeli mnie moja znajomość ludzi nie myli, wypadnie właśnie z tych sfer grom, który zdruzgoce starą Francyę. Proszę, niech pan spojrzy na prawo, na ten stolik pod oknem.
Gromadka mężczyzn, których wytarte suknie nie świadczyły wcale o ich zamożności, grała tam w karty. Obok nich, oparty plecami o ścianę, stał olbrzym z karkiem i plecami tura. Jego oczy ukośne, nos szeroki, spłaszczony, nieforemne, odstające uszy przypominały szpetotę Tatara, Mongoła. Twarz podziobana, poryta ospą, nie dodawała oczywiście wdzięku tej głowie odpychającej.
— Cóż za szpetny człowiek! — mówił półgłosem rotmistrz. — Głowa brzydkiego Tatara na tułowiu rzeźnika. Któż to taki?
— To niejaki Danton, adwokat bez klientów, wódz rezonerów kawiarni „Foy“. Ożenił się z córką handlarza limonady, który mu daje w posagu luidora tygodniowo. Gdyby nie ten luidor, umarłby z głodu z żoną i dzieckiem. Niech pan sobie wystawi takiego tura z głową pochyloną przy robocie w rewolucyi. Hu, hu, powtórzę za panną de Laval, ale bez drwin. Taki byk rozniósłby nas na swoich rogach. Czemże wobec jego brutalnej, bezwzględnej siły nasze dobre wychowanie, nasza politura towarzyska i resztki naszej spłowiałej rycerskości? Tylko nasi przodkowie, ruszający się z tą samą swobodą w stalowych zbrojach, z jaką my się ruszamy w jedwabiach i koronkach, ujęliby takiego przeciwnika śmiało za rogi. Ale my?
Ksiądz pokazał swoje rasowe, białe, wypieszczone ręce.
— Niech Pan Bóg broni, gdyby tacy wywrotowcy, przebrani wczoraj w surdut ludzi cywilizowanych, dorwali się do władzy.
— Możliweż to kiedykolwiek? — rzekł rotmistrz.

— W czasach przewrotowych jest wszystko możliwe. Kleonowie następują po Periklesach. Jeszcze temu pół roku nie byłby żaden pauper śmiał znieważyć publicznie oficera i księdza, a dziś? Przekonał się pan na własne oczy o zuchwalstwie paryskiego motłochu. Jedziemy prędko, proszę posłuchać.
Fot. Dr. F. Stoedtner.
Filip Orleański.
(1747—1793.)

Na krzesło, obok stołu, przy którym grano w karty, wskoczył jakiś drobny, szczupły, chuderlawy jegomość.
— A ja wwwam... po... po... po — wiadam — jąkał się, wykrzywiając chudą, pokurczoną twarz — że nnnie... bę... bę... będzie lllepiej... dopó... pó... póki... wszyscy aaarysto... to... to... kraci i klechy nie zzzawisną na latarniach.
Odpowiadał na jakiś spór, skoczył na krzesło, żeby go lepiej widziano, słyszano. Jąkając się, wyciągał wargę, jak pies mordę, kiedy chce ukąsić, błyskał małemi, czarnemi, złośliwemi oczkami.
Od stolików podniosły się wszystkie głowy, wszystkie oczy zwróciły się na jąkałę. Tu i owdzie zatrzepotał pusty śmiech.
Nie podobało się to widocznie olbrzymowi, którego pan de Courcel nazwał „niejakim Dantonem“, bo odczepił plecy od ściany, podniósł głowę ospowatego Tatara śmiałym ruchem natury energicznej i ryknął rykiem rozjuszonego byka:
— Nasz Kamilek, nasz nieubłagany, cnotliwy Brutus ma racyę! Wszystkich śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów na latarnię!
— Rrrororozuumie się — jąkał się cnotliwy, nieubłagany Brutus z głową złośliwego psa, z cerą śledziennika. — Naauuczcie się rrrraz cnoooty ooobywatelskiej, uciśnionego luuudu mściciele.
Dokoła widział rotmistrz błyszczące nienawiścią oczy, usta zaciśnięte, rozgorączkowane twarze. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegł teraz w najdalszym kącie kawiarni Jakóba. Dragon zauważył go widocznie, bo chował się za plecy rudego kuchcika z oberży.
— Któż to ten chuderlawy jąkała? — zapytał.
— To niejaki Kamil Desmoulins, przyjaciel, adjutant owego Dantona, tak samo młody adwokacik bez klientów, jak on, żyjący niewiadomo z czego, długami, ubogą zapomogą ubogiego ojca, nadzieją lepszego jutra, żółcią, zawiścią.
— Dziwi mnie, że władza zezwala na tego rodzaju niemądrą gadaninę.
— Za Ludwika XIV nie śmiał nikt ust otworzyć, za Ludwika XV pozwalano sobie po cichu szemrać, a pod rządami dobrego, zacnego Ludwika XVI, który nie lubi karać, mówi, wykrzykuje każdy pauper głośno, co mu tylko przyjdzie do głowy. Widzi pan, że dobroć królów nie służy zawsze dobru powszechnemu. A potem. Policya jest bezsilną w „Palais Royal“, nie ma dostępu do tego gniazda rozpusty, zgorszenia i rewolucyi, do tej błyszczącej nory, której broni przed ciekawością władzy powaga, nietykalność księcia krwi.
— A ten książę krwi?
— Czy pan nie słyszał o nienawiści księcia Filipa do króla, głównie do królowej?
— Nie sądziłem, żeby się nienawiść księcia. Orleańskiego posuwała aż do głupoty. Książę jest tak samo szlachcicem, czyli śmierdzącym arystokratą, jak my i tak samo, jak my, powinien się obawiać ślepego gniewu ludu. Ale mam dosyć tej lekcyi praktycznej. Wiem teraz, co są warte majaczenia naszych filozofów.
— Właśnie dlatego, aby się pan przypatrzył naszej filozofii żywej, pozwoliłem sobie pańskie oczy i uszy narazić na nieprzyjemne widowisko. Bywam tu często, śledzę bowiem ciekawie rozwój zbliżającej się burzy. Z rozmów podsłuchanych, wiem, że z tej nory wychodzą na cały kraj świstki, mowy i agitacye podburzające, roznoszone po wsiach i miasteczkach przez różne fanatyczne indywidua, przepojone nienawiścią do wszystkiego, co zbudowała nasza przeszłość. Pan wraca na prowincyę, do Clarac, do Tuluzy. Może pan ostrzeże młodą szlachtę wiejską, która leci z zawiązanemi oczami w przepaść, mniemając, że zmierza prostą drogą do raju wolności.





V.

Drogą z Thiviers do Périgueux mknęły otwarte sanki, zaprzężone w cztery konie. Snadź spieszno było podróżnym, bo woźnica nie żałował bata.
Jakże nie uciekać przed okrutnym sępem mrozu, który zmieniał oddech ludzi i zwierząt w sople lodu?
Spadł temu kilka dni z zadymionego nieba i ogarnął olbrzymiemi, ośnieżonemi skrzydłami całą Francyę, od granicy belgijskiej począwszy aż do Pyreneów. Dokądkolwiek się oczy zwróciły, wszędzie śnieg, śnieg, a w powietrzu tyle drobnych, kłujących igiełek, tyle ostrych rózg, iż strumienie i rzeki stawały przerażone.
Stanęła Sekwana od Paryża aż do Hawru. Nawet wody morskie ścięły się po brzegach. I prowincye południowe, nawiedzane rzadko przez białego gościa z północy, trzęsły się z zimna, osowiałe.
W sankach siedziały dwie kobiety, panna de Laval i jej pokojowa.
Mijały głuche wioski, ponure miasteczka, zamknięte domy, smutne wzgórza i lasy kasztanowe. Wozów i ludzi nie spotykały po drodze, a jeżeli się tu i owdzie ukazał przed chatą, karczmą jakiś człowiek, owinięty w łachmany, to spoglądał zawsze na podróżne wzrokiem tak nienawistnym, jak gdyby miał do nich głęboki żal za krzywdę, doznaną.
Żalu do panny de Laval nie mógł mieć nikt w tych stronach, była tu bowiem obca, przybywała z daleka, z Paryża.
Czego chcą ci biedni ludzie od niej, dlaczego spoglądają na nią z podełba, prawie groźnie? W miasteczkach, na stacyach pocztowych, gdy zmieniała konie, lub przed oberżą, w której nocowała, otaczał zawsze tłum oberwańców jej sanki, oglądał z zazdrością jej bogate futra, jej wytworne, hrabiowską koroną ozdobione kufry i warczał głosem złośliwym, jak głodny pies, odrywany od kości, którą obgryzał.
— Arystokraci, złodzieje, pijawki!
Ona, panna de Laval, arystokratką? Doktryna Rousseau’a o „szkodliwości demoralizującej cywilizacyi i o szlachetności, czystości, dobroci pierwotnego, kulturą nie zepsutego człowieka“, zapadła w jej duszę entuzyastyczną, w jej serce gorące i roznieciła w tej duszy, w tem sercu wielki płomień miłości, do ludu, który miał swoją „dziewiczą uczciwością“ odrodzić zgniłą Francyę szlachecką, Francyę ostatnich Ludwików.
Ona, entuzyastka powszechnej wolności, dobrodziejka wydziedziczonych — złodziejem, pijawką?
Połowę swoich dochodów rozsypywała w Paryżu na przedmieściu św. Antoniego, gdzie głód szarpał najzawzięciej wnętrzności ubogich; sto tysięcy franków wiozła na chleb dla swoich poddanych.
Otulona w futro sobolowe, patrzyła panna de Laval tępym wzrokiem przed siebie na doliny i wzgórza, pokryte śniegiem, na milczące wioski i ciche laski przydrożne. Zdawało jej się, że jakiś cichy, stłumiony płacz wydobywa się z pod nieszczęśliwej ziemi, w której czteroletnie susze i mrozy zgasiły moc twórczą, której nędzne plony zgniły, pobite, zniszczone przez grady.
Oświecona blaskami filozofii encyklopedycznej hrabianka nie była zabobonną. Ale kiedy tak jechała, otoczona zewsząd ciszą martwoty, ścigana, smagana zawistnemi spojrzeniami nędzy, głodu, skupiona w sobie, ogarniał ją niewytłumaczony lęk przed ponurym smutkiem, który wiał nad bezpłodną ziemią.
Mimowoli, jakby szukając pomocy, obejrzała się za siebie.
W pewnem oddaleniu posuwały się drugie sanki, zaprzężone tak samo, jak jej, w cztery konie.
Rzecz szczególna! Od samego Paryża jechał ktoś za nią, trzymając się zawsze w takiej odległości, że widać go było z daleka. Kiedy ona przystanęła, zatrzymywał się także nieznajomy podróżny, kiedy ona ruszyła dalej, ruszał i on. W miastach na noclegach znikał gdzieś. Ale nazajutrz ukazywał się znów na drodze.
Zrazu nie zwracała panna de Laval uwagi na tajemniczą eskortę. Droga publiczna służy wszystkim. Ale gdy minął tydzień, drugi, a te same zawsze białe sanki w kształcie łabędzia szły ciągle za nią, postanowiła się przekonać, kto ją śledzi. Bo widocznie śledził ją ktoś. Kazała raz woźnicy nawrócić i zrównać się z dziwnym towarzyszem. Lecz biały łabędź cofnął się także, uchodząc w stronę przeciwną.
Ktoby to mógł być: przyjaciel, nieprzyjaciel? Przyjaciel nie miałby powodu ukrywać się przed nią, nieprzyjaciel mógł ją był już niejednokrotnie na pustej drodze napaść, ograbić, zamordować, gdyby jej towarzyszył w złych zamiarach.
Prawdopodobnie jakiś dziwak, jadący w te same strony, co ona.
Zapadał już wieczór, ów smutny wieczór głuchej zimy. Ani jedna ptaszyna nie żegnała zachodzącego bez promiennej aureolii słońca przyciszonym świergotem, ani jeden głos ludzki nie nadchodził po śniegu z martwych wiosek; nawet psy milczały.
Sanki pomykały właśnie ciemnym szpalerem lasu kasztanowego, ciągnącego się po obu stronach drogi. Z cicha parskały konie, jakby poczuły kogoś żywego. Może chytry lis opuszczał legowisko, zmuszony głodem do nocnej wyprawy. Nie pożywi się w pobliżu mieszkań ludzkich, które zapomniały już od roku, że istnieją na świecie kury, kaczki i gęsi. Chłop tych stron żywił się prawie tylko kasztanami, a tych smakosz łapikura nie lubi.
Nagle usłyszała panna de Laval, która, zmrużywszy powieki, urozmaicała sobie smutną drogę myślą o radości, jaką sprawi wujowi swojemu odwiedzinami, klątwę pocztyliona i zmieszany gwar ludzkich głosów.
Otworzyła oczy.
Tłum ciemnych sylwetek obskoczył ją ze wszystkich stron. Ktoś przecinał z tyłu rzemienie i powrozy, przytwierdzające kufry do sanek, ktoś drugi wyprzęgał konie.
Widziała, jak pocztylion spadł z kozła, uderzony drągiem. Konie wspinały się, plącząc się w chomontach.
— Ratunku! — wrzasnęła pokojowa, którą trzeci bandyta trzymał za piersi.
Głos przerażonej kobiety rozdarł ciszę wieczoru, rozlewając się echem po lesie.
Tak była panna de Laval zdumiona, iż straciła przytomność. Na niewiele zresztą byłyby jej się przydały nabite pistolety, ukryte w siedzeniu, zanim bowiem miała czas pomyśleć o nich, ujęły ją jakieś silne ramiona i wyrzuciły z sanek. Padła twarzą na śnieg. Drapieżne ręce ściągnęły z niej futro i obmacywały jej ciało, szukając widocznie sakiewki.
Chciała się podnieść, bronić. Nie mogła się ruszyć. Jakieś kolano, gniotące jej plecy, przygwożdżało ją do ziemi. Suchy śnieg zasypał jej oczy, wciskał się do ust.
Wtem usłyszała głuchy, śniegiem przytłumiony tentent galopujących koni. Tuż nad jej głową rozległ się strzał... Uciskające ją kolano zsunęło się i jakieś bezwładne ciało zwaliło się na nią. Padł strzał drugi, trzeci, czwarty, potem zadzwonił brzęk stali, uderzającej o stal, słychać było klątwy, jęki, nawoływania, wkońcu tupot oddalających się szybko nóg ludzkich, czy zwierzęcych.
Cisza...
Ktoś zdejmował z niej bezwładne, ciężkie ciało, podnosił ją, otulał w futro i pytał głosem miękkim, troskliwym:
— Czy pani nie czuje jakiego bólu?
Nie czuła bólu. Była tak odurzona tem, co się stało, że nie mogła skupić myśli. Zdawało jej się, że śni. Może jej się przywidziało, że ją napadnięto? Wieczór taki ciemny, głuchy i smutny, a z ciemności i smutku lęgną się, dziwaczne mary, widziadła.
Jakaś ostrożna, delikatna ręka otrzepywała jedwabną chusteczką jej oczy, usta, twarz ze śniegu i ten sam głos troskliwy pytał po raz wtóry:
— Czy pani nie czuje jakiego bólu? Proszę, niech się pani poruszy.
Teraz otworzyła powieki, uwolnione od śniegu. Jej zdziwiony wzrok padł na pochyloną nad nią głowę Gastona de Clarac, który ją trzymał w objęciach.
— Wicehrabia — szepnęła.
— Dobry Bóg natchnął mnie myślą czuwania nad nierozważną brawurą pani — mówił pan de Clarac. — Ale pani nic nie czuje, żadnego bólu?
— Nic mnie nie boli.
— Chwała Bogu.
Wicehrabia uchylił kapelusza i podniósłszy oczy do nieba, mówił:
— Dzięki Tobie, Panie, iż pozwoliłeś mi przybyć w samą porę i zgromić opryszków.
A nakrywszy głowę, rzekł z uśmiechem:
— Panią zgorszy może moja zacofana, niemodna dziś pobożność, ale kto ocierał się tyle razy na połach bitew o śmierć i patrzał tyle razy na niemoc człowieka, jak ja, ten musiał się pozbyć pychy rozumu ludzkiego. Żołnierz czuje nad sobą rękę Boga i korzy się przed nią bez wstydu.
Było pannie de Laval tak dobrze w objęciach rotmistrza, czuła się tak bezpieczną w jego męskich ramionach, iż zamknęła znów oczy, jak przerażona dziecina, tuląca się u piersi niani.
Więc to on jechał za nią od samego Paryża? Zrozumiała, dlaczego czuwał nad nią w pewnem oddaleniu. Kawaler nie chciał narazić panny na złe języki ludzkie. Jaki dobry, uczciwy, rycerski...
Każdy przeciętny wytworniś paryski byłby korzystał ze wspólnej, dalekiej podróży, szukał jej towarzystwa, starał się omotać jej serce słodkiemi nićmi pochlebstwa, a on unikał rozmyślnie spotkania, szanując jej cześć niewieścią, jej honor.
Bez oporu pozwoliła się przenieść na sanki.
— Zapal pochodnie, Jakóbie! — rozkazał rotmistrz.
Cztery trupy broczyły na śniegu w kałuży krwi krzepnącej. Jeden z nich, leżący na wznak, patrzył na dragona, który się nad nim pochylił, szklistemi, przerażonemi oczami.
— Tego schwycił dyabeł od razu za łeb, jak swojego, bo okrutny strach siedzi mu w ślepiach. A nie łaź, gałganie, gdzie cię nie proszą.
Mówiąc to, kopnął żołnierz trupa w brzuch.
— Jakóbie! Tylko dzicy ludzie i zwierzęta znęcają się nad trupami — strofował rotmistrz.
— Niech monseigneur nie żałuje tego ścierwa. Gdybyśmy się my byli dostali w jego łapy, byłby nam z pewnością wypruł kiszki — tłómaczył się Jakób. — Po dragońsku lunęłem go szablą przez łeb. O, mózg mu wyleciał.
— Zobacz, co się dzieje z pocztylionem, zdaje mi się, że postękuje.
— Postękuje sobie — mówił Jakób, świecąc pocztylionowi pochodnią w oczy. — Leży w śniegu, jak w puchu i pomruguje ślepiami. Wstawaj, kmotrze! Czem cię to po łbie pomacali, hę? Nie ostrem żelazem, bobyś nie mrugał, niby zając pod miedzą. Pewno jakim miękkim drągiem. Jeszcze ci we łbie szumi? Zaraz cię otrzeźwię.
Dragon wziął garść śniegu i wytarł głowę i twarz pocztyliona, który jęknął teraz głośno.
— Boli cię? Patrzcie go, jaki delikatny... Książątko...
— Daj mu szklankę wina! — rozkazał rotmistrz.
Cucony śniegiem i winem przychodził pocztylion powoli do siebie. Dźwignął się, usiadł na śniegu, wytrzeszczył oczy.
— A to mnie urządzili! Tysiąc świec błysnęło mi w ślepiach, a potem ciemności i nic — bełkotał jeszcze na wpół nieprzytomny.
Nagle podniósł się.
— A moje konie?
Poznawszy swoje konie, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nie zdążyli ukraść. Chwała świętemu Pawłowi, mojemu patronowi.
Podszedł do koni i głaskał je, klepał po szyi. Był jednak tak osłabiony, iż nie mógł sam zaprządz do sanek. Pomógł mu Jakób z drugim pocztylionem.
Trzeba było jeszcze przytroczyć kufry i ocucić omdlałą z przerażenia pokojową panny de Laval. Gdy wszystko było gotowe, wsiadł rotmistrz na kozieł sanek hrabianki i wziął sam lejce do rąk.
— W drogę! Nabij pistolety, Jakóbie, i trzymaj je w pogotowiu!
Wyjechali z lasu.
Zapadła już noc bezgwiezdna, tak czarna, że gdyby nie blask pochodni, nie możnaby odróżnić drogi od pola. Rotmistrz, pochylony na koźle, wytężał słuch, czujny na szelest najlżejszy. Ale oprócz głuchego tententu kopyt końskich, monotonnego brzęku grzechotek i łopatania pochodni, nie mąciło nic ponurej ciszy grobów, która objęła obumarłą ziemię. Nawet konie nie prychały, nie parskały. Szły bez bata, równym, wyciągniętym kłusem, podrzucając od czasu do czasu łbami. Sanki, oświecone czerw-onym blaskiem migotliwych płomieni, mknęły białym szlakiem śniegowym cicho, lekko, podobne do widm, płynących w powietrzu.
Cisza grobów objęła ziemię, ale w duszy panny de Laval nie cisza panowała. Sierota od lat dziecięcych, wychowana w klasztorze, następnie w wielkim świecie paryskim, znała dotąd tylko otoczenie klasztorne i światowe, klauzurę pensyonatu i szablon salonów. Psychologii szerszych mas narodu uczyła się z książek, które pochłaniała z chciwością warstw oświeconych swojej epoki. Encyklopedyści zburzyli w jej sercu ołtarz, wystawiony Bogu, a Jan Jakób Rousseau, umiejący przemawiać do tkliwych uczuć i do fantazyi niewieściej, przesłonił jej mądre oczy różową opaską dobrego optymizmu. Tyle się naczytała w książkach, nasłuchała w salonach literackich o czystości natury, o brudzie, zgniliźnie cywilizacyi, iż wierzyła, że prawdę, dobroć, szlachetność można znaleźć tylko na wsi, między ludem prostym, zdala od kultury wielkiego miasta. I dlatego to wybrała się w drogę sama z pokojówką, bez służby męskiej.
Tymczasem to, co widziała, słyszała w ostatnich dwóch tygodniach, kłóciło się zanadto z jej ładnemi marzeniami, aby nie miała dostrzedz różnicy między martwą teoryą a żywą prawdą.
Jakaś tłumiona, warcząca, niezrozumiała dla niej nienawiść owego prostego ludu, który był, według jej mistrza Rousseau’a, wcieleniem dobroci i szlachetności, dziwiła ją żółtem spojrzeniem zazdrości od chwili, kiedy wyjechała za rogatki Paryża. A dziś napadli ją nieznani ludzie, względem których nic nie zawiniła, sponiewierali ją, znieważyli i byliby ją może zamordowali, gdyby nie pistolety i szable rotmistrza. A ten dragon, ten Jakób! Jak on urągał brutalnie, bez litości trupowi! Jej sprawiał widok zabitego ból. A ten żołdak kopnął martwe, okrwawione ciało.
Byłżeby optymizm Rousseau’a złudzeniem marzyciela, nieznającego ludzi i życia?
W głowie panny de Laval trzepotały się myśli sprzeczne, uderzając jedna o drugą. Ona wstydziła się pojęć i uczuć religijnych, jako „przeżytku minionej ciemnoty“, a pan de Clarac, wychowany tak samo, w takiem samem otoczeniu, jak ona, korzył się jawnie przed Bogiem „zabobonem przeszłości“. Dla niej był człowiek z ludu, dziecko natury, tworem doskonałym, a ten jej ideał zachowywał się, jak zwierzę drapieżne.
Jak pogodzić te sprzeczne z sobą zjawiska, pojęcia?
W duszy panny de Laval majaczyło słabe światełko innej prawdy, bliższej rzeczywistości, ale ta dusza była jeszcze zbyt entuzyastyczna i zbyt głębokie korzenie zapuściła w niej „nowa ewangelia“, by się mogła, chciała wyrzec snów młodości. Te ładne marzenia o dobroci pierwotnego człowieka i o szczęśliwości powszechnej przez powrót do natury, znalazły odpowiedź, która tłumiła budzące się wątpliwości: którzy ją, niewinną, napadli — i ten brutalny dragon i ci zawistni oberwańcy — byli zwykłymi opryszkami, wrzodem czystego ludu, grzechy zaś kilku, kilkunastu, choćby kilkuset zwyrodniałych jednostek nie obalają prawdy, zasady.
Tak siebie samą przekonawszy, zapomniała panna de Laval o trwodze napadu.
Na tle ciemnej nocy błysnęły światełka, gasnąc i ukazując się, przenosząc się z miejsca na miejsce.
Po kwadransie wjechały sanki do jakiejś mieściny.
— Macie tu jaką porządną oberżę? — zapytał rotmistrz pierwszego mieszczanina, który mu się nawinął pod rękę.
— Dlaczego nie miałoby być oberży? Tam, w rynku — odpowiedział mieszczanin i odwrócił się plecami, nie uważając za potrzebne udzielić dalszych objaśnień.
— Hołotka shardziała we Francyi — mruknął rotmistrz.
W oknach oberży świeciło się jeszcze; ludzie wchodzili, wychodzili; gwar licznych głosów wydobywał się na ulicę.
Na progu ukazał się oberżysta w czapce wełnianej na głowie, w krótkim kożuszku, w grubych pończochach, w sabotach, z fajką w gębie.
— Czy są w oberży dwa osobne pokoje, jeden dla pań, drugi dla mnie? — odezwał się rotmistrz.
— Są u mnie dwie izby gościnne, ale jedną z nich zajął jakiś pan ze swoją służbą — odpowiedział oberżysta, racząc zaledwie uchylić od niechcenia czapki, podobnej do pończochy.
— Pomieścimy się jakoś.
W pierwszej, dużej izbie siedziało przy długich stołach mnóstwo ludzi. Pili wino, kurzyli fajki, gawędzili. Kiedy rotmistrz wszedł z panną de Laval, umilkła na chwilę rozmowa. Ale tylko na chwilę. Zaspokoiwszy ciekawość, nie zwracali mieszczanie więcej uwagi na przybyszów. Nikt nie ruszył się, by ustąpić miejsca kobietom i oficerowi jego królewskiej mości, nikt nie podniósł się, nie uchylił czapki, nie oddał pozdrowienia, chociaż rotmistrz odkrył głowę i powitał zgromadzonych uprzejmem: „dobry wieczór panom“.
— Czy można się widzieć z tym panem, który zajął jeden z pokojów gościnnych? — zapytał rotmistrz oberżystę. — Proszę powiedzieć, że wicehrabia de Clarac ma do niego prośbę.
Nie było-ż to złudzenie? Ale nie! Z izby gościnnej wyszedł lord Chesterfield.
— Mylord w tej dziurze? — zawołał rotmistrz zdziwiony. — Skąd się pan tu wziął?
— Z Paryża, z początku dyliżansem, potem sankami... Hrabianka de Laval? Jakie miłe spotkanie. Nie żałuję, że mnie nieprzyjemny wypadek zatrzymał w tej norze. Ale proszę do mojej izby. Taki tu dym. Hrabianka się udusi.
Lord podał pannie de Laval ramię i wprowadził ją do swojego pokoju.
Była to zwykła bielona izba, bez firanek w oknach, bez dywanu na dziurawej podłodze. Całe umeblowanie składało się z łóżka, stołu i krzesła. Na stole paliły się dwie łojowe świece, zatknięte w butelkach.
— Przepraszam państwa za iście studencki apartament, ale nie jestem w Anglii. U nas mają nawet wioski przyzwoitsze, wygodniejsze oberże. William!
Kamerdyner lorda ukazał się na progu.
— Staraj się zdobyć jakie wygodne krzesło dla panny hrabianki i zakrzątnij się koło wieczerzy.
Krzesło, które kamerdyner przyniósł z prywatnego mieszkania oberżysty, nie było wprawdzie fotelem, paryskim, ale wymoszczona futrami lorda i rotmistrza, wydawało się pannie de Laval po kilkogodzinnej podróży i po strachu napadu, szczytem wygody.
— Przyjemnie wypocząć pod dachem — mówiła, oparłszy nogi na walizce.
— Zwłaszcza, gdy się było bardzo blizko drugiego świata — odezwał się rotmistrz, który rozsiadł się na kufrze, przysunąwszy go do stołu.
— I państwo także? — rzekł lord. — Chyba nie napad.
— Właśnie, że napad. Jakiejś bandzie spodobały się kufry, futra i pieniądze hrabianki, ale obrzydziłem łotrzykom apetyt na cudzą własność.
— I moje kufry widocznie spodobały się jakimś drapichrustom i ja obrzydziłem im przy pomocy pistoletów i szpady apetyt na cudzą własność, w ostatniej jednak chwili trącił mnie któryś z nich, uciekając, tak niegrzecznie czemś twardem w bok, iż medytuję już trzeci dzień w tej nudnej dziurze o sposobie nakarmienia całej ludzkości, bo gdyby wszyscy byli syci, nie byłoby może złodziejów i rabusiów.
— Mylord ranny? — zapytała hrabianka troskliwie.
— Była to tylko silna kontuzya; nic ważnego. Już przechodzi; jutro ruszę dalej. Państwo zapytają dokąd? Nigdzie i wszędzie, tak sobie, prosto, albo krzywo przed nosem, jak mi się będzie podobało. Poznawszy Paryż dostatecznie, chcę się przypatrzeć prowincyi, miasteczkom, wsiom, ludziom, zwyczajom, obyczajom. Francya jest dziś najciekawszym krajem na kuli ziemskiej. Jak w olbrzymim kotle, warzą się w niej, kłębią, kipią, gotują złudzenia i zachwyty, pragnienia i namiętności niezadowolonego, nienasyconego nigdy narodu ludzkiego. Za cenę tak zajmującego widowiska warto wziąć żelaznym drągiem po żebrach.
— Jeśli mylord niema dokładnie wytkniętej marszruty, może zechce pan zabawić przez pewien czas u mojego ojca w Clarac — zapraszał rotmistrz.
Z prawdziwą przyjemnością będę korzystał z uprzejmego zaproszenia pańskiego, panie wicehrabio. Bardzo pragnąłbym poznać waszą szlachtę wiejską.
Kamerdyner lorda przygotował tymczasem przy pomocy dragona Jakóba wieczerzę. Oberża dostarczyła pieczonych kasztanów, czarnego chleba, kwaśnego wina. Resztę: szynkę, owoce, herbatę, wieźli Paryżanie z sobą.
Z takim apetytem zajadali podróżni kasztany, czarny chleb i wyschłą szynkę i pili kwaśne wino, jak gdyby się nigdy czemś lepszem nie karmili.
Przez dziurawe drzwi dochodził ich z głównej izby równy, jednostajny gwar większej gromady ludzi, rozmawiających z sobą półgłosem. Nagle zapanował nad tym gwarem głos młody, ostry, krzykliwy.
Aha, już zaczyna odezwał się lord. — Trzeci wieczór słyszę tego Cromwella prowincyonalnego i uczę się od niego więcej, niż od wytrawnych uczonych paryskich. Warto go posłuchać.
Uchyliwszy drzwi, przysunął lord do nich krzesło panny Laval, aby, niewidziana, mogła wszystko słyszeć. Ostry głos odcinał się wyraźnie od ciszy, która zalegała izbę.
— Pytacie, kto winien tej strasznej nędzy, jaka smaga naszą nieszczęśliwą ojczyznę? — krzyczał ów głos. — Ten, co zagarnął, ukradł narodowi ziemię i ssie z niej od lat ośmiuset wszystkie soki żywotne razem z naszym potem, naszą krwią. Odpowiedzcie sobie sami.
— Szlachta — odpowiedział ktoś.
— Tak, szlachta, ta drapieżna banda uzbrojonych zbójów, rabusiów, morderców, która narzuciła narodowi swoją wolę, zamknąwszy mu usta żelazną pięścią. Szlachta?! Szlachtą, rasą szlachetną nazwali się opryszkowie, jak gdyby byli ulepieni z lepszej gliny od nas, jak gdyby wszyscy ludzie nie przychodzili na świat równi sobie, przeznaczeni do szczęścia. Na pohybel tym złodziejom własności narodowej, tym uzurpatorom władzy. A razem z nimi na pohybel podłym klechom, którzy ogłupiali przez lat tysiąc trzysta łatwowierny naród dziecinnemi bajkami Starego i Nowego Testamentu, kazali znosić cierpliwie ból nędzy, zależności, ucząc słabych psiej pokory, pocieszając nieszczęśliwego śmieszną obietnicą jakiejś korony niebieskiej. Dosyć nieproszonej opieki tej czarnej bandy, tuczącej się na naszej krzywdzie. Ocknijcie się, obywatele, prawowici dziedzice pięknej Francyi, otrząśnijcie z siebie jarzmo nikczemnych uzurpatorów. My nazywamy się milionami, a oni tworzą w pośród nas tak nieliczną gromadkę, iż zarzucimy ich czapkami, gdy się do nich zabierzemy. Czego się boimy? Ta hołota, pyszniąca się tytułem zdobywców Francyi, spodlała, zmarniała do tego stopnia,.iż nie potrafiłaby się nawet bronić. Zuchwalstwo i brutalność jej przodków strawiły próżniactwo, rozpusta i życie salonowe ostatnich lat stu. Nie obawiajcie się tych wykwintnych, zwyrodniałych zdechlaczków. Rzucimy ich o ziemię bez wielkiego wysiłku, za co nam dobry król będzie wdzięczny, bo i jemu obrzydła drapieżność i żarłoczność szlacheckich żebraków.
— Niech żyje król, na szubienicę arystokratów i klechów! — zahuczało w izbie.
— Rzucimy ich o ziemię, jak bezsilne szczenięta.
— Odbierzemy im naszą Francyę, naszą własność prawowitą, zburzymy ich przywileje.
— Niech żyje stan trzeci!
Dzwoniły szklanki, kieliszki, szumiał gwar podniesiony, a z tego gwaru wylatywały wykrzykniki, groźby tłukące się o ściany, jak ptactwo zbłąkane. Słychać było ciągle: podli arystokraci, nikczemni księża, na szubienicę!
Lord Chesterfield miał ochotę zabawić się kosztem entuzyazmu rewolucyjnego panny de Laval, ale spojrzawszy na nią, powstrzymał uwagi ironiczne, jakie mu się cisnęły na usta. Tyle smutku było w oczach zdumionej hrabianki, iż odczuł niewłaściwość drwiącego słowa.
— Czego ci ludzie chcą od nas? — mówiła panna de Laval głosem cichej skargi. My pragniemy naprawić krzywdy przeszłości, zbudować nowy dom, w którymby się i dla nich i dla wszystkich znalazło miejsce wygodne, a oni?
W izbie uciszyło się. Po chwili odezwał się głos drugi, spokojny, poważny.
— Mistrza Legranda unosi zbytecznie jego nienawiść do szlachty i duchowieństwa — mówił ten głos drugi. — Legrand zapomina, że ktoś mocniejszy od szlachty, od króla nawet, chłoszcze Francyę od szeregu lat mrozem, gradem, nieurodzajem. Francya odwraca się od starego, dobrego Boga, więc stary, dobry Bóg odwraca oblicze swoje od Francyi. Cóż szlachta temu winna, że mrozy, grady i nieurodzaje niszczą plony naszej ziemi, zabierają chleb nie samym tylko ubogim? Cierpimy wszyscy, szlachta, mieszczanie i chłopi, bo wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej ziemi.
— Służka arystokratów! Za drzwi z nim, na śnieg, na mróz! — krzyczał głos ostry.
— Służką arystokratów nie byłem nigdy — bronił się głos spokojny — bo nie miałem potrzeby kłaniać się komukolwiek, ale zdaje mi się, że grzeszy ciężko, kto sieje kąkol niezgody, waśni w chwili, kiedy wszyscy Francuzi powinni sobie podać ręce, by dźwignąć z upadku nieszczęśliwą ojczyznę. Mistrz Legrand zaś, miotający się na szlachtę, jak gdyby doznał od niej samych tylko krzywd, samych niesprawiedliwości, nic powinien zapominać, że gdyby nie dobre serce i hojność pana de Thiviers, który go wychował i wyposażył, łatałby dziś w szewskim warsztacie ojca nasze stare trzewiki po kilka sous od pary, zamiast zgarniać od nas sute honorarya adwokackie za szczekaninę przed kratkami. Jeśli kto, to on, nie ma prawa złorzeczyć szlachcie, z której rąk wziął majątek, stanowisko i swoją mądrość zjadliwą.
Snać miał mistrz Legrand w towarzystwie, zebranem w oberży, nieprzyjaciół, zazdrosnych, bo ostatnim słowom jego oponenta wtórował przy kilku stołach zły śmiech zadowolonej miłości własnej. Śmiech ten podniecił szlachtożercę.
— Zdrajcą jest, kto broni ciemięzców narodu! — wrzeszczał na całe gardło.
Gwar zmienił się teraz we wrzawę piekielną, ponad którą górowały wykrzykniki: zdrajca, łotr, głupiec! Słychać było, jak się ktoś szamotał, bronił, wzywał pomocy.
Rotmistrz, który słuchał dotąd z brwią zmarszczoną, otworzył nagle drzwi na rozcież. Mnóstwo rąk niosło jakiegoś starszego mieszczanina ku drzwiom, wśród krzyku i śmiechu całej gromady.
Szybko skoczył rotmistrz w tłum skłębiony, schwycił za kark pierwszego z brzegu, odrzucił go na bok, uderzeniem głowy w plecy powalił drugiego; trzeciego pchnął kolanem pod krzyż, czwartego odciągnął za włosy.
Tak zdumieni byli mieszczanie nagłym napadem, iż ci, co nieśli owego starszego jegomościa ku drzwiom, upuścili go na ziemię.
Któryś z powalonych zerwał się na równe nogi i skoczył do rotmistrza. Lecz w tej chwili błysnęła szpada.
— Po raz ostatni podniesie rękę na tej ziemi, kto ją na mnie podniesie.
Groźbę tę podkreślił oficer spojrzeniem tak zabójczem, iż śmiałka odeszła ochota do walki nierównej. Goła pięść nie zmoże ostrej stali.
— Zmęczona daleką drogą dama i chory cudzoziemiec potrzebują spokoju — rzekł rotmistrz, kiedy cisza zaległa izbę — a wy Francuzi, najgrzeczniejszego na świecie narodu synowie, zachowujecie się, jak horda Hunnów. Cóż powie o nas lord Chesterfield, kiedy wróci do Anglii? Byliśmy zawsze gościnni dla cudzoziemców i uprzejmi dla kobiet. Wstydźcie się, panowie!
— Naród nie ma potrzeby być grzecznym dla arystokratów — odezwał się jakiś młody, drobny człowieczek, w którym rotmistrz poznał po głosie adwokata: Legranda.
Ale rotmistrz wiedział, jakim językiem przemówić do swoich ziomków. Potrąciwszy o ich miłość własną, był pewny wygranej.
Nikt nie poparł adwokata. Powoli, jeden za drugim, opuścili mieszczanie oberżę, a teraz uchylali wszyscy czapek, życząc obcym gościom dobrej nocy.
W końcu oddalił się także wygadany adwokat, rzuciwszy rotmistrzowi na pożegnanie spojrzenie zjadliwe, grożące: zapamiętam sobie ciebie, zuchwały arystokrato!
Całej tej scenie przypatrywała się panna de Laval, na wpół przerażona, na wpół zachwycona. Tłum roznamiętniony mógł runąć na rotmistrza, powalić go, zdeptać — serce jej drżało o niego — wiedziała już, jak wyglądają napady. A ten tłum ukorzył się przed jego odwagą, siłą i zręcznością, położył się u jego stóp uległy, posłuszny.
Obie ręce podała hrabianka rotmistrzowi, dziękując mu bez słowa za nowy dowód odwagi.
Kiedy się tak trzymali przez kilka chwil za ręce i patrzyli sobie w oczy, splatały się ich serca, zlewały się ich dusze w jedną, nierozerwalną całość.
Lekki rumieniec ożywił matową cerę hrabianki.
Spuściła oczy wstydliwie.





VI.

Drżała Francya Burbonów, jak dąb zmurszały przed burzą.
Ośmset już lat stał ten dąb potężny, rósł, zapuszczał korzenie, wzmacniał się, rozwijał wspaniale. Ośmset lat przygotowywali potomkowie Hugona Capeta dla niego rozległe podłoże, by mógł brać w siebie jak najwięcej soków żywotnych; wycinali dokoła niego z troskliwością mądrego leśnika wszystkie drobniejsze drzewka i krzewy: udzielne księstwa, margrabstwa, hrabstwa, baronie.
Znikły drobniejsze drzewka i krzewy — dąb królewski stał sam, dumny, rozkazujący na ogromnej przestrzeni — korona Burbonów rzuciła pod stopy swoje hardych wasalów, zdeptała szlachtę, wzięła ich rycerską niesforność na łańcuch, złączyła, skleiła rozbitą na mnóstwo odłamów Francyę w jedną, zwartą całość. Tak spoistą była ta całość, iż zdawało się, że przetrwa aż do skończenia świata.
A oto próchniał, wiądł wspaniały dąb królewski i drżał, trząsł się, trzeszczał, jak stara porysowana chałupa, smagana biczem wichrów.
Próchniał, wiądł u góry, w dachu liścianym, w gałęziach, drżał, trząsł się, trzeszczał u samego dołu, w korzeniach.
Król, tyle wieków pracowity, czujny, zawsze na koniu, w siodle, w hełmie na głowie stroskanej, albo na krześle w radzie państwa, zmęczył się wysiłkiem mózgu i nerwów wielu pokoleń i pragnął teraz wypocząć, używać w pokoju, wygodzie, dostatku owoców swojego trudu.
Już Ludwik XIV, król-słońce, król-pan, obdarzony jeszcze żelaznemi nerwami i hartowną wolą przesławnej rasy Burbonów, poświęcił większą część życia zabawie i miłości, a jego wnuk, Ludwik XV, nie umiał znaleźć w ciągu dnia dwóch godzin dla spraw państwa.
Szlachcic, tyle wieków odważny, zuchwały, awanturniczy, lecący bez namysłu wszędzie, gdzie można było położyć głowę na polu krwawem, zastawiający piersią swoją Francyę, sąsiada, mieszczanina, chłopa, wyczerpany tak samo, jak król, wysiłkiem nerwowym wielu pokoleń, zgnuśniał tak samo, jak on. Ramię jego zresztą i głowa były już niepotrzebne z chwilą, gdy król odjął mu samodzielność, spętał jego ruchy swoją wolą absolutną, zepchnął go ze stanowiska pana do rzędu zwykłych poddanych.
Król i szlachcic rozebrali się z ciężkiej zbroi, zawiesili na kółku ciężki miecz i przebrali się w miękkie, jedwabne suknie, w atłasy, aksamity, batysty i koronki. Zamiast pełnić powinność władcy i rycerstwa, za którą ich naród płacił hojnie przywilejami, zabawiali się pracowitem próżniactwem towarzyskiem, stworzyli salon, szkołę wykwintnych obyczajów dla całego świata cywilizowanego.
Pracowite próżniactwo jest żarłoczne, potrzebuje dużo pieniędzy. Zbytek, zabawa i miłość, rozpusta, uciekają od pustej szkatuły.
Więc trwonił król dochody państwa, krwawicę rąk pracowitych, jego ministrowie wynajdywali takie podatki, iż robotnik i chłop upadali, załamywali się pod ich ciężarem, — i trwonił szlachcic dziedzictwo przodków, sprzedawał wieś po wsi, morgę po mordze, a kiedy mu zostały tylko stary zamek i przywileje feodalne, wówczas szedł do Wersalu, by wycieraniem przedpokojów dygnitarzów koronnych, płaszczeniem się przed metresami królewskiemi, schlebianiem starszym dworakom, wyżebrać jakąś pensyę, jakieś beneficyum, jakąś synekurę dworską; albo, jeżeli nie chciał, nie lubił uginać karku i grzbietu, żenił się z córką zbogaconego poborcy, bankiera, kupca i bawił się dalej kosztem próżnego, ambitnego parweniusza.
Najlepsi z pomiędzy szlachty podupadłej służyli w wojsku jako oficerowie, zadowalając się skąpą pensyjką, lub siedzieli na wsi na resztkach ojcowizny i klepali biedę razem z chłopem;.
Próchniała, więdła korona królewskiego dębu Burbonów, a z nią razem próchniał, wiądł gmach pojęć, wyobrażeń, wierzeń porządku społecznego, stworzony, zbudowany przez nią.
Na skrzydłach wichrów morskich przyleciał z Anglii do Francyi duch krytycyzmu Hobbesów, Locke’ów, siadł na szczycie tego gmachu, zaczął się mu przypatrywać ze wszystkich stron i rozśmiał się dyabelskim śmiechem Voltaire’a: stare pudło, stare pudło! Zjadliwy, drwiący, cyniczny śmiech zabawił oświeconą Francyę i szedł od salonu do salonu, od zamku do zamku, od miasta do miasta. Wszędzie, gdzie się zebrała gromadka ludzi dobrze wychowanych, powierzchownie wykształconych, bawiono się, śmiano się razem z Voltaire’m: Kościół — stare pudło, tradycya historyczna — stare pudło! Bo tym wytwornisiom światowym, hołdującym wolnej miłości i sybarytyzmowi, zawadzało chrześcijaństwo, oparte na pogardzie dóbr i rozkoszy tej ziemi. Przeto powitali z radością cyniczny śmiech, który ich rozgrzeszał z grzechów lekkomyślności, lenistwa i rozpusty.
Myśl ludzka, wyzwoliwszy się raz z pod kontroli religii i tradycyi, toczy się z góry na dół, rośnie, leci z szybkością lawiny i zasypuje z gwałtownością lawiny całą przeszłość. Z cynicznego śmiechu Voltaire’a wykłuł się rezonerski krytycyzm, a w dalszym ciągu materyalizm encyklopedystów. Jeszcze Francya nie miała czasu zastanowić się nad tem, dokąd zmierza „nowa ewangelia“, kiedy miejsce Boga zajął niezawisły, żadnej powagi nieuznający rozum ludzki, miejsce zaś człowieka-duszy, człowiek-ciało, ustawiony w samym środku stworzenia bożek rezonujący i używający.
Bawiła się, używała, śmiała, dowcipkowała, rezonowała Francya oświecona, dobrze wychowana, burzyła wesoło całą przeszłość, dzieło lat tysiąca — próchniał, wiądł dąb królewski Burbonów u góry, a na dole, w korzeniach trzeszczało coś z każdym rokiem głośniej, wyraźniej. Bo w ten cały rejwach uczonej, krytycznej, dowcipkującej gadaniny, wpadł od czasu do czasu serdeczny płacz pracowitego ludu, umierającego z głodu, i głuchy pomruk niezadowolonych ambicyi mieszczaństwa.
Rozum spuścił z łańcucha religii, obowiązku i sforności państwowej wszystkie instynkty, namiętności, pożądliwości, zawiści i nienawiści natury ludzkiej, dając im na drogę zachętę: wszystko wam teraz wolno, albowiem umarła wszelka powaga.
Skazana na śmierć powaga w książkach, w broszurach, w dysputach salonowych, w rzeczywistości jednak istniała jeszcze. Istniał absolutny rząd królewski, istniał kościół z całą swoją hierarchią, istniały przywileje stanów uprzywilejowanych. Wówczas przyszedł Jan Jakób Rousseau ze swoim Contrat Social i zawołał: każdy narzucony narodowi rząd jest gwałtem, uroszczeniem, każda własność kradzieżą: tylko naród ma prawo ustanawiać dla siebie prawa, rozkazywać sobie i wszystkim, albowiem tylko on jeden jest urodzonym suwerenem.
Z wielką radością rzucił się tłum mieszczaństwa, odtrącony od przywilejów, spoglądający zazdrośnie na koronę dębu królewskiego, na doktrynę Rousseau’a i ogłosił ją swoją ewangelią.
I oto trzeszczał dąb w swoich korzeniach, głuchy pomruk nienawiści szedł z jednego krańca Francyi na drugi.
W Paryżu, w kawiarniach Palais Royal, trzęsła się nienawiść do stanów uprzywilejowanych z wściekłości, wygrażała im jawnie pięścią. Na prowincyi, w miastach, miasteczkach, po wsiach ukazywali się nie znani nikomu ludzie, przybywający nie wiadomo skąd, niewiadomo poco, i wygłaszali w szynkach, w oberżach mowy przeciw szlachcie i duchowieństwu, podżegali lud do gwałtów, powołując się na wolę króla: nasz dobry król żąda od was, abyście ukarali pychę tej czarnej bandy, która tuczy się, żarłoczna, na jego i waszej krwawicy.
Wiedziały stany uprzewilejowane o tej „małej wojnie“ o tej „petite guerre“, jak nazywały przedwstępną robotę rewolucyjną, i bawiły się nią, bawiły się bowiem wszystkiem. Wszakże były to odruchy „filozofii“, którą one głównie w swojej bezmyślności krzewiły. Nikomu z tych filozofujących, rezonujących margrabiów, hrabiów, kawalerów, prałatów, abbé’ów nie przyszło na myśl, że się ta filozofia, wcielona, żywa zwróci głównie przeciw nim. Niech się naród bawi! My pozostaniemy zawsze margrabiami, hrabiami kawalerami, prałatami, abbé’ami. Będzie nam tylko wygodniej na świecie, gdy wcielona filozofia wymiecie krępujące swobodę staroświeckie konwenanse...
Wiądł, próchniał u góry stary dąb królewski, trzeszczał u dołu, w korzeniach coraz wyraźniej, coraz głośniej, rozpadał się w strzępy gmach tysiącletnich wierzeń, pojęć, tradycyi.
Na niebie Francyi przebiegały błyskawice zygzakiem jaskrawym.
W tej chwili, w końcu stycznia 1789-go roku, ogłosił rząd edykt, zwołujący do Wersalu Stany Jeneralne.
Wszystkie oczy, wszystkie nadzieje, ambicye, zawiści i nienawiści, teorye i doktryny zwróciły się ku tym Stanom Jeneralnym. One wcielą „filozofię“ XVIII-stulecia, znajdą lekarstwo na bóle, cierpienia i niezaspokojone apetyty Francyi!...





VII.

Na wieży kościelnej w Castelmoron odezwał się dzwonek, przypominający katolikom Anioł Pański. Odezwał się tak lękliwie, jak gdyby się skarżył skargą niemocnej dzieciny.
Daleko szły na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru jego dźwięki melodyjne, rozlewając się w obszernej dolinie, ujętej w widły dwóch rzek, Garonny i Loty.
Doskonałem białem i czerwonem winem płynęła od kilku wieków ta szczęśliwa zawsze, bogatym urodzajem błogosławiona dolina, słynna nie w samej tylko Francyi.
Kupcy angielscy i niemieccy przybywali corocznie jesienią do Clarac[2], Castelmoron i Villeneuve i zabierali białe wino klarackie, czerwone kastelskie, zostawiając w zamian złoto, a z niem dobry humor ludzi, którym pełne szkatuły zapewniały wygodny byt bez troski. Mieszkańcy tych stron byli znani z wesołego śmiechu, dostatku, zdrowia, ze skłonności zabawienia się cudzą łatwowiernością. Słynni łgarze i dowcipnisie mieszkali nad brzegami Loty i Garonny.
Ale tego roku, przeszłego i zaprzeszłego czekały oberże klarackie, kastelskie i wilnewskie daremnie na gości pożądanych. Kupcy zagraniczni zapomnieli o cichych mieścinach, bo urodzaj zapomniał o winnicach nadloteńskich. Ich dobre wróżki, które były tak długo na nie łaskawe, opuściły je, z chwilą zaś, kiedy odeszły, wyschły nieprzebrane źródła wina. Nieurodzaje ostatnich kilku lat zniszczyły winnice, opróżniły śpichrze, wypłoszyły nieopatrzne wesele dostatku z domków mieszczan i chat chłopskich. Nędza stukała palcem kościstym do wszystkich drzwi, nie omijając nawet zamożniejszych.
Na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru szły melodyjne dźwięki dzwonu, skarżąc się tkliwą skargą niemocnej dzieciny nad winnicami, spoczywającemi pod śniegową pościelą, nad głodem i rozpaczą ubogich. Nie odpowiadał im wesoły gwar robotników, wracających do domu po dokonanej pracy dziennej, nie witał ich zadowolony uśmiech żon, czekających na mężów z pełną miską.
Pustemi ulicami miasteczka snuły się leniwym krokiem bezradności, zwątpienia postacie chude, wynędzniałe, okryte dziurawemi kapotami. Ciągnęły one wszystkie do szynku ojca Grzegorza, dającego dobrym znajomym lampkę kwaśnego wina na kredyt. Bo do Castelmoron przybył wczoraj aż z samego Paryża jakiś uczony pan, który opowiadał ludziom dziwne rzeczy.
Właśnie znajdował się ów „uczony“, nieznany nikomu w mieście pan w szynku ojca Grzegorza i perorował, otoczony gromadką młodych robotników.
— O, dzwoni — mówi. — Tylko dzwonić umieją dzwonki kościelne, wzywać db modlitwy, jak gdyby modlitwa mogła nasycić głodnego człowieka. My, biedny naród, nie mamy co w garnek wsypać, ale oni, owi czarni grabarze, co ogłupiają nas swoimi dzwonkami, śpiewami i kadzidłami, obżerają się codziennie, jak wieprze niechlujne i kpią sobie z naszej głupoty.
Nie wyglądał wcale na nędzarza, który nie ma co w garnek wsypać. Rumiany, czerstwy, zdrowy, ubrany w sukienną, ciepłą kapotę, przeczył dostatnim wyglądem wygłaszanym słowom. Przyjechał do Castelmoron pocztą w dobrym kożuchu, jadł obfite obiady i wieczerze, płacił grubszą monetą. Miał z sobą książeczki, podburzające przeciw księżom i szlachcie, i rozdawał je tym, którzy umieli czytać.
— Ubóstwo przysięgają, łajdaki, kłamcy mówił dalej — a wyciągają od rana do wieczora chciwe łapy po krwawy grosz ubogich. Rodzisz się — płać, żenisz się — otwieraj kieszeń, umierasz, ostatnią koszulę zedrą z trupa za pochówek. Czy nie tak?
— Co prawda, to prawda — odezwał się jeden z młodszych robotników. Ciągle tylko płać a płać.
W kącie na ławie, pykając z krótkiej fajeczki, siedział stary chłop przy lampce wina. Słuchał, spluwał przez zęby, poruszał szczękami, jakby coś żuł.
Nie podnosząc głowy, odezwał się:
— A pan, panie uczony z Paryża, czy dyabeł wie skąd, to darmo jeździ pocztą, mieszka w oberży, odziewa się w sukno i całe trzewiki? Czy to ksiądz nie człowiek? Nikt nie da mu bez pieniędzy nawet bochenka chleba. Pracuje, służy ołtarzowi, to i żyje z ołtarza.
— Cicho, stary, wy się na tem nie rozumiecie — ofuknął starca jakiś wyrostek. — Takim, jak wy, słuchać, a nie wtrącać się w nieswoje rzeczy.
— Iiii, jacy wy mądrzy, wy szczeniaki. Patrzcie go, Salomon. Dlaczego nie mam rozumieć? By zrozumieć, że ksiądz musi tak samo jeść, pić, odziewać się, jak każdy z nas, do tego nic potrzeba wielkiego rozumu. Ten pan uczony powiada, że księża obdzierają ubogich. Kogo to obdarł nasz proboszcz? Sam ubożuchny, ledwie ma co w gębę włożyć, a gdzie może, to biednemu człowiekowi wetknie w garść kilka sous’ów i mówi: kup sobie chleba! Żeby temu, co na naszego ojca duchownego szczeka, język w paskudnej gębie skołowaciał.
— Bo się boi — zawołał „uczony z Paryża“ głosem podniesionym — bo czyta książki i dlatego wie, że zbliża się wielki sąd na wszystkich, co żyją z ubogiego narodu. Nie z dobroci jest wasz proboszcz litościwym, lecz ze strachu. Zaskarbia on sobie wasze łaski, abyście nie byli względem niego zanadto surowi, gdy straszny dzień owego sądu nadejdzie.
— A kiedy to nadejdzie ów dzień sądu? — zapytał stary chłop, spoglądając z podełba na nieznajomego.
— Czy to nie wiecie, że król zwołał Stany Generalne? A co to są Stany Generalne? To sąd powszechny. Dzień sądu już idzie. Zasiądzie na nim król z narodem i będzie sądził wszystkich łotrów, którzy tuczyli się waszą krwawicą, wszystkich poborców, urzędników, szlachtę i księży, wszystkich złodziejów i rabusiów. Bo to są złodzieje i rabusie. Ziemia, na której się szlachta rozpościera, należy z prawa do was. Wy ją uprawiacie, rosicie swoim potem; ona waszą matką, waszą własnością. Zamki szlacheckie, plebanie księży należą do was. Wasze to ręce je zbudowały, wasza praca dawała pieniądze na kosztowne meble, karety, jedwabne suknie. To wszystko wasze i powinno wrócić do was. Wiedzą o tem wasi ciemięzcy i dlatego schlebiają wam teraz, pieszczą was, udają dobrych, hojnych, liżą się wam ze strachu przed owym sądem.
— A pan skąd o tem wie, panie uczony? — odezwał się znów stary chłop.
— Gdybyście umieli czytać, toby wam książki powiedziały, że mówię prawdę, że zamiast szlachty i duchowieństwa, będzie teraz rządził naród z królem.
Stary chłop pykał z fajeczki, pluł przez zęby, spoglądał podejrzliwie z podełba na „uczonego pana z Paryża“, ale młodzi pożerali mówcę błyszczącemi oczami.
Wiedzieli oni, że się coś niezwykłego dzieje na świecie, że jakiś wicher idzie nad Francyą, ale szum tego wichru dochodził do nich, do analfabetów z łatwowierną inteligencyą dzikiego mieszkańca lasów dziewiczych, niewyraźnym szmerem niezrozumiałych głosów. Goś się tam w Paryżu, w Wersalu, w większych miastach kłębiło, kotłowało, od czasu. do czasu przypływało do cichych wiosek i drobnych miasteczek echo groźnego rozgwaru, ale to echo było tak słabe, iż trudno je było uchem niewprawnem pochwycić.
Ci ciemni, biedni ludzie, wyssani podatkami czynszami, zniszczeni nieurodzajami, wiedzieli tylko, że im źle na świecie, i czepiali się bez zastanowienia każdej, choćby najnieprawdopodobniejszej, najfantastyczniejszej wiadomości, która im obiecywała jaśniejszą dolę.
Dlaczegóż zresztą miałaby dziwna powieść nieznanego pana z Paryża być nieprawdopodobną, jeśli się ona na powadze królewskiej opiera?
Król?
Ten nieznany im, daleki, pan panów był dla nich, dla chłopów, wcieleniem, symbolem najwyższej sprawiedliwości. Opowiadała im tradycya, że władza królewska stawała zawsze po stronie słabszego, krzywdzonego. Drżało przed nią zuchwalstwo możnych warchołów, zwijała się w łęk pycha najpyszniejszych. Miecz królewski raził głowy najpotężniejsze w kraju.
Król?
Dla ciemnego ludu posiadał ten symbol władzy najwyższej taką siłę, iż nie było marzenia, pragnienia, któregoby ta siła nie mogła zmienić w rzeczywistość. Jeśli król rozkazał oddać zamki, ziemie, majątek kasty uprzywilejowanej wydziedziczonym, to nikt, nie ma prawa oprzeć się świętej woli pomazańca.
Agitatorzy rewolucyjni znali tę, wiarę ludu w potęgę króla, i dlatego posługiwali się jego imieniem, do swoich celów.
— Mówicie, panie uczony, że sam król zwołuje sąd na panów? odezwał się któryś z młodszych chłopów.
Jeśli nie wierzycie, to poślijcie deputacyę do Wersalu, a przekonacie się sami o prawdzie słów moich.
W tej chwili rozległ się na ulicy głos dzwonka.
Nasza hrabianka! — rzekł szynkarz.
Szynk opróżnił się natychmiast. W izbie został tylko agitator paryski.
Ulicą posuwał się wolno duży wóz, naładowany chlebem, mąki, krupami, winem. Dwóch lokajów w błękitnej liberyi poprzedzało go, a obok nich postępowała panna de Laval, dzwoniąc małym, srebrnym dzwonkiem.
Zaroiły się ulice kobietami, dziećmi. Kobiety nadstawiały garnków, koszyków, dzieci fartuchów, a hrabianka napełniała garnki, koszyki, fartuchy chlebem, mąką, krupami, winem. Dzieci głaskała po buzi, kobiety wypytywała o zdrowie mężów. Której było potrzeba pieniędzy na płótno, na trzewiki, na sprzęt domowy, tej wciskała w rękę kilka liwrów.
Już trzeci tydzień karmiła w ten sposób panna de Laval ubogich swojego dziedzictwa. Codziennie, pod wieczór, rozdzielała żywność, pieniądze, dobre uśmiechy i dobre słowa. W dzień zachodziła do domków, do chat, rozpytując gospodynie o potrzeby najpilniejsze.
Idąc ulicą, spostrzegła starego chłopa, który spoglądał w szynku podejrzliwie na agitatora paryskiego.
Skinęła na niego. Gdy się zbliżył, rzekła:
— Przyniosłam wam dziś, ojcze Janie, paczkę tytoniu, bo wiem, że lubicie fajeczkę. Niech wam będzie na zdrowie.
A kiedy chłop, podziękowawszy za tytuń, nie odchodził, zapytała:
— Czy macie co do mnie? Słucham.
Ojciec Jam stary robotnik w winnicach kastelskich, obejrzał się ostrożnie na prawo i lewo, namyślał się przez kilka chwil, poruszając szczękami, potem mówił głosem przyciszonym:
— Przyjechał do Castelmoron wczoraj jakiś nieznajomy i zamieszkał w oberży ojca Grzegorza. To jakiś zły człowiek, proszę panny hrabianki, bałamuci głupi naród takiem gadaniem, że może być z tego gadania nieszczęście. Dobrze byłoby, żeby pan d’Escavrac wygonił jeszcze dziś z miasta onego szczekacza. Głupi naród, zwyczajnie, jak głupi naród, słucha tych bredni i gotów w nie uwierzyć.
— Cóż on takiego opowiada ten Paryżanin?
— Aż w głowie mąci się od jego gadania, proszę panny hrabianki. Nie śmiem powiedzieć, co breszy.
— Proszę was, ojcze Janie, mówcie bez obawy.
Stary robotnik obejrzał się powtórnie na prawo i lawo, bacząc, czy kto nie podsłuchuje, i odpowiedział jeszcze cichszym głosem:
— Powiada, że król będzie sądził panów i księży, i że będzie odtąd rządził sam z narodem.
Bardzo się zdziwił, że się hrabianka nie zdziwiła. Otworzył oczy szeroko, kiedy rzekła.
— Pragniemy tego wszyscy, którzy kochamy naród. Na to zwołał nasz dobry król Stany Generalne, aby dopuścić naród do rządów. Co zaś do owego Paryżanina, nie przeszkadzajcie mu. Niech sobie mówi, co mu się tylko podoba, bo nadchodzą czasy, kiedy wszyscy będziemy mówili, co nam się będzie podobało i nikt nas za to nie będzie zamykał w bastyliach. Dobrej nocy wam życzę, ojcze Janie.
Hrabianka oddaliła się z pustym wozem, a stary chłop patrzył za nią tak zdumiony, że zapomniał o fajeczce. Byłożby prawdą, co mówił ów nieznajomy przybłęda? Hrabianka mieszkała w Paryżu, bywała na dworze królewskim, czytała mądre książki, wiedziała wszystko... Świat przewraca się do góry nogami. Ale niech się przewraca, jeżeli on, ojciec Jan, który pracował przez lat pięćdziesiąt jako najemnik w winnicach kastelskich; będzie miał prawo w tym nowym, przewróconym do góry nogami świecie, zbierać dla siebie wino. Zarazby sobie wziął tę winniczkę od strony Claracu. Doskonała, najlepsza ze wszystkich; on ją zna dobrze, tyle lat obcinał jej szczepy... Trochęby mu było żal panny de Laval i pana d’Escayrac, bo to dobrzy państwo, uczciwi, sprawiedliwi, hojni, obchodzą się z biednym narodem po ludzku, ale kiedy tak ma być, kiedy tak sam król nakazuje, to cóż on na to poradzi? Nie jego, głupiego chłopa; rzeczą, opierać się woli pomazańca. Jak ma być, to niech sobie będzie. Niema się o co gniewać... Zawsze przyjemniej być sobie panem na własnej winnicy, niż najemnym robotnikiem. Rozumie się...
Zapaliwszy zgasłą fajkę, powrócił ojciec Jan do szynku słuchać dalszego wykładu polityka i socyologa paryskiego.
Panna de Laval szła ku zamkowi, nie przeczuwając, że jej słowa nierozważne padły iskrą na materyał zapalny, przygotowany przez nieurodzaj, głód i echa rozgwaru wywrotowego, który szedł nad Francyą.
Była zadowolona z dnia dzisiejszego.
Tyle wdzięcznych spojrzeń, tyle słów serdecznych, tyle życzeń zdrowia, szczęścia wynagrodziło jej dobroć. Jacy ci ludzie prości, te dzieci natury, nie zepsute przewrotnością cywilizacyi, są szlachetne, czyste... Wystarcza im okazać szczeni życzliwość, by pozyskać ich serce, szacunek, wdzięczność... O, Jan Jakób Rousseau znał dobrze naturę ludzką, wiedział, czego człowiekowi potrzeba, by go odrodzić, oczyścić z brudów samolubstwa i obłudy cywilizacyi, kiedy wołał: wróćcie do pierwotnego stanu natury, do jej prawdy i nieskalanej czystości! Tak, jedyny Jakób znalazł lekarstwo na wszystkie cierpienia, skargi, rozpacze starej, chorej Francyi. Cześć za to jego geniuszowi!
W zamku czekał z wieczerzą na pannę de Laval jej wuj, pan d’Escayrac, były pułkownik, który osiadł na stare lata na roli. Mając w sąsiedztwie Castelmoronu swoją własną posiadłość, zarządzał równocześnie dobrami siostrzenicy.
— Otrzymaliśmy dziś zaproszenie z Clarac na poufne zebranie przedwyborcze — mówił pan d’Escayrac. — Zjedzie się prawdopodobnie cała szlachta z naszych stron, wielu twoich znajomych z lat dziecinnych. Czy pojedziesz?
— Nietylko pojadę, ale polecę wszędzie, gdzie Francuzi będą mówili o środkach wyleczenia chorej Francyi — odpowiedziała panna de Laval.
Nie dodała, że poleciałaby także wszędzie, gdzie się spodziewała spotkać Gastona de Clarac. Odstawiwszy ją do Castelmoron, udał się do Tuluzy, do swojego pułku, obiecawszy przybyć wkrótce na czas dłuższy do Clarac.
Może przybędzie na owo poufne zebranie przedwyborcze. Wprawdzie, jako żołnierz w czynnej służbie, nie miał prawa stawać do urny wyborczej, ale może...
Po wieczerzy naradzała się długo z panną służącą, jakie tualety zabrać do Clarac. Poraz pierwszy w życiu zajmowała się strojem, chciała się podobać.
Komu, dlaczego?
W nocy, w łóżku śniło jej się, że ją rabusie napadli, że ją wicehrabia ocalił, obejmował i całował. Obudziwszy się, zdziwiła się, że go nie było przy niej. Zamknęła oczy i starała się przedłużyć sen rozkoszny przy pomocy fantazyi.





VIII.

Było już południe, kiedy się panna de Laval zbliżała nazajutrz z wujem do Clarac. Miasteczko, przytulone do zboczów wzgórza, wznoszącego się nad samym brzegiem Loty, rysowało się zdaleka na tle rozległej, śniegiem przypruszonej równiny. Nad gromadką szarych domków panowały czerwone wieże zamku klarackiego.
W dziedzińcu zamku było jeszcze pusto. Castelmoron stawiło się widocznie pierwsze na wezwanie marszałka. Przed stajniami dostrzegła tylko hrabianka kilku dragonów i powitała mundury lekkim rumieńcem. Gdzie byli żołnierze, tam znajdował się także niewątpliwie oficer. Gaston przybył do Clarac.
Nie myliła się. W chwili, kiedy kareta stanęła przed pałacem, ukazał się we drzwiach rotmistrz. Starodawnym zwyczajem rycerskim, który nakazywał przyjmować gości na dziedzińcu, zbiegł szybko po szerokich, kamiennych stopniach schodów i witał pana d’Escayrac z uszanowaniem, całując go w ramię. Hrabiankę objął wpół, wyniósł na rękach z karety i postawił ostrożnie na ziemi.
— Nie stłukę się, nie jestem jeszcze krucha — zaśmiała się panna de Laval — dzień dobry, mój zbawco!
— Dzień dobry, moja pogromczyni — szepnął rotmistrz do ucha panny de Laval, tak, że tylko ona mogła słyszeć.
Spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się.
Nie mieli czasu mówić z sobą więcej, bo na progu ukazał się żywy portret rotmistrza, trochę tylko starszy, wytarty ręką czasu, pozbawiony połysku świeżości. Był to marszałek polny, hrabia de Clarac, ojciec Gastona.
Bardzo serdecznie witał się marszałek z panem d’Escayrac, którego był niegdyś towarzyszem broni i zwierzchnikiem, z galanteryą francuskiego szlachcica pocałował pannę de Laval w rękę.
— Przybywacie w samą porę; właśnie podają śniadanie — rzekł, prowadząc gości do sali jadalnej.
Przy dębowym stole siedziała już babka marszałka. Była tak stara, iż robiła wrażenie spróchniałego pnia, pokrytego mchem. Ubrana w czarne suknie, we wdowim czepcu na resztkach siwych, wysuwających się bezładnie na czoło włosów, spoczywała w poręczowym fotelu, zgarbiona, jakby złamana. Gdyby nie suknia niewieścia, nie możnaby rozpoznać jej płci, wiek bowiem, obdarłszy jej głowę z wszystkich wdzięków kobiety, uczynił ją zupełnie podobną do wyschłej, bezkrwistej głowy starca. Było coś sępiego w tej ruinie rzeźbionej głowy starej rasy.
— Babunia przypomina sobie malutką, śliczną Zosię de Laval? — mówił marszałek, nachyliwszy się do ucha staruszki.
Podniosła na wnuka wygasłe, zaczerwienione oczy, myślała przez kilka chwil, potem spojrzała na dziewczynę, która przypadła do jej kolan.
— Dobre dziecko, dobre dziecko — mówiła głosem dźwięcznym, dotykając kościstą ręką głowy panny de Laval — kocha ubogich, lituje się nad nędzą; dobre dziecko.
Szukała oczami Gastona, uśmiechała się do niego bezzębnemi ustami, pokazywała mu palcem hrabiankę; zaśmiała się do siebie zcicha, pomamrotała coś i zamilkła. Obsługiwana przy stole przez osobnego, nie wiele od niej młodszego lokaja, który krajał dla niej mięso na drobne kawałki, jak dla dziecka, jadła, żuła w milczeniu, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa.
— Zauważyłam w dziedzińcu kilku dragonów — odezwała się hrabianka. — Czy pan rotmistrz potrzebuje do swojej tualety całego szwadronu?
— Tualetę pana rotmistrza załatwiają jego dwie ręce przy pomocy dziesięciu palców, ale dwie ręce i dziesięć palców nie dadzą rady bandzie opryszków odpowiedział Gaston. — Ponieważ nie mam ochoty być zamordowanym przez pierwszego lepszego zbója, przeto wziąłem z sobą piętnastu moich ludzi, z którymi podejmuję się stawić czoło setce bandytów. Czy u państwa, w Castel spokojnie?
— A cóżby nam mogło grozić pod opieką naszych dobrych, wdzięcznych robotników? — rzekła hrabianka.
— Mimo dobroć i wdzięczność robotników kastelskich, radziłbym panu pułkownikowi uzbroić służbę, od pewnego bowiem czasu dzieje się coś dziwnego wśród naszego ludu. Pod Tuluzą napadli chłopi kilka zamków i zburzyli je ze szczętem.
— To nie mogli być chłopi — zaprotestowała żywo panna de Laval. Te czyste, złością i obłudą cywilizacyi nie skalane dzieci natury nie są zdolne do zbrodni. Owe zamki tuluzkie napadli niewątpliwie bandyci.
— Bardzo pani życzę, żeby się pani nie rozczarowała nigdy do mrzonek Rousseau’a, ja bowiem, który patrzyłem na wojnie, w chwilach wielkich podniecień, na człowieka, na jego namiętności i brutalność, na wybuchy jego instynktów, nie wierzę w dobroć natury.
Bardzo pana żałuję — wyrzekła panna de Laval.
Spojrzała z wyrzutem na rotmistrza. Jej serce szło ku niemu, ciepłe, szczere, a on obrażał swym sceptyzmem najczystsze uczucia tego serca. Należał-że by do pleśnią pokrytej gromady owych niepoprawnych wsteczników, dla których człowiek bez kultury był tworem niższego rzędu — on, obrońca amerykańskich kolonistów, ich wolności, ich niezależności? Jej fantazya, posłuszna sercu, snując w ciszy wieczornej złotą nić rodzącej się miłości, oprzędła już piękną głowę rotmistrza aureolą bohatera wolności. Ustroiła ją we wszystko, co ona kochała, w swoje pojęcia, wyobrażenia, w swoje nadzieje blizkiego, powszechnego szczęścia; wierzyła, że on tak wierzy, jak ona. A on rozdarł słowem bezwzględnem tę aureolę, spłoszył jej sen złoty — nie był takim, jakim go sobie wyobrażała.
Chłodny wiew powiał na nią od niego i wiew ten padł cieniem na jej twarz posmutniałą. Pochyliła głowę nizko nad talerzem, straciwszy ochotę do dalszej rozmowy. Po śniadaniu udała się do komnat gościnnych, by się przebrać do obiadu.
Ze wszystkich stron zbliżały się teraz do Clarac karety i powozy różnych kształtów, prawie wszystkie zużyte, odrapane. Były między niemi karety czerwone, błękitne, kanarkowe, zielone, zdobne figurami alegorycznemi, mitologicznemi, aniołkami, amorkami, ptaszkami, staroświeckie graty, wyszłe dawno z mody. W Paryżu wygwizdaliby ulicznicy tę paradę wiejską.
Z tych bud przedpotopowych wysypał się na dziedziniec klaracki rój margrabiów, hrabiów, kawalerów, panów, pań, starych, młodych i cały ten rój pomieścił się w pokojach gościnnych obszernego zamku.
Na wsi siadano zwykle do obiadu w południe, większe jednak zebrania stosowały się do zwyczajów paryskich, które wyznaczyły od lat kilku godzinę czwartą. Panie i panowie mieli więc czas przebrać się w suknie galowe.
Na dworze już szarzało, kiedy dzwon wezwał do obiadu. W wielkiej sali niegdyś rycerskiej, co poświadczały tarcze, bronie, sztandary i zbroje, porozwieszane na ścianach i ustawione w rogach, a obecnie jadalnej, czekało na głodnych pięćdziesiąt nakryć. Mnóstwo świec woskowych rozproszyło mroki wieczorne. Służba w szkarłatnej liberyi, błyszcząca złotymi galonami, przysuwała krzesła do stołu.
Goście zebrali się w mniejszej niegdyś sali rycerskiej, zamienionej obecnie na salon. Wszyscy składali kolejno hołd babce gospodarza, ubranej w robron fioletowy, pamiętający młodość Ludwika XV. Staruszka siedziała przy kominku na kanapie, wybitej błękitnym adamaszkiem w białe grochy, i przypatrywała się bezmyślnie, obojętnie, zgasłemi oczyma nizkim ukłonom pań i panów, jak gdyby pytała: czego wy właściwie chcecie odemnie?
Złożywszy hołd patryarchini rodu Claraców, rozsypało się towarzystwo na gromadki. Stojąc, z trójrożnym kapeluszem pod ramieniem, gawędzili panowie z paniami, które zajęły fotele i taburety.
Z wnęki okna, nie dostrzeżony przez nikogo, rozglądał się lord Chesterfield po salonie. Znał już osobiście całe sąsiedztwo, bawił bowiem od trzech tygodni w Clarac, ale nie widział dotąd większego zebrania na wsi.
Na pierwsze spojrzenie nie odróżniało się towarzystwo prowincyonalne od paryskiego. Te same panie w wysokich fryzurach, dekoltowanych, powłóczystych sukniach à la française, ci sami panowie w perukach, w żabotach, długich kamizelkach, w różnobarwnych jedwabnych surdutach, w pończochach i płytkich trzewikach, spiętych złotemi lub srebrnemi klamrami. Te same uprzejme pochylenia głowy, ruchy, uśmiechy, szepty.
Potrzeba było wprawnego oka wielkomiejskiego światowca, by uchwycić szybko różnicę między stolicą a prowincyą.
Suknie były te same, ale nie tak dobrze skrojone i świeże, jak w Paryżu; tu i owdzie dostrzegł lord przeświecające na łokciach panów i na bokach pań jaśniejsze odcienia, częstszego używania świadectwa niedyskretne. Nie wszyscy widocznie „wysocy i potężni“ mieli na nowe suknie.
Ruchy były te same, szablonowe, wyuczone, ale nie tak okrągłe, miękkie, estetycznie wykończone, jak w salonach paryskich. Nie wszyscy widocznie potomkowie możnych niegdyś rodów posiadali środki i sposobność dokończenia edukacyi towarzyskiej w stolicy, w „wielkim świecie“. Widać było na nich rdzę partykularza.
— Mylord studyuje naszą prowincyę?
Przed lordem stała panna de Laval, bardzo ładna w ramie białej sukni z lekkich gazów i tiulów, z żółtą różą w czarnych, nieupudrowanych włosach.
Przybyłem do Francyi na to, aby patrzeć i słuchać — odpowiedział lord.
— Czy wolno się zapytać, czego się pan dziś nauczył?
— Dotąd niewiele: czekam na rozmowę treści ogólniejszej. Na pierwsze wejrzenie uderza mnie tylko zgoła odmienny wyraz twarzy dwóch pokoleń, co już w Paryżu zauważyłem. Z oczu starszego tryskają stalowe, zimne błyski drwiącego rozumu, zmieszane z iskrami lekkiego, płochego dowcipu, który uśmiecha się w kącikach ust, bawiąc się wszystkiem; w oczach młodszych pali się, migoce niespokojne światło ukrytych pragnień, przeczuć, nadziei. Główną treścią starszych jest ta siła, którą wy, Francuzi, nazywacie esprit, duszę zaś młodszych rozgrzewa płomień uczucia, waszego sentiment. Tłómaczę sobie tę różnicę wpływami Voltaire’a i Rousseau’a. Voltaire, wcielenie drwiącego rozumu, Mefistofeles literatury francuskiej, wychował pokolenie starsze; Rousseau, sentymentalny ideolog, jest waszym prorokiem.
— I moim także?
— I pani także, mino pani uwielbienia dla niezawisłego rozumu.
— Któraż siła jest według pana potrzebniejszą człowiekowi?
— To zależy od położenia, w jakiem się człowiek znajduje. W dramacie, do którego się Francya zbliża szybkimi krokami, jest chłodny rozum lepszym przewodnikiem od uczucia.
— Zbliżamy się do dramatu?
— Tak, pani, do krwawej rewolucyi.
— Hu, hu, hu — zaśmiała się hrabianka. — Puszczyk huczy znów na wieży i straszy niegrzeczne dzieci.
— Puszczyk huczy w istocie na wieży Francyi, ale grzeczne, wykwintne, mile jej dzieci, upojone słodkiemi złudzeniami optymistycznego uczucia, nie słyszą, nie chcą słyszeć złowieszczego krzyku... Słyszą go tylko cudzoziemcy, których uszu nie zakleiła naiwna frazeologia waszych doktrynerów.
— Po tem, co słyszałam, powinnabym stracić apetyt przynajmniej na trzy dni, a tymczasem dopomina się mój żołądek o obiad. Zobaczy pan na własne oczy, jak będę zajadała, bo przeznaczono mi waszą wielkość lordowską na towarzysza przy stole.
Obiad był już gotów.
Parami przeszło towarzystwo do sali jadalnej. Na miejscu honorowem posadziła służba babkę gospodarza, młodzież zajęła szary koniec stołu.
W domu marszałka polnego, należącego do najzamożniejszych ziemian doliny nadloteńskiej, nie było widać nędzy, jaka smagała Francyę od kilku lat. Obrus i serwety były z cienkiego płótna holenderskiego, porcelana sewrska, półmiski, dzbany, noże i widelce srebrne. Po doskonałej zupie, podano rybę, następnie polędwicę, kapłona rennskiego, karczochy, szpinak, pasztet perigeski, leguminę, ciasta, owoce. Wina burgunckie, klarackie, szampańskie przeplatały dania.
Niewielu z gości marszałka miało u siebie taki obiad. Z wyjątkiem pana de Clarac i panny de Laval, należeli ci margrabiowie, hrabiowie i kawalerowie do wielkiej we Francyi XVIII stulecia gromady szlachty wiejskiej, zrujnowanej majątkowo przez absolutyzm królewski i przez marnotrawstwo i gnuśność ich ojców i dziadów. Nie imając się żadnej pracy, która według ich pojęć plamiła tarczę herbową, schodzili potomkowie domów rycerskich z każdem pokoleniem niżej, zbliżając się do proletaryatu. Dokoła nich bogacili się mieszczanie, którzy wykupywali chciwie ich ziemię, wznosiły się świeże, za pieniądze nobilitowane domy, oni zaś ubożeli, nie umiejąc sobie radzić w nowych warunkach. Ludwik XIV, zdeptawszy resztki ich niezależności, odjął im środki do reperowania dziurawych fortun.
Wprawdzie podawali królowie chętnie hojną ręką ubogiej szlachcic, któryż jednak monarcha, choćby najbogatszy, byłby w stanie zaspokoić potrzeby trzydziestu tysięcy ubogich rodów, rozumiejących życie tylko jako słodki wypoczynek po trudach szeregu wieków? Zaledwie trzysta rodzin mógł utrzymać Wersal. Reszta poniewierała się w załogach małych miast na stanowiskach niższych oficerów, albo pleśniała w zamkach, pozbawionych obszarów ziemi. Trzysta zręczniejszych, giętszych w karku domów szlacheckich rozchwytywało miód z ula królewskiego — reszta grzęzła z każdym rokiem głębiej w błocie ubóstwa, spoglądając okiem zawistnem w stronę Wersalu, na owych wyróżnianych, szczęśliwych wybrańców losu, na których sypał się deszcz złota i zaszczytów. Wszyscy ci margrabiowie, hrabiowie i kawalerowie odsunięci od źródła łask monarszych, powitali z radością „nową ewangelię“, spodziewając się od jej wcielenia poprawy smutnego losu, wszyscy byli wrogami absolutnego rządu i warstwy rządzącej, wszyscy należeli, z nielicznymi wyjątkami, do opozycyi.
Nad stołem unosił się cichy szmer stłumionych głosów. Za dobrze wychowani byli goście marszałka, aby ich wino mogło ożywić nad miarę przyzwoitego tonu. Uczono ich przecież od lat dziecięcych panowania nad ruchami i głosem. Tylko na szarym końcu, wśród młodzieży, zatrzepotał się, od czasu do czasu śmiech nieopatrzny. Wodził tu rej kawaler de Craon, dwudziestokilkoletni szlachcic bez ziemi, bez zamku nawet, przyczepiony do bogatych krewnych. Zabawiał panny złośliwemi uwagami, odnoszącemi się do starszych dam.
— Pani de Sauveterne zdaje się naprawdę, że nadzieje na swoją strzałę wszystkie serca męskie — dowcipkował.
Pani de Sauveterne, czterdziestoletnia, otyła, ruda, piegowata dama, przylepiła sobie w kącie lewego oka dużą muszkę w kształcie strzały, zwaną assasine.
— A pani de la Sauve wystawia sobie, że plaster na czole dodaje jej powagi.
Pani de la Sauve, mała, szczupła, ruchliwa brunetka, zeszpeciła sobie nizkie czoło czarnym półksiężycem. W języku światowym nazywała się muszka, umieszczona na czole, majestueuse.
Nie wiele potrzeba, by rozbudzić dobry humor młodości. Tanie dowcipy kawalera wywoływały rakiety pustego śmiechu. Panny bawiły się doskonale.
Pan de Craon rozśmieszał panny krytyką starszych dam, zerkając nieznacznie z boku na hrabiankę de Laval, obok której siedział. Kocie błyski migotały w jego małych, bystrych, piwnych oczach, kłujących, jak ostre szpilki. Czaiła się w tych fałszywych oczach pożądliwość drapieżnego zwierzęcia, skradającego się do upatrzonego łupu.
— Bardzo mi przyjemnie, że mi los pozwolił zbliżyć się do gorliwej zwolenniczki naszego nieśmiertelnego Rousseau’a, którego i ja uwielbiam, którego wszyscy oświeceni Francuzi powinni czcić, jak się czci świętość narodową — mówił, upatrzywszy chwilę, kiedy uwagę szarego końca stołu zajął lord Chesterfield opowiadaniem o dworze londyńskim. — Tyle słyszałem o niepospolitej cnocie obywatelskiej hrabianki, iż zaliczam dzień dzisiejszy do najszczęśliwszych w życiu, wielkiem to bowiem szczęściem, gdy się spotka w szarem mrowisku samolubów i nieuków, duszę prawdziwie oświeconą i serce szlachetne.
Zbyt młodą i niedoświadczoną była hrabianka, by zręczne pochlebstwo nie miało pogłaskać jej miłości własnej. Tylko wielka znajomość życia i ludzi nie odurza się słodką pianką grzecznej obłudy.
Przyjemnie zdziwiona, spojrzała panna Zofia na kawalera.
— Pan uwielbia Rousseau’a, panie kawalerze? — zapytała.
— Któżby nie uwielbiał tego geniuszu, który błysnął na zachmurzonem horyzoncie Francyi słońcem promiennem? On jeden wskazał prostą drogę do odrodzenia Francyi. Zgniłą, przestarzałą umowę społeczną, która straciła w nowych warunkach wartość, trzeba obalić i postawić na jej miejscu lepszą, zgoła inną. Z łona czystego ludu tryśnie światło przyszłości.
Powtarzając te frazesy Rousseau’a, śledził pan de Craon uważnie grę rysów na twarzy hrabianki. Wiedział, że była zwolenniczką nowych teoryi, ale nie wiedział, jak daleko mógł się posunąć.
Nie powiedział dotąd widocznie nic takiego, na coby się panna de Laval nie zgadzała, oczy jej bowiem spoglądały na niego przyjaźnie. Czuł, że zbliżył się do niej cały krok i chciał się posunąć ostrożnie dalej, kiedy mu ruch na czele stołu przeszkodził.
Obiad skończył się, goście przeszli do salonu, gdzie podano czarną kawę.
Teraz zabrał głos marszałek polny i w te przemówił słowa:
— Pozwoliłem sobie zaprosić łaskawych na mnie sąsiadów w celu porozumienia się co do wyborów do Stanów Generalnych. Stoimy wobec chwili uroczystej. Król zwołuje cały oświecony naród francuski, duchowieństwo, szlachtę i stan trzeci do wielkiej rady, którą samowola jego poprzedników skazała temu lat sto siedmdziesiąt pięć na milczenie. Mamy obmyślić wspólnie z królem i jego rządem środki do wyleczenia ran, jakie lekkomyślna gospodarka Rejenta, Ludwika XV i metres ich zadała Francyi. Skarb jest dawno wyczerpany, długi państwa grożą dziedzictwu Burbonów ruiną, głód szarpie wnętrzności ubogich, szmer ogólnego niezadowolenia idzie nad krajem. Stoimy wobec chwili uroczystej, panie i panowie! Powinniśmy się dobrze namyśleć, kogo posłać do Wersalu, potrzeba tam bowiem mężów rozumnych i wytrawnych, aby sprostali trudnemu zadaniu, jakie ich czeka. Nie zapominajcie, panie i panowie, że od Stanów Generalnych zależy przyszłość Francyi, jej szczęście, jej spokój.
Lorda Chesterfield, który zajął miejsce we wnęce okna, obok rotmistrza, bawił udział pań w poufnem zebraniu przedwyborczem.
— U nas usuwają się damy, kiedy panowie radzą — zauważył.
— Bo u was rządzą mężczyźni, u nas zaś kobiety — rzekł rotmistrz. — Historya zapisuje nazwiska królów, ministrów, ambasadorów, ale te nazwiska historyczne są tylko parawanem nazwisk innych. Wtajemniczeni w sprawy zakulisowe gabinetów królewskich i ministeryalnych widzą wszędzie białe, zręczne ręce niewieście. Nie nasi królowie i ministrowie kierowali od lat stu nawą państwa, jeno ich metresy i przyjaciółki, panie: de Prie, de Mailly, de Chateauroux, de Pompadour, du Barry. A i Ludwik XVI, czystych obyczajów władca, bezwrażliwy na wdzięki kobiece, ulega wpływowi królowej Maryi Antoinetty, która nie robi nic bez porozumienia się z panią de Polignac. Proszę spojrzeć na twarze dam. O, już płoną.
Panie słuchały w istocie uważniej od panów przemówienia marszałka. Kiedy skończył zaczęły między sobą szeptać, nachylać się ku sobie, rozmawiać żywo. Oczy ich paliły się, policzki rumieniły.
Z krzesła podniósł się jakiś starszy pan.
— Czy panie pozwolą zabrać głos? — zapytał, zwracając się z dworskim ukłonem w stronę dam.
— Prosimy — odpowiedziały mu lekkie pochylenia głów upudrowanych, lornet i wachlarzów.
Starszy pan otwiera usta, jak ryba, wydobyta z wody, otwiera pyszczek. Chciał mówić; głos uwiązł mu w gardle. Tyle ciekawych oczu śledziło każdy jego ruch, tyle ciekawych uszu czekało na jego słowa. Co mu się stało? Był doskonałym causeur’em salonowym, mówił łatwo, płynnie, gdy mówił z jedną, z dwiema; trzema osobami, a tu, wobec liczniejszego grona słuchaczów, wśród wyczekującego milczenia, stracił odwagę, przytomność. Czuł, jak mu serce biło, krew napływała do głowy. A jednak trzeba coś powiedzieć, żeby nie być śmiesznym.
— Chciałem tylko powiedzieć... tak... właściwie... chciałem oświadczyć, że zgadzam się zupełnie z panem marszałkiem. Tak, trzeba posłać do Wersalu bardzo rozumnych i wytrawnych mężów.
Odetchnął, jak po dokonaniu ciężkiej pracy, skłonił się i usiadł.
Dobrze wychowani słuchacze nie parsknęli mu w oczy śmiechem niegrzecznym, ale pod wachlarzami uśmiechały się usta złośliwe.
— Takiego, jak on, znakomitego oratora trzeba posłać — szepnął pan de Craon pannie de Laval, obok której stał.
Teraz przemawiali panowie kolejno, starsi i młodsi, każdy chciał coś powiedzieć. Przemawiali wszyscy niedołężnie, plącząc się, rwąc zdania w połowie, zatykając przerwy wykrzyknikami. Żaden z nich nie mówił nigdy przed liczniejszem zgromadzeniem, nie był księdzem, adwokatem, nie miał wprawy, nawyknienia do słowa publicznego. Wszyscy odbiegali od właściwego przedmiotu, od wyboru kandydata na posła, popisując się w zamian za to przed damami tanią erudycyą przeczytanych książek. Wszystkie doktryny i frazesy literatury i nauki ostatnich lat czterdziestu przesunęły się przed uszami słuchaczów, wszystkie znane powszechnie nazwiska filozofów, ekonomistów, encyklopedystów obiły się o ściany salonu klarackiego. Każdy z oświeceńców prowincyonalnych chciał pokazać sąsiadowi, że jest taki mądry jak on, a może mądrzejszy od niego, godniejszy krzesła poselskiego.
Rozmaite teorye podkreślali mówcy głosem i gestem, starsi — umiarkowane, młodsi skrajne, wszyscy jednak, umiarkowani i skrajni, zgadzali się na jedno: ancien régitme spróchniał, trzeba go odświeżyć. Jedni żądali tylko ograniczenia władzy królewskiej i usunięcia z dworu uprzywilejowanych dworaków, inni konstytucyi angielskiej. Jeszcze inni konstytucyi amerykańskiej. Najnamiętniej miotał się na istniejący porządek kawaler de Craon, sypiący cytatami z Contrat Social Rousseau’a, zwracający wykrzykniki swoje głównie do panny de Laval.
— Ten sztuczny demagog chce się podobać koniecznie posagowi panny de Laval — zauważył lord Chesterfield. — Wierzę, całym jego majątkiem jest podobno skrzynia z rzeczami.
— Gdyby nie pomoc szwagra, nie miałby z czego żyć. — Nie rozumiem, skąd mu się wzięło na to gwałtowne uwielbienie majaczeń Rousseau’a; wczoraj drwił z „Emila“.
— Wczoraj nie wiedział prawdopodobnie jeszcze, że entuzyastyczna dusza panny de Laval odurzyła się musującym likworem mrzonek tego ideologa, który miał o naturze ludzkiej i o historyi takie wyobrażenia, jak ja o kunszcie szewieckim. Gdyby mi się panna de Laval podobała, zwróciłbym baczną uwagę na kawalera. Przy obiedzie szeptał z hrabianką, w salonie trzymał się ciągle jej boku.
— Lisie oczy kawalera, jego uśmiech i kocic ruchy, nie budzą w istocie zaufania, ale mniejsza o tego posagołowcę. Zajmuje mnie więcej, jakie wrażanie wyniesie mylord z dzisiejszego zebrania.
— Słuchając przemówień tych panów, nie obytych ze słowem publicznem, jąkających się, nie umiejących spoić poprzednika z następnikiem, doznawałem wrażenia, jak gdybym się znajdował w sali szkolnej, w której zatrwożeni uczniowie zdają egzamin przed profesorami. Zabawne to dla Anglika ciało profesorskie, te panie lornetujące... Ale nie o to mi idzie. Nie mieliście sejmu od kilku pokoleń, przeto nic dziwnego, że odwykliście od trybuny. Kilka lat wprawy nada waszemu językowi giętkość parlamentarną. Kto doprowadził konwersacyę salonową do takiej doskonałości jak wy, ten zawładnie szybko i łatwo słowem publicznem. Co mnie jednak dziwi więcej od nieumiejętności krasomówczej, to naiwność poglądów tych panów, którym zdaje się niewątpliwie, iż są urodzonymi reformatorami. Żaden z nich nie wyszedł poza ciasne kolo książkowych doktryn, wiszących w powietrzu, wszyscy pstrzyli się we frazeologię teoretyków, powtarzali znane powszechnie ogólniki panów uczonych, którzy nie mogą mieć pojęcia o sztuce rządzenia ludźmi. Bo skąd? W gabinetach i laboratoryach nie uczy się nikt znajomości wielkich mas ludzkich. U nas wygwizdanoby taką pustą gadaninę.
Na dworze odezwał się w tej chwili świst przeciągły.
Lord i rotmistrz spojrzeli na okna.
Szyby drżały, w dalszych pokojach rozlegał się łoskot zatrzaskiwanych gwałtownie drzwi. Świst powtórzył się, zmienił się w wycie, zamek drgnął, jak gdyby go jakieś olbrzymie ramiona pochwyciły w uścisk żelazny.
— Wicher północny przypomniał sobie naszą cichą dolinę — zauważył rotmistrz — wyje potwór, jak oszalały smok.
— Wygwizduje mądrość polityczną nadlotańskich filozofów — drwił lord.
Cień obrażonej dumy przesunął się po czole rotmistrza. Ten cudzoziemiec bawił się ciągle kosztem jego ziomków. Zniecierpliwiło go to wkońcu. Chciał mu dowieść, że nie wszyscy Francuzi ulegli urokowi ładnych, ale niepraktycznych mrzonek.
Wszyscy przemawiali; on milczał dotąd; daremnie prosiły go spojrzenia panny de Laval o wyznanie wiary. Słuchał uważnie, przetrawiał w sobie wszystko, co słyszał i porównywał wygłaszane doktryny z tem, co widział i słyszał w Paryżu.
Teraz podniósł się, obrzucił zgromadzenie wzrokiem żołnierza, stojącego na koniu przed frontem. Widział utkwione w siebie oczy hrabianki, czarne, duże, lśniące oczy, w których stało pytanie: co on też powie?
— Przepraszam z góry panie i panów, jeżeli zawiodę ich oczekiwania, ale żołnierza nie uczyli retoryki — zaczął. — Przed frontem podczas ćwiczeń, w bitwie, kiedy każda minuta może przeważyć szalę zwycięstwa na jedną lub drugą stronę, niema czasu do rzeźbienia zdań okrągłych. Wystarcza krótka, urywana komenda.
Ustały szepty, wszystkie oczy zwróciły się na rotmistrza. Jemu nie odjęły te ciekawe oczy przytomności, bo, jako oficer przywykł do gromady ludzkiej.
— Nie ulega wątpliwości — mówił — że Francya nie może istnieć dalej w swej formie obecnej. O tem niema dwóch zdań. Począwszy od Ludwika XIV, który zamknął wielką robotę dziejową przesławnego rodu Kapetyngów, wykończył ostatecznie dzieło naszych wielkich królów, stworzył Francyę jednolitą, szanowaną w całym świecie cywilizowanym, zaczyna się istniejąca forma rządu chwiać. Wiemy wszyscy, że następcy Ludwika XIV nie stali na wyżynach władców wielkiego państwa, że zgnuśnieli w samolubnem, pysznem używaniu życia, a razem z nimi, z naszymi wodzami, zgnuśnieliśmy my, szlachta. Królowie i rycerze zmienili się w wytwornych światowców. Powtarzają nam to uczeni i literaci ostatnich lat czterdziestu tak usilnie, tak często, iż umiemy ten słuszny zarzut na pamięć.
Mówił spokojnie, bez podkreślania głosem i gestem słów jaskrawych, bez sztuki retorycznej, ale wyraźnie i płynnie. Kiedy ustal na chwilę i rozejrzał się dokoła, spotkał się z zachęcającem spojrzeniem panny de Laval: Mów dalej!
Mówił dalej:
— Kto nie pracuje dla dobra powszechnego, ten nie ma prawa do stanowiska przodującego. Przestawszy być tarczą i mieczem narodu, my, szlachta, straciliśmy prawo do wyjątkowych przywilejów. Zmienione warunki domagają się słusznie zdjęcia z wielkich mas upośledzonych w istniejącym porządku Francuzów nieznośnego jarzma absolutnej monarchii i przywilejów feodalnych. Król nie powinien być władcą, nieograniczonym przez prawo, bo okazało się, że zrujnuje kraj bezmyślnem marnotrawstwem i lenistwem), gdy zgnuśnieje; szlachta nie powinna korzystać dalej z przywilejów feodalnych, bo nie zasługuje już na te przywileje, mieszczanin nie powinien być odtrącony od wspólnej pracy około dobra, narodu; chłop nie powinien być przytroczony do gleby, jak zwierzę juczne i wyssany przez podatki. Wszyscy Francuzi powinni być równi przed prawem. Tak nakazuje duch czasu, duch wieku oświeconego, przepojonego światłem filozofii, które rozproszyło mroki przeszłości. Pod tym względem zgadzamy się wszyscy, umiarkowani w poglądach i skrajni.
Płomień szczerej radości migotał w oczach panny de Laval. Więc rotmistrz nie był wrogiem ludu, jak się jej zdawało, żądał równości dla wszystkich, — był filozofem, jak ona? Mów, mów dalej! prosiła jej twarz rozpromieniona.
Mówił dalej:
Stany Generalne powinny usunąć z gmachu państwa przestarzałe, niepotrzebne już wiązania, i zastąpić je nowemi, lepszemi, odpowiadającemi słusznym żądaniom wieku oświeconego, z czego jednak nie wynika, aby miały burzyć ten gmach ze szczętem, jak grat zużyty. Co wieki budowały, to wykwitło z ducha narodu, to powinno się ostać. Z ducha narodu wykwitła tradycya historyczna, którą Voltaire lekkomyślnie ośmieszył, opluł a my ją za nim opluwamy z bezmyślnością swawolnych dzieci. Francya dzisiejsza jest Francyą królów, duchowieństwa i szlachty i dlatego należy się w niej miejsce królowi, duchowieństwu i szlachcie. Ograniczona władza królewska, i przywilejów feodalnych pozbawiona, do pracy zmuszona szlachta nie zaszkodzą nic nowemu porządkowi rzeczy, przeciwnie, pomogą mu rozwinąć się prawidłowo. Monarchia jest wcieleniem jednolitej władzy wykonawczej, broniącej narodu przed anarchią, trzymającej na wodzy nasz temperament wybuchowy, szlachta zaś wniesie do odrodzonej Francyi kulturę, wielu wieków, owoc szeregu pokoleń, który nie powinien zginąć, jeśli nie mamy zacząć roboty dziejowej na nowo, od samego początku. Nie burzyć trzeba, lecz budować dalej. Tak nakazuje ciągłość tradycyi historycznej.
Płomień szczerej radości, migocący w oczach panny de Laval, zgasł. Dokąd rotmistrz zmierza? Cała oświecona, filozoficzna Francya zwróciła się przeciw tradycyi historycznej i kulturze przeszłości; a on przypomina nierozważnie tego trupa?
Próchno! — odezwał się obok niej cichy szept.
Kawaler de Craon, który śledził z uwagą grę jej, ruchliwej fizyognomii, którego czujnemu oku nie uszła nić sympatyczna, jaka łączyła posażną pannę z synem bogatego marszałka, bryznął jadowitym szeptem na domniemanego, niebezpiecznego rywala.
— Wstecznik! — syknął.
A rotmistrz mówił jeszcze:
W chwilach, kiedy istniejący porządek zaczyna się chwiać, jak stare drzewo, targane skrzydłem wichrów, w powszechnym zamęcie pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, zgłaszają się ze wszystkich stron różni lekarze cierpień społecznych z receptami fantastycznemi, a każdemu z nich zdaje się, że on jeden posiada tajemnicę uleczenia tych cierpień. Lekkomyślnie zburzył Voltaire powagę tradycyi historycznej i chrześcijaństwa, dwóch filarów naszej kultury narodowej, których reformatorowi nie wolno ruszyć, jeśli nie chce, aby jego nowe dzieło runęło; bez rozumu skazali nasi rozumni encyklopedyści religię, Boga na śmierć, zabierając człowiekowi jedyną pociechę w bólu i nieszczęściu; z nienawiścią rozgoryczonego dziwaka, który nic umiał sobie znaleźć miejsca w świecie cywilizowanym, rzucił się Rousseau na cywilizacyę, przeciwstawiając jej naturę. Tylko ktoś, co nie ma wyobrażenia o psychologii człowieka może wskazywać jako wzór do naśladowania człowieka pierwotnego. Nawet człowiek; cywilizowany, spuszczony z łańcucha religii, prawa, honoru i obowiązku, staje się samolubem, szpetnem zwierzęciem, a cóż dopiero pierwotny, dla którego prawem jedynem, najwyższem są instynkty, żeru i rozkoszy szukającej kreatury? Drapieżnem, bezlitośnem, krwiożerczem zwierzęciem jest człowiek pierwotny, o czem wie każdy, kto ocierał się, jak ja, w Ameryce o czerwonoskóre dzieci natury. Nie rozumiem, jak takie majaki mogły uwieść Francyę oświeconą.
Dotąd słuchali go dobrze wychowami goście jego ojca w milczeniu. Ten i ów uśmiechał się ironicznie, ale nikt nie przerywał. Teraz odezwały się w gromadce młodzieży szepty. Ktoś rzucił głośniejsze słowo: przesada! Ktoś drugi dodał: pojęcia średniowieczne!
— Zacofaniec, czarny! — syknął kawaler de Craon nad uchem panny de Laval.
Ona siedziała na taburecie pochylona, z rękoma splecionemi na kolanach. Już nie wchłaniała w siebie mowy rotmistrza z chciwością duszy łaknącej, nie wisiała na jego ustach wzrokiem promiennym, zachwyconym, szczęśliwym. Teraz wiedziała, że ten, do którego szło, leciało jej serce, którego obraz kochała we śnie, uśmiechając się do niego wstydliwym uśmiechem budzącej się miłości, nie pójdzie nigdy jej wymarzonemi drogami, nie odczuje, nie zrozumie nigdy jej uczuć, jej myśli.
— Zacofaniec, czarny! — poddawała jej zazdrość kawalera i obelga ta zapadała w jej świadomość: tak, czarny!
Na dworze zmagał się wicher z zamkiem, chwytając w swoje objęcia jego mury, wieże, łomocąc do drzwi, do okien, rzucając w szyby garście śniegu. Zamek dygotał cały, trzeszczał, jak stara, porysowana chałupa, co zbudziło z drzemki poobiednej babkę marszałka. Staruszka zatoczyła tępym wzrokiem dokoła, jakby zdziwiona, a ujrzawszy prawnuka na środku salonu, uśmiechnęła się do niego.
On słyszał szepty syczące, wykrzykniki niegrzeczne, widział spojrzenia ironiczne młodzieży i podcięty temi szeptami, wykrzyknikami, spojrzeniami, jak batem; podniósł głos:
— Tak, nie rozumiem i dziwię się, jak takie majaki fantastyczne mogły unieść Francyę oświeconą — zawołał. — Wolno uczonym budować gmach doktryn, wolno poetom wysnuwać miraże mrzonek niepochwytnych, z chwilą jednak gdy doktryny, teorye i mrzonki wychodzą z gabinetów, laboratoryów i salonów, na ulicę, na rynek życia, gdy się oderwane idee mają wcielić, trzeba się tym doktrynom, teoryom, mrzonkom, ideom dobrze ze wszystkich stron przypatrzeć, przesiać je starannie przez sito doświadczenia, aby się nie zmieniły w burzycieli, szaleńców i morderców.
— O, o, o...
— Tak, w burzycieli, szaleńców i morderców — powtórzy! rotmistrz z mocą. — Niemądra, wywrotowa doktryna, nie licząca się z naturą człowieka, z jej namiętnościami i zawiściami, zmienia się w rewolucyach w krwawego wichrzyciela i mordercę, o czem pamiętać powinniśmy przedewszystkiem my, stany uprzywilejowane, przeciw którym zwrócili się, już się zwraca cała nienawiść do istniejącego porządku. Przeto powinniśmy wysłać do Stanów Generalnych jak największą ilość mężów rozważnych, doświadczonych, którzyby powstrzymywali nierozumny rozpęd doktryn wywrotowych, którzyby umieli bronić religii, władzy wykonawczej i tradycyi historycznych Francyi, którzyby nie pozwolili żywiołom, nieprzygotowanym do rządów, zawładnąć wypadkami. Stan trzeci, interesowany więcej od nas w przewrocie politycznym, wniesie do Stanów Generalnych tyle żywiołów skrajnych, tyle fermentów, iż, jeżeli my, rasa historyczna nie zrównoważymy jego wpływu, poniosą doktryny wywrotowe Francyę, jak koń narowisty ponosi niedoświadczonego jeźdźca. A niewiadomo nigdy, gdzie i na czem się jazda szalona kończy.
Z ironicznym uśmiechem niedowierzania słuchała młodzież przestróg rotmistrza. Ten niepowołany, nieproszony przez nikogo prorok kracze ochrypłym głosem kruka: szaleństwa, wichry, mordy! Kto go nauczył tego dziecinnego pesymizmu? Bo przewrót polityczny otworzył nową erg szczęścia dla wszystkich Francuzów. Ograniczając władzę królewską, napełni skarb wypróżniony rozrzutną gospodarką absolutnych władców, usuwając z dworu bandę próżniaków i wyzyskiwaczów, dźwignie podupadłą szlachtę wiejską, usuwaną dotąd od posad i urzędów, znosząc przywileje feodalne zaspokoi potrzeby i ambicye mieszczanina i chłopa. Gdzież tu niebezpieczeństwo? Im prędzej nastąpi przewrót, im radykalniejszym będzie, tem prędzej skończy się nędza ubogich i opadnie ferment powszechnego niezadowolenia.
Młodzież szlachecka, przesiąkła na wskroś ideami wywrotnemi szła z zamkniętemi oczami w objęcia zbliżającej się burzy, nie widząc jej, nie przeczuwając. Stany Generalne zbiorą się w Wersalu, przeprowadzą konieczne reformy, rząd despotyczny ustąpi rządowi konstytucyjnemu i szczęśliwy, uśmiechnięty spokój zapanuje we Francyi. Gdzież tu powód do obaw, do groźnych proroctw? Chyba się rotmistrz chce przypodobać starszemu pokoleniu, spleśniałym mamutom, żałującym porządku feodalnego...
— Koń narowisty nie poniesie nas — odezwał się kawaler de Craon — bo droga do swobody jest równa, gładka bez przeszkód.
W tem porwał znów wicher zamek w swoje objęcia żelazne i, wściekły, że się stare mury opierają jego sile, łomotał do drzwi, do okien, wył, jak bies opętany. Dmuchnął w komin, — buchnął w górę ogień, posypały się iskry, padając z głowniami pod stopy babki marszałka.
Staruszka, która siedziała dotąd skulona w fotelu, podniosła się nagle żywym ruchem młodości. Jej przygasłe oczy rozbłysnęły ponurym odblaskiem przestrachu. Wyciągnąwszy przed siebie ręce, mówiła głosem drżącym:
— Płoną zamki, klasztory, plebanie.... widzę... przelewają się płomienie falą ognistą, huczącą... okropne płomienie... straszne płomienie... taki ogromny pożar... o... spadają głowy... lecą nadół krwawe... tyle głów szlachetnych, pięknych... wszystko spada... wala się w kałuży krwi... o, o, o... król!... Ratujcie króla!...
Zakrywszy twarz rękoma, osunęła się staruszka na fotel.
Wszystkie twarze zmierzchły. Nawet na złych ustach kawalera de Craon zgasł uśmiech ironiczny.
Cisza przeczucia wielkiego nieszczęścia zaległa salon klaracki.





IX.

Zwykle wstawała panna de Laval w Castelmoron razem ze słońcem wschodzącem. Dzień był zimą tak krótki, tak wcześnie zapadał wieczór, a ona miała tyle do roboty... Zaraz po śniadaniu dosiadała konia, do obiadu jeździła po folwarkach, badając osobiście położenie swych poddanych. Chciała zdjąć koniecznie z biednego ludu bicz nędzy, ale tej nędzy było tyle — za wiele na dwie hojne ręce i na jedno dobre serce.
Dziś nie opuszczała ciepłego łóżka, chociaż pokojowa rozsunęła już od godziny muślinowe firanki. Z głową wsuniętą w poduszki, z oczyma zamkniętemi, udawała, że śpi.
Nie spała, chciała być tylko sama z sobą, ze swoim żalem do zawiedzionych nadziei.
Jaki ten dzień wczorajszy był bolesny!... Rozproszył brutalnie aureolę bohatera wolności, w jaką jej budząca się miłość przyozdobiła głowę Gastona de Clarac. Ten, w którym pragnęła widzieć wszystkie światła i cnoty nowego czasu, wszystkie nienawiści do nadużyć ciemnoty i samolubstwa, okazał się wstecznikiem, obrońcą stęchłych tradycyi i dziecinnych zabobonów, skazanych przez wiedzę, przez rozum na śmierć bez zmartwychwstania. On, młody, skąpany w blaskach filozofii, przemawiał, zrzędził, jak stary, bezzębny dziad, niezdolny już do wysokiego lotu śmiałej, niezawisłej myśli. A ona obejmowała go już w marzeniach swoim gorącem ramieniem, tuliła się do niego z ufnością.
A jednak...
Miała lat dwadzieścia trzy, mnóstwo książąt, margrabiów i hrabiów wyciągało pożądliwie rękę po jej kwitnącą młodość, świeżą urodę i znaczny posag i wszyscy ci jawni lub domniemani konkurenci przesuwali się obok niej, jak cienie, żaden z nich nie zatrzymał na sobie dłużej jej myśli, jej spojrzeń nawet. On tylko jeden stał przed zwierciadłem jej pamięci, żywy, sięgający mądremi oczyma aż do najskrytszych tajników jej serca, tam, gdzie jeszcze nikt nie przebywał.
Dlaczego on?
Jakie serce ludzkie niemądre... Nie radzi się nigdy rozumu, najwierniejszego przyjaciela człowieka, wierząc zawsze z bezkrytyczną ufnością namiętności, nieświadomemu instynktowi i wyobraźni.
Bo cóż podobało się jej w Gastonie? Że był przystojny? Znała urodziwszych od niego... Że był odważny? Szlachta francuska słynęła zawsze brawurą rycerską... Więc dla czego splotły się jej myśli z nim, jak wiotki powój oplata silny pień? Cały świat odmiennych pojęć, wyobrażeń, wierzeń, oddzielał ją, entuzyastkę wolności, od niego, rzecznika przesądów i zabobonów... Zamilknij, serce niemądre! W stuleciu rozumu, jasnych blasków oświecenia niema miejsca dla kaprysów serca.
— Wyrzucę go z serca, wypędzę z myśli, będę mu obcą, jak on mi jest obcym od wczoraj.
Kiedy tak postanowiła, uczuła dotkliwy ból. nagłego osamotnienia. Było jej, jak gdyby ktoś bardzo drogi jej sercu umarł. Zakrywszy głowę kołdrą, łkała zcicha.
Kilka razy wchodziła pokojowa do sypialni, widząc jednak, że się pani nie rusza, wychodziła na palcach, by nie płoszyć jej snu. Ale kiedy południe nadeszło, a dzwonek hrabianki nie odzywał się, postanowiła ją obudzić. Może nagle zasłabła...
— Panna hrabianka słaba? — odezwała się, nachylając się nad panią.
— Głowa mnie trochę boli.
— Lekarz jest właśnie w zamku, u dzieci kucharza. Jeżeli się pannie hrabiance podoba, każę go wezwać.
— Na moją chorobę niema ziół w aptece, moja dobra Klaretto. Wyleczę się sama.
Rzekłszy to, podniosła się panna de Laval i zaczęła się ubierać.
— Kawaler de Craon przybył właśnie i chciałby złożyć pannie hrabiance uszanowanie — oznajmiła pokojowa.
— Kawaler niech czeka, aż będę ubrana. Powinien wiedzieć, że panny nie przyjmują podczas toalety.
Kawaler de Craon włożył na siebie najlepsze suknie, przyczepił do kieszeni dwa zegarki z brelokami i przypiął do klapy surduta lornetkę a do boku staroświecką szpadę z czasów Ludwika XIV, cały majątek, jaki posiadał. Jeszcze w nocy, wróciwszy z Clarac do domu szwagra, przeczytał sobie rozdział jakiegoś dzieła chemicznego, pół rozdziału broszurki ekonomicznej i przerzucił naprędce Contrat Social Rousseau’a.
Tak uzbrojony, gotów do podboju mądrej panny uczoną gadaniną, przybył do, Castelmoron. Nie bardzo mu było na rękę, że zamiast panny de Laval, przyjął go pan d’Escayrac, stary żołnierz, rządny gospodarz, którego nie można było wywieść w pole strzępami pozbieranej licho wie gdzie erudycyi. Wuj hrabianki był znany w okolicy, jako weredyk.
— Uważałem sobie za obowiązek złożyć panu pułkownikowi uszanowanie — mówił kawaler ze słodkim uśmiechem na złośliwych ustach, kiedy go pan d’Escayrac wprowadził do salonu.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł pułkownik, lustrując wyelegantowaną postać kawalera ale proszę mi powiedzieć, dla czego mnie pan właściwie szanuje?
— Uwielbiamy wszyscy cnoty i światło pana pułkownika.
— Moje cnoty budują okolicę, moje światło świeci jej od lat dwudziestu pięciu, a pan, panie kawalerze, raczyłeś to dopiero dziś zauważyć.
— Ze względu na różnicę wieku, jaka mnie dzieli od szanownego pana, nie śmiałem być natrętnym.
— A dziś odstąpiła pana nagle ta w młodym wieku pochwały godna nieśmiałość?
Stary żołnierz bawił się zakłopotaniem młodego człowieka. Jego bystre oczy przesuwały się drwiąco po wykwintnych sukniach kawalera.
Pan de Craon czuł, że niegrzeczny weredyk odgadł jego zamiary i zrozumiał, że wuj będzie strzegł siostrzenicy przed jego atakami. Przeniknięty, nie wiedział, co z sobą począć. Przekładał trójróżny, złotym galonym zdobny kapelusz, z pod lewego ramienia pod prawe, z pod prawego pod lewe, oglądał nosy lśniących trzewików, kręcił się na krześle. Kłół go ironiczny wzrok pułkownika.
Z tego przykrego położenia wybawiła go panna de Laval. Kiedy się ukazała, odzyskał przytomność kota, który spostrzegł upatrzoną ofiarę. Zgiął się przed hrabianką linią trzciny, muśniętej lekkim wiatrem i odezwał się głosem troskliwym:
— Niepokój o zdrowie pani obudził mnie dziś wcześniej, niż zwykle. Majaki starej hrabiny de Clarac mogły przerazić nawet mężczyznę. Mówi mi bladość pani, że obawiałem się słusznie.
Panna de Laval była w istocie blada, oczy miała podkrążone ciemnemi obwódkami, posuwała się chwiejnym krokiem zmęczenia.
— Dzień wczorajszy podkreśli moja pamięć czarnym atramentem — mówiła, osuwając się miękkimi ruchem cierpienia na fotel.
Usta jej drgały w kącikach, jak u smutnego dziecka.
— Ta cała komedya wstecznicza z przemądrą mową rotmistrza, z dziwacznem proroctwem starej hrabiny, nie jest warta ani jednej łzy pięknych oczu pani. Wielki blask jasnej przyszłości rozproszy wkrótce te ciemności średniowieczne, które są hańbą wieku rozumu i światła.
Wtem zadzwonił na brukowanym dziedzińcu brzęk kopyt końskich i szczęk szabel, uderzających o strzemiona.
Pan d’Escayrac wyjrzał oknem.
Rotmistrz przybył z lordem i z całą swoją eskortą — rzekł.
— Dlaczego tak dworno? — zapytał pułkownik.
— Pan rotmistrz, który straszy nas krwawą rewolucyą, nie rusza się widocznie z domu bez eskorty z obawy przed owym dyabłem czerwonym; — odezwał się pan de Craon, uśmiechnąwszy się zjadliwie.
— My szlachta mamy w istocie powód obawiać się rewolucyi, bo cóż możemy przeciwstawić jej brutalności? Nasze miękkie dobre wychowanie, nasze miękkie jedwabne suknie, nasze miękkie, próżniactwem stoczone dusze? Jedno uderzenie pięści rewolucyjnej rozbije w puch tę naszą wykwintną sztukę towarzyską.
Mówiąc to, obrzucił rotmistrz kawalera wzrokiem pogardliwym.
— Nie z wizytą przybyliśmy z lordem do Castel, lecz z pożegnaniem — mówił dalej. — Otrzymałem nocy dzisiejszej z Tuluzy rozkaz do powrotu. Palą się tam zamki szlacheckie, bandy chłopskie podsuwają się pod samo miasto. Żołnierz niema w takiej chwili prawa używać wywczasu. Zabieram z sobą lorda, którego niczem niezrażona ciekawość angielska chce się przypatrzeć rozruchom chłopskim.
— To jakaś plotka wsteczników — odezwała się panna de Laval.
Zaledwie domówiła tych słów, wbiegł do salonu stary lokaj i zaczął coś szeptać panu d’Escayrac. Wbiegł szybko, zadyszany, on, co przywykł od lat wielu czekać na wezwanie dzwonka i chodzić na palcach w obecności państwa. Snać zaszło coś ważnego.
— Być nie może! — zawołał pułkownik, zerwawszy się z fotelu. — Przywidziało, ci się stary.
— Dałby Bóg, żeby mi się przywidziało monseigneur — mówił sługa. — Ale to, na nieszczęście, nie przywidzenie. Już idą!
— Kto idzie? — zapytała hrabianka.
— Chłopi, proszę panny hrabianki.
— Jacy chłopi?
— Nasi ze wszystkich folwarków.
— Czego chcą?
Stary lokaj, schwycił się oburącz za głowę.
— Powaryowali!
Z dworu, z dziedzińca nadpływał niewyraźny szmer wielkiego mnóstwa zmieszanych głosów ludzkich, podobny do szumu lasu, rozkołysanego w objęciach zbliżającej się burzy.
Rotmistrz wyjrzał oknem.
— Są jeszcze bez broni; to dobrze — pomyślał.
Szmer wzmagał się, rósł z każdą chwilą, uderzał w okna zaimku jakiemiś urywanymi, niezrozumiałymi wykrzyknikami.
— Czego ci ludzie mogą chcieć od nas? — pytała panna de Laval, spoglądając na dziedziniec, na czarne mrowisko ludzkie.
— Trzeba ich wysłuchać — rzekł rotmistrz.
— Tak, trzeba ich wysłuchać.
Zeszli z piętra na dół, na parter, stanęli na kamiennych stopniach schodów. Cały dziedziniec zalała szara, zbita masa drobnych, chudych, wynędzniałych postaci ludzkich.
— Czego chcecie? — zawołał pan d’Escayrac głosem podniesionym.
Odpowiedział mu dziki krzyk, spływ żwirowanych głosów. Z tej wrzawy groźnej, która uderzyła o mury zamku z siłą i łoskotem spienionej fali morskiej, nie można było wychwycić ani jednego wyraźnego dźwięku.
— Czego? — zawołał teraz rotmistrz głosem komendy, kiedy się wrzawa uciszyła.
— Ziemi, chcemy ziemi, naszej ziemi — odezwało się kilka głosów.
Ziemi? Jakiej ziemi?
Hrabianka spojrzała na wuja, wuj na siostrzenicę. Nie rozumieli. Ziemia kastelska należała do Lavalów od kilkuset lat.
— Mówcie tak, abym was mogła zrozumieć — odezwała się hrabianka.
— Niech mówi jeden — rzekł rotmistrz, który stanął obok hrabianki.
Długo namyślał się tłum. Chłopi spoglądali po sobie, szeptali, trącali się łokciami, jeden popychał drugiego. Aż wreszcie wysunął się naprzód jakiś wyrostek. Chuderlawy był, nikły, ale na jego wynędzniałej twarzy malowało się zuchwalstwo.
— Bo to... — zaczął i urwał.
Widok panów, wpatrzonych w niego, onieśmielił go.
— No, tak — mówił, zachęcony z tyłu przez innych młokosów) — Teraz ma być wolność, to my nie poślemy nikogo ze skargą do króla, na wielki sąd i nie zabierzemy naszej dobrej pani wszystkiej ziemi. Zostawimy jej połowę i zamek też, bo co chłopu po zamku, ale króliki i gołębie musi panna hrabianka pozabijać, bo to okrutne szkodniki.
— O jakim to sądzie mówicie? — zapytał rotmistrz.
— O jakimby? O tym wielkim sądzie, co go to dobry król, miłosierny dla ubogiego narodu, zwołał do Wersalu, aby wszyscy mieli po równości. Czy to królowi nie wolno sądzić, kogo mu się podoba i rozdać, co mu się podoba? Czy to on nie jest królem?
— O jakim sądzie mówią? — zapytała hrabianka półgłosem.
— Zdaje się, że w ciemnych mózgach tych biedaków przedzierzgnęły się Stany Generalne na jakiś, sąd, który ma sądzić stany uprzywilejowane. Ktoś tych ludzi obałamucił, podburzył, odpowiedział rotmistrz tak samo głosem przyciszonym, a głośno rzekł:
— Mówicie, że król zwołuje wielki sąd i pozwala wam zabrać wszystką ziemię? Któż wam to powiedział?
Chłopi spoglądali znów po sobie, szeptali, trącali się łokciami i znów odezwał się ów zuchwały wyrostek:
— Kto powiedział, to powiedział, a co wiemy, to wiemy. Wszyscy wiedzą, jako teraz będzie wolność, jako się chłopu należy dobry kęs ziemi. Nasz pot leje się na ziemię, nasze łapy krwawią się na niej, to ona nasza. Chcemy ziemi.
Po raz wtóry podniósł się z głębi tłumu groźny pomruk, rozlał się szeroko, skłębił się, zwarł, zlał we wrzawę jednolitą i uderzył o mury zamku z wściekłością wichru.
— Chcemy ziemi, ona nasza!
Smagana tą dziką wrzawą, której powodu i treści nie rozumiała, stała panna de Lava! odurzona, bezradna. Byli-ż to ci sami ludzie, którzy dziękowali jej codziennie za jej dobre serce, za jej zmiłowanie nad ich nędzą wdzięcznem słowem i uległem spojrzeniem.
Na prawo i na lewo widziała ponure oczy, zmarszczone brwi, złe twarze, podniesione, grożące pięści, słyszała mściwe warczenie i krzyki bezładne. Poznawała w tłumie dobrych znajomych, stare sługi domu Lavalów, robotników, pamiętających jeszcze jej ojca i dziada; pod bramą spostrzegła sędziwego Jana, który, pykając z fajeczki, napełnionej przez nią, nie wysuwał się wprawdzie naprzód, nie krzyczał, nie groził, ale nie bronił jej, nie zasłaniał sobą. A tak serdecznie opiekowała się tym starcem.
Nieprzyjaźń, albo obojętność widziała dokoła siebie.
Za co?
Na skrzydłach niecierpliwości leciała do swego dziedzictwa, miłość z sobą niosąc i błogosławieństwo. Kochała tych ludzi nieszczęśliwych, odtrąconych od biesiadnego stołu dostatku, wierzyła w ich naturalną dobroć i prawość.
A oni?
Nic nie rozumiała, czego właściwie chcieli od niej. Bo przecież ta ziemia, po którą wyciągali drapieżne, chciwe ręce, należała do niej, była własnością jej rodu od wielu pokoleń. Jakiem prawem chcieli jej odebrać to, co do nich nie należało?
Chciała do tych ludzi przemówić, ale nie wiedziała, jak i co.
Stojąc tak odurzona, bezradna, słyszała, jak jej wuj i rotmistrz tłómaczyli chłopom znaczenie Stanów Generalnych, jak pouczali ich, że wolność nie znosi prawa, obowiązku i własności, że nie jest swawolą. Tłómaczyli tak jasno, zniżąjąc się pojęciami i mową dot inteligencyi prostaków, iż dziecko byłoby ich zrozumiało, a tłum nie ruszał się z miejsca, milczący, ponury.
Nie wiedziała, że w tym głodnym tłumie podniósł nagle zdeptaną głowę cały ból wieków, przebudzony z letargu wichrzycielskiem słowem agitatora paryskiego. Wszystkie krzywdy, doznane przez chłopa w porządku feodalnym, wszystkie poniewierki, trudy, znoje, głody, przelany pot i przelana krew lat ośmiuset, cała nędza tego szarego, nędzarza, ryjącego się w ziemi z wysiłkiem kreta, uświadomiła się i zawarczała mściwie. Cóż tych robaków mogły obchodzić Stany Generalne, co filozofia, doktryny, teorye, co polityka? Oni chcieli silę raz dobrze najeść i wypocząć na własnym zagonie, pod własnym, bezpiecznym dachem. Paryski agitator powiedział im, że nadszedł czas wcielenia ich marzeń, że powinni nienawidzieć tych, którzy dotychczas używali, że sam król na to pozwala, żąda tego od nich. Więc uczepili się tego kłamstwa całym bólem, całem łaknieniem wieków, uwierzyli w nie, wierzyć będą, choćby ich Demostenes pospołu z Ciceronem od niego odwodzili.
Pan d’Escayrac i rotmistrz przemawiali spokojnie, przystępnie, zrozumiale, a tłum słuchał ich, nieprzekonany, z chłopskim, chytro-urągliwym uśmiechem. Gadajcie sobie zdrowi, a my co wiemy, to wiemy. Żal wami pięknych winnic i przywilejów? Nic dziwnego. Komuby nie było żal takiego dobra? Ale cóż nam do tego? Naużywaliście się dosyć. I nie chcemy mieć codziennie pełną miskę i własny dach nad głową, bo nam nędza obrzydła. Bylibyśmy głupi, nie biorąc, kiedy wolno. Mówicie, że to nieprawda? I my byśmy tak kłamali, gdyby szło o naszą skórę. Bronicie siebie i dlatego opowiadacie koszałki opałki, aha...
Rotmistrz, zmiarkowawszy, że trudzi się daremnie, poprosił lorda: Niech moi ludzie wsiądą na koń i rozwiną się wzdłuż stajni w długą linię.
— Co pan zamierza uczynić? — odezwała się panna de Laval. — Nie pozwalam u siebie na żadne gwałty.
Nie zwracając uwagi na protest hrabianki, wsiadł rotmistrz na konia, dobył szabli i stanąwszy przed dragonami, rzekł:
Szabli nie używać! Rozbić na komendę kupę łbami końskimi i wyprzeć ją za bramę zamku!
Widok dragonów podziałał na chłopów, jak gałąź, spadająca na mrowisko. Zwarty dotychczas tłum zaczął się ruszać, kołysać, rozprzęgać. Starsi cofali się ku bramie.
— Rozejdźcie się spokojnie, jeżeli nie chcecie, abym użył siły zawołał rotmistrz. — Gdyby to, czego żądacie, było prawdą, śmiałżebym ja, żołnierz, uzbrojona ręka króla, oprzeć się rozkazowi Najjaśniejszego Pana? Okłamał was, obałamucił jakiś zły człowiek, a wy słuchacie pierwszego lepszego łotra, jako te głupie barany, co lezą same w ogień. Wzywam was, po raz wtóry: Rozejdźcie się!
Starsi chłopi, poszeptawszy między sobą, opuszczali wolno, niechętnie dziedziniec, młodzi jednak nie ustępowali. Któryś z nich krzyknął: Na pohybel arystokratom!
Wówczas skinął rotmistrz szablą, podkowy zadzwoniły na bruku dziedzińca. Z siłą taranów uderzyły łby i piersi galopujących koni w mur ludzki, łamiąc go, jak kruche szkło.
Panna de Laval widziała kilku ludzi padających — krzyknęła, zamknęła oczy: roztratują ich!
W tej chwili usłyszała obok siebie głos syczący:
— Brutalny żołdak!
Pan de Craon nie zapomniał nawet w takiej chwili o swoich zamiarach.
Jak woda, w którą ktoś cisnął duży kamień, rozpryskuje się na wszystkie strony, tak rozproszył się tłum po dziedzińcu. Kiedy panna de Laval otworzyła oczy, tłoczyły się resztki uciekających w bramie.
Rotmistrz oddał konia ordynansowi i zbliżył się z kapeluszem w ręku do hrabianki.
— Przepraszam panią, — mówił — że rozporządziłem się u pani, jak u siebie, ale uczyniłem to ze względu na spokój całej okolicy. Co się dziś stało w Castelmoron, jutro powtórzyłoby się niewątpliwie w Clarac, pojutrze w Villeneuve, bunt rozlałby się wkrótce na całą dolinę nadloteńską, gdybym chłopom kastelskim nie był udzielił praktycznej lekcyi poszanowania obowiązującego nas dotąd prawa. Przekonała się pani sama, iż do tych ciemnych i obałamuconych przez jakiegoś wichrzyciela mózgów nie trafia mowa ludzi oświeconych i rozważnych. Tylko siła brutalna przekonywa brutalną ciemnotę, o czem marzyciel Rousseau, który, nie znając człowieka, wysnuł go sobie z fantazyi, nie mógł wiedzieć. Wiem, że to, co mówię i co uczyniłem, wrzyna się ostrym nożem w dobre, szlachetne serduszko pani i przecina nić przyjaźni, jaka zaczęła nas łączyć, ale nie mogę, nie umiem kłamać nawet za cenę pani życzliwości. Mam nadzieję, że mnie wkrótce wypadki rozgrzeszą przed trybunałem pani serca, tymczasem zaś przepraszam za dzisiejsze przykre widowisko.
Pożegnał się z hrabianką, z pułkownikiem, kawalerowi skłonił się obojętnie, nie podając mu ręki, i zawołał na swoich ludzi:
— W drogę!
Już siedział na koniu, kiedy zwrócił się jeszcze do pana d’Escayrac:
— Na jakiś czas będziecie mieli państwo spokój, ale niech pułkownik nie zapomni uzbroić zaufanej służby, bo nie wiadomo, co jutro knuje w swojemi ciamnem łonie. Dziś przyszli chłopi z mową zuchwałą, jutro mogą przyjść z kłonicami, kosami i pikami.
Pochylił szablę przed hrabianką, uderzył konia lekko ostrogami i wysunął się z lordem na czoło dragonów. W bramie odwrócił się i podniósł kapelusz wysoko do góry.
— Do widzenia! — słychać było jego głos z daleka.
Usta panny de Laval drgnęły.
— Do widzenia! — odpowiedziała hrabianka tak cicho, iż jej szept rozpłynął się, nieuchwycony przez nikogo.
W tej chwili zapomniała o doktrynach i całej filozofii, o odmiennych przekonaniach, które rzuciły chłodny cień między nią a rotmistrzem. Gdy za bramą zniknęły mundury dragonów, uczuła w sobie pustkę. Było jej, jak gdyby serce wyszło z niej i biegło drogą do Tuluzy śladem tych mundurów, zlewających się z szarą dalą. Żałowała, że nie pożegnała go ciepłem słowem. Przemawiał do jej chłopów, jak pan, jak rozkazodawca, rozpędził ich siłą, gdy się oparli jego woli, obraził jej najświętsze wierzenia, przekonania, jej pobłażliwość dla tych biednych, obałamuconych ludzi, których trzeba przywiązywać do siebie cierpliwą dobrocią (tak mniemała), miała słuszną przyczynę gniewać się na niego, a jednak... Instynkt niewieści mówił jej, że pod opieką tego stanowczego, męskiego żołnierza, niepodobnego w niczem do gadających rezonerów, przejdzie kobieta bezpiecznie przez życie; serce jej, ocierające się dotąd o sztuczną frazeologię miłosną paryskich światowców, odczuło w szczerej mowie rotmistrza prawą, odważną duszę.
Kawaler de Craon mówił coś do niej „o brutalności żołdaków, o bezwzględności wsteczników“, ale ona nie słyszała jego podstępnego oszczerstwa.
— Do widzenia! odpowiadała swoim myślom szeptem zasmuconego serca.





X.

Przez Pont Neuf w Paryżu szedł jakiś otyły, słusznego wzrostu pan, zawinięty w płaszcz futrzany, z pod którego było widać złocony koniec szpady. Szedł wolno, ociężale, stąpając z góry, jak słoń. W połowie mostu przystanął i spojrzał na Sekwanę.
— Jeszcze lód trzyma — mówił do siebie. — Bardzo dobrze. Trzymaj jak najdłużej, abyś nam przygotował zrozpaczoną armię do walki z tym całym głupim porządkiem, w którym niema miejsca dla mądrej głowy.
Luty miał się już ku końcowi, a okrutny sęp mrozu nie zdejmował śnieżnych skrzydeł z udręczonej Francyi. Król kazał wyciąć swoje lasy dokoła Paryża i Wersalu na opał dla ubogich, ale mróz pożarł szybko lasy królewskie i chłostał dalej nędzarzów lodowatemi rózgami. Co rano znajdowała straż miejska ludzi, leżących na ulicy, uśpionych na zawsze, uduszonych szponami białego potwora.
Nowy Most, zwykle ożywiony, hałaśliwy, miejsce schadzek cudzoziemców, elegantów i kanalii paryskiej, był dziś pusty. Przekupnie, nie doczekawszy się swojej klienteli, pozamykali budy i poszli do domu. Nawet agenci tajnej policyi, którzy tu czatowali na „zwierzynę sprawiedliwości“, woleli myszkować w ciepłych szynkach, niż marznąć nadaremnie na wietrze i mrozie. Tylko przed posągiem Henryka IV klęczał jakiś człowiek i modlił się do kamiennego króla jak do świętego:
— Zmiłuj się nad swoim nieszczęśliwym narodem, wielki królu, wyproś dla nas u dobrego Boga więcej chleba, albowiem miara naszej cierpliwości już się przebrała.
Ludwik XIV kazał wypłacić ze skarbu państwa czterdzieści milionów franków na chleb dla ubogich, posłał własne i królowej srebra stołowe do mennicy, by je przetopiono na monetę; szeroko otworzyły się litościwe ręce panów duchownych i świeckich, bankierów, przemysłowców; klasztory żeńskie i męskie zamieniły się na garkuchnie i przytuliska dla nędzarzów; szlachta wiejska i kler niższy dzielili się z chłopem swoją biedą. Nic to nie pomagało. Najhojniejsza dobroczynność nie jest w stanie nakarmić dwudziestu milionów głodnych, zatrzeć śladów kilkoletnich nieurodzajów.
— Doskonale! — monologował gruby pan. — Pość sobie jeszcze trochę, szara kanalio; niech ci się kiszki dobrze skręcą, by ci rządy dworaków i klechów gruntownie obrzydły i byś się stał posłusznym narzędziem w ręku budowniczych lepszej przyszłości. Syty, ciepło odziany nie lubi hazardu, a nam potrzeba serc i ramion zuchwałych.
Chuchnął w garść.
— Siarczysty mróz! Palce grabieją.
Wsunął ręce w szerokie rękawy futra i posunął się wolno ku ulicy de la Sourdière.
Był już wieczór. Żółte światełka rzadkich latarni nie rozpraszały ciemności, zalegających ulice. Tu i owdzie, na placach; przed kościołami i domami rządowymi paliły się ogniska, przy których grzali się woźnice, policyanci i bezdomne włóczęgi. Jak widma wyglądały z daleka ciemne sylwetki ludzkie na tle krwawych płomieni.
Otyły pan skręcał właśnie w ulicę de la Sourdière, kiedy go ktoś, okutany tak samo w dobre futro, jak on, zaczepił.
— Dobry wieczór! Czy hrabia będzie dziś w Palais Royal? Chciałbym dać panu rewanż za wczorajszą przegraną. Nie lubię wygranych pieniędzy.
— Z przyjemnością odegrałbym od księcia wczorajszą przegraną, ale muszę sobie odmówić tej słodkiej zemsty. Mam dziś wieczór zajęty.
— Hrabia idzie do loży?
Hrabia skinął głową potakująco.
— Tam dziś jakaś zabawa.
— Trochę tańczą.
Może zajdę koło północy na chwilę. Do widzenia.
— Do widzenia.
Z okien pierwszego piętra dużego domu wylewały się na ulicę potoki światła i dźwięki muzyki. Na szybach okien! przesuwały; się cienie głów ludzkich.
— Tańczą — mruknął hrabia. — Francuz bawi się i dowcipkuje zawsze i wszędzie, bawiłby się nawet na własnym pogrzebie, gdyby się wiedźma śmierć na to zgodziła. Wyborny materyał na wesołą rewolucyę.
Zdjąwszy kapelusz, wszedł na pierwsze piętro po schodach, wysłanych puszystym, szkarłatnym dywanem. Światło licznych lamp oświeciło twarz tak niezwykle szpetną, iż kto na nią raz spojrzał, nie zapomniał jej nigdy. Na grubym, krótkim karku, wciśnięta między szerokie ramiona, spoczywała duża głowa, powiększona jeszcze gęstą, rozstrzępioną peruką, zwiniętą u dołu w dwa wałki. Nabrzmiałe powieki, zakrywające oczy, wydatny, mocno nad wklęsłemi, zwartemi ustami zagięty nos i suchy, wyrazisty profil czyniły tę głowę podobną do głowy puhacza, siedzą ego samotnie na gałęzi dębu. Ślady ospy podziobały tę szpetną twarz i popstrzyły ją czarne brodawki.
Brzydota rozśmiesza ludzi, pobudza ich do uwag złośliwych, ale brzydki hrabia miał w ruchach i spojrzeniu coś tak rozkazującego, wyniosłego, iż służba, gapiąca się przez otwarte drzwi na tańczące towarzystwo, zgięła przed nim grzbiety w głębokim ukłonie.
Szpalerem schylonej kornie służby przeszedł brzydki hrabia obok sali, nie raczywszy nawet rzucić okiem na ubrylantowane, ozłocone, lśniące mrowisko ludzkie, które poruszało się w takt muzyki na woskowanej posadzce. Minął długi korytarz. Tu, na ostatnim stopniu schodów, prowadzących na drugie piętro, strzegł wejścia jakiś pan z nagą szpadą w ręku. Na widok hrabiego, usunął się z uszanowaniem, otworzył mu drogę. Drugi pan uzbrojony pilnował na górze drzwi, zamkniętych na mocne zasuwy.
Hrabia zastukał — drzwi się rozwarły — wszedł.
W dużym pokoju, którego całe umeblowanie składało się z kilku stołów, krzeseł i półek na książki i papiery, znajdowało się trzech panów w średnim wieku, należących do dobrego towarzystwa, oo poświadczał ich strój wytworny, starannie ufryzowane peruki, i szpady. Siedzieli każdy przy osobnym stole i przeglądali stosy listów, które wydobywali z opieczętowanych paczek. Kiedy się hrabia ukazał, powitali go lekkiem powitaniem głowy i przyjaznym uśmiechem, jak się wita dobrego znajomego, z którym się nie robi ceremonii.
— Jest dla pana korespondencya z Niemiec, zdaje się, od samego Weishaupta — odezwał się jeden z panów.
Hrabia zdjął futro, usiadł przy stoliku, zarzuconym papierami, i zakopał się w całej górze listów. Czytał uważnie.
— Czego chcą od nas loże niemieckie, Mirabeau? — odezwał się po dłuższem milczeniu szczupły, średniego wzrostu pan z głową młodzieniaszka.
Hrabia Honoryusz Mirabeau, który miał wkrótce zabłysnąć na horyzoncie Francyi jaskrawym meteorem i przypomnieć światu cywilizowanemu słynnych trybunów starego Rzymu, odparł, nie podnosząc głowy od papierów, głosem puzonu:
— Loże niemieckie niecierpliwią się. Pracujemy, według nich, za wolno. Przypominają nam postanowienie jeneralnego konwentu filaletów z r. 1785-go.
— Trzebaby w istocie przyspieszyć rewolucyę — rzekł Adryan Duport, radca parlamentu paryskiego, ów pan z głową młodzieniaszka.
Poczekajmy na Stany Generalne.

Fot. Dr. F. Stoedtner.
Hr. Mirabeau.
(1749—1791.)
— Stany Generalne, nie pokierowane przez nas, nie zdobędą się na akcyę stanowczą.

Na dole, na pierwszem piętrze tańczyli, bawili się: Bironowie, Broglie’owie, Praslin’y, Castellane’, Rochambeau’y, Aumont’y, Condorcet’y, Latour-Maubourgi, Crillon’y, Beauharnais’e, Larochefoucauld’y, Nomours’y, Noailles’e, Narbonue’y, Montalember’y i wielu innych, książęta, diuki, margrabowie, hrabiowie, kawalerowie, sprzyjający „nowej, ewangielii“, — tańczyli, bawili się, nie wiedząc, że nad nimi, na drugim piętrze radzi tajny komitet masoński nad przyspieszeniem rewolucyi, która im, żonom ich i dzieciom poucina głowy, albo wypędzi ich z ojczyzny, ciśnie między obcych ludzi na poniewierkę i nędzę tułactwa.
I oni należeli do lóż masońskich, ale tylko, jako zwykli „bracia“ lub „czcigodni“, dla których były zakryte tajemnice tajnych komitetów. Bo trzeba było przejść wszystkie stopnie aż do najwyższego, „filozoficznego“, by uzyskać godność skończonego „mistrza poszukiwaczów prawdy“ i poznać ostatecznie cele masoneryi.
Z dusznej, fosforem idei wywrotowych przepojonej atmosfery ośmnastego stulecia, z epoki bez Boga ii cnoty, z epoki rozpusty i mędrkowania, wykłóło się mnóstwo stowarzyszeń, nazywających się rozmaicie, a dążących do tego samego celu, do zburzenia porządku feodalnego i postawienia na jego miejscu nowych form bytu politycznego i społecznego. Pstrzyły się one w dziwaczne etykiety, otaczały się teatralną, spiskową tajemniczością, stroiły się w maski magów, koftów, kabalistów, a były właściwie tylko żywem wcieleniem ducha reformy i przeczenia swojego czasu. Co w książkach, na katedrach profesorskich i w salonach rezonowano, to ubierało się w tajnych stowarzyszeniach masońskich w kształty widome, pochwytne.
Wszystkie te matki-loże angielskie Francyi, wielkie loże szkockie, wielkie loże szkockie obrządku filozoficznego, cztery dyrektoryaty szkockie obrządku świątyni, rady cesarzów Wschodu i Zachodu, matki-loże obrządku egipskiego, wielkie generalne kapituły Francyi, kapituły de Hérédom de Hilwinning i inne, rozrzucone po całej Francyi, tworzące osobne stowarzyszenia, złączyły się, zlały na kilka lat przed rewolucyą w jeden związek, którego władzą naczelną był Grand Orient, a wielkim mistrzem Filip Orleański.
Milion Francuzów, oświeconych i pół oświeconych z różnych warstw, zapisało się do lóż masońskich, ale tylko mała liczba „braci“ wiedziała, o co właściwie idzie twórcom iluminizimu i martynizmu. Jednych pociągały hasła ogólnoludzkiego humanitaryzmu, zestrojonego z duchem czasu, innych zwykła u człowieka ciekawość rzeczy tajemniczych, jeszcze innych poprostu moda, która nakazywała być członkiem jakiejś loży masońskiej.
Przeciętni „bracia“ bawili się we wspaniale udekorowanych salach lóż, wystawiając sobie, że pracują w ten sposób dla szczęścia swojego i ludzkiego, a mistrzowie „zjednoczonych przyjaciół“, des amis réunis, kwiat, sztab wtajemniczonych, splatali tymczasem w ciszy sekretnych komitetów straszliwą sieć, która miała ogarnąć i zdławić chrześcijaństwo i wszystkie trony chrześcijańskie.
Mirabeau był od lat najmłodszych gorliwym adeptem masoneryi. Już w r. 1776 napisał dla swojej loży plan systematycznej walki z istniejącym porządkiem. Posuwając się w górę, stopień po stopniu, należał przed wybuchem rewolucyi do najwyższego rządu nietoperzów masońskich, unikających światła dziennego.
Nie odrywając się od pracy mówił:
— Stany Generalne, nie pokierowane przez nas, nie zdobędą się na czyn stanowczy, z czego jednak nie wynika, żebyśmy je mieli wyprzedzić jakimś krokiem nierozważnym. Najlepiej czekać do maja, a potem zobaczymy, co trzeba będzie zrobić. Zachowanie się dworu wobec Stanów wyjaśni położenie i wskaże nam drogę właściwą.
Przezorność Mirabeau’a nie podobała się widocznie Duportowi, bo podniósł się żywym ruchem natury sangwinicznej z krzesła i rzekł:
— Zdaniem mojem, jest sytuacya zupełnie jasna. Po jednej stronie stoi rząd królewski ze swoim śmiesznym w naszych czasach aparatem despotyzmu, po drugiej naród ze swojemi słusznemi, bo naturalnemi żądaniami wolności.
— O tem wie każda rezonująca pensyonarka, panie radco parlamentu.
— Więc o co panu idzie, panie hrabio prowansalski?
— Wiadomo mi, że pan badał pilnie historyę różnych rewolucyi.
— W istocie! A zatem?
— A zatem, kto chce komuś, czemuś, jakiejś istniejącej sile wypowiedzieć wojnę, ten powinien jej przeciwstawić inną siłę. Gdzież pańska armia bojowa? Bo nie jesteś pan chyba tak naiwnym, żebyś liczył na ramię szlachty i starszego mieszczaństwa. To armia dobra do gadania. Zbyt miękko wychowaną, wytworną jest szlachta dzisiejsza, by się mogła zdobyć na czyn brutalny. Tak samo starsze, zamożniejsze mieszczaństwo, naśladujące zwyczajami i obyczajami szlachtę. Te dwie kasty mogą sformułować, rzucić hasła wywrotu, wykonanie jednak tych haseł trzeba oddać w inne ręce. Gdyby np. panu kazano pchnąć kogoś nożem pod piąte żebro, bardzoby się pan obraził.
— Jak pan może przypuścić...
— A widzi pan, panie oświecony, dobrze wychowany, ślicznie ufryzowany radco parlamentu paryskiego, który, jako znawca różnych rewolucyi, powinieneś wiedzieć, że rewolucya gadana jest zabawką dla doktrynerów, teoretyków, rewolucya zaś żywa — czynem brutalnym, który nie może się obyć bez noża, piki, rusznicy, bez rozlewu krwi wogóle, bez gwałtu. Nikt nie oddaje dobrowolnie władzy, majątku i tym podobnych łagodnych rzeczy. Trzeba mu je odebrać siłą. A gdzież ta siła?
— Naród! — rzekł Duport.
— Wyraża się pan nieściśle, panie prawniku, bo do narodu francuskiego należymy wszyscy: król, książęta krwi, dworacy, duchowieństwo, szlachta, mieszczaństwo starsze młodsze, lud miejski i wiejski. Dziewięć dziesiątych tego narodu, nie wyjąwszy ludu miejskiego i wiejskiego, wszyscy tak zwani ludzie spokojni, tak zwani uczciwi i wszyscy, mający coś do stracenia, choćby ubogi warsztat rzemieślniczy, lub nędzną morgę roli, odwrócę się od nas plecami, gdy się przekonają naocznie, jak wygląda żywa rewolucya.
— Rewolucyi nie robią ludzie spokojni, wielkie masy przeciętnych samolubów. Robi ją kilku, kilkunastu entuzyastów wolności, popartych przez gromadkę zuchów, zdecydowanych na wszystko.
— Widzę, że pan studyował z pożytkiem historyę rewolucyi, panie uczony. Tak, rewolucyę robi kilku fanatyków wolności, czyli entuzyastów, jeżeli się panu ta nazwa lepiej podoba, i gromada zuchów, zdecydowanych na wszystko. Ale gdzież pan znajdzie tych zuchów? Pan ich szuka w narodzie, ja zaś w kanalii.
Mirabeau, który wstał tymczasem z krzesła, skończywszy przegląd tajnej korespondencyi, nadesłanej z Niemiec, mówił niedbałym łonem lekceważenia, spoglądając przytem z góry na kształtną, smukłą postać Duporta wzrokiem dużego brytana, który znosi z pobłażliwością siły zaczepki mniejszego, słabszego psa.
— Trochę dziwnie wyraża się pan hrabia prowansalski, jak na bojownika wolności — zauważył Duport z przekąsem.
— Nie przeczę, a mimo to powtarzam: kanalia!
Tej szermierce przysłuchiwało się z uśmiechem dwóch panów, wyciętych żywcem z żurnala mód. Mieli na sobie obaj galowe suknie dworskie, przybyli bowiem z Wersalu, z przedstawienia teatralnego. Jeden z nich, słusznego wzrostu, doskonale zbudowany, bardzo przystojny, zbliżył się do Mirabeau’a, i rzekł:
— Dajcie pokój szermierce. Radźmy poważnie, co zrobić.
Był to hrabia Aleksander de Lameth, żołnierz towarzysz Laffayette’a w wojnie amerykańskiej, obecnie dworak, zasypany przez króla łaskami, pensyami.
— Radźmy poważnie — powtórzył drugi, Savalette de Lange, wysoki dygnitarz dworski, skarbnik i ulubieniec Ludwika XVI.
Z tego, co powiedziałem, nie wykreślam ani jednego słowa, — mówił Mirabeau. — Powtarzam, iż w pierwszej chwili musi rewolucya szukać swojej armii bojowej, wśród tej warstwy narodu, którą nazywam kanalią, a do której zaliczam wszystkie indywidua bez różnicy pochodzenia i stopnia oświaty, nie mające przy zmianie obecnego porządku nic do stracenia, a wiele do wygrania. Ludzie posiadający są, z wyjątkiem gromadki entuzyastów, zawsze tchórzliwi, słabi, niezdolni do śmiałego czynu. Spętani formułkami pospolitej uczciwości i sprawiedliwości, przeszkadzają w robocie rewolucyjnej, zamiast pomagać. Bo wszelka tak zwana moralność jest w rewolucyach niewygodnym hamulcem. Trzeba druzgotać, burzyć, mordować, a jakże druzgotać, burzyć, mordować, gdy się ma ręce spętane pokorną moralnością chrześcijańską? Powinniśmy sobie zapisać głęboko w pamięci, że w rewolucyi jest dobrem, uczciwem tylko to, co służy jej celom. Wszystko inne należy nazwać przesądem tchórzów[3].
— Zgadzam się bez zastrzeżeń na wszystko, co mówi Mirabeau — odezwał się Lameth — pozwałam sobie jednak zwrócić uwagę na jednę okoliczność, o której nasz przyjaciel zapomniał. Cóż zrobimy, gdy nasze zamiary znajdą opór w większości narodu?
— O, większość narodu, to gromada baranów, którą pasterz prowadzi za pomocą psa i bata — zawołał Duport. — Leniwą, tchórzliwą, samolubną większość trzeba zmusić do szczęścia, do wolności. Gdy się przekona, że wygrała na rewolucyi, przyjdzie sama lizać rękę swoich dobrodziejów.
— Nie mam nic przeciwko psu i batowi, lecz któż będzie naszym psem i batem? — pyłu! Lameth.
Po nieruchomej, bladej twarzy Duporta przebiegły błyski myśli ponurych. Przebiegły szybko i zgasły w ściągniętych groźnie brwiach i w twardych oczach.
Nie odrazu odpowiedział. Potem mówił u wolno, cedząc wyraz po wyrazie:
Nauczyły mnie studya nad rewolucyami starych i nowych czasów, iż istnieje tylko siła, która rzuca wszystkich do stóp rewolucyi i prowadzi, kiełzna ją samą.
A kiedy się oczy Mirabeau’a, Lametha i Lange’a na niego ciekawie zwróciły, rzekł głosem przyciszonym, jak gdyby się lękał sam owej siły:
— Tej sile, niestety, na imię: teror!
W tajnym gabinecie „Zjednoczonych Przyjaciół“ nastała taka cisza, iż było słychać oddech obecnych. Z dołu, z pierwszego piętra, z sali zabaw przeciskały się przez sufit stłumione, łagodne dźwięki wykwintnego menueta i było słychać szelest stóp, obutych w cienkie trzewiki, posuwających się na woskowanej posadzce.
— Niestety, teror — mówił Duport żywiej, jak gdyby chciał siebie samego przekonać. On jeden zmusza bierną większość do posłuszeństwa. Gdy spadnie kilka głów zbytecznych, reszta staje się ze strachu miękką, jak wenecka rękawiczka. Bo któryż przeciętny panicz lub mieszczuch chciałby walczyć z ludźmi, gotowymi na wszystko?[4]
— Skądże jednak wziąć tych ludzi, gotowych na wszystko? — wtrącił Lameth.
— Dostarczy ich nam nędza przedmieść przy pomocy pieniędzy. Nieurodzaj, głód i mróz pracują dla nas od lat kilku. Trzeba przysposobić bandę trybunów ludowych i rzucić zuchwałych szczekaczów na ulice, do szynków, do kawiarni. Taki szczekacz przysłuży się nam za kilka franków dziennie więcej od całego legionu rezonujących filozofów salonowych, którzy cofną się niewątpliwie w chwili stanowczej, przerażeni grozą żywej rewolucyi.
Mirabeau słuchał w milczeniu, wygrywając palcami na stole jakąś piosenkę uliczną. Drwiący uśmiech igrał na jego grubych, zmysłowych wargach, kiedy się odezwał:
— Nie spodziewałem się takiej krwiożerzości po delikatnym Duporcie, ulubieńcu czułych dam, roztkliwiających się dziecinnemi bredniami tego fantasty genewskiego. Jak na kapłana humanitaryzmu filozoficznego, jest jego recepta trochę dziwna, nie powiem jednak, żeby nie była skuteczną. W rewolucyach można w istocie, trzeba nawet czasami poświęcić dobrej sprawie kilka, kilkadziesiąt, choćby kilkaset zbytecznych głów, których nawet pies nie będzie żałował, ale bywa to zawsze grą niebezpieczną, zwłaszcza wtedy, gdy się wodzowie posługują do roboty grubszej kanalią. Wbrew śmiesznej gadaninie Rousseau’a o czystości, dobroci i szlachetności pierwotnego człowieka, pozwolę sobie twierdzić, że człowiek bez kultury i wychowania jest drapieżnem zwierzęciem, które się upaja krwią, jak każde drapieżne zwierzę, upoiwszy się zaś, odurzywszy, szaleje. Radzi Duport steroryzować obojętnych lub nieprzychylnych rewolucyi postrachem, ale jakiż teror znajdzie na ciemnych, dzikich, oszalałych swobodą i bezkarnością wykonawców swojej rady, gdyby im przyszło na myśl zagarnąć dla siebie owoce wywrotu?
— Mirabeau zabawia się w Kassandrę, widzi strachy — zauważył Lameth z przekąsem.
— Mirabeau widzi tylko prawdziwego człowieka — odpowiedział Mirabeau głosem podniesionym, który dudnił, jak grzmot — prawdziwą kanalię, rozzuchwaloną w anarchii, pijaną zapachem dymiącej krwi, a nie widzi w tej chwili środka powstrzymania tej kanalii w szalonym rozpędzie budzenia.
— Ale my go widzimy — wtrącił Duport.
— Gdzie, jaki?
— Przygotujemy sobie takich wykonawców, którzy posuną się tylko do wskazanej przez nas granicy.
— W jaki sposób chcecie sobie panowie przygotować owych posłusznych wykonawców rewolucyi? — pytał Mirabeau.
— Ucząc ich cnoty obywatelskiej, karności, poszanowania władzy, prawda.
— Burząc powagę władzy, prawa? Bo od tego musi zacząć każda rewolucya.
— Na miejscu władzy zdruzgotanej stanie władza nowa, silniejsza, oparta na woli narodu.
— Nie sądziłem, żebyście panowie byli takimi optymistami — rzekł Mirabeau. — Przemawiacie, jak doktrynerzy książkowi, którzy nie mają wyobrażenia o naturze ludzkiej. Zdaje się wam, że człowiek przeciętny żyje teoryami, jak my entuzyaści wolności, że mu wystarcza czysta idea, a tymczasem olśniewa czysta, od życia oderwana idea tylko nieliczną gromadkę mózgów. Postępowaniem ludzi przeciętnych, nieoświeconych i oświeconych, kierują wszędzie i zawsze instynkty, namiętności, interesy osobiste, ambicye, zawiści i nienawiści, cala ta samolubna, podła banda doradców człowieka, którą w czasach spokojnych trzymają na obroży: prawo, władza wykonawcza i kultura. W rewolucyach pęka ta obroża i wówczas wylewa się podłość ludzka na ulicę, na jasny dzień straszliwą powodzią. Chcecie powołać do roboty rewolucyjnej kanalię, hałastrę, nie mającą nic do stracenia, a wszystko do wygrania? Nie przeczę, że to w: pierwszej chwili doskonały sprzymierzeniec. Cóż jednak zrobicie, wy, oświeceni filozofowie i doskonale wychowani światowcy, gdy kanalia, spuszczona z łańcucha prawa i władzy, zasmakowawszy w bezkarności, w łatwym łupie, pijana przelana krwią, zbrodnią, zacznie was teroryzować? Siłę brutalną ujarzmia tylko siła brutalna, najpospolitszy opryszek, uzbrojony w drąg, jest mocniejszy od najgenialniejszego filozofa. I dlatego radzę zaczekać do otwarcia Stanów Generalnych. Może nam pomoc motłochu nie będzie potrzebna, może rząd, usłyszawszy z trybuny sejmowej potężny głos ducha czasu, nie będzie się opierał, może wypadki tak się ułożą, iż obędzie się bez teroryzmu i pomocy kanalii. Na niebezpieczne eksperymenty będzie zawsze czas. To rzekłszy, mam honor powiedzieć panom dobranoc, bo spieszę się do mojej rozkosznej, sentymentalnookiej Coulonki, której słodki świergot miłosny działa na mnie, jak opium. Zapominam w jej objęciach o podłości życia.
Cyniczny uśmiech satyra zeszpecił szpetne, zmysłowe usta Mirabeau’a, kiedy opuszczaj tajny komitet „zjednoczonych przyjaciół“.
— Niepoprawny rozpustnik — rzekł Duport.
— Trzeba mu przyznać, że ma dobry gust — zauważył Lameth, — tancereczka warta buzi. Dziw, że się taka wiotka, śliczna dziewczyna mogła rozkochać w takim brzydkim słoniu.
Rozwiązłe życie zaczyna oddziaływać niekorzystnie na mózg Mirabeau’a — mówił Duport. — Naplótł nam dziś takich bredni, iż gdybym nie znał jego szczerych przekonań rewolucyjnych, miałbym prawo posądzić go o zamiary zdradzieckie. Może nastroił go pesymistycznie jaki natrętny, niegrzeczny wierzyciel. Wieczne długi uprzykrzają mu życie. Trzeba napełnić kieszeń mamoną, żeby nam nie odstraszał ludzi kassandrowemi przestrogami.
Worek dziurawy — odezwał się Savetelle de Lange. — Skarbca królewskiego potrzeba, by jemu kieszeń zapchać. Niech sobie gada, bo jest od gadania, tylko jako mówca będzie nam pożyteczny, a my róbmy swoje, nie zważając na jego krakanie. Ty, Duport, przygotuj plan organizacyi rewolucyjnej, Lameth niech się zajmie wymustrowaniem szczekaczów ulicznych i kawiarnianych, ja zaś postaram się u księcia Orleańskiego o pieniądze, bez których nic zrobić nie możemy. Na szczekaczów ulicznych trzeba wybierać dużych drabów, z płucami byka, żeby mogli dobrze ryczeć.
Mirabeau szedł ulicami Paryża ociężałym, kołyszącym się krokiem, spracowanego wołu.
Nie miał dziś humoru. Wierzyciele grozili mu pozwami, procesem, więzieniem.
— Ciągle ta podła golizna „sacré“ — zaklął.
Należał on, mimo historycznego nazwiska i tytułu, do bezdomnego proletaryatu, który nie miał nic do stracenia, a wszystko do wygrania. Nieżyczliwy los uwziął się na niego, wiatr wiał mu w oczy od urodzenia.
Mirabeau’owie, pochodzący z rodziny włoskiej, słynęli z urody. On tylko jeden przyszedł na świat tak potwornie brzydki, iż jego ojciec mówił o nim, o dziecku: Mój syn jest szpetniejszy od dyabła! Odziedziczoną niewiadomo po kim brzydotę powiększyła jeszcze ospa, podziobawszy mu twarz.
Mirabeau’owie byli znani z gwałtowności, dumy i niezależnego usposobienia, które posuwali aż do niegrzeczności względem królów. Studzili oni wszyscy gorący temperament na polach bitew, służyli wszyscy wojskowo.
I Honoryusz odziedziczył burzliwy temperament swojej rasy; nazywano go w domu „monsieur l’Ouragan, comte la Bourrasque“. Gdyby był miał sposobność nasycić gwałtowną duszę niezwykłemi wrażeniami wojny, byłby się był może uspokoił, ustatkował. Ale panowanie Ludwika XVI nie potrzebowało wojowników. Zamiast bić się, nieść szaloną głowę na krwawe pola, grał w karty, robił długi, romansował, uwodził i porywał młode mężatki.
Na nieszczęście był ojciec tak samo gwałtowny, jak syn. Dziewiętnastoletniego chłopca za to, że przegrał w karty czterdzieści luidorów, kazał margrabia de Mirabeau zamknąć w twierdzy Ilf. Uwolnionego z więzienia ożenił, mniemając, iż życie w małżeństwie odmieni „narwańca“. Lecz kiedy młody małżonek wydał w przeciągu roku sto tysięcy franków, zamiast przeznaczonych mu ośmiu, osadził go powtórnie na pokucie, tym razem w twierdzy Manosque.
Połowę młodości przegnił Mirabeau w więzieniu, włóczony z twierdzy do twierdzy. Szarpiąc się w pętach prawodawstwa, które pozwalało rodzicom pastwić się nad dziećmi, pochłaniał chciwie wszystkie nowinki, obiecujące jednostce wolność indywidualną. Czytał, myślał dużo w ciszy fortec. Inni, jego rówieśnicy, bawili się rezonowaniem wywrotowem, on zaś czuł na sobie, na swojej głowie nieszczęsnej nieznośny ciężar feodalizmu.
Skazany za porwanie margrabiny de Monnier na śmierć, ścięty „in effigie“, uciekł z Francyi i poniewierał się przez szereg lat w Anglii, Szwajcaryi i Holandyi w błocie nędzy. Niepospolicie zdolny, niepospolicie pracowity, utrzymywał się z pióra. Dwanaście godzin dziennie siedział przy biurku, żeby zarobić nędznego ludwika. Kogo innego podziwianoby za taką wytrwałość, ale jemu, „brzydszemu od dyabła narwańcowi“, szkodziły nawet jego cnoty. Ojciec, dowiedziawszy się o jego pracowitości, nazwał go pogardliwie „marchand de paroles“.
Klątwa wszystkich ludzi utalentowanych, niepospolitych, ścigała Mirabeau’a od kołyski; jego własna rodzina nietylko że go nie oceniła, lecz zohydziła go w całej Prowancyi. Wyparł się go ojciec, odtrąciła go żona, pogardzili nim krewni, oczerniali go sąsiedzi. Obwołano go rozpustnikiem, szubrawcem, człowiekiem bez czci i wiary.
Lubił on w istocie uciechy Wenery, Bachusa i stołu, ale któż ich nie lubił w stuleciu ośmnastem? Był ateuszem, materyalistą, wywrotowcem, ale który oświeceńszy młody szlachcic owego czasu nie przesiąkł ideami filozofów i rewolucyi? Wszyscy używali życia i bawili się w krytyków społecznych, w reformatorów. Ascetów, męczenników religijnych i cnotliwych idealistów nie wydały doktryny encyklopedystów i dyabelski śmiech Voltaire’a.
Mirabeau czuł głęboką krzywdę, wyrządzoną mu przez los, rodzinę i życie. Jak stary, chory pies, wypędzony za bramę rodzinnego podwórza, musiał się poniewierać w pośród obcych, jak najnędzniejszy wyrobnik musiał walczyć o byt, on — Mirabeau, możnego domu najzdolniejszy przedstawiciel. Nikt z pomiędzy tych, co obrzucali go błotem, nie sięgał głową do jego kolan. W wielkiej gromadzie teoretycznych wywrotowców rozumiał on jeden ducha rewolucyi, znał człowieka i zdawał sobie sprawę z trudnej sztuki rządzenia ludźmi. Jego jednego nie obałamuciły optymistyczne nadzieje doktrynerów. Białego wróbla prześladowały; skubały szare wróble, nienawidząc go za to, że wyróżniał się w świegocącym tłumie.
Despotyzm ojca i despotyzm więzienia nauczyły go nienawiści do wszelkiego despotyzmu wogóle. Prześladowania, poniewierka, ohydna walka o byt, nędza, uczyniły go nieprzejednanym wrogiem porządku, który nie umiał takiemu olbrzymowi woli, pracy, energii i talentu, jak on, wyznaczyć należnego mu miejsca.
— Kopnę tę spróchniałą budę, że rozleci się, jak stara, zgniła beczka — mówił do siebie, idąc pustemi ulicami Paryża.
Szedł do swojej ostatniej kochanki, do baletniczki Coulon. Pierwsza, margrabina de Monnier, zdradziła go dla kogoś innego.
Kiedy skręcał w jakąś boczną ulicę, buchnęła na niego z ciszy wieczoru dzika wrzawa ryczącego tłumu. Słyszał łoskot rozbijanych drzwi i brzęk tłuczonych szyb. Coby to mogło być? Paryż był dotąd spokojny.
Przyspieszył kroku. Strażnik miejski przebiegł obok niego z pospiechem.
— Hej, policya! Co się tam dzieje? — zawołał.
Strażnik nie odpowiedział, pędząc, jak opętany.
— Temu spieszno. Oberwał po łbie.
Przed sklepem piekarza mrowił się tłum obdartusów. W rozbitem oknie wygrażał pięściami człowiek w białej, nocnej czapce, wrzeszcząc na całe gardło:
— Policya, straż!
Odpowiedział mu śmiech.
— Twoja policya umyka jak zając, złodzieju, rozbójniku! Trzy liwry, dwanaście sous’ów bierzesz za cztery funty chleba? Pijawko! Tuczysz się na krwi biednego narodu? Rabuś! rozwalić mu budę!
Taran z pleców ludzkich podważył drzwi. Pękły. Hucząca fala motłochu wpadła z szumem do piekarni. Po chwili wylatywały oknami na ulicę bochenki chleba. Chwytały je kobiety, chwytały dzieci, uciekając z łupem zdobytym. Jakiś nędzarz usiadł w rynsztoku i wpił zęby w chleb. Jadł, szarpał łapczywie czarny zakalec, żarł, błyskając dokoła groźnemi ślepiami: śmierć temu, ktoby się ośmielił przeszkodzić mi w biesiadzie.
Z rękoma, skrzyżowanemi na piersiach, przypatrywał się Mirabeau temu widowisku.
— Już się zaczyna. Armia bojowa Duporta gotowa. Dość krzyknąć: za mną! a motłoch runie naprzód z głową pochyloną. Tych chce Duport nauczyć mądrą gadaniną sforności obywatelskiej? Ideolog, papierowy polityk.
—Leciały oknami bochenki, bułki, leciały worki z mąką. Jeden z nich rozpruł się — mąka posypała się na bruk. Jakiś chłopak wziął garść białego prochu i upudrował sobie rozwichrzone włosy.
— Perukarz, arystokrata! — zaśmiały się kobiety.
Dziewczęta obsypawszy się mąką, otoczyły chłopaka kołem.
— Może „monsigneur“ pozwoli z nami menuecika? — zapraszały go z nizkim ukłonem do tańca.
A chłopak zadarł głowę do góry, położył rękę na lewem biodrze, niby na głowni szpady i odparł końcami ust:
— Margrabiowie nie tańczą z kanalią.
Znów śmiech, wesele.
Wewnątrz piekarni słychać było krzyki, klątwy, łoskot. Teraz wylatywały na ulicę poduszki, pierzyny, krzesła, stoły, graty kuchenne, lampy, obrazy — cały dobytek piekarza. Wyleciał w końcu on sam, a za nim jego czeladnicy. Padli na pierzyny, na brzuch, wywijając nogami w powietrzu tak pociesznie, iż Mirabeau nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Tragikomedya!
— Widzicie ich — podrwiwała jakaś baba leżą sobie w pierzu, w cieple, jak królowie i jeszcze nie kontenci. Arystokraci, nygusy.
Śmiał się Mirabeau, śmiał się ktoś drugi tak samo, jak on, przypadkowy świadek samorządu ludowego. Przechodził ulicą i przystanął. Śmiał się głośno, całem gardłem, parskał, rżał, jak koń.
O kilka kroków od niego stał jakiś olbrzym, tak samo ospowaty, potwornie brzydki, lak on, odziany w wytartą płaszczynę, podusili wiatrem. Była jednak różnica w ich brzydocie. Nieznajomy odpychał brzydotą plebejusza, którego czaszki i profilu nie zdążyła jeszcze wyrzeźbić świeża kultura lat kilkunastu. Jego rozlane, płaskie rysy nie spajały się, w całość charakterystyczną.
Od tego szpetnego plebejusza biła ogromna siła barbarzyńcy, świadomego swojej surowej, dzikiej potęgi. Biła z wyniosłej postawy, z śmiałego ruchu głowy, cofniętej w tył, z ust cynicznych, pogardliwych.
Mirabeau nie znał tego człowieka, nie wiedział, że jego nazwisko historyczne zestawią kiedyś potomni z nazwiskiem tego nieznanego dziś jeszcze plebejusza, jedni przeklinając je, drudzy uwielbiając.
Spojrzeli na siebie — Mirabeau i Danton, dwa lwy rewolucyi francuskiej, dwa potężne narzędzia ewolucyi historycznej, które geniusz ludzkości przeznaczył na tarany do rozwalenia zmurszałej warowni feodalizmu. Jeden rozpocznie, drugi dokończy dzieła zniszczenia. Obadwaj, odchodząc w światy inne, będą żałowali swojej gwałtowności.
Mirabeau i Danton! To walący się łoskotem dąb królewski Burbonów.
Spojrzeli na siebie zdziwieni i pozdrowili się odruchem mimowolnym ręki, uchylając kapeluszów.
Tłum rzucił się na krzesła, stoły, graty z furyą rozjuszonego byka. Tłukł wszystko, druzgotał, tratował, darł poduszki, pierzyny, rozkoszując się niszczeniem, tarzając się z radością w gruzach.
Mirabeau przestał się śmiać. Odwrócił się od tej bezmyślnej orgii burzenia.
— Podła kanalia! — mruknął.
A Danton trzymał się za boki i zanosił się od śmiechu.
— Doskonałe! Wprawiaj się hołotko! Twoja nierozumna zapalczywość będzie niezadługo potrzebna. Na pohybel całej przeszłości!
I jemu, ambitnemu, życia chciwemu dziecku z gminu, inteligentnemu proletaryuszowi, adwokatowi bez klientów, było za ciasno, za duszno w wykwintnych, arystokratycznych ramach Francyi ostatnich Ludwików. Coby on robił w salonach ze swojem wychowaniem i apetytami zaledwie przez kulturę muśniętego barbarzyńcy? A tylko przez salon szło się do karyery.



XI.

Błyskało się nad Francyą....
Od wschodu do zachodu, od północy, do krańców prowincyi południowych przebiegały na zachmurzonym, horyzoncie królestwa Bourbonów węże fosforyczne, zbliżającej się burzy zwiastuny złowróżebne. Przebiegały, prójąc ciemności blaskiem jaskrawymi, a tam, gdzie zaświeciły na mgnienie oka, na sekundę, odsłaniały obraz zniszczenia... pożary, ruiny. Paliły się zamki szlacheckie, waliły się plebanie księży, słupy dymu, przepojonego płomieniami,, szły ku niebu, rozgniewanego ludu świadectwa wymowne.
Agitacya tajnych stowarzyszeń masońskich i rewolucyonistów paryskich wydała już owoce. Chłop, obałamucony kłamstwami wichrzycielów, wcielał po swojemu „wolność i rozkaz dobrego króla“.. Pomagały mu szumowiny całej Francyi.
Ze wszystkich nor i dziur, z kryjówek leśnych i górskich, z zaułków przedmieść miejskich wyległa na drogę, na jasny dzień cała plugawa kanalia. Ci, którzy unikają w czasach spokojnych słońca, wszystkie dzicze ciemności, nocy — złodzieje, kłusownicy, przemytnicy, fałszerze, włamywacze, rabusie, bandyci, mordercy, cala umiłowana czeladź grzechu, zbrodni, wyroiła się na gościńce, zlewała się w bandy po kilkaset głów, ciągnęła od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, pomagając ludowi wznosić „gmach wolności“.
Jeszcze Stany Generalne nie miały czasu zebrać się w Wersalu, kiedy do Paryża doszły wiadomości o trzystu napadach, dokonanych na zamki, plebanie, ratusze i magazyny zbożowe.
Trzeszczał dąb królewski na górze i na dole, w koronie i w korzeniach, trzeszczał coraz głośniej, coraz wyraźniej. Władza na prowincyi, zdumioną wichurą, stała bezradna, bo jakże pochwycić wroga, który zjawia się niespodziewanie to tu, to tam, pokazuje się, ginie, wymyka się z rąk? I jakże zastosować środki gwałtowne do wichrzycielów, których samowolę oklaskuje prawie cała oświecona Francya? Czekajcie na Stany Generalne! One wrócą krajowi spokój!
Zmiarkowała czeladź grzechu i zbrodni, iż nadeszły czasy jej żniwa. Tak się rozzuchwaliła, że ciągnęła gromadnie „na robotę“ do samej stolicy. Stróżowie rogatek paryskich zachodzili w głowę, nie mogli pojąć, skąd biorą się, czego chcą te dziwne postacie, które wchodziły do miasta w pierwszych miesiącach tysiąc siedmset ośmdziesiątego dziewiątego roku? Cóż to byli za ludzie, owi w łachmany odziani, brudni, nieczesanym nigdy włosem obrośli, w pałki i drągi uzbrojeni drapichruści, spoglądający z podełba, jak głodne wilki, jak zbóje? Czegóż może chcieć ta hołota w stolicy?
Dowiedziała się policya rychło, czego taka hołota mogła chcieć w Paryżu, w wielkim skarbcu bogactw całego świata, kiedy kradzieże i rozboje uliczne zaczęły niepokoić mieszkańców, kiedy od czasu do czasu ginęli strażnicy, pchnięci nożem.
W Palais Royal tymczasem, w kawiarniach, szynkach, traktyerniach, w salach gry burzył się cały żywioł fermentujący Paryża. Wszyscy, którzy nie umieli sobie znaleść, zdobyć wygodnego miejsca przy biesiadnym stole życia: proletaryat inteligetny, wyciągający niecierpliwie ręce po pełną miskę, rozbitkowie, wyrzuceni własną lekkomyślnością na brzeg nędzy, zawiedzeni, zrozpaczeni, pominięci przez, sławę, ambitni, zepchnięci w niziny społeczne, grzesznice, wyplute na bruk uliczny, młodzi adwokaci, dziennikarze, lekarze, studenci, podupadli margrabiowie, w rynsztoku niedostatku i rozpusty obłoceni hrabiowie, kawalerowie, malarze, aktorzy, aktorki, kokoty i ulicznice — wszystkie nienasycone jeszcze, a chciwe użycia i apetyty i ambicye, wszystkie zawiedzione nadzieje, zwichnięte karyery, wykolejone, złamane zdolności i półzdolności, roztrwonione majątki, zmarnowane stanowiska, tłumione namiętności — syczały codziennie, od rana do późnej nocy w murach pałacu Orleanów sykiem żmii, rzygały ku wyżynom społecznym jadem zawiści i nienawiści. Idee wywrotowe wpadły płonącą pochodnią w tę ogromną kupę materyału palnego i roznieciły pożar, który wyleje się wkrótce z kawiarni, szynków, traktyerni, sal gry, krwawemi płomieniami na ulicę, z ulic na przedmieścia, z przedmieść na drogę do Wersalu i dalej i dalej, aż ogarnie całą Francyę morzem ognistem.
Przyszli trybunowie ludu z płucami turów wskakiwali na stoły, na krzesła, wdrapywali się na drzewa i „uczyli naród wolności“, rycząc oszczerstwa, obelgi, kłamstwa na królowę i braci królewskich, na szlachtę i duchowieństwo, podburzając, zachęcając głodnych słuchaczów do grabieży.
— Nigdy nie ofiarowano zwycięzcom bogatszego łupu — wyjąkiwał w kawiarni Foy chuderlawy Kamil Desmoulins z gębą kąsającego pinczera, — Czterdzieści tysięcy pałaców, hotelów, zamków, dwie piąte dóbr Francyi, będą nagrodą dzielności, odwagi. Ci, którzy nazywają się zdobywcami Francyi, będą sami zdobyci. Nie obawiajmy się wojny domowej! Nie będzie jej, albowiem jesteśmy liczniejsi od szlachty, więc silniejsi. Nie lękajmy się policyi! Ten nikczemny, tysiącgłowy potwór stracił władzę członków. Sparaliżował go strach. Jego oczy oślepły, jego: uszy ogłuchły. Tylko my, patryoci, naród, mamy prawo widzieć i słyszeć. Niech żyje wolność, niech żyje naród!
Obok przyszłego „prokuratora latarni“ stał Danton. Ironiczny uśmiech rozjaśniał jego „posępnie, tragicznie szpetną“ twarz, kiedy, mówił, klepiąc przyjaciela protekcyonalnie po ramieniu:
— Brawo, Kamilku, ale byłoby lepiej, gdybyś te wszystkie ładne rzeczy wydrukował, bo z języczkiem nie umiesz sobie radzić, biedaku. Mielesz nim, niby kusy pies ogonem. I płucka twoje na nic. Miechy kowalskie nie miałyby z nich pociechy.
„Kamilek“ posłuchał przyjaciela. Wydrukował te „wszystkie ładne rzeczy“ na szarej, ordynarnej bibule, nazwał je La France librę i puścił w świat. Szare, ordynarne świstki rozleciały się po ulicach Paryża, pofrunęły, jak ptactwo spłoszone, od miasta do miasta, od wsi do wsi, a gdzie upadły, tam zacierał z radością, ręce drobny mieszczanin, chłop, wszelaki głodny, wydziedziczony, spoglądając pożądliwie, żarłocznie na pałace, hotele, zamki, plebanie, na ziemię szlachty i księży.
— Niech żyje wolność! niech żyje naród! — wykrzykiwał, gotując pikę, kłonicę, widły.





XII.

Nadeszły ostatnie dni kwietnia.
Roił się Paryż, jak olbrzymie mrowisko. Gęsto ciągnęły ulicami piesze i konne patrole, gmachów rządowych strzegło wojsko, cała policya była na nogach, ustał ruch kołowy; wzdłuż domów, tam i na powrót przewalała się bezustannie fala ciał ludzkich.
Stolica wybierała posłów do Stanów Generalnych.
Przed kościołami, na zbiegach ulic, na placach, wszędzie, gdzie się większa gromada mogła pomieścić, otaczał tłum, słuchający w skupieniu, jakiegoś mówcę, który „uczył naród wolności“. Trybunowie ludowi, „szczekacze“ Duporta i Lametha, zwerbowani w norach pałacu królewskiego za pieniądze księcia Filipa, Już pracowali.
Pracowali uczciwie, nie szczędząc płuc i żywych gestów, pracowali sumiennie za kilka franków, mówili bowiem, ryczeli aż do potu, aż do zemdlenia języka.
Tłum słuchał i dziwił się.
Przywykł on dotąd ulegać władzy królewskiej bez szemrania, obawiać się karcącej ręki sądów, schodzić ostrożnie z drogi policyi, a oto dowiedział się, że władza istniejąca straciła swą moc, albowiem blask majestatu monarszego spłynie teraz na niego, na naród, który będzie sobie sam; rozkazywał przez swoich przedstawicielów przywykł spoglądać z uszanowaniem na księdza, na szlachcica, jako na szczyty społeczne, na twórców kultury i sławy Francyi, a oto uczono go, że ksiądz, to nikczemny kłamca i obłudnik, szlachcic zaś to potomek złodziejów, rabusiów, obcych przybłędów, którzy ukradli ludowi wolność i mienie.
Tłum w śródmieściu słuchał i rozchodził się spokojnie, ważąc w zdziwionej duszy, nową prawdę, rozprawiając w szynku przy lampce wina o nowych czasach. Dobrze byłoby, gdyby się tak stało, jak głosili mówcy, ale prawdaż to? Jeszcze policya pilnowała na ulicach porządku, jeszcze wojsko królewskie pilnowało gmachów rządowych, przeto będzie rozumniej czekać na Stany Generalne.
Tak rozumowali drobni urzędnicy, kupcy i rzemieślnicy zamożniejszych części miasta, mający coś do stracenia, jakiś dom, sklep, a potem zobaczą, jakie stanowisko trzeba będzie zająć wobec rządu...
Ale na przedmieściu św. Antoniego nie słuchały gromadki nowej „ewangelii“ w milczącem skupieniu. Tu pracowały nędza i grzech od dawna dla rewolucyi, tu agitowały głód i wódka skuteczniej od najzręczniejszych „szczekaczów“ ulicznych, tu nie miał nikt nic do stracenia, nie żałował nikt cuchnącej nory, cuchnących łachmanów i pustej miski, tu ukrywała się i czekała na robotę cała czeladź zbrodni, która przybija z prowincyi do stolicy.
Rzęsistymi oklaskami, radosnem wyciem dziękował motłoch przedmieścia mówcom za „naukę wolności“. Bo jakże nie miał klaskać i radować się, dowiedziawszy się, że teraz będzie mu wszystko wolno, jemu, któremu dotąd nie było nic wolno, że możni i bogaci, obryzgujący go błotem ulicy, są mu równi, mniej, niż równi, bo zależni od niego, od narodu-suwerena?
Mieszczanie śródmieścia, mający coś do stracenia, słuchali z ostrożną przyjemnością obietnic trybunów, czekając na dalszy przebieg wypadków. Ale on, bezdomny motłoch, który posiadał w całym majątku dziurawa kapotę, podarte pantalony, pogiętą łyżkę cynową i wyszczerbioną miskę, nie miał potrzeby ani ochoty być rozważnym. Policya? Także strachy! A jakże... Niejednemu policyantowi skórę wy Karbował, a gdy dobrze poszło, to go i nożem połaskotał. Koza, sądy? He, he, he... Nie raz, nie dwa siedział w kozie, stawał przed sadami i cóż mu było? Dostał czasem po pysku na odwachu, wyszturchano go w najgorszym razie, wsypano mu na grzbiet kopę batów — i dobra. Czy to kto od tego umarł? Czy to on książę, żeby się obrażał?
Kiedy wolność, to wolność...
Cóżby to była za wolność, gdyby wolnemu obywatelowi nie było wolno pokazać bogatszemu, szczęśliwszemu pięści, napluć mu w oczy, znieważyć go, unurzać w błocie? Trzeba sobie koniecznie trochę pohulać, zabawić się kosztem pyszałków, przed którymi się wczoraj uchylało czapki.
Przedmieściem, za miasto szły karety, allemandy, powozy... Widzicie ich, próżniaków, wyzyskiwaczów, pijawki! Na aksamitach, na jedwabiach sobie siedzą, łajdaki, a naród, pan-naród, chodzi pieszo...
Więc rzuca się banda wyrostków na ekwipaże, wyprzęga konie, wyprasza strojne damy, wytwornych panów na bruk: a nie łaska piechotką, hę? Krzyczeć zaraz: niech żyje naród, wiwat stan trzeci, bo pięścią w kark!
Strojne damy, wytworni panowie w cienkich, złoconych, pantofelkach uciekają zawstydzeni, przerażeni, po nierównym bruku, ścigani śmiechem kanalii.
— Jak to skakają, niby żaby na łące — ha, ha, ha...
Przechodził właśnie ulicą św. Antoniego pan Réveillon, były robotnik, obecnie właściciel fabryki kolorowych papierów, mieszczanin powszechnie szanowany. Pracą, ruchliwością, zdolnością dorobił się majątku. Jego wynalazki odznaczyły akademie medalami, jego zasługi, położone dla przemysłu francuskiego, uczcił król orderem św. Michała.
Były robotnik, w którego domu bywali księża i szlachta, nie podobał się któremuś z trybunów ulicznych. Zdrajca, przeniewierca mówił dziś na zebraniu wyborczem św. Małgorzaty źle o narodzie! On i ten pies, komisarz Lerat, co się podlizuje arystokratom i klechom.
— Co mówił? — pyta motłoch.
Trybun nie umie objaśnić, co Réveillon mówił, nie wie, co mówił, słyszał tylko, że „mówił źle“. Coż go to zresztą obchodzi? Ci, którzy go posłali na ulicę i zapłacili za fatygę, za dobre płuca, kazali mu piorunować na arystokratów i klechów. Réveillon obcuje z arystokratami i klechami, ergo jest takim samym zgniłym, śmierdzącym psem, jak oni. A w walce ze zdrajcami są wszystkie środki dobre, godziwe.
— Ten łotr Réveillon — wrzeszczał trybun — mówił na zebraniu wyborczem, że robotnik może wyżyć z rodziną za piętnaście sous dziennie.
Kłamał bezczelnie. Wiadomo, było powszechnie, że Réveillon płacił swoim robotnikom dwadzieścia pięć sous dziennie i że nie był wcale łotrem. Przez cala zimę utrzymywał swoich ludzi, karmił trzystu pięćdziesięciu robotników, chociaż powszechna nędza obezwładniła, zatrzymała jego fabrykę. Dorobkiem swoim dzielił się chętnie z ubogimi.
Ale podniecona namiętność nie słucha prawdy. zamyka oczy i uszy, nie zastanawia się, nie rozważa. Motłoch chciał się zabawić — poniedziałek był, a w poniedziałek pije się więcej wódki, niż zwykle — chciał pokazać, że umie być wolnym obywatelem, że umie sądzić i karać „wrogów narodu“.
Zakrzątnęły się kobiety, poznosiły skądciś kupę gałganów, sfabrykowały z nich ogromną lalkę, manekina, którego ustroiły w niebieską wstęgę orderową.
— Réveillon! — śmieje się, klaszcze, wyje tłumi rozbawiony.
I ciągnie całą gromadą, niosąc manekina na plac de Grève. Tu stanął jakiś obdartus na kamieniu i wrzeszczał:
— Czcigodni obywatele, wysocy sędziowie! Oto nikczemny worek, napełniony aż po brzegi złotem, który mówił źle o narodzie. Winien-że on zdrady obrazy majestatu narodowego?
— Winien, winien!

Marya Antonina z dziećmi.
(Mal. Lud. Elż. Lebrun; obraz znajduje się w muzeum
w Wersalu.)
— Jaką karę przeznacza dla tego zdrajcy wasza wysoka sprawiedliwość?

— Spalić go, spalić!
Znoszą dzieci odłamki drzewa, szmaty, skrawki, strzępy papieru, wiechcie słomy. Stos gotów.
— Na stos zdrajcę!
Już przykładała jakaś kobieta do stosu płonące łuczywo, kiedy ktoś zawołał!
— Rabaciarz niech wyspowiada zdrajcę przed śmiercią.
Właśnie przechodził tędy ksiądz de Courcel i ujrzał zbiegowisko, przystanął.
Ogromnie podobał się tłumowi pomysł wyspowiadania manekina. Aż rżał z wielkiej uciechy.
— Niech zdrajca wie, że naród umie być wspaniałomyślnym.
Jeszcze się ksiądz de Courcel nie miał czasu domyślić, o co idzie, kiedy go kilka żylastych ramion pochwyciło i niosło wśród śmiechu do manekina.
— Spowiadaj, klecho, to twój obowiązek, szafarzu miłosierdzia Bożego!
Ksiądz zrozumiał śmieszność swego położenia i rozpustę fantazyi ludowej. Spojrzał na prawo, na lewo... Nigdzie nie było widać policyi, wojska, a dokoła niego kołysał się motłoch, jak fala wzburzona. Nie wydostanie się z tych ramion żylastych, sponiewierają go, rozszarpią, gdyby się oparł bezbożnej woli tłumu. Ocalić może go tylko przytomność umysłu i dowcip.
Podniósł rękę. Domyślono się, że chce mówić. Uciszono się.
— Spełnię z największą radością wasz rozkaz, potężni sędziowie — mówił głosem podniesionym — ale wątpię, czy będziecie mieli cierpliwość czekać aż do końca spowiedzi. Bo skazaniec, osądzony słusznie przez waszą mądrość, nabroił tyle w nędznem życiu, lista jego grzechów jest tak długa, iż musiałbym pracować przez całą noc, aby oczyścić, obmyć jego brudną duszę.
Tłum śmiał się, bił brawo, bawił się; ksiądz był ocalony. Wydostawszy się z rąk „wysokich sędziów“, oddalił się szybko. Zwolnił kroku dopiero wtedy, kiedy się znalazł w jakiejś bocznej uliczce. Szedł, trzymając się murów, oglądając się uważnie dokoła. Bo nie po raz pierwszy był igraszką motłochu. Znieważały go kobiety, obrzucali go obelgami woźnice, handlarze. Rabaciarz, podły lis! I to właśnie dziś, kiedy duchowieństwo paryskie obdarowało naród hojnie, kiedy się zrzekło swoich przywilejów podatkowych[5], oświadczywszy, iż będzie odtąd ponosiło wszystkie ciężary skarbu państwa wspólnie z ludem. Okrutnie niewdzięcznym bywa tłum, kiedy zrywa gwałtownie stare pęta i druzgoce stare ołtarze.
Ksiądz de Courcel podniósł oczy w niebo.
— Wróć, Panie, narodowi mojemu rozum, albowiem widzę już powódź krwi, która idzie ku nam z łkaniem wdów i sierót — modlił się sercem smutnem.
Naprzeciw niego leciał ktoś z kapeluszem w ręku. Biegł tak szybko, ocierając po drodze pot z czoła, nie zwracając uwagi na przechodniów, iż byłby wpadł na niego, gdyby nie był zawołał:
— Ostrożnie! Sobie połamie pan nogi, a mnie rozbije pan nos.
Kamil Desmoulins! Znali się dobrze, kolegowali w liceum Ludwika Wielkiego.
— Pan demokrata pędzi na plac de Grève, by nasycić oczy zabawą motłochu?
— Mó-mó-mówi się na-na-rodu, pa-pa-nie arystokrato — odpowiedział Desmoulins. — Tam podobno wesoły huczek? Ba-ba-bardzo przyjemnie po-po-patrzeć, jak się naród zaczyna ruszać. Nie dziwię się, że wam delikatna skóra cierpnie na grzbiecie. Hucząca fala idzie już ku wam.
— Baczcie, panowie politycy z kawiarni Palais Royal, by się ta fala nie zwróciła także przeciwko wam, by was nie spłókała razem z nami w przepaść.
— Niema o to o-o-obawy. Swo-swoi nie-nie-nie krzywdzą swoich. Ta fala wyrzuci nas na-na-n-aszczyty, z których wy zlecicie.
— Szczęśliwej jazdy z dołu pod górę i z góry na dół. Spiesz się pan, bo nie zdążysz nasycić oczu fantazyą i sprawiedliwością motłochu. Do widzenia!
Poleciał ku placowi de Grève, nie słysząc, że ktoś wołał za nim: Kamil! chociaż głos wołającego był tak potężny, iż obudziłby chorego, z zastygłego letargu.
— I ten także? — dziwił się ksiądz.
Danton spieszył za Desmoulinsem na widowisko ludowe.
Widowisko miało się już ku końcowi z manekina została garść popiołu, którą dzieci rozrzuciły na cztery strony świata.
A teraz co?
Naród się zabawił, lecz cóżby to była za wolność, gdyby pozwalała tylko na zabawy o suchem gardle i pustym żołądku?
Ktoś krzyknął: do piekarni! Ktoś drugi dodał: do szynku! i rozochocony tłum rozbiegł się po najbliższych ulicach. Aż do północy uganiała się policya z wesołą hołotką, która rabowała chleb, wino i wódkę.
Nazajutrz, pod wieczór, wyglądało przedmieście św. Antoniego, jak wielkie obozowisko. Wszystkie cuchnące nory wypluły na ulicę szare robactwo nędzy, próżniactwa i zbrodni. Jacyś nieznani w tych stronach ludzie wwiercali się w mrowisko, mówili coś, szeptali, rozdawali pieniądze i wódkę. Co mówili, szeptali, nikt nie słyszał, ich głos przytłumiony rozpływał się w szumie, który brzęczał bezustannie nad ruchliwą falą głów ludzkich, od czasu tylko do czasu wylatywało z jednostajnego gwaru jakieś głośniejsze słowo, jakaś groźba, jakaś klątwa, lecące w górę, niby spłoszone wróble. Nagle rozległ się okrzyk: Do Réveillona, do zdrajcy!
Rozpadł się tłum na dwie połowy, tworząc pośrodku brózdę szeroką. Tą brózdą wił się, posuwał ku fabryce papiernika wąż ohydny, błyskający stalowemi pierścieniami. Nawet przedmieście św. Antoniego widziało rzadko tyle potwornych głów zbójeckich, tyle łachmanów, zebranych na jednym miejscu. Zdawało się, że wszystkie więzienia otworzyły bramy, wylewając na ulicę swoje brudy, swoje nieczystości.
— Do Réveillona! — wyła tłuszcza, potrząsając pikami, toporami, palkami.
Jak kiedy szarańcza spada na kwitnące pola, zostawiając po sobie pustynię, tak runęła uzbrojona kanalia na dom fabrykanta. Na wióry rozleciały się drzwi i okna toporami. Nikt nie bronił przystępu. Pana nie było w domu, służba rozbiegła się przerażona.
Wszystkimi otworami, szczelinami lunął do fabryki potok niszczący. Co miało jakąś wartość, co można było ukraść prędko: pieniądze, srebrne naczynia, zegarki, ubrania, ginęło w kieszeniach, w sakwach. Co się nie dało zabrać: meble, graty kuchenne, powozy, księgi kupieckie, machiny, narzędzia fabryczne, obrazy, wylatywało oknami, na bruk dziedzińca, tłuczone, druzgotane, darte toporami, widłami, rękami. Rozjuszona kanalia tarzała się w gruzach, niszcząc wszystko, czego dotknęła. Nawet nad gruzami nie miała litości. Z rozbitych mebli, powozów, podartych ksiąg, z bielizny, pościeli, obrazów zbudowała na dziedzińcu stos i podpaliła go.
Wierne psy podwórzowe ujadały, rwąc się do łydek niszczycielowi. W ogień z nimi! Przerażony drób uciekał w popłochu. Na stos!
Psy wyły w płomieniach, gęsi, kury, kaczki paliły się, jak pochodnie, sypiąc iskrami, a „naród“ trzymał się za boki ze śmiechu: pieczyste dla Réveillona, oszczędziliśmy trudu jego kucharce, będzie miał wieczerzę gotową, gdy wróci do domu! Ha, ha, ha...
Ale w Paryżu rządził jeszcze król, z urzędu swojego obrońca krzywdzonych. Straż miejska, powitana przez motłoch kamieniami, wezwała pomocy wojska. Nadeszła piechota, nadbiegła konnica.
— Rozejdźcie się!
Tłumy pospolitych gapiów, które spieszą wszędzie, gdzie można się zabawić widokiem cudzego nieszczęścia, cudzego bólu, rozleciały się w popłochu na wszystkie strony z krzykiem i piskiem. Ale ci, co gospodarowali w fabryce Réveillona, nie byli motłochem pospolitym. To sam kwiat przedmieścia, podlany śmietanką zbrodni z prowincyi. Rabusiów, kłusowników, przemytników i morderców nie zatrważa się, nie rozpędza się groźbą. Takie zuchy, przyparte do muru przez „podłą sprawiedliwość despoty“, umieją się bronić.
W odpowiedzi na odezwę pułkownika posypały się na policyę, na wojsko z okien i dachów kamienie, żelazne garnki, ciężary, odłamki kominów marmurowych, padły strzały ze starych rusznic.
Dobosz uderzył w bęben trzy razy.
— Poddajcie się!
Znów odpowiadają kamienie, żelazne ciężary, strzały.
Wtedy rozległa się komenda:
— Broń do oka, cel, pal!
Spadają z dachów ludzie bezwładnie, niby puste worki. Ktoś krzyczy na ulicy: Służalcy despotyzmu mordują naród! Ale jeszcze słucha we Francyi wojsko królewskie komendy oficerów.
Powtarza się salwa.
Przed fabryką wrze walka, a w piwnicy Réveillona odbywa się tymczasem orgia, zakończona tragedyą.
Wtargnęła tam banda amatorów cudzego dzbana. Przyjemnie pokrzepić się dobrem winem po ciężkiej pracy... W twoje ręce, kmotrze, na twoje zdrowie, bracie!
Wypróżniły się szybko butelki, gąsiory, beczułki. Łotrzykowie nie pili, lecz wlewali w siebie stare burgundy, bordeaux’y, likiery. Głupi smak mają ci bogacze... Ani to drapie w gardle, ani pali w żołądku. Wchodzi w grzeszne cielsko gładko, ślicznie, niby aksamitna pomada. I to nazywają te juchy arystokraty trunkiem...
Ale aksamitna pomada obiega żyły ogniem huczy we łbie, jak tartak. Człowiekowi zdaje się, że leci w jakąś bezdenną otchłań, to znów, że wydłuża się aż do samego nieba. O, la Boga! A to podstępna bestya. Niby to takie niewinne, łagodne, a w istocie mocne, jak ciężka choroba. Chyba się jeszcze napić, żeby zgasić ten ogień. Ale czego? Butelki, gąsiory już próżne.
— Jest, jest jeszcze trunek — zawołał któryś z bandytów, z radością wynalazcy i wytoczył z kąta piwnicy kilka gąsiorów, oplecionych słomą.
Wyrwali korki, przyłożyli do otworów chciwe wargi — piją jakiś siarczyście mocny napitek, aż bucha od niego płomieniem; to się nazywa uczciwy trunek...
Aż nagle krzyknął któryś: Goreję! po chwili chwycił się drugi za brzuch: Pali mnie! Trzeci runął na ziemię, rycząc rykiem opętanego, czwarty, piąty, dziesiąty wił się, jak robak, nadziany na szpilkę.
Réveillon miał w piwnicy nie same tylko wina i likiery. Fabrykant kolorowych papierów potrzebował do swoich wyrobów silnych pokostów i trujących tynktur. Temi tynkturami uraczyli się rabusie na samym końcu biesiady.
Na dole, w piwnicy konali łotrzykowie w strasznych konwulsyach, na górze, w zabudowaniach fabryki, na dachach, na ulicy bronili się ich towarzysze z wściekłością osaczonych wilków. Wiedzieli przecież, co ich czeka, gdy wpadną żywcem w ręce władzy królewskiej. Walczyli tak mężnie, iż trzeba było sprowadzić armatę, aby ich zmódz, poskromić. Dwieście trupów i trzystu rannych zasłało plac boju.
Nazajutrz oglądało straszne pobojowisko dwóch wykwintnych panów. Oglądali zburzony dom, zburzoną fabrykę, zburzoną piwnicę.
Jeden z nich mówił:
— Te forpoczty przyszłej armii rewolucyjnej to niesłychanie podła i dzika kanalia.
Drugi odpowiedział:
— Nie przeczę, ale tylko taka kanalia odważy się w pierwszych chwilach rewolucyi na wszystko. Ona wyciągnie za nas kasztany z najgorętszego ognia, a potem, gdy nie będzie nam potrzebna, weźmiemy ją na łańcuch. Biła się podobno z bohaterstwem straceńca.
— I wojsko spełniło swoją powinność.
— Słyszałem. Trzeba się zabrać do wojska, zdemoralizować na początek gwardyę francuską, dopóki bowiem żołnierz będzie słuchał komendy oficerów królewskich, może sobie Korona drwić z pomruków niezadowolonego narodu. Złoto, miłość i wino przekonają żołnierza, iż przyjemniej służyć narodowi, niż królowi. Pomoże nam cały wesoły światek niewieści, uczący się wolności w Palais Royal.
Byli to hrabia Aleksander de Lameth i radca parlamentu paryskiego Adryan du Port.





XIII.

Czwarty dzień maja rozpiął nad Wersalem niebo tak pogodne, iż najlżejszy obłoczek nie kalał przeczystych lazurów. Woń kwitnących bzów i jaśminów uperfumowała miękkie, ciepłe powietrze, chłodzone wachlarzem łagodnego wietrzyku.
Cały wytworny Wersal stał na balkonach i w oknach pałaców, hotelów, domów, ustrojonych w dywany, kwiaty, wieńce, i świecących w blaskach słońca białymi marmurami po obu stronach ulicy, która prowadzi z Notre-Dame do kościoła św. Ludwika. Milczące szeregi pstrego tłumu rozwinęły się wzdłuż ścian, powstrzymywane szpalerem gwardyi francuskiej i szwajcarskiej.
Wszystkie głowy, wszystkie oczy zwróciły się w stronę Notre-Dame, niecierpliwie, ciekawe.
— Idą! — przepłyną? nad tłumem szept stłumiony.
Szli, zbliżali się.
Szpalerem gwardyi francuskiej i szwajcarskiej szli wybrańcy narodu, wysłani do Stanów Generalnych, przodem stan trzeci w czarnych, poważnych sukniach bez żadnych ozdób za przedstawicielami mieszczaństwa szlachta, szeleszcząca jedwabiami, koronkami, piórami, lśniąca złotymi haftami i kosztownemi sprzączkami, w kapeluszach Henryka IV, w płaszczach Ludwika XIII, w surdutach Ludwika XV — w końcu duchowieństwo w purpurze kardynałów, w fioletach i gronostajach biskupów, prałatów i w zwykłych sutannach lub habitach niższego kleru.
Tysiąc stu ośmdziesięciu sześciu posłów wybrała Francya, cały kwiat narodu, wszystkie wielkie historyczne nazwiska, najznakomitszych prałatów i duchownych, najświatlejszych mieszczan, adwokatów, lekarzów, przemysłowców, kupców i rolników, wszystko, co się czemś odznaczyło, wyróżniło w przeszłości, co się odcinało od szarego, biernego tłumu w stolicy lub na prowincyi, na wielkiej scenie działalności publicznej, albo w ciasnych ramach miast i miasteczek, w małem kółku spraw miejscowych.
Uroczyście, w skupieniu posuwali się posłowie. Bo czuli, że niosą na swoich barkach losy przyszłej Francyi, bo wiedzieli, że wszystkie cierpienia nędzy, głodu, nieurodzajów, mrozów, wszystkie łzy i nadzieje wydziedziczonych, wszystkie ambicye upokorzonych wyciągają do nich błagalne ręce: nakarmcie nas, przytulcie, otwórzcie dla naszych zdolności i talentów na rozcież bramy pracy, zasługi i wolności! bo rozumieli, że powinni wcielić pragnienia i marzenia swojego czasu, znaleźć lekarstwo na trawiącą gorączkę, która pożerała chore ciało pięknej Francyi od lat czterdziestu.
I w tej chwili, kiedy szli do kościoła św. Ludwika na uroczystość otwarcia Stanów Generalnych, nie zwoływanych, zaniechanych od roku 1614, byli wszyscy przejęci posłannictwem historycznem, jakie mieli spełnić, chcieli je spełnić uczciwie, szczerze, wierzyli, że wrócą krajowi rozgorączkowanemu, drgającemu już w konwulsyach anarchii, spokój, że dadzą mu szczęście. Duch zgody, najlepszych chęci i zamiarów, najczystszych uczuć obywatelskich przenikał, spajał wszystkie stany, duchowieństwo, szlachtę i mieszczaństwo w jedno zwarte, paryotyzmem złączone ciało. Gdyby im ktoś w tej chwili uroczystej był powiedział, że niemądre doktryny, pospolite ambicye ludzkie, zawiść i nienawiść, strach przed rządem i motłochem, wpadną pomiędzy nich wichrem i poszarpią ich na strzępy wrogich sobie stronnictw, że ich najlepsze chęci i zamiary rozniecą, rozdmuchają pożar, jakiego dotąd Francya nie widziała, że oni sami, kwiat narodu zginą, pierwsi w tej krwawej lunie, oplwani przez swoich wyborców, przez swoich dzisiejszych wielbicielów, byliby spojrzeli na niego, jak na szaleńca.
Maj roztoczył wszystkie swoje wdzięki nad Wersalem, umalował niebo przeczystymi lazurami, zapalił na nich słońce promienne, zmienił powietrze w wonny, uzdrawiający balsam, rozrzucił pełną, hojną dłonią miliardy kwiatów w ogrodach, na łąkach, na polach, wyczarowywał z każdego drzewa, z każdej rośliny życie, barwy, radość, poezyę, serce ludzkie rozedrgał dobremi nadziejami.
Z góry, z okien, z balkonów sypały się na posłów stokrotki, niezapominajki, goździki, róże, lilie, wieńce dębowe i laurowe, uśmiechy i życzliwe spojrzenia pięknych kobiet; na dole, w ulicy owiewał ich szept podziwu ludu. Zewsząd otaczały ich ramy jasne.
Dlaczego nie mieliby wierzyć w jasne jutro, w szczęśliwe spełnienie szlachetnych zamiarów? Chcieli przecież wszyscy tylko dobra powszechnego.
Wierzyli...
Wierzył nawet Mirabeau, nawet ksiądz Maury, najlepsi z całej gromady znawcy zmiennych, samolubnych serc ludzkich. Pierwszy, szlachcic, należący do notablów Prowancyi, szedł w oddziale posłów mieszczańskich; drugi, plebejusz, syn szewca, trzymał się tuż za książętami Kościoła, za arystokracyą duchowieństwa. Mirabeau’a odtrącili swoi, wzgardzili nim, jak trędowatym, przeto wyciągnął rękę do mieszczaństwa, a mieszczaństwo pochwyciło skwapliwie na swoje szczęście, na swoją chwałę tę rękę potężną.
Wierzyli wszyscy w jasne jutro; wielu z posłów miało łzy szlachetnego wzruszenia w oczach. Chwila podniosła podnosi serca i dusze ludzkie.
Na balkonie pałacu pani de Bar stała panna de Laval. Jej dusza pila z radością, z zachwytem entuzyazmu uroczyste wrażenie. Stało się, o czem marzyła. Naród będzie odtąd radził o sprawach narodu; jego przedstawiciele będą w jego imieniu rządzili i sądzili. I skończy się samowola królów i dworaków: cnota, praca, talent i zasługa zepchną z piedestału władzy samolubstwo. pochlebstwo, zręczność, przywileje i uroszczenia; powszechne szczęście, oparte na wolności, jakie zapanuje teraz we Francyi, pogodzi ubogich z bogatymi...
Gdyby się nie była wstydziła otaczających ją dam, byłaby klaskała, wołała głośno: niech żyją Stany Generalne! Zamiast klaskać, wołać, rzucała pełnemi garściami kwiaty na wybrańców narodu. Jeden z nich, trafiony różą w twarz, spojrzał w górę, uchylił kapelusza posłał na balkon uśmiech i radosne spojrzenie.
Poznała go. Gaston de Clarac, podawszy się do dymisyi, jako oficer w czynnej służbie, szedł do kościoła św. Ludwika, wybrany do Stanów przez szlachtę nadloteńską. Nie widziała go od owej smutnej chwili, kiedy rozpędził w Castelmoron jej chłopów siłą. Teraz nie będą już wydziedziczeni niepokoili posiadających. Stany Generalne wynagrodzą wszystkie krzywdy, otrą wszystkie łzy, utulą wszystkie żale, i ubogi przestanie być bogatemu wilkiem...
— Gastonowi dobrze w stroju świeckim — odezwała się pani de Bar, stojąc obok panny de Laval.
Hrabianka milczała, zarumieniwszy się lekko. Wicehrabia odcinał się w istocie rasową urodą nawet od swojego tła wytwornego.
Przeszła szlachta, przeszło duchowieństwo, zbliżał się król z braćmi, hrabiami d’Artois i Prowancyi, z ministrami i dworem.
— Niech żyje król!...
Burza okrzyków witała Ludwika XVI, dziękując mu za zwołanie Stanów Generalnych. I on był wzruszony; kochał swój naród, życzył mu dobrze, pragnął jego szczęścia.
Ale oto ukazała się królowa. Była taka piękna, tak życzliwemi oczyma spoglądała dokoła, iż i ją powita niewątpliwie naród okrzykiem radosnym.
— Niech żyje książę Orleański!
Marya Antoinetta zbladła, zachwiała się. Krwawą obelgą, biczem świszczącym uderzył ją w twarz ten okrzyk, ta zniewaga publiczna, ten okrutny wyrok ludu. Książę Orleański był jej wrogiem śmiertelnym; z nienawiści do niej stanął jawnie, demonstracyjnie po stronie wichrzycielów, otworzył stosunki swoje i swoją szkatułę, najpełniejszą szkatułę Francyi, dla rewolucyonistów. I dziś, mimo uroczystości chwili, nie zapomniał o swojej nienawiści osobistej. Szedł wprawdzie ze szlachtą, która go wybrała, ale trzymał się rozmyślnie na samym końcu, ocierając się o czoło mieszczaństwa.
— Niech żyje książę Orleański!
Pierwszy zgrzyt...
Nienawiść ludu do królowej, do „Austryaczki“, do „obcej“, posądzonej o zamiary reakcyjne, buchnęła z uwielbienia dla księcia Orleańskiego, jej nieprzejednanego wroga.
Marya Antoinetta zbladła, król pochylił głowę zasmucony, lud weselił się, że ukłół dumną córkę Maryi Teresy w samo serce, że zranił ją śmiertelnie.
W kościele św. Ludwika zajął król z królową miejsce po prawej stronie ołtarza, pod fioletowym baldachimem, zasianym złotemi liliami. Parę monarszą otoczyli krewni, ministrowie i urzędnicy dworu. Posłowie zasiedli w nawie, gdzie ustawiono dla nich ławy.
Ksiądz de la Fare, biskup nancy’eński, za intonował O salutaris hostia, błogosławiąc zebranie monstrancyą. Grała na chórze kapela dworska, śpiewało duchowieństwo, obłoki wonnych kadzideł zakryły ołtarz. Ale nie wielu z wybrańców narodu korzyło się przed tajemnicą chrześcijaństwa, wzywało światła Ducha Świętego, modliło się wiernem sercem. Duchy Voltaire’a, Diderota, Lamettriego, d’Alemberta, Helvetiusa unosiły się nad „filozofami“, drwiąc z monstrancyi, śpiewów kościelnych i kadzideł. Tylko król i nieliczna gromadka posłów mieli odwagę uchylić publicznie czoła przed Bogiem, przyznać się wobec świadków do uczuć religijnych, narazić się na sceptyczne uśmiechy „oświeconych“.
Biskup de la Fare wstąpił na ambonę i mówił gorąco o znaczeniu religii w życiu jednostki i narodu, o odwiecznem przymierzu, jakie łączy człowieka z Bogiem, o moralności, spojonej nierozdzielnie z nauką Chrystusową.
Zanadto dobrze wychowani byli posłowie, by nie mieli wysłuchać cierpliwie napomnień kapłana, trzy czwarte jednak z pomiędzy nich odetchnęły z ulgą, gdy z kazalnicy spadło: Amen.
Innego Boga nauczyła ich filozofia XVIII stulecia. Tylko przed rozumem ludzkim korzyli się i od niego tylko spodziewali się natchnienia, nici Aryadny, która miała ich przeprowadzić bezpiecznie przez labirynt reform, jakie ich czekały. Nie wątpili ani na chwilę, że rozum ich wskaże im prostą drogę de>, uszczęśliwienia Francyi, a przez Francyę całej ludzkości.
A smutny geniusz Francyi unosił się w tej chwili nad kościołem św. Ludwika i mówił: Iżeście zerwali zuchwale przymierze z nieśmiertelnym Bogiem i ulepili sobie śmiertelnego bałwana, iżeście postawili siebie, twór przejściowy, ponad Władcę bez końca, iżeście w pysze swojej mianowali siebie bogami nieomylnymi, przeto pozwoli wam Pan świata. Rozum najwyższy, rządzić się przez pewien czas rozumem waszym, ludzkim. I zamknie oczy i uszy na wasze łzy, skargi, rozpacze i patrzeć będzie obojętnie na olbrzymi szlachtuz, jaki wasz rozum, pędzony furyami namiętności, zbuduje, i nie ulituje się nad wami, nad waszą śmiercią przedwczesną, i odda was w krwawe ręce swawoli i podłości ludzkiej, rzuci was na pastwę samolubstwa, zawiści nienawiści, chciwości, ambicyi, grzechów wszelakich, abyście uczuli na sobie samych swoją niemoc i zawołali wielkim głosem sponiewieranego, zdeptanego nędzarza: Panie, zmiłuj się nad nami! Panie, wybaw nas od pychy naszego oszalałego rozumu!
Ceremonia skończyła się. Posłowie rozeszli się do hotelów, do mieszkań prywatnych. Kto miał w Wersalu krewnego, przyjaciela, biegi do swoich blizkich, aby się z nimi podzielić radością.
Gaston de Clarac zastukał do drzwi pałacu pani de Bar. Panie były w ogrodzie. Bardzo się hrabina ucieszyła kuzynowi.
— Witam cię, wielki prawodawco, rychłej wolności współtwórco! — mówiła, podawszy Gastonowi obie ręce. — Gdybyś wiedział, jak ci ślicznie w kostyumie poselskim, nie rozstawałbyś się z nim nawet w nocy. Prawda, panno Zofio, że mam ładnego kuzynka? Jaka szkoda, że łączy nas zbyt blizkie pokrewieństwo; z Gastonem gotowabym spróbować jeszcze raz jabłuszka małżeńskiego. Zazdroszczę jego przyszłej żonie płomieni jego miłości.
Spojrzała z uśmiechem na pannę de Laval, która stała zakłopotana, nie wiedząc, jak się przywitać z wicehrabią.
— Dla panny Zofii jestem szpetny, czarny, obrzydliwy, potworny — odezwał się wicehrabia.
— Dlaczegóż to?
— Bo rozpędziłem w Castelmoron jej chłopów, kiedy przyszli do zamku z jakiemiś niemądremi żądaniami, a panna Zofia nie pozwala tknąć kochanego ludku nawet wtedy, kiedy się zachowuje, jak stado zbuntowanych baranów.
— Ach, filozofia w miłości... przepraszam...
Hrabina roześmiała się szczerym śmiechem rozbawionego dziecka.
— Przywitajcie się nareszcie — mówiła. Robicie wrażenie studencika i pensyonarki, przypominacie mi moją pierwszą wstydliwą miłość z dziesięcioletnim kuzynkiem.
— Ależ, hrabino — odezwała się panna de Laval, przybladłszy.
A podając rękę wice-hrabiemu. rzekła:
— Wspaniały obraz dzisiejszej uroczystości zatarł w pamięci mojej wszystkie żale i urazy, jakie mogłam mieć do pana, panie Gastonie. W chwili kiedy się naród łączy do wspólnej pracy dla dobra ojczyzny, powinniśmy sobie wszyscy podać ręce do zgody, zawrzeć wszyscy trwały pokój.
— Z wielką radością zawarłbym z panią, panno Zofio, pokój na całe życie — odparł Gaston — wątpię jednak, czy to w tej chwili już możliwe, wolę się tymczasem zadowolić przezornie zawieszeniem broni.
A kiedy panna de Laval spojrzała na niego zdziwiona, dodał:
— Chwila uroczysta nastraja człowieka pokojowo, przepełnia jego serce dobremi uczuciami, gdy jednak czar tej chwili pryśnie, a pryśnie zaraz w pierwszych dniach obrad sejmowych, podniesie waśń głowę smoczą, rozewrze paszczę ognistą.
— Widzę, że pan przebywał zbyt długo w towarzystwie lorda Chesterfielda i nauczył się od niego nie wierzyć nawet blaskom słonecznym. Pan sądzi?
— Sądzę, że się stan trzeci zderzy od razu ze stanami uprzywilejowanymi, a wówczas nie stanę po jego stronie. Pani oczy zdziwione pytają: Po czyjej stronie staniesz, wsteczniku? Po stronie króla i narodu, całego narodu, nie wyjąwszy szlachty i duchowieństwa, którym trybunowie i dziennikarze ludowi zaczynają już odmawiać prawa należenia do narodu francuskiego.
— Moi drodzy, moi kochani, moglibyście już raz przestać nudzić mnie temi jakiemiś przekonaniami, ideami, teoryami — odezwała się pani de Bar. — Słyszał to świat? Oboje młodzi, urodziwi, dobrzy; maj śpiewa im hymn miłości, a oni rozprawiają, jak starzy, otabaczeni radcy parlamentu. Wstydźcie się! Amor śmieje się z was do rozpuku.
— Hrabina pozwoli, że zastąpię ją w sali jadalnej. — Zobaczę, czy Piotr przybrał stół kwiatami podług naszych wskazówek.
I nie czekając na pozwolenie, udała się hrabianka do pałacu.
— Zawstydzasz dziewczynę, kuzynko — rzekł Gaston z wyrzutem w głosie, siadając obok hrabiny na ławeczce pod krzewem bzu.
— Chciałam ci pomódz — broniła się hrabina. — Z listów twoich wiem, że nie jesteś przeciwny małżeństwu z panną de Laval, z jej uwag o tobie domyślam się, iż i ona stanie z tobą chętnie na kobiercu ślubnym, przeto, dlaczego zwlekać? Nie zapominaj, że pannę tak dobrze urodzoną, ładną i bogatą, jak panna Zofia, otacza rój posagowców, którzy znają się na sztuce łowienia serc niewieścich.
— Między mną a panną de Laval stoi dotąd cały świat odmiennych pojęć r wyobrażeń, mam jednak nadzieję, że zbliżające się wypadki usuną wkrótce te różnice, a wówczas nie będzie nas już nic dzieliło. Dziś zresztą nie czas na miłosne gruchania. Z tego, co widziałem na prowincyi i co słyszałem wczoraj w Paryżu w Palais Royal, wnioskuję, iż wszyscy ludzie porządku powinni wytężyć całą swą energię w celu owładnięcia burzy, która wisi już nad Francyą. Amor niech schowa na czas pewien swoje strzały do kołczanu.
— Ty będziesz zbawiał ojczyznę, a tymczasem sprzątnie ci pierwszy lepszy posagołowiec pannę z przed nosa. Przyjechał tu za panną de Laval z waszych stron jakiś kawaler de Craon, taki sobie pospolity elegant z prowincyi, petit mâitre w dawnym stylu i brzęczy dokoła niej z natręctwem uprzykrzonej muchy.
— Jeżeli ci idzie o tego pospolitego liska, obawiasz się niepotrzebnie.
— Lekceważysz pana de Craon, bo nie znasz, przepraszam cię, Gastonie, duszy niewieściej. Kawaler przypiął się do boku panny Zofii z uporem cienia, obsypuje ją uprzejmościami, komplimentami, zachwytami nad jej mądrością, schlebia jej, służy domyślnością pudla, przywtarza jej we wszystkiem, uległy, nadskakujący, na co każda z nas jest bardzo wrażliwa, więcej, niż się to zdaje wam, mężczyznom prawym, prostomyślnym i prostomównym. Niejedna już bardzo rozumna i wielkiej moralnej wartości kobieta wpadła w sidła najpospolitszego lisa lub zręcznego łotra.
W tej chwili ukazał się w ogrodzie kamerdyner, oznajmiający kawalera de Craon.
— Widzisz, już się dowiedział, że panna die Laval bawi u mnie, w mojej letniej rezydencyi wersalskiej — mówiła hrabina. Natrętna mucha! Bądź trochę zręczniejszym, Gastonie, pozbądź się szorstkości natury prawej. Cóż ci to szkodzi kłamać trochę takie lub inne zasady, idee, doktryny i tym podobne błahostki, gdy idzie o zdobycie ręki ładnej i bogatej panny? Robią to wszyscy panowie z naszego świata i nikt ich za to nie potępia.
— Jeśli pannę de Laval trzeba zdobywać kłamstwem, żaden ksiądz nie zaśpiewa mnie i jej Veni Creator!
— O! jaki jesteś dziecinnie uparty, Gastonie — żachnęła się hrabina.
Ukazał się kawaler de Craon w nowej, karbowanej, upudrowanej peruce, w nowym, jedwabnym, błękitnego koloru surducie, w białej kamizelce, białych, krótkich spodniach, związanych nad kolanami złotą wstążeczką i w białych pończochach. Zbliżał się cichym, skradającym się krokiem kota do hrabiny, uśmiechnięty słodko. Widok rotmistrza zgasił na chwilę ten uśmiech obłudny. Ale tylko na chwilę. Ze zręcznością światowca zapanował nad niezadowoleniem i odezwał się z dobrze graną swobodą:
— Wiedząc, że państwo jesteście krewni, spodziewałem się zastać pana wicehrabiego u pani hrabiny. Bardzo mi przyjemnie odnowić naszą krótką, pobieżną znajomość, panie wicehrabio.
Gaston ukłonił się, nie odpowiadając nawet zdawkowym frazesem salonowym.
Błysk nienawiści mignął w oczach kawalera. Usłyszawszy za sobą, na żwirze ogrodu szelest lekkich kroków, odwrócił się szybko i zgiął się w nizkim ukłonie.
— Nie mogłem sobie odmówić przyjemności podzielenia się z panią wielką radością dnia dzisiejszego — mówił do panny de Laval. — Francya rozpoczyna z dniem czwartym maja tysiącznego siedmsetnego ośmdziesiątego dziewiątego roku nowe życie, — życie wolnego narodu. Jestem szczęśliwy, że doczekałem się tej chwili historycznej i jestem dumny, że urodziłem się w drugiej połowie — ośmnastego stulecia, w epoce światła, rozumu i wolności. Niech żyje filozofia, naród francuski, a przedewszystkiem nasze piękne damy, które przyspieszyły swoim entuzyazmem narodzenie się tej chwili uroczystej!
Wydeklamowawszy te frazesy ze sztucznym patosem, złożył u stóp panny de Laval bukiet z białych róż.
Wdzięcznym uśmiechem wynagrodziła hrabianka uprzejmość kawalera, spojrzawszy z wyrzutem na Gastona, jakgdyby chciała powiedzieć: dlaczego ty nie umiesz, nie chcesz mówić do mnie tak ładnie, ty, którego...
— To.,co mówił pan de Craon, czytałem wczoraj dosłownie w jakiemś pisemku Paryskiem — odezwał się wicehrabia. — Nie wiedziałem, że się kawaler zajmuje dziennikarstwem.
Kawaler zmieszał się, ale jak kot, rzucony z góry, pada zawsze na nogi, tak odzyskał i on szybko przytomność.
— Czasami pisuję do dzienników — kłamał.
— Nie wiedziałam o pańskim talencie pisarskim — rzekła panna de Laval.
— Nie uważałem za potrzebne zajmować pani moim drobnym talencikiem.
— Ależ to talent wielki, pożyteczny dla kraju, a dla pisarza zaszczytny. Takiego talentu nie wolno ukrywać przed przyjaciółmi — mówiła hrabianka.
— Wonne fiołki ukrywają się skromnie w trawie — zauważył wicehrabia, kłójąc kawalera ironicznem spojrzeniem, które zapaliło w jego oczach powtórny błysk nienawiści. — Niesłusznie jednak pozwalają się ukryte w trawie fiołki deptać pierwszej lepszej nieuważnej stopie, słodka bowiem woń ich jest własnością publiczną. Jeśli pan posiada w istocie talent pisarski, powinien pan wziąć czynny udział w jakim dzienniku. Właśnie ma szlachta prowincyj południowych zamiar założyć gazetę, którą polecam pańskim zdolnościom.
— Korzystałbym z wdzięcznością z protekcyi pańskiej — odrzekł kawaler — gdybym znał program owej gazety.
— Czy wolno zapytać, do jakiego stronnictwa pan należy?
— Do stronnictwa dobrych patryotów, oświeconych, bezprzesądnych Francuzów, do jedynie dziś możliwego, uczciwego stronnictwa filozofów, którego najwonniejszym kwiatem jest hrabianka Zofia.
W chwili, kiedy się kawaler skłonił nizko pannie de Laval, usłyszał za sobą szept wicehrabiego:
— I do stronnictwa lisów, polujących niezręcznie na posag bogatych filozofek.
Spojrzeli na siebie, wicehrabia z góry, pogardliwie, kawaler z dołu, podstępnie z tłumioną wściekłością.
Jakby nierozmyślnie, upuścił kawaler rękawiczkę, którą wicehrabia podniósł szybko i oddając ją właścicielowi rzekł:
— Służę panu, panie de Craon.
A po cichu dodał:
— Jutro!
Panna de Laval nie domyślała się, że w tej chwili rozgrywa się w jej obecności dramat, który może się skończyć tragedyą. Tylko hrabina, która śledziła uważnie mowę spojrzeń i ruchów patiów, odgadła w upuszczonej i podniesionej rękawiczce wyzwanie. Nie zdziwiło jej to wcale, pojedynki bowiem należały w Paryżu do wypadków tak zwykłych, iż nawet policya nie zwracała na nie uwagi.
Kawaler, z początku bardzo rozmowny, przycichł teraz. Pobywszy jeszcze kilka minut, pożegnał panie, ukłonił się wicehrabiemu ceremonialnie i wyszedł, przeprowadzony do furtki ogrodowej przez pannę de Laval.
Kiedy hrabina została sama z kuzynem, zapytała:
— Wyzwałeś go?
— Odgadłaś? Umiesz uważnie słuchać i patrzeć. Tak, wyzwałem tego pinczerka, bo nie lubię, gdy mi się małe pieski plączą pod nogami.
— Chcesz go zabić?
— Cóż znowu? Herodem nie jestem, bym mordował niemowlęta. Obrzydzę mu tylko trochę współzawodnictwo ze mną.
— A gdyby on... Mściwy jest, widziałam, w jego oczach głuchą wściekłość wilka, ujętego w żelaza. On nie będzie ciebie oszczędzał...
— Wiem, ale nie obawiaj się. Żołnierzowi jest broń niezawodną kochanką. Bóg wojny zamknąłby mi pod nosem bramę raju, gdyby mnie taki elegancik prowincyonalny miał położyć na trawę.
Nazajutrz w godzinach porannych jechały dwie karety do lasku bulońskiego. W jednej siedział Gaston ze swoimi świadkami i z lekarzem, druga wiozła kawalera de Craon. Nie uważały wcale za potrzebne ukrywać się przed policyą i spacerowiczami. Posuwały się główną aleją, witane po drodze ukłonami znajomych.
Tuż obok głównej alei, zaludnionej już, ruchliwej o tej porze, zatrzymały się na małej łączce.
Przeciwnicy wysiedli, zdjęli surduty i kamizelki — lekarze wydobyli z puzder narzędzia — świadkowie zmierzyli szpady — krwawa zabawa mogła się rozpocząć:
Z kapeluszami w ręku, z uprzejmym uśmiechem na ustach, zbliżyli się do siebie przeciwnicy, pozdrowili się, oddali kapelusze sekundantom.
— Panowie gotowi?
Odpowiedzieli potakującym ruchem głowy.
— Proszę pana, panie kawalerze, niech pan zaczyna — odezwał się Gaston, próbując giętkości szpady.
Mówił to z taką swobodą, jak gdyby zapraszał partnera do partyi szachów.
W małych oczkach kawalera palił się ogień nienawiści, ale i on był szlachcicem francuskim XVIII stulecia, nie mógł być niegrzecznym nawet w obliczu śmierci.
— Z wielką przyjemnością ustępuję panu pierwszeństwa, panie wicehrabio — rzekł.
Błysnęły szpady.
Mimo kurtoazyi przedwstępnej pchnął kawaler odrazu pod piąte żebro Gastona, i byłby był przebił z rozkoszą serce współzawodnika, gdyby tego serca nie broniła zręczna szpada, prowadzona okiem doświadczonem i pewną ręką.
Kawaler atakował namiętnie, doskakiwał i odskakiwał z giętkością węża; Gaston spokojny, chłodny, chwytał pchnięcia błyskawiczne, śledząc ruchy przeciwnika. Nagle skoczył i on — pchnął — szpada wysunęła się z ręki kawalera.
Krótko trwała krwawa zabawa, zaledwie minutę. Lekarze opatrywali przebite ramię kawalera; Gaston przepraszał go za wyrządzoną mu „drobną przykrość“; on odpowiedział mimo błysków niemocnej wściekłości w oczach „nie warto mówić o takiej drobnostce“. Podali sobie ręce.
Pojedynkowi przypatrywali się stangreci, lokaje i stróżowie lasku bulońskiego; kilka pań, używających konnego spaceru, przystanęło i lornetowało walczących.
— Gentil combat — odezwała się jakaś dama. — Szkoda tylko, że jeden z nich nie został na placu. Byłybyśmy widziały, jak umiera człowiek dobrze wychowany, pchnięty w serce.
Wracając do miasta, spotkał Gaston po drodze panią de Bar. Jechała na przepysznej siwej klaczy, strzeżona przez forysia. Ujrzawszy go, schyliła przed nim szpicrutę, jak oficer schyla szpadę na powitanie. Domyśliła się, że wyszedł ze spotkania bez szwanku.
— A on? — zapytała, zrównawszy się z jego karetą.
— Jak mówiłem, mała nauczka, lekkie pchnięcie w ramię, wszystkiego tydzień kuracyi — odpowiedział Gaston.
— Opowiesz mi resztę przy obiedzie. Czekam cię przed czwartą. Będzie także panna Zofia.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
TEODOR JESKE-CHOIŃSKI
BŁYSKAWICE
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW REWOLUCYI
FRANCUSKIEJ
POZNAŃ.
NAKŁADEM I CZCIONKAMI DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA.
NEW-YORK. THE POLISH BOOK IMP. CO. INC.
1916.




Fot. Dr. F. Stoedtner.
Marya Antonina.
(Mal. Lud. Elż. Lebrun).
ROTOGRAWURA DRUKARNI I KSIĘGARNI
św. WOJCIECHA w POZNANIU


I.

Adwokat Danton leżał w swojej kancelaryi na odrapanej kanapie i ziewał, jak pies, wygrzewający się na słońcu po wypróżnieniu pełnej miski.
Czekał na klientów.
Czekał na klientów już cały rok. Od czasu do czasu zgłaszał się do niego jakiś rzemieślnik, robotnik, sklepikarz, któryś z jego znajomych z jaką drobną sprawą, przynoszącą mu kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt liwrów. Nic udało mu się dotąd złapać ani jednego grubszego procesu; honorarya kapały rzadkiemi kroplami do jego wiecznie pustej kieszeni. A tu trzeba było płacić komorne, utrzymać żonę, dziecko. Luidor, dostarczany mu co tydzień przez teścia, nie starczył na pół tygodnia, przyjaciele i lichwiarze nie chcieli pożyczać, bieda zaglądała oknami i drzwiami do skromnego mieszkanka w pasażu du Commerce.
— Sacré — zaklął — żeby się ta podła rewolucya chciała już ruszyć na dobre; możeby się co zmieniło, możeby porządni ludzie w ogólnym rejwachu co zarobili. Dotąd szczekają i szczekają te osły, jak gdyby się rewolucya robiła szczekaniną. Idyoty!
Do drzwi, prowadzących do saloniku, stuknęła jakaś lekka, uważna ręka.
— Możesz wejść! — huknął Danton głosem trąby bojowej.
Do kancelaryi weszła młoda, przystojna brunetka średniego wzrostu z dobremi oczami sarny. Była ubrana skromnie, ale czysto, w szarą, wełnianą suknię i biały świeży fartuch.
— Psa kusego niema. — mówił Danton. — Chyba sam kogo oszukam, okradnę, stłukę na marmoladę, żebym, broniąc się przed sądem, mógł dowieść talentu oratorskiego. Niech jasne pioruny zabiją takie podłe życie, niech ognie piekielne spalą prawo rzymskie, francuskie, ludzkie, dyabelskie. Tfu! Sacré tonnerre!
— Tak zawsze klniesz, Jerzy. Wiesz, że tego nie lubię — odezwała się pani Danton miękkim, tkliwym głosem dobrego serca.
— Lub sobie albo nie lub, wiele mnie to obchodzi, właśnie. Może mi powiesz kazanie o konieczności dobrego wychowania u adwokata? Słyszałem je już nie raz, nie dwa. Nie jestem śmierdzącym, zgniłym arystokratą, żebym odważał z dokładnością chciwego kramarza każde słowo, odmierzał każdy ruch. Z ludu wyszedłem, do ludu należę, kpię sobie z gładkiej frazeologii salonowej i z ruchów tresowanego pudla. Mówię, co mi się podoba i ruszam się, jak mi się podoba. Idź do dyabła m swoimi morałami.
— Jerzy!
Tyle słodkiego wyrzutu, tyle uległości było w głosie pani Danton, że nawet mąż obojętny byłby się opamiętał. A Danton kochał swoją żonę.
Przyszły lew rewolucyi miłował szczerze tę cichą, dobrą, ładną kobietę z ludu, którą wziął ze sklepiku limonady jej ojca na Pont Neuf. Miłował ją pierwszą miłością ubogiego adwokata, któremu życie, oprócz tej miłości, dotąd jeszcze nic nie dało i miłował ją miłościa natury zmysłowej, pożerającej wdzięki niewieście chciwie, namiętnie. W karty nie grał, wina nie lubił, ale za spódnicą poleciałby w czeluście piekielne.
— Nie gniewaj się, żoneczko — mówił, obejmując żonę, która usiadła obok niego na kanapie — ty wiesz, że cię kocham. Mam niechlujną gębę dorożkarza, lubię mocne słowa, bo czuję w sobie moc młodego dębu; siła rozpina mnie, niby fermentujące wino butelkę, a muszę być bezczynny. Sacré nom de Dieu...
— Jerzy!
— Obrzydliwa gęba! Nie gniewaj się... Nichby się tylko ruszyła rewolucya, a zobaczyłabyś, jaki zuch z twojego Jurka. Nom de nom...
— Jerzy!
— Dajże już pokój — żachnął się Danton — powinnaś była przywyknąć do moich mocnych słów... Czy się człowiek wyraża tak czy owak, jest rzeczą obojętną, byle mówił to, co myśli. A ty wiesz, że ja nie kłamie nigdy.
— Mój drogi — mówiła pani Danton, całując męża — był tu ten lichwiarz z ulicy Saint-Honoré i przypomniał termin jutrzejszy.
Danton zerwał się z kanapy.
— A żeby go ospa podziobała, jak mnie podziobała, żeby szlacheckie wampiry wypiły z niego krew! Złodziej, pijawka, rozbójnik! Pięćdziesiąt procent bierze i jeszcze się śmie upominać. Niech czeka, pomiot dyabelski. Nom de nom! Dałbym ja mu pięćdziesiąt procent gdyby rewolucya przwróciła do góry nogami ten podły ancien régime, który pozwala wyzyskiwać takich nędzarzów, jak ja.
— Nie jego wina, że potrzebujesz ciągle pieniędzy, że pożyczasz. Nie zapłaciłeś mu zresztą dotąd ani liwra procentu.
— Twoje dobre serce uniewinniłoby nawet mordercę. Nie zapłaciłem? Rozumie się, że nic zapłaciłem, bo skądże mam wziąć, kiedy bieda z nędzą sprzysięgły się na mnie.
— Możeby nas bieda wypuściła ze swoich objęć nieproszonych, gdybyś zechciał trochę pochodzić za sprawami, nawiązać stosunki z ludźmi bogatszymi, bywać w lepszych towarzystwach. Pracy trzeba szukać, a ty nie zrobiłeś dotąd nawet pół kroku do swojej karyery.
— Nie zrobiłem i nie zrobię — zawołał Danton gwałtownie. — Chciałabyś, żebym się swędał po salonach, kłaniał się w pas parszywym arystokratom, albo jeszcze parszywszym od nich, zbogaconym kupcom i fabrykantom? Niedoczekanie twoje!
— Wolisz przesiadywać całymi dniami w Palais Royal, w tej norze grzechu, rozpusty, szatana, i tracić czas na bezcelową gadaninę z wszelaką bezdomną hałastrą, z próżniakami, szczekaczami, szulerami i plugawemi kokotami.
— Wolę — fuknął Danton.
Był zły, żona bowiem potrąciła o najsłabszą strunę jego charakteru. Olbrzym z głową Tatara nie lubił pracować, trudzić się, zabiegać. Gnuśny, leniwy, sypiał połowę dnia, a drugą połowę trwonił w kawiarniach. Książki nie brał nigdy do ręki od czasu egzaminów, gazety ledwie że przerzucał.
— Wolę! — gniewał się. Czy możesz sobie wystawić takiego słonia, jak ja, na woskowanych posadzkach salonów? Nos bym sobie zbił, nogi bym połamał. Z kanalii pochodzę i kanalia jest mojem naturalnem towarzystwem, dopóty, dopóki...
Nie dokończył myśli, wiedząc, że myśl zuchwała, jaka w tej chwili błysnęła w jego mózgu urodzonego wywrotowcy, w mózgu wielkiego, drapieżnego zwierzęcia, byłaby przeraziła dobrą, pobożną kobietę, przywiązaną do ołtarza i tronu Francyi.
— Jerzy — mówiła miękko, serdecznie pani Danton, całując z uległością niewolnicy rękę męża — ty nie należysz do tej bezbożnej piekłu zaprzedanej bandy, która bluźni w Palais Roylal, obrzuca duchowieństwo i naszą królową błotem podłego oszczerstwa? Prawda, mój kochany, dobry mężusiu? Powiedz, że nie.
Zamiast odpowiedzieć, uniósł Danton żonę w górę, ucałował ją w oczy, w usta, w oba policzki i postawił ostrożnie na podłodze, jak pieszczoną dziecinę.
— Kobiety nie powinny się mieszać do polityki; to nie jest rzecz wasza, wy się na temi nie rozumiecie — rzekł.
— Ach, ta wasza straszna polityka!
W tej chwili wpadł do kancelaryi Kamil Desmmoulins, cały zadyszany od szybkiego biegu.
— Wwwiwaat, wiwat! — wołał, podrzucając w górę kapelusz. — Nie... nie... niech żyje stan trzeci!
— Odziedziczyłeś nagle sto tysięcy liwrów, albo otrzymałeś nominacyę na prezesa paryskiego parlamentu? — pytał Danton.
— Wwwraacam z Wersalu. Uf, jakie gorąco, uuuduszę sssię...
— Siadaj, i odpocznij. Żonusiu, przynieś temu waryatowi szklankę limonady. Zgrzał się gorzej wyżła w polu za lisem.
Desmoulins, wysapawszy się, obtarłszy pot z czoła, mówił:
— Victoria! Pierwszy strzał już padł i król ustąpił.
Opowiadał z błyszczącemi oczyma, cały czerwony z radości, że kiedy szlachta i duchowieństwo nakryli dziś przy otwarciu obrad stanów Generalnych głowy wobec króla, na co im obyczaj kilku wieków pozwalał, uczynił to samo stan trzeci, do czego nie miał dotąd prawa, i że król, uszanowawszy odwagę i poczucie godności mieszczaństwa, zdjął kapelusz, składając w ten sposób hołd narodowi w osobie jego przedstawicieli.
— Stany uuuprzywilejowane pękały ze złości, a mieeeeszczaństwo tryumfuje.
Zdziwił się ogromnie, kiedy Danton, zamiast podzielić jego radość, odpowiedział:
— Gdyby się stan trzeci zachował w ten sposób wobec Ludwika XIV, lub któregokolwiek z dawniejszych królów, Ludwik XIV albo którykolwiek z dawniejszych królów byłby opuścił salę i kazał stan trzeci rozpędzić swojej gwardyi na wszystkie wiatry. Ale nasz dobrotliwy aż do grzesznej słabości Ludwiczek nie odziedziczył na nasze szczęście ducha swoich przodków i dlatego zachował się nie jak władca, lecz jak dobrze wychowany szlachcic XVIII stulecia.
— To ty mówisz, Jerzy, ty? — zawołał Desmoulins.
— Ja to mówię, Kamilku, ja — odrzekł Danton — bo ja jeden z was wszystkich mam poczucie władzy i czynu, jakkolwiek nie czytam tych waszycth głupio-mądrych książek, a może właśnie dlatego, że tych bzdurstw nie czytam.
— Prędzej spodziewałbym się tytułu księcia, niż takiej herezyi rojalistycznej z twoich ust.
— Bo jesteś naiwnem dzieckiem, wypchanem od góry do dołu teoryami, wylęgłemi w fantazyi fantastów filozoficznych, mój ty entuzyastyczny bojowniku wolności, ja zaś patrzę żywemi oczyma na żywego człowieka i uczę się prawdy, rzeczywistości.
— Przyzwyczaiłeś mnie do drwin i paradoksów.
— W tej chwili mówię zupełnie poważnie.
— Ty, Jerzy Danton, Danton z kawiarni Foy wyrażasz się, jak najczarniejszy czarny z pałacu wersalskiego? Nic cię nie rozumiem.
— Boś głupi.
— Panie Danton!
— Będziesz jeszcze głupszy, jeżeli się obrazisz, czupurny Kamilku.
— Gadajże do licha po ludzku!
— Zaraz mnie zrozumiesz. Przedewszystkiem racz rozważyć, iż nie mówiłem, jako Danton z kawiarni, jako golec, należący do kanalii...
— Znieważasz sarn siebie — przerwał Dantonowi Desmoulins. — Do kanalii nie można zaliczyć takich nieustraszonych obywateli, takich cnotliwych Rzymian, jak my...
Danton powstrzymał niecierpliwym ruchem ręki ładne słowa przyjaciela. Zadziwiał, on zawsze rewolucyonistów kawiarnianych brutalną szczerością brutalnej siły, która, czując swoją moc, gardzi kłamstwem, chełpi się bezwzględną prawdą, śmieje się prosto w nos wszelkiej nadętej frazeologii.
Lśniącego piasku błyskotliwych frazesów nie syp mi w oczy, bo nie oślepisz nim Dantona — rzekł, — Dla tej hałastry z Palais Poyal a nawet dla siebie, jeżeli ci się ta blaga podoba, bądź sobie Cyncynatem, Katonem, Brutusem, czem tylko chcesz, ale dla mnie są tacy, jak ty i ja i nasza cała kompania kanalia. Wyszliśmy z rynsztoka nędzy, wychowaliśmy się za pieniądze szlachty i duchowieństwa, przypatrzyliśmy się z blizka, obcując w liceach z paniczami, estetyce dostatku i dobrego towarzystwa i dławi nas żółć zazdrości. Gdybyśmy się byli urodzili w zamkach szlacheckich, w tradycyach rodu historycznego, nie opluwalibyśmy owych zamków i owych tradycyi.
— Bardzo cię przepraszam, niepoprawny cyniku — wtrącił Desmoulins — mnóstwo szlachty podziela nasze przekonania.
— Wiem, ale są to tacy ideologowie, jak ty, którzy nie zdają sobie sprawy z następstw rewolucyi, albo ambitni karyerowicze, spodziewający się wylecieć w górę na grzbiecie rozhukanej fali, albo wkońcu golcy, bankruci, szulerzy, szubrawcy, nie mający nic do stracenia. Szczęśliwi, syci, zadowoleni nie robią rewolucyi. Ale przerywasz mi ciągle i nie pozwalasz mi się wytłomaczyć. Powtarzam wiec jeszcze raz, że każdy władca, mający poczucie władzy i siły, nie pozwoliłby się znieważyć. Ja sam, gdybym był na miejscu Ludwika XVI, dałbym stanowi trzeciemu jeszcze dziś taką nauczkę, iżby mu się odechciało wprowadzić bez mojego pozwolenia zwyczajów, któreby się mnie nie podobały. To co się stało, jest wprawdzie drobnostką, z drobnostek jednak — składa się życie, z małych chmur powstają wielkie deszcze, czasami burze i ulewy. Raz ośmieliwszy się stanąć sztorcem wobec króla, pójdzie stan trzeci dalej, z każdym dniem zuchwalszy.
— Ale o to właśnie idzie, żeby się stan trzeci dobrze rozkołysał i pokazał pięść istniejącemu porządkowi — zawołał Desmoulins.
— Rozumie się, że o to właśnie idzie i jestem bardzo rad temu, co się dziś stało, z czego jednak nie wynika, żebym jako natura silna miał pochwalać głupią słabość króla.
— Mówisz ciągle o tej swojej sile, kochany próżniaku, właściwie zaś robisz dotąd bardzo mało dla rewolucyi. My wszyscy zrywamy sobie płuca w kawiarniach, a ty raczysz zaledwie od czasu do czasu ryknąć po swojemu. Wolisz dowcipkować, niż uczyć naród wolności.
— Bo mój czas jeszcze nie nadszedł. Takie wielkie zwierzęta, jak ja, są historyi potrzebne do śmiałego, zuchwałego czynu, do druzgotania, do uderzenia potężną łapą, gdy trzeba dobrze uderzyć, w tej chwili zaś wystarcza gadanina i pisanina, czego nie lubię, do czego jestem zanadto leniwy. Wy sobie gadajcie, piszcie, drukujcie, podburzajcie naród, posuwajcie naprzód wypadki, popychajcie Stany Generalne do jawnej opozycyi, a ja będę się tymczasem przypatrywał uważnie położeniu, abymi nie pominął chwili w której trzeba będzie uderzyć.
Mówiąc to, stał Danton na środku pokoju z głową podniesioną, z ręką wyciągniętą, ze ściśniętą pięścią. Z jego posępnie szpetnej twarzy, z jego ogromnej nieociosanej postaci bila siła barbarzyńcy.
— Dziwisz się, że się dziwie słabej dobroci króla, bo taki chuderlawy zdechlak, jak ty, głodny wiecznie Brutusie, nie rozumie, nie czuje brutalności rewolucyi. Przed żadnym gwałtem, przed żadną zbrodnią nie wolno się cofnąć, gdy się chce panować.
W tej chwili zastukała znów do drzwi lekka ręka.
— A teraz mówmy o czem innem, bo moja małżonka umarłaby ze zgrozy, gdybyśmy z nią naszym językiem rozmawiali. Żona Dantona rojalistką, wierną, nabożną katoliczką! Miłość komponuje czasem zabawne satyry.
Pani Danton przyniosła mężowi i gościowi limonadę, którą sama przyrządziła. Podając ją Desmoulinsowi, rzekła z uśmiechem, spostrzegłszy u jego surduta oberwany guzik, wiszący na nitce.
— Pan pozwoli, panie Kamilu, że zastąpię pańską przyszłą żonę.
Zanim się Desmoulins spostrzegł, co pani Danton zamierza, zabrała się już ona do roboty. Przyszywając, mu guzik, mówiła:
— Bardzo bym pragnęła, żeby panna Duplessis wzięła pana jak najprędzej w ręce kochające. Widziałam ją wczoraj w kościele. Prześliczna dziewczyna.
Nazwisko panny Duplessis podziałało na Desmoulinsa, jak ukąszenie osy. Kręcił się, nie mógł się doczekać przyszytego guzika...
— Dziękuję pani z całego serca, już będzie trzymał, tak się pani fatyguje...
— Puśćże go, widzisz, że dostanie spazmy z niecierpliwości, spieszno mu na rendez-vous balkonowe — śmiał się Danton.
Desmoulins pożegnał się z pospiechem i leciał do siebie na ulicę Teatru Francuskiego.
Wpadłszy na facyatkę, do małego pokoiku, otworzył okna, wychodzące na ulicę Kondeusza. Wzrokiem niespokojnym obrzucił żelazny balkon narożnego domu. Balkon był pusty.
— Jeszcze jej niema...
Przysunął krzesło do okna, wziął ze stołu mowy Cycerona przeciw Katilinie i czytał, zerkając na balkon.
Czytał mowy przeciw Katilinie po raz dziesiąty, ich ton bowiem gwałtowny zagrzewał go, unosił, przemawiał do jego usposobienia. Pochodził z „cholerycznej Pikardyi“, z ojczyzny Piotra Pustelnika, Kalwina. Guise’ów, Saint-Simona i Condorcet’a, z ziemi namiętnych uczuć i śmiałej myśli. Żółć pomalowała jego brzydką, pokurczoną twarz i żółć kipiała w jego sercu. Język mu się plątał, ale pióro miał tak cięte, jak żądło osy, a zawsze gwałtowne, namiętne. Urodził się zjadliwym satyrykiem paszkwilistą, pamflecistą, „szczekaczem“ literackim. Dopiero niedawno zaczął pisywać do druku, a już jego pierwszy debiut publicystyczny zjednał mu rzęsiste oklaski wywrotowców. Ciął bez zastanowienia, bez namysłu na prawo i lewo, ciął z wielkim rozmachem młodej brawury i młodej lekkomyślności, bryzgał błotem na „czarnych“, na królów, na przeszłość — w sam raz polemista w czasach rewolucyjnych, w których namiętność zastępuje rozwagę, a oszczerstwo staje się bronią pożądaną.
Miał powód osobisty złorzeczyć istniejącemu porządkowi. Ubogich rodziców syn, wychował się jako stypendysta w bursie liceum Ludwika Wielkiego, a po skończeniu nauk zapisał się jako adwokat parlamentu paryskiego. Któż jednak chciałby powierzyć sprawę jąkale? Danton odstraszał zamożniejszych klientów brutalnością woźnicy, — on swoją nieszczęśliwą wymową.
Już czwarty rok adwokatował, miał lat dwadzieścia dziewięć, a nie był dotąd w stanie kupić sobie własnego łóżka, własnego stołu, własnych gratów. Mieszkał w umeblowanym pokoiku, jadał w nędznej gargocie i to nie zawsze, nie codziennie.
Mając dużo wolnego czasu, przesiadywał pół dnia w „Palais Royal“, a drugą połowę wypełniał lekturą. Czytał Rousseau’a, Mably’ego, Rayala, Plutarcha, „biblię mocnych“, mowy Cycerona i trochę historyi greckiej i rzymskiej. Ze strzępów tych nieporządnych, dorywczych studyów ulepił sobie jakąś idealna respublikę przyszłości, w której on będzie Brutusem. Danton, urodzony znawca ludzi, podrwiwał sobie? tej jego papierowej mądrości socyologicznej i klasycznej, on jednak wierzył w swój ideał szczęśliwości powszechnej, w swoją nieomylność i w swoją cnotę obywatelską — był szczerym.
Siadując często w oknie, widywał w dni pogodne, pod wieczór na ulicy prześliczną, jasnowłosą panienkę z niebieskiemi oczyma niewinnego dziecka, z różową buzią brzoskwini. Jego młode serce, spragnione miłości, szło za tą panienką tygodniami, miesiącami, aż przylgnęło do niej z siłą przeznaczenia. Ale panna Lucylla Duplessis była córką zamożnego mieszczanina, a on bezdomnym proletaryuszem, nędzarzem. Przezorny ojciec nie chciał nawet słyszeć o małżeństwie posażnej panny z takim chłystkiem.
Żarła go nędza, trawiły go ambicya i beznadziejna miłość, przewróciły mu w głowie doktryny „filozofii“ i dalekie wzory republikanów greckich i rzymskich. Jakże miał kochać porządek istniejący, który mu wprawdzie otworzył bramę, wiodącą do dobrobytu, ale nie dał mu zaraz na progu młodości środków do zaspakajania tęsknot i pożądliwości ludzkich. Jakże nie miał uwierzyć fantastycznym doktrynerom, którzy obiecywali wszystkim, ludziom szczęście niezmącone i pozwalali człowiekowi nasycać bez ograniczeń, bez hamulca religii wszystkie apetyty?
— Muszę się wsławić, aby wyjść z tej upokarzającej nędzy i zdobyć Lucyllę!
W chwili, kiedy to postanowił, ukazała się na balkonie narożnego domu drobna, szczupła blondynka w niebieskiej, gazowej sukni, wyciętej pod szyją. Gęste pukle jasnych, nieupudrowanych włosów, otaczały jej ładną twarz ramką puszystą.
Desmoulins przywarł głowę do futryny okna i posłał na dół, na balkon, spojrzenie zachwycone.
— Lucylla! — szepnął, przyciskając rękę do bijącego serca.
Z dołu szły ku niemu, do jego facyatki pocałunki, rzucane drobną, białą ręką.
Bo śliczna, posażna panna Duplessis odpłacała wzajemnością brzydkiemu, ubogiemu adwokatowi. Kochała go i ona może dlatego, że on pierwszy mówił jej, młodziuchnej dzieweczce, o miłości, że zaspokoił jej tęsknotę miłości, a kochała go tem więcej, że zakaz praktycznego ojca stał między nią a nim. Człowiek pożąda zawsze najgoręcej owoców zakazanych.
Długo rozmawiali z sobą zakochani oczami, gestami, i byliby rozkoszowali się, sobą aż do nocy, gdyby się na ulicy nie był ukazał pan Duplessis.
Szybko znikła panna z balkonu, szybko zaniknęło się okno na facyatce.
— Gardzisz mojem ubóstwem, pełny worku? — mówił do siebie Desmoulins. — Ale ja cię zmuszę do kapitulacyi. Brutusowi rewolucyi, ubóstwianemu przez naród, nie odmówisz ręki córki, albowiem jesteś sam filozofem. Do roboty!
Desmoulins wziął kapelusz i wybiegł na ulicę. Szedł do „Palais Royal“. Gdzieżby indziej? Tam zbierali się jego przyjaciele i współwyznawcy, tacy sami, jak on, biedacy, wyczekujący burzy rewolucyjnej, jako wybawicielki i pęt nędzy i niesławnego życia.
W „Palais Royal“ było dziś rojniej, niż zwykle. Wszakże odniósł dziś stan trzeci pierwsze zwycięstwo! Trzeba się było nacieszyć wiktoryą, porozumieć się, ułożyć plan dalszej kampanii z rządem.
Aż w dłonie klasnął z radości Kamil Destmoulins, znalazłszy się w ogrodzie Pałacu królewskiego. Bo oto ujrzał żołnierzów gwardyi francuskiej, rozpartych wygodnie na krzesłach, a dokoła nich tłum „szczekaczów“ politycznych i ładnych dziewcząt. Szczekacze częstowali wojaków winem, likierami, tytoniem, a wesołe damy pieszczotami.
— Naród głaszcze wojsko, przeciąga je na swoją stronę — radowało się serce Brutusa rewolucyi. — Temu, komu przyszedł ten pomysł genialny, należy się w przyszłości pomnik ojca ojczyzny.
Od żołnierzy biła łuna szczęścia. Jakżeby mogło być inaczej? Tam w Wersalu, w koszarach, w obliczu króla, dworu, ministrów, jenerałów, niknęli, jako nikną te krzewy przyziemne w obliczu rozłożystych dębów. Każdy po nich deptał, nikt nie zwracał na nich uwagi. A tu posadzono ich na krzesłach, otaczano ich czcią, zasypywano słowami pochlebnemi.
Margrabia Adam de Saint-Hurugue, nizki, przysadzisty, krępy szlachcic z dużą głową tura, nazywany przez kokotki „ojcem Adamem“, bankrut, szuler, rozpustnik, skazany przez sądy za liczne grzechy na wygnanie, z którego wrócił, wietrząc rychłą rewolucyę, mówił do nich: czcigodni obywatele, podpory ojczyzny, mściciele narodu! i dolewał im własną ręką wina do szklanek.
Tam, w Wersalu, w koszarach musieli znać mores przed oficerami, przed karceresem, przed kijem, tam trzymano ich na łańcuchu subordynacyi wojskowej jak psów; pułkownik ich, książę du Hâtelet, pedant, rygorzysta, pędził ich od rana do wieczora do służby, do ćwiczeń; tam karmiono ich byle czem, uważano za sprzęty — a tu fetowali ich, ugaszczali różni uczeni panowie i pieściły, całowały ładne dziewczęta, ustrojone w suknie powłóczyste, błyszczące drogiemi kamieniami, niby jakie księżne.
Żołnierzyskom aż oczy wyłaziły do tego niespodziewanego szczęścia, do tych nieznanych im rozkoszy i honorów.
Arystokraci, wampiry państwa, pokładają nadzieje swoje w wojsku — ryczał do nich „ojciec Adam“, obdarzony takim samym potężnym głosem, jak Mirabeau i Danton — chwalą się nawet głośno, publicznie, iż żołnierze będą się kąpali z radością w naszej krwi. Nie! Żołnierze, nasi drodzy współobywatele, nie będą mordowali swoich braci, swoich przyjaciół, Francuzów, którzy walczą o prawa żołnierza, którzy chcą go wychować, podnieść, wrócić jego rzemiosłu pierwotną szlachetność, aby nie był pospolitym katem. Nie, nasi żołnierze, z których pragniemy zdjąć hańbę katów, nie zwrócą broni przeciw swoim dobrodziejom. Oni połączą się z nami, z swoimi braćmi, współziomkami, oswobodzicielami i zdumieje nikczemna szlachta, gdy ujrzy przy sobie tylko szumowiny wojska i małą garstkę morderców i ojcobójców[6].
— Połączą się z nami, patryotami, z narodem, pójdą z nami przeciw czarnym, przeciw wampirom Francyi, powtórzyła za „ojcem Adamem“ jakaś otyła, nie pierwszej już młodości ulicznica, całując najmłodszego żołnierza, co wywołało śmiech jej przyjaciółek.
— Babka zaleca się do wnuka — odezwała się któraś.
— Tabaką czuć jej całusy — dodała druga.
— Uciszcie się, dzierlatki! — fuknął margrabia de Saint-Hurugue. — Nie obrażajcie uroczystej chwili głupiemi uwagami.
Łokciami, pomagając sobie pięścią, torował sobie Desmoulins przez tłum drogę do żołnierzów. Aż mu się uszy czerwieniły z ogromnej radości. „Czarni“ liczyli na wojsko, a oto przybyli pierwsi gwardziści do „Palais Royal“ na naukę wolności. Za pierwszymi przyjdą drudzy, cały pułk, i runie opoka despotyzmu.
Zdjąwszy kapelusz, powitał żołnierzów nizkim ukłonem. Trzeba siłę zbrojną uszanować, aby przystała do narodu.
Wielkie podniecenie rozwiązało mu język, uczyniło go giętkim. Bez jąkania mówił:
— Bądźcie pozdrowieni, szlachetni obywatele, przyszli bohaterowie wolnej Francyi, przyjmijcie z rąk naszych wieńce obywatelskie, jakie się wam słusznie należą. Łącząc się z narodem, uszlachetniacie swoje szpady. Teraz są wasze szpady czcigodne, teraz nie jesteście już satelitami despoty, stróżami więziennymmi waszych braci; teraz jesteście naszymi braćmi, przyjaciółmi, współobywatelami, żołnierzami ojczyzny, mundur wasz nie jest już liberyą, lecz prawdziwym mundurem. Zajmijcie miejsce przy naszych stołach i wychylmy wspólnie toast na cześć, za zdrowie najjaśniejszych przedstawicielów narodu francuskiego, na cześć nieśmiertelnego Neckera i księcia Ortleańskiego. Od Alp i Pyreneów aż do Renu niech rozlega się odtąd tylko jeden okrzyk: niech żyje naród, niech żyje naród francuski!
— Niech żyje naród! — podjął tłum tysiączny.
Mężczyźni podrzucali w górę kapelusze, kobiety powiewały chustkami, wachlarzami, dzieci tańczyły, psy wyły, przerażone. Potężny okrzyk prysł o mury pałacu Orleanów, wzbił się szumem wichru ponad drzewa ogrodu i wylał się na ulice.
W jednem z okien pałacu odchyliła się firanka i na migotliwym tle szyb odbiła się sylwetka charakterystycznej głowy Burbonów. Ksiażę Filip Orleański przypatrywał się z uśmiechem ironicznym swojemu dziełu. Za jego to pieniądze fetowali „patryoci“ żołnierzów, burzyli opokę monarchii.
Wnuk rozpustnika, syn rozpustnicy nurzał się w rozpuście od lat najmłodszych. Żywego temperamentu, odważny, awanturniczy, pierwszy książę krwi, najbogatszy pan Francyi, bogatszy od króla, wychowany przez „filozofów“, zatruty libertynizmem i krytycyzmem swojego czasu, drwił jawnie, publicznie, zuchwale z cnoty i przyzwoitości, gorszył, bawił Paryż życiem wyuzdanem i swawolą.
Cnotliwy, dobry Ludwik XVI nie lubił rozpustnego kuzyna, nie dopuszczał go do stosunków poufałych, nie zdobił go zaszczytnemi misyami i urzędami. Nie lubiła także królowa „zjadacza serc“, któremu się zdawało, że każda kobieta powinna uledz jego fantazyi.
Obrażony w miłości własnej książę mścił się na królu agitacyą rewolucyjną, a na królowej — oszczerstwem. Plotkami o zakazanej, występnej miłości, o romansie z pięknym Coignym ją obryzgał.
Odtrącony od dworu, stanął po stronie ludu, wyznawał głośno zasady „filozofii“. Pałac swój otworzył na roścież dla wszystkich wywrotowców, dla najgorliwszych agitatorów i najjaskrawszych idei, pieniędzmi swoimi podniecał wybuchający pożar. Niech dwór zna jego potęgę.
Stojąc w oknie i przypatrując się kaptowaniu żołnierzy, uśmiechał się złym uśmiechem nasyconej zemsty.
Żołnierze, pijani winem, pochlebstwami, pieszczotami wesołych dam, dobyli szpady i wołali:
— Nie pójdziemy przeciw narodowi, nie będziemy mordowali braci!
Sto rąk porwało ich i uniosło w górę.
— Niech żyją bohaterowie wolnej Francyi!
— Przyjdziecie jutro do nas?
— O, przyjdziemy.
— Przyprowadzicie przyjaciół?
— przyprowadzimy.
— Dla całego pułku starczy wina i ładnych dziewcząt.
Wesołe damy powtarzały obietnice zalotnemi spojrzeniami i śmiechem.
Wiem wyleciał z tłumu jakiś głos zagniewany.
— Łajdaki, zdrajcy! Łamią przysięgę, złożoną sztandarom królewskim. Kulą w łeb takim łotrom.
Zakipiało w tłumie. Podniosły się laski, wachlarze. Kto to? Kto ośmielił się zniewarzać „czcigodnych obywatelów, szlachetnych patryotów, przyszłych obrońców wolności ludów?“ Dawać go, niech przeprosi, podły szpieg czarnych.
Kilku drabów, czeladników rzeźnickich, mocowało się z jakimś starym, kulawym żołnierzem, który bronił się drewnianą kulą. Zmogli go, wlekli za nogi i ręce.
— Przeproś, łotrze!
Rzucili go pod stopy żołnierzów.
— Całuj ziemię, zdrajco!
Opierał się. Skopali go nogami, wzięli na ręce i cisnęli do basenu z wodą.
— Wykąp się, boś brudny, wewnątrz i na zewnątrz.
Kokoty klaskały, zanosząc się od śmiechu.
Z kawiarni Foy wybiegł Gaston de Clarac.
— Nie wstyd wam znęcać się nad starcem?
— Arystokrata, śmierdzący pies, na ulicę z nim! — odpowiedziano mu.
— Wy jesteście narodem, wy?!
— Nie szczekaj, bo ci zuchwałą gębę zamkniemy na zawsze.
Kilka krzeseł leciało w stronę Gastona. Jedno z nich trafiło go w głowę, zraniło w czoło. Krew zalała mu oczy.
— A widzisz! Pysk trzymaj, kiedy naród sądzi. Na ulicę z nim!
Ręce rzeźnickie pochwyciły Gastona i wyrzuciły go za bramę pałacu, pchnęły w rynsztok.
— Niech żyje naród, niech żyje wolność! huczał tłum, uradowany, że ukarał zuchwalstwo arystokraty.
Filozofowie salonowi rezonowali, marzyli o „wolności dla narodu“, przygotowywali teoretycznie rewolucyę, nie rozważywszy, że namiętności ludzkie wykoszlawią ich zamiary i marzenia. Hasła i doktryny wywrotowe padały do wielkiego kotła rewolucyjnego, który kipiał od rana do wieczora w ogrodzie i w kawiarniach „Palais Royal“, mieszały się, zlewały, stapiały z ambicyami i apetytami głodnych, ubogich, zapomnianych przez fortunę, wyplutych przez społeczeństwo na ulicę, napiętnowanych przez prawo i opinię publiczną, i wychodziły na światło dzienne w nowej formie, jakiej się ich twórcy nie spodziewali.
Z kotła rewolucyjnego rewolucyonistów kawiarnianych wyszły nieznane filozofom salonowym pojęcia o narodzie, patryotyźmie i wolności. Dla tych przyszłych jakobinów zasługiwał na tytuł narodu tylko proletaryat inteligentny i lud miejski i wiejski, patryotą był, kto bronił nadziei, ambicyi i praw tak pojętego narodu, wolność zaś polegała na narzucaniu woli wydziedziczonych stanom uprzywilejowanym. Według tych przyszłych terorystów rodził się każdy szlachcic wrogiem narodu, zdrajcą, łotrem, każdy ksiądz był nikczemnym kłamca i wyzyskiwaczem. Oni tylko jedni, bezdomni, ubodzy, lub pożerani nienasyconymi apetytami i ambicyami, posiadali wszystkie cnoty ludzkie i obywatelskie, stali czystością uczuć i zamiarów wysoko ponad „zgniłymi arystokratami i podłymi klechami“ prawdziwym narodem francuskim, filarami „zdrowego stanu trzeciego“.
— Obywatelki — krzyczał obłocony grzesznem życiem od góry do dołu margrabia de Saint-Hurugue, do kokotek, kiedy pijani żołnierze opuścili ogród, przeprowadzeni wiwatami „narodu“ zasłużycie się dobrze ojczyźnie, jeśli wam się uda zjednać dla sprawy narodu jak najwięcej łych dzielnych wojaków. Wy znacie doskonale szłukę łowienia brzydkiej połowy rodzaju ludzkiego. Pokażcie, co umiecie, puście w ruch oczy, usta i wdzięki wszelakie, nie szczędźcie całusów i objęć; resztę zrobi wino i złoto.
„Obywatelki“ były dumne z zaufania, jakiem je „naród“ zaszczycał. I one sprzyjały rewolucyi. Bo ten ohydny „ancien régime“ nie pozwalał im polować nocami na ulicach, chwytał je, zamykał w szpitalach, obcinał im, golił włosy, śliczne młode włosy, pozbawiając je ozdoby tak potrzebnej w ich rzemiośle. I one nienawidziły despotyzmu, pożądały wolności, były po swojemu „filozofkami“.
— Jutro pójdziemy do Wersalu, do koszar gwardyi francuskiej — odezwała się niemłoda już ulicznica, która całowała najmłodszego żołnierza. — Nie byłybyśmy Francuzkami, gdybyśmy nie zwyciężyły.
Stara gwardya rusza do bitwy z młodą gwardyą — zaśmiała się jakaś szesnastoletnia „obywatelka“.
Gaston tymczasem podniósł się z rynsztoka, cały obłocony ku uciesze uliczników, którzy go otoczyli, naigrawając się z jego sukien potarganych.
Oglądał się za fiakrem, aby się uwolnić od zuchwałej galeryi, kiedy spostrzegł nadjeżdżający powóz pani de Bar. Skinął na woźnicę.
— Zatrzymaj się!
Z okna powozu wychyliła się głowa hrabiny.
— Gaston! — zawołała przerażona, ujrzawszy krew, spływającą z czoła kuzyna — upadłeś?
— Naród mnie pobił i cisnął w rynsztok.
— Jaki naród?
— Ten tam! — wicehrabia wskazał „Palais Royal“. — Nasz przyszły pan. Dał mi poglądową lekcyę wolności i równości ludowej.
— Jacy źle wychowani...
— Bardzo źle wychowana jest wolność narodu — zaśmiał się Gaston — nie wyszlifowała się w salonach. Opowiem ci wszystko w powozie.





II.

Prysł czar chwili uroczystej...
Którzy szli czwartego maja do kościoła św. Ludwika ze łzą radosnego wzruszenia w oczach, skłonni do wszelkich ustępstw dla szczęścia całego narodu, którzy, oczyszczeni, podniesieni świętą powagą chwili historycznej, czuli się jednem ciałem, jednej ojczyzny dziećmi, przebudzili się nazajutrz ludźmi, pospolitych namiętności narzędziami.
Tradycya wielu wieków! i wola króla ustawiły przegrodę między szlachtą a mieszczaństwem; odziały je w inne suknie i wyznaczyły im osobne sale do obrad.
Żachnęło się, mieszczaństwo, jego duma stanęła odrazu sztorcem przeciw tej staroświecczyźnie.
Duma starszego mieszczaństwa spoglądała już oddawna zezem na uprzywilejowane stanowisko szlachty. Zbogaciwszy się, nabywali w ostatniem stuleciu kupcy i przemysłowcy majątki ziemskie, kształcili dzieci w wyższych zakładach naukowych, przyswajali sobie zwyczaje i obyczaje kasty uprzywilejowanej, ogładzili się w salonach, — byli tak samo dobrze wychowani, rozrzutni, marnotrawni jak „panowie“, a mimo to dzielił ich nieprzebyty dotąd mur od szlachty. Dwór był dla nich zamknięty, wyższe urzędy i stopnie oficerskie nie istniały dla nich.
Duma zbogaconego mieszczaństwa, podcinana batem zwykłej próżności ludzkiej, spoglądała żółtem okiem na tradycye rodowe szlachty, na jej nazwiska historyczne, na jej tytuły i herby i pieniła się z gniewu na jej przesądy. Bo potomkowie rycerstwa, gardzącego handlem, rzemiosłem, wszelką pracą zarobkową i wogóle, nie mogli, nie chcieli się mimo „Świateł filozofii“ pozbyć lekceważenia potomków rzemieślników i kupców. Podupadłszy, zubożawszy, żenili się wprawdzie z ich córkami i, chwytali skwapliwie tłuste wiana, trwonili wesoło pieniądze „łyków“, co im wcale nie przeszkadzało podrwiwać ze swoich teściów i szwagrów.
Duma mieszczaństwa, podniecana batem zwykłej próżności ludzkiej, rozproszyła zaraz nazajutrz po otwarciu Stanów Generalnych czar chwili uroczystej. Ona to nakryła przeciw zwyczajowi głowę, kiedy stany uprzywilejowane korzystały za przykładem króla ze swego prawa, uświęconego wiekami, ona to rzuciła jeszcze przed rozpoczęciem pracy sejmowej kość niezgody między wybrańców narodu. Zdemaskował ją później Chamfort, kiedy się przyznał, że „nie podatki“, nie „lettres de cachet“ i wszystkie i wszelkie inne nadużycia władzy, nie zdzierstwa intendentów i rujnująca przewlekłość sprawiedliwości gniewały najwięcej naród, więcej bowiem od tego wszystkiego nienawidził on przesądów szlachty, czego dowodem, że właśnie ci, którzy zazdrościli jej tradycyi historycznych, — burżoazya i literaci, podburzyli przeciwko niej lud miejski i wiejski“.
Naród czekał z bijącem sercem na robotę prawodawczą sejmu, wyciągał ręce do Stanów Generalnych: ratuj nieszczęśliwych, postaraj się o chleb dla głodnych, zdejm z ubogich okrutny ciężar nadmiernych podatków! a Stany Generalne stały w miejscu z uporem kozła, trwoniąc podaremnie drogi czas, tydzień, dwa, trzy, miesiące.
Poszło o drobnostkę, o formalność, o sprawdzenie pełnomocnictw poselskich. Zwyczaj i wola króla żądały, żeby każdy stan sprawdzał pełnomocnictwa w pośród siebie, w swojem kole, duma zaś stanu trzeciego, nie uznając różnicy stanów, domagała się wspólnej kontroli.
Gdyby nie naganka na „zgniłych, śmierdzących arystokratów“, rozchodząca się po Paryżu, z „Palais Royal“ po całej Francyi, i z salonów bogatych mieszczan, byłaby się może szlachta zgodziła na to słuszne żądanie, wszyscy bowiem posłowie byli wybrańcami ligo samego narodu i powinni byli pracować wspólnie dla tych samych celów, ale jad nienawiści, który rozlewał się po kraju, rozbudził podejrzliwość stanów uprzywilejowanych. Wszakże wołał ksiądz Sieyès, instruktor mieszczaństwa: czem jest stan trzeci? Niczem! Czem chce być? Wszystkiem!
Domyślając się w żądaniu mieszczaństwa ataku na swoją godność, na swoją powagę, szlachta uczepiła się resztkami słabnących sił tradycyi i zwyczajów przeszłości: Jeżeli nie ustąpimy, zginiemy...
Jak dwaj atleci, którzy zwarłszy się, zmagają się z sobą z zapartym oddechem, błyskając zakrwawioemi oczyma, tak wzięli się za bary płachta i mieszczaństwo, dusząc się w uścisku straszliwym. Stali w miejscu całe tygodnie, uparci, zawzięci. Nie rozłączyły ich namowy, pertraktacye, wezwania do zgody, czuli bowiwem instynktownie, że walczą o prymat przyszłości.
A w pośrodku między nimi chwiało się duchowieństwo, przechylając się to w jedną to w drugą stronę, bezradne, wyczekujące.
Kler wyższy przyparł się do szlachty, kler niższy życzył zwycięztwa mieszczaństwu. Purpury i fiolety trzymały się przeszłości, która ich wyposażyła władzą i olbrzymiemi dobrami; czarne, skromne sutanny patrzyły z radością w przyszłość, od której spodziewały się pełniejszej miski. Jak mieszczaństwo zazdrościło szlachcic tradycyj rodowych, nazwisk historycznych i herbów, tak zazdrościli ubodzy, głodem przymierający proboszczowie wiejscy prałatom bogatych beneficyów i zaszczytów.
Zmagała się z sobą cała oświecona, dobrze wychowana Francya, kwiat szlachty, duchowieństwa i starszego mieszczaństwa, a w trybunach sali sejmowej i na ulicy, przed gmachem Menus krzyczał, mieszał się do rozpraw posłów, klaskał, przeklinał, groził przyszły władca rewolucyi, ten, który pogodzi ich piką, drągiem, rusznicą, gilotyną, ten, który rzuci ich oświecenie i dobre wychowanie pod swoje stopy brutalne i zdepce je, jak niepotrzebny łachman.
Motłoch paryski śledził pod komendą patryotów z Palais Royal przebieg sporu, zapisując sobie w pamięci nazwiska „wrogów narodu“, aby je znal, kiedy nadejdzie dzień wielkiego sądu.
Posłowie spierali się o drobnostkę, o formalności, a rewolucya wyciągała już krwawe ręce po ich głowy upudrowane. Codziennie wylatywały z kuźni pałacu Orleanów, z jego księgarni i kawiarni na Paryż, na Francyę świstki zadrukowane, denuncyujące gorętszych posłów szlacheckich i duchownych przed narodem: zdrajcy, zbrodniarze!
Kamil Desmoulins pracował z zapałem „cnotliwego Brutusa“, płonącego od świtu do nocy ogniem obywatelskiego oburzenia.





III.

Błękitny salon pani de Benuharnais przy ulicy Tournon szumiał takim gwarem, jak gdyby się zmienił w przedsionek bulwarowego teatrzyku lub w salę drugorzędne] restauracyi.
Co się stało?
Te same dekoltowanc, ubrylautowane, uperlone damy zajmowały fotele, ci sarni upudrowani, wyżabotowani panowie otaczali księżne, margrabinę, hrabinę i kawalerowe.
Jeszcze temu dwa miesiące dzwonił w salonie pani de Beauharnais cichym brzękiem muszek leśnych szept stłumiony, wytryskiwały od czasu do czasu z grup pań i panów rakiety wykwintnego dowcipu, ruchy były okrągłe, estetyczne, usta uśmiechnięte przyjemnym uśmiechem nieopatrznego rozbawienia, a dziś podnosili panowie głosy, giestykulowali żywo, panie wtrącały się, przerywając niegrzecznie mówiącym, niecierpliwe, nerwowe.
Co się stało, skąd ta przemiana?
Polityka wypędziła z salonu pani de Beauharnais naukę, literaturę, sztukę, błyskotliwą, dobrze wychowaną causerie, zawładnęła wszystkiemi umysłami, a razem z nią wtargnęły do wytwornego towarzystwa jej pomocnice: namiętność, bezwzględność, zapalczywość, krzykliwość, oszczerstwo i nienawiść.
Oto perorowała właśnie niemłoda już hrabina de Tessé z takim zapałem, giestykulując tak żywo, iż pióra, zdobiące jej fryzurę, trzęsły się, chwiały się ku uciesze młodszych pań. Hrabina „robiła od lat dwudziestu w salonach konstytucyę“, zabawiała się w politykę już wówczas, kiedy jeszcze nikt nie myślał, a owa konstytucya nie chciała się narodzić.
— Nie rozumiem — mówiła — dlaczego prawdziwi filozofowie dwóch pierwszych stanów nie zmuszą wystąpieniem energicznem do powolności starych zacofańców, którzy lękają się, niewiadomo z jakich przyczyn, przewagi stanu trzeciego. Wszyscy przecież, bez różnicy stanów, chcemy tego samego, bo: konstytucyi, ograniczenia despotyzmu królów, większej swobody. Nazywają nas, kobiety, płcią słabą, a gdybyśmy my zasiadały w Stanach Generalnych, zrobiłybyśmy rychło porządek. Wachlarzami rozpędziłybyśmy zacofańców na wszystkie wiatry. Cóż za licho przyniosło do Stanów owego Cazalès’a i tego nieznośnego Maury’ego? Gdyby nie oni, mielibyśmy już konstytucyę.
— Tak sobie od ręki w kilka tygodni? — zauważył lord Chesterfield, uśmiechając się po swojemu kącikami ust. — Nawet nasz Pit nie potrafiłby przebudować państwa w przeciągu miesiąca.
— Bo wy, wolnomyślący Anglicy, potrzebujecie do wszystkiego sto razy więcej czasu od nas.
Nawet pokojówka pani de Tessé nie pozwoliłaby sobie jeszcze temu dwa miesiące być tak niegrzeczną dla cudzoziemca.
Lord Chesterfield milczał. A hrabina perorowała podniósłszy się w zapale oratorskim z fotelu.
— Cóż to tak wielkiego konstytucya? Zdawałoby się, że potrzeba do tego rozumów Solona i Lykurga. Zaraz państwu pokażę, jak się buduje konstytucyę.
I zaczęła budować konstytucyę, sypiąc do jednego worka różne, najsprzeczniejsze z sobą teorye umarłych i żyjących doktrynerów.
— Tego Maury’ego powinien ktoś nauczyć rozumu. On głównie, ten synek szewiecki, bruździ.
— Ksiądz, obłudnik, kłamca z profesyi — odezwał się kawaler de Craon, wyleczony już z rany, otrzymanej w pojedynku. — Nie rozumiem, dlaczego naród wybrał do Stanów tylu klechów. Ci ludzie ubierają się jedynie dla pełnej miski, dla wygodnego bytu, w sutannę, w liberyę pana, z którego w duchu drwią. Kłamią przez całe życie, uprawiają świadomie najobrzydliwsze kuglarstwo. Żyją głównie zmysłami, a zamiast pogodnej religii Greków i Rzymian, przyjaciółki rozkoszy, miłości i wolności, która wniosła do świątyń tańce i widowiska, uczą smutnej, surowej religii chrześcijańskiej, służki królów i ministrów, wielbicielki włosiennicy, ubóstwa materyalnego i umysłowego, nieprzyjaciółki bogactwa i najsłodszych skłonności naturalnych, słowem, religii, dobrej dla szpitalów i więzień. Powinniśmy raz skończyć z tą religią nieobywatelską, niepatryotyczną, która zachwala posłuszeństwo dla tyranów: subditi estote non tantum bonis et modestis sed etiam dyscolis.
Kawaler obejrzał się po salonie wzrokiem tryumfatora. Wiedział, że mówił do wdzięcznego audytoryum, bo do „filozofów“ i „filozofek“. Zmarszczyć lekko brwi, spostrzegłszy obok panny de Laval Gastona de Clarac. Byłby jeszcze więcej spochmurniał, gdyby był mógł słyszeć, co wicehrabia szeptał hrabiance.
— Te same frazesy, upstrzone tą samą cytatą łacińską czytałem wczoraj w La France librę Kamila Desmoulinsa. Kawaler de Craon uczy się widocznie na pamięć wszystkich bzdurstw i oszczerstw wychodzących z kuźni Palais Royal.
Kawaler nie słyszał, co Gaston szeptał, przeto obejrzał się jeszcze raz dokoła wzrokiem tryumfatora, pewnego oklasków, i rzekł jeszcze:
— Jeżeli księża chcą, abyśmy korzystali nadal z ich dobrze zapłaconych usług, niech stworzą religię przyjemną, odważną, patryotyczną, pożyteczną dla jednostki i państwa. Tylko wtedy będą mieli prawo nazywać się pierwszym stanem Francyi.
Tłoczyły się do kawalera tle Craon panie. tłoczyli się panowie. Ściskano mu ręce, zasypano go słowami uznania. A on pławił się, uradowany, w blaskach taniej sławy, nadął się, zadarł głowę do góry, był z siebie zadowolony. Byłby z siebie jeszcze więcej zadowolony, gdyby się mała rączka panny de Laval była do niego wyciągnęła z podziękowaniem, ale hrabianka siedziała z głową pochyloną, nie biorąc udziału w ogólnym zachwycie.
— Chciałbym zwrócić uwagę kawalera de Craon — odezwał się Gaston — iż nie wszyscy księża są świadomymi kłamcami, bo nie wszystkich zatruła jadowita mądrość Voltaire’ów i Diderot’ów. Prawie cały kler wiejski z nielicznymi wyjątkami wierzy w to, czego uczy. Nie wszyscy księża rozkoszują się przy misie obfitej, wiadomo bowiem powszechnie, że nasz kler niższy jest uboższy od drobnego mieszczanina, że przymiera nawet często głodem, chociaż pracuje na parafii za dziesięciu wołów. Krytykę swoją powinien był pan de Craon skierować w stronę owych filozofujących, bogatych paryskich prałatów i abbé, którzy noszą nieprawnie suknię duchowną, bo plamią ją kłamstwem cynicznem. Co zaś do tytułu pierwszego stanu Francyi, których pan de Craon chce uczcić przyszłych twórców swojej religii, raczej religii mędrców z Palais Royal (tu odezwały się z różnych stron protesty i głośne uwagi), to pozwolę sobie przypomnieć panu kawalerowi, że tytuł ten nadała przeszłość słusznie duchowieństwu chrześcijańskiemu. (To przesąd! — zawołała pani de Tessé). — Bo któż to był pierwszym cywilizatorem i nauczycielem Francyi, kto uczył naszych barbarzyńskich przodków cnót chrześcijańskich, kto trzymał ich gwałtowny temperament, ich dzikość pierwotną, ich pychę zdobywców na łańcuchu trwogi przed odpowiedzialnością pośmiertną, kto zastawiał słabych przed mocnymi, nakłaniał mocnych do pobłażliwości, względności, kto, słowem, zdjął nas skórę barbarzyńców i zmienił nas w ludzi uobyczajonych i cywilizowanych? Przez trzynaście wieków uprawiało duchowieństwo francuskie naszą ziemię i nasze prowincye, nasze serca i dusze, karczowało nasze lasy i naszą dziką naturę, i dlatego należy mu się słusznie tytuł pierwszego stanu Francyi. Nie podaremnie, nie bezmyślnie nazwała je tak przeszłość, i nic nadaremnie i bezmyślnie otoczyła je czcią i wynagrodziła jego trud wdzięcznie bogatemi legatami.
Tylko dwie pary rąk wyciągnęły się z podziękowaniem do Gastona — były to ręce lorda Chesterfielda i księdza de Courcel.
W błękitnym salonie zawrzało. Uwagi, porwane zdania, wykrzykniki, ironiczne śmiechy przelatywały z jednego rogu na drugi, tu i owdzie padły groźne słowa, gminne epitety, dołączone do nazwisk dowódców szlachty i duchowieństwa. Cazalès taki, Espremenil owaki, Maury kłamca i t. d.
Dziwiły się ściany salonu tej dziwnej causerie, one, które słyszały przez szereg lat tylko słowo rzeźbione, misterne, wygłaszane głosem przyciszonym, one, które widziały przez szereg lat tylko ruchy dystyngowane, twarze spokojne, uśmiechy uprzejme. Aż nagle nabrzmiały głosy namiętnością, gniewliwymi akcentami, twarze zarumieniły się płomieniem polemiki, ruchy stały się ostre, wyzywające. Pani de Tessé wymachiwała wachlarzem pod samym nosem panów, księżna Hohenzollern gryzła z niecierpliwości rękawiczkę, książę de Salm, usiłując przekonać Gastona, przysuwał się tak blizko do niego, że ocierał się prawie o jego brzuch.
Nawet pani de Beauharnais, dawniej zawsze tak równa, uprzejma, pobłażliwa, mówiąca o wszystkiem i o wszystkich dobrze, taka dystyngowana w czarnej, wdowiej sukni, w czarnym czepeczku na siwych i skromnie zaczepnych włosach bez pereł i kwiatów, straciła równowagę dobrze wychowanej gospodyni wielkiego salonu. Drżącemi palcami brała machinalnie z tabakierki tabakę, którą rozsypywała, nie doniósłszy jej do nosa, trzęsącemi się rękami podawała gościom herbatę, wylewając ją na suknię.
— Furia politica! — rzekł lord do Gastona.
Wzruszyli obaj ramionami.
Największy harmider wywołały panie. Te wytworne damy, któreby jeszcze temu dwa miesiące żwawsza sprzeczka była napełniła zgrozą, bulgotały jak rozgniewane indyki. A oczy? Płomienie zaciekłości stronniczej buchały z tych oczu, stworzonych do słodkich spojrzeń, do czarów miłości.
Od czasu do czasu wpadał w ten harmider cienkich głosów niewieścich grubszy głos jakby dojrzewającego chłopca, wpadał stanowczy, pewny siebie, rozstrzygając, przecinając najzawilsze sprawy ostrzem ciętej, krótkiej uwagi, podkreślonej zamaszystym, energicznym ruchem ręki.
Wówczas zwracały się oczy panów w stronę kominka, gdzie stała, z rękami splecionemi na plecach, w postawie wyzywającej, prawie aroganckiej młoda dwudziestokilkoletnia dama, nizka, gruba, nieforemna w pasie, odbijająca się lak wyraźnie pospolitością ruchów i gminnemi kształtami od otoczenia dam francuskich, iż musiała zwrócić na siebie uwagę. Jej twarz zeszpecona dużym nosem, czerwoną cerą i pryszczami, nie miała w sobie nic niewieściego.
Natura omyliła się. Ta grubo mówiąca dama powinna się była urodzić mężczyzną, była to bowiem baronowa de Staël.
Gdzież umieściła się dusza, z której miały trysnąć potoki jaskrawych blasków, jaśniejszych, rozleglejszych od ogniów największych brylantów korony francuskiej? Wyzierała ona z dużych, czarnych, prześlicznych oczu, promieniejących fosforycznem światłem talentu.
W chwili, kiedy się panie roznamiętniły, nie bardzo wiedząc o co, bo nie wiele z nich miało dokładne wyobrażenie o właściwych powodach sporu między stanem trzecim, a stanami uprzywilejowanymi, weszła do salonu — wbiegła, wpadła, nizkiego wzrostu, drobna, starsza dama i dysząc szybko, chwytając ustami powietrze, runęła na fotel.
Otoczyły ją panie.
— Pani zasłabła... przykry przypadek panią spotkał... może nieszczęście... ktoś drogi sercu pani umarł?
Malutka, drobna, mocno uróżowana dama odpowiadała na sypiące się na nią pytania przeczącem potrząsaniem głowy, co wprawiało w ruch cały bukiet kwiatów, urozmaicony ogromnym pióropuszem, zmieniający jej perukę w żywy ogród.
Staruszka, łatająca tak pretensyonalnie zwiędłą cerę i łysą czaszkę, wyglądała tak pociesznie, iż panowie zagryzali wargi, by nie wybuchnąć wesołym śmiechem.
— Co się tej babie stało — rzekł Chesterfieldl do Gasona.
— Założyłbym się, że ma jakieś zmartwienie polityczne.
— Takie czupiradło?
Malutka dama dyszała, nie mogąc wrócić do równowagi po jakimś niezwykłym wysiłku, czy zmartwieniu.
— Szampańskiego wina dla pani d’Angivilliers! — rozkazała pani de Beauharnais.
Z dworacką usłużnością nadbiegł z kieliszkiem sam kawaler de Cuibières.
— Okropnie! — odezwała się nareszcie pani d’Angivilliers, napiwszy się wina. — To zbrodniarze.
— Czy chłopi zburzyli pani zamek, spalili zboże, wypuścili wodę ze stawów, powystrzelali zwierzynę? — pytano.
— Gorzej... uf... Jak mi serce bije... Ojczyzna ginie...
— Czy nam Anglia wypowiedziała wojnę?
— Ach ten Cazalès, ten Maury... Żeby nie oni...
— Mówiłem panu, że zmartwienie polityczne... — rzekł Gaston półgłosem do Chesterfielda. — Mucha febry politycznej ukąsiła nasze panie i pomieszało się im w główkach.
— Widzę. Straszliwsza od innych będzie wasza rewolucya, bo wrażliwość niewieścia podsyci ją swoją namiętnością.
— Jakiego-ż występku dopuścili się znów ksiądz Maury i kawaler de Cazalès? — odezwał się od kominka męski głos pani de Staël.
— Rozważniejsi posłowie szlacheccy i duchowni skłaniali się już dziś do zgody ze stanem trzecim, kiedy ci dwaj trębacze nadeszli i zatrąbili swoim wrzaskiem fanfarowym na śmierć zamiary patryotyczne — objaśniała malutka, drobna, umalowana, ukwieciona dama.
— Zgroza!
— To nieuczciwość!
— Zuchwali!
— Głupcy!
Grube słowa:, namiętne obelgi latały z taką swobodą, jak gdyby w salonie, obitym błękitnym, srebrnemi gwiazdami zasianym odamaszkiem, nie rozmawiano nigdy inaczej.
Obok pani de Staël stal gruby, otyły pan, który odzywał się dotąd bardzo niewiele, półsłówkami, półgębkiem, od niechcenia, jak gdyby lekceważył cale towarzystwo.
Szczególną koafiurę miał ten pan. Włosy zczesane gładko z czoła w tył, tworzyły duży czub, zwinięte po bokach w dwa pukle; podniesione w górę, odsłaniały mięsiste, pospolite uszy. Czoło proste, duży, nieforemny nos, grube, wzgardliwie wydęte wargi, zanadto rozwinięta dolna część twarzy, przedłużona leszcze tłustym, obwisłym podbródkiem, ruchy ociężałe, niezgrabne, sztywno-poważne, pedantyczne, cała postać, jakby wyciosana od ręki z jakiegoś pospolitego materyału, bez linii falistych, bez wykończenia, robiła wśród ruchliwych, giętkich, wyrzeźbionych dłutem kultury wielu wieków gości pani de Beauharnais wrażenie klocu, przedstawiającego bożka Cymbrów albo Teutonów. Nieokiełznana sztuką życia pycha wzbogaconego kupca, przemysłowca, bankiera lub kogoś w tym rodzaju malowała się tak wyraźnie, tak bez żadnej zasłony w oczach i w pogardliwie wydętych wargach tego pana, iż nie mogło ulegać wątpliwości, że stanowiła główny rys znamienny jego charakteru.
— Kawaler de Cazalès i ksiądz Maury zapominają, że cała ludzkość spogląda w tej chwili z sercem bijącym na Francyę, na każdego z nas, którzy budujemy wielkie nieśmiertelne dzieło przyszłości i że to ludzkość przeklnie nierozumnych wrogów świętej wolności — odezwał się ów pan suchym, manierowanym głosem starego profesora.
— Puh... uroczysty frazes — szepnął Chesterfield.
— Święte oburzenie wielkiego kofty — odszepnął mu Gaston. — On tak zawsze.
Ale towarzystwo zachwyciło się uroczystym frazesem. Jak to było powiedziane! jak wzniośle, głęboko, nadzwyczajnie! — podawano sobie z ust do ust i spojrzenia czci szły ku „wielkiemu kofcie“, które on przyjmował z pozorną obojętnością, jako należny mu hołd.
Najgorętszy jednak zachwyt gorzał w pięknych oczach pani de Staël, zachwyt najwyższy, bo łączący miłość z uwielbieniem. Zachwyt ten przynosił zaszczyt sercu przyszłej autorki „Korynny“, uroczysty bowiem pan był jej ojcem. Generalny kontroler Necker, bożyszcze wszystkich doktrynerów rewolucyjnych, raczył obecnością swoją uświetnić zebranie u pani de Beauharnais.
Gastona oburzyło bezlitosne potępienie Cazalèsa i Maury’ego, z którymi łączyły go stosunki przyjaźni. Przeto wysunął się na środek salonu i odezwał się:
— I ja nie pochwalani bezpłodnych sporów, w chwili, kiedy cały naród wyciąga do nas ręce błagalne, o chleb i wolność żebrząc, zdaje mi się jednak, że pan kontroler generalny, potępiając tak surowo kawalera de Cazalès i księdza Maury’ego, nie uwzględnia okoliczności, które tłomaczą ich zaciętość.
— Nic nie tłómaczy śmiesznego uporu u tych zacofańców — wybuchnęła pani de Staël namiętnością kawiarnianego szczekacza.
Jakiś młokos, który nie zasłużył się jeszcze niczem, śmiał odpowiadać jej ubóstwianemu ojcu, mierzyć się z mężem, uznanym, szanowanym przez całą oświeconą Francyę? Zuchwalec, arogant!
Tyle zdumionej pogardy błyskało stalowymi błyskami w oczach córki Neckera, iż każdy inny byłby zamilkł zawstydzony. Ale Gaston mówił dalej:
— Są upory, które nie każdy może odczuć. Żeby odczuć upór Cazalèsa, trzeba być żołnierzem i szlachcicem.
Wyrazy: żołnierz i szlachcic podkreślił głosem i spojrzeniem ironicznem, rzuconem z pod zmrużonych powiek w stronę pani de Saël.
Czerwona twarz baronowej stała się jeszcze czerwieńszą. Córka zbogaconego bankiera, która zaślubiła dla tytułu starego barona, milczała, przygryzając wargi. Necker marszczył brwi, co czynił zawsze, kiedy chciał wyrazić niezadowolenie.
Ale groźnie zmarszczone brwi bożka rewolucyonistów nie zatrwożyły Gastona.
Kawaler de Cazalès nie staroświeckich formalizmów broni — mówił — lecz godności szlachty. Bo czemże jesteśmy my, rycerska szlachta francuska, w gazetkach, świstkach, broszurach, mowach rewolucyjnych? Złodziejami, rabusiami, mordercami, wyrzutkami Francyi, niegodnymi tytułu patryoty i obywatela. Słyszymy to od kilku miesięcy codziennie do świtu do późnej nocy, powtarzają nam to zuchwałe spojrzenia naszych lokajów, mściwe pomruki naszych chłopów. I to za co? Za to, że zbudowaliśmy Francyę razem z królami, że wydarliśmy ją z paszczy Rzymu, że broniliśmy przez lat ośmset jej granic przed Saracenem i Hunnem, przed Anglikiem i Niemcem, że spieszyliśmy na każcie krwawe pole, oddając głowy bez skargi, bez żalu za wolność i sławę Francyi. Szczekacze i pismaki wywrotowi rzucają nam w twarz oskarżenie: ziemia francuska jest przepojona potem chłopa! Któżby temu przeczył? Ale ziemia francuska jest także przepojona krwią szlachecką. By mieszczanin i chłop mogli bezpiecznie pracować, my ginęliśmy. Niema ani jednego rodu rycerskiego, któryby nie oddawał przez szereg wieków w każdem pokoleniu jednej lub kilku młodych głów swoich sławie Francyi. A za tę krew przelaną, za ten ból, trud i ofiarę wojny bryzga dziś na nas pierwszy lepszy nędznik, zazdrośnik, oszczerca biotem obelg i nienawiścią.
Uciszyło się w salonie, goście pani de Beauharnais słuchali uważnie. Należeli przecież prawie wszyscy do owej nieszczęsnej kasty, piętnowanej od kilku miesięcy przez agitatorów rewolucyjnych piętnem hańby, obrzgiwanej jadowitą śliną nienawiści, obrzuconej błotem oszczerstwa.
— Zarzucają nam, żeśmy zwyrodnieli, spróchnieli — mówił Gaston. — Moglibyśmy na to odpowiedzieć, że kto przez ośmset lat przelewał krew, myślał, zużywał swoją energię fizyczną i umysłową dla narodu, ten ma prawo czuć się wyczerpanym. Ale na czemże polega to nasze zwyrodnienie? Że nie spełniamy już posłannictwa dawnego rycerstwa, że przestaliśmy być jedyną tarczą, jedynym mieczem Francyi? Nie strzeżemy w istocie z wież zamków bezpieczeństwa włości, powierzonych naszej opiece, bo strzeże ich dostatecznie powaga władzy królewskiej, poparta siłą wojska rządowego. Nie my usunęliśmy się dobrowolnie od obowiązków rycerstwa, lecz zwolnił nas z nich nowy ustrój państwa. Nasze zbrojne poczty stały się niepotrzebne z chwilą, kiedy je korona zastąpiła żołnierzem werbowanym. Kto jednak prowadzi tego werbowanego żołnierza, to wojsko rządowe, na pola krwawe i ginie z nim razem, znosząc ochoczo trud wojny? My, spróchniali, zgnili arystokraci, my, oficerowie jego królewskiej mości. Z wyjątkiem dwustu, trzystu najwyżej, próżniaczych rodzin dworackich, służymy wszyscy wojskowo. Więc gdzież to nasze zwyrodnienie?
Gaston obrzucił szybkiem spojrzeniem towarzystwo. Necker uśmiechał się nieznacznie, pani de Staël przygryzała ciągle dolną wargę, przedstawiciele starej, rycerskiej szlachty nie spuszczali z mówiącego oka, szlachta nowa, nobilitowana w ostatnich stu latach, rekrutująca się z urzędników i ze zbogaconych mieszczan, słuchała z głową spuszczoną.
W pobliżu kominka obok pani de Bar siedziała panna de Laval z głową cofniętą w tył, zapatrzona w amorków, zdobiących sufit. Jakaś burza ciągnęła przez jej duszę, wstrząsając nią, widać było bowiem na jej zmarszczonem czole, w jej szeroko otwartych, zamyślonych oczach, w drgających ustach i w ceglastej barwy plamach, które popstrzyły jej policzki, plastyczne odbicie wewnętrznego, gwałtownego wzruszenia.
W ostatnich kilku miesiącach widziała ona na wsi i w małych miasteczkach, gdzie ocierała się codziennie o „czystego, pierwotnego człowieka“, tyle pospolitego samolubstwa i tyle podłej ciemnoty, wyczytała w Paryżu ze świstków rewolucyjnych tyle oszczerstw, miotanych na stany uprzywilejowane, tyle zawziętej niesprawiedliwości, przesyconej żółtą zawiści, iż jej marzenia książkowe o powszechnem szczęściu, o odrodzeniu Francyi, ludzkości przez „powrót do natury“ zaczęły tracić blaski i barwy wiosny.
I żal jej było ładnych, białych, wonnych marzeń i czuła ból dotkliwy, jak po utracie czegoś bardzo drogiego. Miałożby to wszystko, w co wierzyła, co kochała, co wypełniało młodość entuzyastyczną, być złudzeniem, fantazyą teoretyków, nie mających wyobraźnia o żywym człowieku, o rzeczywistości?
Wicher myśli wstrząsał jej duszą i zrywał z niej bez litości zielone liście dobrych nadziei; płomień jej młodzieńczego entuzyazmu, jeszcze temu kilka tygodni taki żywy, gorzcy, gasły stygł. Nie chciała się do tego przyznać przed samą sobą, a jednak czuła już przykry chłód zbliżającego się wytrzeźwienia.
Goście pani de Beauharnais dziwili się jej wstrzemięźliwości. Zwykle rzucała się z brawurą i z temperamentem młodości w wir dysputy, broniła najskrajniejszych poglądów, wygłaszała najskrajniejsze teorye, dziś słuchała z pozorną obojętnością, milcząc uparcie.
Co jej się stało? pytali przyjaciele. Ona odpowiadała bladym uśmiechem znużenia. Musi być chora...
Była rzeczywiście chora; jej dusza, rozdzierana na dwoje wichrem myśli, cierpiała.
Rzecz szczególna. Wstecznictwa Gastona wydawały jej się dziś mniej „czarne“. Słuchała ich z uwagą.
A on mówił:
— Nasi przeciwnicy, zowiący się patryotami, jak gdyby tylko stan trzeci miał prawo do kochania Francyi, nasi wrogowie wyrzucają nam marnotrawstwo. Sprzedawaliśmy w istocie przez setki lat zamki i włości, kiedy trzeba było na wezwanie lennego pana sztyftować własnym kosztem zbrojne poczty, rozrzucaliśmy garściami złoto na kościoły i klasztory, rujnowaliśmy się na zbroje, warownie i domy Boże, za co teraz my, stara szlachta rycerska, jesteśmy ubożsi od średnio zamożnego mieszczanina. Rozdziawszy się ze zbroi, a odziawszy się w jedwabie, atlasy, aksamity i koronki czasów nowszych, trwoniliśmy resztki naszych fortun na bezmyślne życie towarzyskie, na zbytki, na upodobania estetyczne, ale to nasze nierozumne marnotrawstwo stało się błogosławieństwem dla mieszczaństwa. Z niego to wyrosło bogactwo kupców i przemysłowców, z niego wykwitły liczne fundacye dobroczynne, naukowe i artystyczne, z niego wytrysły tysiące stypendyów i burs, w których chowają się, oświecają nasi obecni najzaciętsi przeciwnicy. Jesteście przesądni, zastygli w swoich tradycyach, niechętni światłu, jak mumie egipskie! — wołają Voltaire’y, Diderot’y, Rousseau’owie i żyjący ich następcy! Czy tak? A któż to otworzył na rozcież domy swoje, mózgi i serca dla wszelakich nowinek? Niestety, my! W naszych to salonach i buduarach, przy ogniu naszych kominków wygrzewał się, dojrzewał i wykłuł duch czasu z głową smoka, z oczami grzechotnika, z apetytem milionów wilków. My to, niebaczni, nierozumni, szukający nadzwyczajnych wrażeń i wzruszeń, przygarnęliśmy rewolucyę i posadziliśmy ją przy swoim siole, ugaszczaliśmy ją; za to odmawia nam ona teraz prawa do tytułu Francuza i patryoty. Idźcie precz, próżniaki! krzyczą nowi ludzie. Grzeszyliśmy w istocie w ostatnich stu latach próżniactwem, pozbawieni przez koronę i jej najbliższe otoczenie samodzielności, bawiliśmy się w życie towarzyskie zamiast pracować. Nostra culpa, ale oto ocknęliśmy się, wracamy gromadnie do służby publicznej, a wszystkie gazety stanu trzeciego wrzeszczą, jak opętane: nie chcemy was, złodzieje, rabusie, zdrajcy, śmierdzące ścierwo przeszłości! Jakże się w takiem położeniu dziwić, że żółć zalewa serca i mózgi Cazalès’ów, Maurych i innych?
Salę zaległa cisza.
To, co Gaston mówił, było w czerwcu 1789 r. w Paryżu jeszcze tak niezwykłe, odcinało się tak wyraźny linia od wszystkiego, czem Francya oświecona żyła od lat trzydziestu, o czem myślała, rozmawiała, iż goście pani de Beauharnais nie umieli w pierwszej chwili znaleźć odpowiedzi na jego herezye. Nawet pani de Tessé, „budująca konstytucyę“, nawet pani d’Angivilliers, omdlewająca ze wzruszenia politycznego, nawet pani de Staël, rozcinająca z łatwością Aleksandra Wielkiego każdy węzeł, milczały stropione. Myśli „filozofów“ i „filozofek“ przywykły do innego kierunku. Cóż odpowiedzieć dziwakowi, który w chwili, kiedy cała Francya błaga o doszczętne zdruzgotanie przeszłości? Niemądra to odwaga czy fantazya, która uwzięła się pływać przeciw wszechpotężnemu prądowi.
Pierwszy ocknął się ze zdziwienia Necker.
— Pan wicehrabia przecenia znaczenie owej szczekaniny gazeciarskiej i kawiarnianej — odezwał się z powagą najwyższego rozjemcy wszelkich sporów. — Szczekanina tej kanalii nie może wpłynąć na rozwój wypadków historycznych.
Rozjaśniały się, zasępione oblicza filozofek. Rozumie się... Niepotrzebnie straszy ich wicehrabia de Clarac obelgami pokątnych gazeciarzów i polityków z Palais Royal... Kto by na taką hałastrę zwracał uwagę?... W każdem mieście istnieją ścieki uliczne, w każdem społeczeństwie burzą się w różnych norach i dziurach szumowiny ludzkie...
Optymizmu filozofów i filozofek nie przeraziły jeszcze gromy rewolucyi. W prawdzie dochodziły z prowincyi coraz częstsze wiadomości o rozruchach chłopskich i o gwałtach dokonywanych w miasteczkach, optymizm jednak doktrynerski pocieszał się wygodnem kłamstwem: zwykli bandyci dopuszczają się tych nieporządków... Któżby sobie zresztą psuł humor wiadomościami o awanturach prowincyonalnych? W oddaleniu błękitnieje, zaciera się, niknie wszystko. Nawet olbrzymie góry. A w Paryżu panował dotąd spokój... Hołotka pyskuje? Niech sobie używa...
— Rozumie się... wicehrabia de Clarac przecenia znaczenie szczekaniny gazeciarskiej i kawiarnianej — wtórowała Neckerowi pani de Tessé, jak wierne echo.
— Szczekanina tej kanalii nie może wpłynąć na rozwój wypadków historycznych — powtórzyła za bożkiem rewolucyi pani d’Angivilliers.
— Naturalnie... ależ tak, któżby zwracał uwagę na taką hałastrę — wicehrabia przesadza... przytakiwano zewsząd.
Zasypywany gradem uwag krytycznych i bezładnych wykrzykników, Gaston rozgrzał się, jak koń bojowy, draśnięty kulami. Dotąd mówił spokojnie; teraz podniósł głos:
— Pan generalny kontroler, twierdzi, że tylko kanalia pluje na przeszłość i szlachtę? Czy pan generalny kontroler zalicza także Chamforta, księdza Sieyès i przyjaciół ich do tej kanalii? A jakże wyraża się o szlachcie ksiądz Sieyès w swojej tak dziś czytanej, przez cały stan trzeci uwielbianej broszurze Qu’est ce quo le Tiers? „Szlachta jest narodem dla siebie, ale narodem fałszywym. Nie umiejąc, z powodu braku organów użytecznych istnieć sama przez siebie, czepia się narodu prawdziwego, jak owe tumory wegetalne, żyjące tylko sokami roślin, które wyczerpują i wysuszają. Dlaczegóż stan trzeci nie zamknie w lasach Frankonii owych drapieżnych rodów, pochodzących od zdobywców naszej ziemi? Wypalmy ten wrzód, wymiećmy to robactwo! Stan trzeci nie potrzebuje szlachty, bo jest sam dla siebie pełnym narodem, któremu nie zbywa na żadnym organie, który nie potrzebuje niczyjej pomocy i przyniesie zdrowie Francyi, gdy wypleni pasorzytów, inkrustowanych na jego skórze“. Tak wyraża się o szlachcie ksiądz Sieyés, mszcząc się za to, że mu któryś z naszej kasty odmówił prezenty na opactwo. Cóż pan na to, panie generalny kontrolerze? Ksiądz Sieyés jest przecież luminarzem protegowanego przez pana stanu trzeciego. On to układa plan walki z istniejącym porządkiem, on minuje z wytrwałością kreta króla, rząd, on buduje przyszły gmach państwa, on poddaje Mierabeau’owi hasła wywrotowe.
Necker, przybladłszy, marszczył brwi, gryzł dolną wargę, jak jego córka. Silą woli tłumiony gniew wrzał w jego pysznej duszy. Nie tyle śmiały ton mowy młodego szlachcica obraził jego dumę, ile nazwanie Sieyè’sa luminarzem stanu trzeciego, przebudowcą królestwa Burbonów.
Niemiec z pochodzenia, Genewczyk z miejsca stałego zamieszkania, kupiec, bankier z zawodu, przywiózł do Paryża niezwykłe zdolności finansowe i niezwykłą ambicyę. Postanowił wgramolić się na sam szczyt drabiny społecznej i wygramolił się.
Wiedząc, że w Paryżu idzie się przez salon do stosunków i karyery, stworzył salon. Szło mu to zrazu tępo, bo salon bez wykwintnej, uprzejmej gospodyni nie pociąga, a pani Necker, była nauczycielka szwajcarska, posiadała wszystkie zalety dobrej żony, dobrej matki, uczciwej kobiety, ale w porównaniu z damami paryskiemi z towarzystwa, robiła wrażenie nieśmiałej, nieobytej, sztywnej, nudnej guwernantki.
Po długich trudach udało się nareszcie pani Necker zjednać Marmontela, Marmontel przyprowadził innych literatów i salon skleił się. Skarżono się na „nudy tych sztywnych mieszczuchów“, ale chodzono. Za dobry obiad, za dobrą kolacyę, za wieńce laurowe, któremi pani Necker zdobiła swoich gości, roznosili literaci słowem i drukiem po Paryżu, po Francyi sławy niezwykłej uczciwości bankierskiej i niezwykłych zdolności finansowych Neckera. Publiczność zaczęła znosić pieniądze do jego banku i zawierać z nim stosunki handlowe. Mały bankierek genewski stał się wielkim bankierem paryskim.
Porosłszy w pierze i sta wszy się popularnym, zapragnął Necker znaczenia, władzy. Król, przerażony ruiną skarbu, szukał właśnie dobrego finansisty. Opinia publiczna, urobiona przez literatów, wskazała mu Neckera. Więc powołał go, mianował kontrolerem generalnym, złożył w jego ręce majątek Francyi.
Dotarłszy aż do stopni tronu, nadął się bankier, jak paw, uwierzył w swój geniusz uniwersalny. Nietylko finansami chciał zawiadywać, co umiał bardzo dobrze, ale zachciało mu się także rządzić wielkim narodem, o czem kupiec nie mógł mieć żadnego wyobrażenia; nietylko skarb postanowił uzdrowić, lecz także całą Francyę, całą ludzkość. On to nakłonił króla do podwojenia liczby posłów stanu trzeciego, czem zniszczył potęgę stanów uprzywilejowanych, przeciwstawiwszy jej większość głosów mieszczańskich. Za ten czyn rewolucyjny ubóstwiała go rodząca się rewolucya. Gdzie się tylko pojawił, wołano: niech żyje naród, niech żyje Necker! a oto ośmiela się jakiś młokos, wiejski szlachcic, polemizować z nim, jak ze zwykłym śmiertelnikiem i odziera go z wieńca laurowego, zdobiąc nim skroń nieznanego jeszcze Francyi, świeżego działacza politycznego. Zgroza, ojcobójstwo.
Tak był Necker zdziwiony zuchwalstwem Gastona, że głos mu zamarł w krtani. Nie mógł z siebie wydobyć ani jednego tonu.
Ten zuchwalec nie przestał jeszcze, mówił jeszcze, zwróciwszy się teraz wprost do niego:
— Stan trzeci upił się pychą dorobkiewicza, jak my upijaliśmy się kiedyś dumą rycerską i za to będzie ukarany, jak nas chłoszcze teraz nienawiść naszych byłych poddanych. Oświecony stan trzeci, usiłując zgnieść i wynieść nas, zająć nasze miejsce, o co głównie w tym sporze idzie, nazywa się pełnym narodem, zapominając, że tuż pod nim stoi drugi stan trzeci, ten ciemny, nieoświecony lud miejski, którego pomocy wzywa przeciw nam, sam bezsilny mimo swojego samochwalstwa, a który, poczuwszy swoją potęgę, zwróci się przeciw niemu. I wy, panowie, oświecony stan trzeci, wy, zbogaceni kupcy, przemysłowcy, właściciele ziemscy od wczoraj, adwokaci, lekarze, urzędnicy od dwóch, najwyżej trzech pokoleń, będziecie wkrótce śmierdzącymi arystokratami i was zdepce naród jeszcze pełniejszy, bo stanowiący miliony. Gdybyście mieli szczypię rozumu, połączylibyście się z nami, w celu skierowania rewolucyi w spokojne łożysko prawidłowego rozwoju. Ale któż ma dziś we Francyi rozum? Porwały nas, uniosły namiętności ludzkie, spuszczone z łańcucha religii i prawa, pomieszały nam języki doktryny i niosą nas w kałużę krwi, jak wicher jesienny niesie, ciska w błoto zwiędłe liście,
Było gościom pani tle Beauharnais za wiele tego zuchwalstwa. Oni mieli się wszyscy, nie wyjąwszy najgłupszego z pomiędzy nich, za filozofów, ekonomistów, socyologów, polityków, budowali konstytucyę, reparowali świat, odradzali ludzkość, a ten oficerek z prowincyi, przefasonowany na prędce na posła, mówił, że we Francyi niema rozumu. We Francyi drugiej połowy XVIII stulecia, w tej Francyi oświeconej, która postawiła właśnie rozumowi ołtarz bóstwa, która wierzyła tylko w rozum, nie było rozumu? Godność posła pomieszała w głowie wicehrabiego wszystkie klepki.
Chichotały pod wachlarzami damy, śmiali się głośno, bez ceremonii panowie, odwracając się od Gastona ostentacyjnie plecami. Necker przyłożył do czoła znacząco palec: waryat!
— Wiem, że trudzę się daremnie, że nie przekonam nikogo — mówił Gaston — bo uroczysty, pusty, arogancki i nadęty frazes wypędził z Francyi skromne, trzeźwe słowo, bo doktryna zabiła rozum, bo wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Niedaleka przyszłość okaże, kto zna lepiej naturę człowieka: czy ja, żołnierz i szlachcic wiejski, który wychowałem się i żyję ciągle pośród ludu, czy filozofowie salonowi, mędrcy miejscy, czerpiący znajomość duszy pierwotnej z doktryn i fantazyi książkowych.
Rzekłszy to, zbliżył się Gaston do pani de Bar, która siedziała w kąciku, nie biorąc udziału w dyspucie. Ziewała za wachlarzem, nudziła się okropnie.
— Może pojedziemy, piękna kuzynko. Mam dosyć tej walki z wiatrakami.
Pożegnali się. Razem z nimi opuściła panna de Laval salon pani de Beauharnais.
Zaledwie zniknęli za drzwiami, zaszumiało w salonie, jak w ulu rozgniewanym: arogant, pyszny młokos, obskurny szlachetka, koszarowy filozof, mamut z trzynastego stulecia i t. d...
— Któż jest ten jakiś wicehrabia de Clarac? — odezwała się pani de Staël. — Nigdy nie słyszałam o takiem nazwisku. Clarac, Clarac? Skąd on się wziął?
— Zwykły sobie wiejski szlachetka, jakich trzykroć sto tysięcy zawija się w dziurawych zamkach w spleśniałe pergaminy w braku przyzwoitego ubrania objaśniała pani de Tessé.
Niepotrzebnie zajmujemy się tym młokosem rzekł z pogardliwem wzruszeniem ramion Necker. Ten Clarac straszy nas swawolą ludu, bo jego brutalna dusza żołnierska przykłada do wszystkiego łokieć pięści, nie uznając cnoty. Trzeba ufać cnocie ludu.
Necker lubił „cnotę“. Miał ją ciągle na ustach, przypinał ją wszędzie, czy była na miejscu właściwem lub niewłaściwem.
— Ach, tak, trzeba ufać cnocie ludu — powtórzyła pani de Staël, wierne zawsze echo ojca.
Teraz odezwał się z kąta jakiś starszy pan, czerstwy, świeży, mimo lat podeszłych.
— A jednak ten młody wicehrabia nie jest wcale tak głupi, jak się państwu zdaje.
Zdumienie...
— Pan to mówi, pan? wybuchnęła pani de Staël.
— Ja — odparł starszy pan spokojnym, pewnym głosem wewnętrznego przekonania. — Pani się dziwi, pani baronowo, że syn wiejskiego krawca, że szary plebejusz staje po stronie arystokraty. Może właśnie dlatego, że przyszedłem na świat pod nizką strzechą i może dlatego, że szedłem przez życie o własnych siłach, walcząc o byt powszedni i sławę, znam lepiej naturę człowieka od ulubieńców fortuny. Powtarzam, że wicehrabia de Clarac nie jest tak głupi, jak się państwu zdaje. Szeroki, pusty frazes wypędził w istocie z Francyi trzeźwe słowo, doktryna, wcisnąwszy się między rozsądek a rzeczywistość, zabiła rozum, wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Straciliśmy poczucie prawdy, patrzymy na wszystko przez mętne szkła oderwanych od życia teoryi.
— Pan to mówi, pan, Marmontel, filozof? mówiła pani de Staël tak zdumiona, że zapomniała o energicznym gieście ręki, jakim zwykle podkreślała swoje zapytania i odpowiedzi.
— Ja to mówię, ja, Marmontel — odparł słynny dramatopisarz i nowelista.
— Pan przechodzi do czarnych?
— Nie przechodzi do czarnych, do wsteczników, kto nie powtarza za Voltaire’m i Rousseau’em bezbożnych bluźnierstw i fantastycznych dotryn socyologicznych. Znałem przecież obu tych bożków naszego świata oświeconego bardzo dobrze. Pierwszy był urodzonym szydercą, myślał, czuł jadem, drugi dziwak, samouczek, nieokrzesany, wcale nie wychowany plebejusz, nie umiejący sobie znaleźć miejsca w naszym świecie, zemścił się na cywilizacyi, która go odtrąciła, swoim niemądrymi Contrat Social. Bo ta „Umowa społeczna“ jest dziwactwem, wylęgłem w głowie fantasty.
— Wiadomo, że pan nie lubił boskiego Jana-Jakóba — odezwała się pani de Tessé.
— Nie lubiłem go, bo któż lubi człowieka, który nie lubił sam nikogo, nie szanowałem go, bo któż szanuje ojca, oddającego własne dzieci do domu podrzutków? Ale nie o to idzie. Pisarzowi, służącemu całemu narodowi, przebacza się grzechy prywatne.
— Więc o co idzie?
— O to, pani hrabino, że szyderstwa i doktryny tych bożków są szkodliwe, tem szkodliwsze, wprost zgubne, gdy wychodzą z gabinetów autorów i z salonów na ulicę, między lud nieświadomy, który bierze frazes za prawdę. Wiemy wszyscy, opowiedział nam to Montesquieu, jedyny z pisarzów francuskich XVIII stulecia, znający dobrze historyę i umiejący czytać w jej księdze ostrzegawczej, że to samo, co się u nas dziś dzieje, działo się temu lat pięćdziesiąt w Anglii. Anglicy jednak, rozważniejsi od nas, oprzytomnieli rychło i wstrzymali szalony rozpęd idei wywrotowych w samą porę. A my staczamy się z wesołym, nieopatrznym. śmiechem dzieci po pochyłości. Dokąd lecimy?
— Do światła, do wolności! — zawołała pani de Staël.
Zawrzała polemika. Przewytworni jeszcze temu dwa miesiące goście pani de Beauharnais, doskakiwali do siebie, jak walczące koguty.
Gaston tymczasem jechał z panią de Bar i z panną de Laval, ulicami Paryża, oświecone mi słabo rzadkiemi latarniami. Wieczór pogodny, jasny, błękitny obywał się doskonale bez brudnych świateł latarni. Lud wielkomiejski wyległ przed domy. W środku każdej gromadki stał ktoś na kamieniu, na krześle, na przewróconej beczce, i perorował.
— Co oni tak wrzeszczą? — zapytała pani de Bar.
— Uczą naród wolności.
— Mam dosyć tej nieznośnej polityki. Ach, jak ten Paryż zbrzydł! Najpiękniejsze, najweselsze, najprzyjemniejsze miasto w Europie zmieniło się w kłótliwy, ordynarny klub polityczny. Cały świat dysputuje, krzyczy, roznamiętnia się, jak w karczmie. Niegrzeczna, źle wychowana polityka zepsuła mi mój kochany, miły Paryż.
— Żeby się tylko na tem skończyło — zauważył Gaston.
Przez otwarte okna karety dolatywały z ulicy, z owych zbitych gromadek powtarzające się ciągle, wyrykiwane słowa: wolność, naród-suweren, podłe klechy, nikczemne arystokraty!
— Czego oni chcą od! nas, za co oni nas tak nienawidzą — odezwała się panna de Laval przygaszonym głosem smutku.
— Chcą zająć nasze miejsce: ôtez-vous, que nous nous y mettions; nienawidzą nas za to, że rozkazywaliśmy im przez szereg wieków, że musieli nam ustępować z drogi, że mamy na grzbiecie lepszą suknię od nich, a na stole pełniejszą, smaczniejszą miskę. Teraz chcą oni używać życia — odpowiedział Gaston. — Tak wygląda człowiek, panno Zofio.
Panna de Laval wsunęła się w głąb karety. Pod jej drgającemi powiekami, na rzęsach sperliła się duża łza i spłynęła wolno ku drżącym ustom. Łza ta wytrysnęła ze smutnego serca entuzyastki wolności, opłakujące! zgon ładnych, młodych złudzeń.
Była to łza bardzo, bardzo gorzka.





IV.

Minęła północ.
Nad Wersalem szalał wicher, niosąc na świszczących skrzydłach błyskawice i grzmoty burzy. Dygotały wszystkie drzewa, skrzypiąc, trzeszcząc, sypały się młode liście z rozkołysanych gałęzi, kwiaty i krzewy tuliły główki do ziemi, tumany kurzu pędziły ulicami marmurowej rezydencyi królów Francyi.
Szalała natura, szaleli ludzie.
W głównej sali Menus, przeznaczonej dla stanu trzeciego, srożyła się taka wrzawa, jak gdyby się wszyscy szczekacze z Palais Royal w niej zebrali, by zdać egzamin z dobrych płuc. Przeszło czterystu mężów mówiło, Krzyczało równocześnie. Oczy ich, podkrążone ciemnemi obwódkami, świeciły gorączkowo, ceglaste rumieńce podniecenia poplamiły ich twarze. Tłocząc się z dwóch stron prezydyalnego stołu, oblewali się potokiem bezładnych zdań, porwanych wykrzykników, giestykulując rękoma, nogami, głową, całęm ciałem.
Burza rozpętanych wichrów szalała na dworze, burza zniecierpliwionych namiętności zwirowała, skłębiła, rozpaliła tę gromadę ludzi, wyczerpanych, zdenerwowanych dwumiesięczną prawie, cichą, zaciętą walką z niespodziewanym oporem stanów uprzywilejowanych.
Od szóstego maja począwszy, szły codziennie z głównej sali do sal bocznych deputacye, odezwy, projekty, codziennie wzywał stan trzeci szlachtę i duchowieństwo do zerwania mostów, dzielących synów tej samej ziemi, do zlania się w jedno ciało. Ale szlachta, wiedząc już, że mieszczaństwo dąży do zagarnięcia całej władzy, że zepchnie ją większością głosów, siłą liczby ze stopni tronu i zmieni w narzędzie swoich zamiarów, zacięła się i odpowiadała niezmiennie: nie, nie i nie! Pragniemy przebudowy państwa, odrodzenia narodu, ale nie chcemy być pachołkami mieszczan...
Potrzeba było olbrzyma woli i odwagi, aby ruszył z miejsca olbrzymich atletów, aby ich rozłączył i rzucił jednego z nich o ziemię.
I ten olbrzym znalazł się.
Na uboczu skłębionej, krzyczącej gromady stał Mirabeau z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Jego szpetna twarz zanurzyła się w cieniach głębokiego zamyślenia, jego pogardliwe usta zwarły się szczelnie. Coś wielkiego ważył w duszy.
Dumnego i gwałtownego rodu potomek, szpetny i pyszny, jak szatan, postanowił w tej chwili burzliwej postawić życie swoje, przyszłość swoją, sławę swoją na jedną kartę. Uda-li się gra niebezpieczna — wówczas spadnie laur pierwszego reformatora Francyi na lego imię; przegra-li stawkę niezwykłą — wówczas nie straci nic, bo nie ma nic do stracenia, on, proletaryusz arystokratyczny, szlachcic bezdomny, rycerz bez zamku, syn, brat, mąż, bez ojca, bez rodzeństwa, bez żony i dziecka.
Odtrącili go wszyscy, których miał prawo nazywać swoimi. Teraz pokaże tym szarym, pospolitym wróblom, kogo lekceważyli, sponiewierali. Może runąć, ale jego głos zabrzmi lak potężnie, iż usłyszy go cała Francya i przyciasną mu miliony wydziedziczonych feodalnej przeszłości. Teraz zemści się za wszystkie doznane krzywdy, za samotną młodość, przesmuconą w więzieniach, za bolesne lata dojrzałe, obłocone nędzą. Szlachcic powali szlachtę, rycerz feodalny zburzy twierdzę feodalizmu — nowego porządku śmiały budowniczy. Blask sławy przysłoni promienną aureolą jego szpetotę i nasyci jego niezadowolone dotąd ambicye uwielbieniem narodu.
Mirabeau obrzucił wzrokiem pogardliwym gromadę posłów. Już drugi miesiąc zmagają się z przeszłością, a żaden z nich nie ma odwagi uderzyć pięścią w starą, zmurszałą ruderę, aby się rozleciała na wióry.
Zamiast wydobyć się gwałtownym rzutem naprzód z nieznośnego położenia, skoczyć śmiało w kipiące wiry rewolucyi, zużywają siły na jałową gadaninę. Dziś rozprawiają, medytują od samego południa, kłócą się o dziecinne formalizmy, skaczą sobie do oczu, niewiadomo o co. Gdyby ich zapytać, o co się właściwie spierają, nie umieliby odpowiedzieć. Krzyczą, miotają się ich nerwy rozstrojone, ich namiętności zniecierpliwione. Chcą rządzić, chcą zająć miejsce dawnych władców, a nie wiedzą, że tylko zuchwała odwaga, nie licząca się z niczem i z nikim, zwycięża w rewolucyach.
Nawet Sieyès, taki radykalny i śmiały wśród czterech ścian gabinetu, przy biurku, z piórem w ręku, gdy nikt na niego nie patrzy, waha się, lęka się skutków swoich daleko idących pomysłów wywrotowych. Ten kret rewolucyi, minujący z systematycznością i umiejętnością górnika ancien régime na zebraniach tajnych związków i w broszurach, traci przytomność w obliczu jawnego czynu.
Obrażony tak samo, jak Mirabeau, na szlachtę pozwolił się Sieyès wybrać mieszczaństwu do Stanów Generalnych. Zaledwie wyszedł z urny miasta Paryża, zdjął z siebie natychmiast oznaki stanu duchownego i przebrał się w surdut mieszczański.
Mirabeau spojrzał z pod czoła na Sieyès’a. Wiedział, że ten chudy, suchy teoretyk w wytartych, poplamionych sukniach starego profesora, nie dbającego o wygląd zewnętrzny — miał w kieszeni piorun, który, uderzywszy, zmiażdży koronę dębu królewskiego Burbonów. Wczoraj obmyślili razem sposób zakończenia sporu między stanem trzecim a stanami uprzywilejowanymi, ułożyli razem plan hazardowego ataku. Sieyès miał piorun przy sobie... kartkę zapisanego papieru, nic więcej. Odczytanie tej kartki wystarczy, aby ancien régime wyleciał w powietrze.
— Sieyès — rzekł Mirabeau głosem przyciszonym — pókiż będziemy się namyślali, wahali? Naród niecierpliwi się, znużony jałową gadaniną swoich wybrańców? Na toż posiało nas pięć milionów wyborców do Wersalu, abyśmy się spierali o drobiazgi, o formalizmy, jak wynajęci sofiści? Powiedz pan nareszcie temu stadu wrzeszczących baranów, co trzeba uczynić, aby się wydostać na równą, prosta drogę przewrotu.
Ale Sieyès nie urodził się na trybuna, na wodza tłumów. Logiczny, subtelny, wymowny w gabinecie, tracił przytomność przed większem zebraniem.
— Sieyès! — zachęcał Mirabeau.
Sieyès wydobył z kieszeni dynamitowemi głoskami zapisaną kartę i miął ją w palcach. Bezradność malowała się na jego suchej twarzy, niepewne błyski migotały w jego małych, bystrych oczach.
— Rusz-że się pan! — zawołał Mirabeau z gniewem.
Sieyès rozglądał się dokoła, jak gdyby szukał drogi do ucieczki.
Wówczas wziął go Mirabeau pod ramię i zaprowadził siłą na trybunę.
Na dworze dobywał się wicher z taką wściekłością do pałacu, iż drzwi i okna drżały. Któryś z woźnych chciał przymknąć główne drzwi. Wicher pchnął podwoje, rozwarł je na oścież i wpadł do sali. Wirowały w powietrzu papiery, gazety, broszury, pióra, zmiecione ze stołów, z ławek, rozfryzowały się upudrowane peruki posłów. Szyby zaświeciły blaskiem fosforycznym błyskawicy...
— Panowie wybrańcy narodu!
Jak grzmot dudnił nad wrzawą krzyczących mężów, nad świstem wichru głos Mirabeau.
Posłowie stanu trzeciego znali już ten głos potężny, który rozkazywał, przekonywając.
— Uciszcie się! Mirabeau mówi.
Rozpłynęła się wrzawa w szmer, słabnący powoli.
— Panowie wybrańcy narodu!
Szmer wsiąknął w ciszę, która zaległa salę.

Fot. Dr. F. Stoedtner.
Ks. Józef Sieyès.
(1748—1836.)
— Któż posłał nas do Stanów Generalnych? Naród! W jakim celu posiał nas naród do Stanów Generalnych? Abyśmy zdjęli z niego pęta niewoli, zburzyli zmurszały gmach przywilejów feodalnych. A my, zamiast dążyć prostą drogą do mety, wytkniętej nam przez wyborców, błądzimy już drugi miesiąc na manowcach jałowych dysput i sporów. O co się właściwie spieramy? O zwietrzałe formy dawnych Stanów Generalnych? Cóż nas, Francuzów XVIII stulecia, wychowańców filozofii, mogą obchodzić zwyczaje i obyczaje naszych przodków? Prawem naszem, obowiązkiem naszym tworzyć nowe formy, nowe zwyczaje i obyczaje, odpowiadające lepiej potrzebom czasów, opromienionych blaskami niezawisłego rozumu. Nie chcą-li stany uprzywilejowane uledz słusznym żądaniom stanu trzeciego, nie chcą-li pracować razem z nami dla szczęścia Francyi, usuńmy je, jak się usuwa zbyteczne, niepotrzebne przeżytki. Nie oni, szlachta i duchowieństwo, są przedstawicielami narodu, jeno my, stan trzeci, bo za nami stoją wszystkie miasta, wszystkie gminy — naród właściwy. Nas posłały do Wersalu dziewięćdziesiąt sześć setnych głosów francuskich, my jesteśmy przedstawicielami prawie całego narodu, nasze słuszne żądania popiera olbrzymia liczba, liczba zaś rozstrzyga wszelkie spory. Czego chce większość, to powinno obowiązywać wszystkich. Ponieważ stany uprzywilejowane usiłują narzucić nam, większości, swój prymat, przeto pokażmy im, że bronią sprawy przesądzonej. Ogłośmy się natychmiast, niezwłocznie legalnem przedstawicielstwem narodu francuskiego i zabierzmy się odważnie do wielkiego dzieła odrodzenia królestwa.

Mirabeau stał na mównicy z głową, cofniętą w tył, z podniesioną prawą ręką, podobny do posągu trybuna rzymskiego. Wcieleniem dumy i odwagi był ten żywy posąg.
Już fale jego piorunowego głosu, rozbiwszy się o ściany sali, zlały się z ciszą, a ani jedna ręka nie podniosła się do oklasku.
Zdziwił się trybun. Zwykle nagradzano jego przemówienia burzą oklasków.
Czyby jego odwaga przeraziła wybrańców stanu trzeciego?
Bo to, co mówił, było pierwszymi czynem rewolucyjnym. Wobec wezwania z wyżyn mównicy sejmowej do jawnego buntu przeciw porządkowi Stanów Generalnych, ustanowionemu przez króla, zbladła cała przygotowawcza petite guerre literatury, nauki, dzienników, salonów i kawiarni. Literaci, uczeni, dziennikarze, politycy salonowi i kawiarniani szermowali słowami, posłowie nie wyszli dotąd z ciasnego koła sporów formalnych. On pierwszy rzucił przed świadomość przedstawicielów stanu trzeciego czyn polityczny wielkiej doniosłości, wydobywając na wierzch ich najtajniejsze myśli i marzenia i wskazując im środek do wcielenia tych marzeń.
Zrzucić szlachtę i duchowieństwo z piedestału, jaki im przeszłość zbudowała, i zająć ich miejsce, pragnął gorąco stan trzeci. Po to przybył do Wersalu. Ale i król, pierwszy szlachcic Francyi, należał do stanów uprzywilejowanych, był ich przywilejów najplastyczniejszem wyobrażeniem, a zgodzi-ż się Ludwik XVI na zburzenie najwierniejszych filarów tronu? Jeszcze posiadał on potężne środki obrany: powagę tradycyi lat ośmiuset, urok władzy, miłość ludu i wojsko. Aż do korony zresztą nie ośmieliła się sięgnąć ambicya mieszczan Stanów Generalnych. Nie było między nimi dotąd republikanów, nikomu z nich nie przyszło na myśl targnąć się na koronę św. Ludwika; byli wszyscy monarchistami. Chcieli tylko konstytucyi, któraby dopuściła stan trzeci do rządów, odsuwając od nich stany uprzywilejowane.
Środek wskazany przez Mirabeau’a druzgotał znaczenie historyczne stanów uprzywilejowanych, wsuwając na ich miejsce stan trzeci, równocześnie jednak obrażał króla, pomiatał jego wolą. Przeto milczeli posłowie, zdumieni śmiałością swojego trybuna. Gdyby się uchwycili tego środka, musiałaby pęknąć nić sympatyi, jaka łączyła dotąd naród z koroną. Starcie było nieuchronne, ze starcia tryśnie nienawiść, z nienawiści buchnie płomień, który niewiadomo, kogo pożre.
Głucha, duszna cisza panowała w sali. Stan trzeci czuł, że słoi w obliczu chwili historycznej, przepojonej: burza i milczał i wahał się, nie przywykły Jeszcze do wielkich hazardów politycznych.
Ale Mirabeau, wojowniczego, butnego rodu syn, który miał wojnę i burzę w krwi, którego ambicya przerastała korony i trony, którego własny ojciec nazywał „huraganem“. nie lękał się walki. Jego dusza gwałtowna szła w jej wrzawę, jak do swojego żywiołu.
— Chcecie być odrodzicielami Francyi, prawodawcami przyszłych pokoleń, heroldami wolności, a obawiacie się walki? — grzmiał jego głos. — Kogóż się obawiacie? Szlachty? Wszakże to pruchno! Duchowieństwa? Cały niższy kler złączy się z nami, bo należy pochodzeniem i sympatyami do nas, do stanu trzeciego. Króla? Nasz dobry król stanie po stronie narodu, szczęśliwy, że go uwolnimy od pijawek, od pasorzytów dworskich, że pomożemy mu uzdrowić skarb, on, najoszczędniejszy, najrządniejszy ze wszystkich władców domu burbońskiego. Niewieściem wahaniem nie zwycięża się nigdy, nigdzie i nikogo, nie stwarza się dzieł wielkich. Tylko odważnych kocha Fortuna. Wybrańcy narodu francuskiego! Uderzcie żelazną pięścią, którą praca zahartowała, w porysowany gmach starych przesądów, a daleka potomność będzie sławiła wasze bohaterstwo. Niech żyje wolność!
Jaskrawy frazes, głośny wykrzyknik podziała skuteczniej od argumentacyi.
Zakipiało w zbitej, stłoczonej gromadzie milczących mężów. Znów zaczęli wszyscy mówić, spierać się, krzyczeć równocześnie. W serca, w podniecone wyobraźnie młodszych posłów wpadł jaskrawy frazes iskrą i rozpalił płomień odwagi. Tak, tylko odważnych kocha fortuna, niewieściem wahaniem nie zwycięża się nigdy, nigdzie, nikogo, nie stwarza się dzieł wielkich... Czegóż się boimy, pókiż będziemy się namyślali, wahali?... Na pohybel wstecznikom, spróchniałym arystokratom, powstrzymującym uporem swoim dzieło odrodzenia Francyi... Obędzie się bez ich pomocy... Niech się zawiną w swoje spleśniałe pargaminy i grzęzną w swoich dziurawych zamkach. My, stan trzeci, my, naród właściwy, potężny ilością, złączymy się z królem i usuniemy z nim razem wszystkie przeszkody, stojące na drodze do wolności... Niech żyje wolność i równość!...
Daremnie usiłował powstrzymać głos starszych posłów rozpętane namiętności.
— Czekamy już dwa miesiące, poczekajmy jeszcze tydzień, dwa... Może znajdzie się nareszcie sposób porozumienia... Dlaczego mamy się pozbawiać pomocy stanów uprzywilejowanych, doświadczeńszych od nas w sztuce rządzenia ludźmi... Nie ilość powinna rozstrzygać w radzie narodów, lecz jakość.
— Nie będziemy dłużej czekali, gardzimy mądrością próchna, trupów! zawołał ktoś.
— Nie będziemy, gardzimy! — podjęło sto, dwieście, trzysta głosów.
Wrzawa zmieniła się w dziki, bezładny krzyk. Gromada rozpadła się na dwie części.. Z jednej do drugiej przelatywały zniewagi, groźby. Namiętność polityczna zerwała z tych dobrze wychowanych ludzi miękki, wykwintny płaszcz kultury, starła z nich pokost estetyki towarzyskiej. Kłócili się, jak pijani rzeźnicy.
Z góry, z trybuny, spoglądał na dzieło swoje Mirabeau z uśmiechem ironicznym. Spokojny, panujący nad każdym ruchem obliczał pewnym wzrokiem głowy przeciwników. Tych, którzy wołali: nie chcemy dłużej czekać! było znacznie więcej. Błysk tryumfu zaświecił w jego oczach. Wygra stawkę niebezpieczną...
Dokoła niego huczała burza rozpętanych namiętności politycznych, na dworze huczała burza rozpętanych wichrów, a on, „hrabia huragan“, pławił się w tej burzy z rozkoszą, jak się orzeł pławi w potokach żarów słoneczny cłu, i czerpał z jej łoskotu podnietę, siłę do gwałtownego czynu.
— Sieyès — rzekł do księdza, który stał obok niego na trybunie, dygocący cały ze wzruszenia — przygotuj pan dokument; to stado baranów nie wytrzyma już długo... Takie podniecenie wyczerpuje najsilniejszych.
Niezwykłe podniecenie wyczerpało w istocie siły kłócących się posłów. Zmęczyli się... wrzawa opadała powoli... cisza wracała...
Na tę chwilę znużenia czekał Mirabeau.
— Ksiądz Sieyès prosi o głos — zawołał.
Teraz rozbrzmiał w ciszy ostry, syczący, głos księdza, przebranego.w suknie mieszczańskie.
— Stan trzeci przyszedł do przekonania, że składa się z przedstawicielów, wybranych przez dziewięćdziesiąt sześć setnych części narodu — czytał Sieyès. Tak znakomita większość nie może zostać bezczynną z powodu nieobecności wybrańców kilku okręgów lub kilku klas społecznych, zwłaszcza w chwili tak groźnej, tak naglącej do szybkiego działania, jak obecna. Zważywszy to, oświadczamy, iż dzieło odrodzenia powinno się rozpocząć niezwłocznie przez obecnych tu przedstawicielów narodu francuskiego bez względu na wybrańców nieobecnych. Chcą-li przedstawiciele duchowieństwa i szlachty przyłączyć się do przedstawicielów stanu trzeciego, stan trzeci przyjmie ich z radością, gdyby jednak trwali dalej w uporze, większość przedstawicielstwa narodowego obędzie się bez ich udziału.
Zamilkł... Milczała sala...
Rzucił kilka suchych, bez retoryki krasomówczej wygłoszonych frazesów. Kilka frazesów, nic więcej... Ale każdy wyraz tych suchych, bezbarwnych frazesów uderzał taranem w dotychczasowy porządek Francyi, burzył jej ustrój, zrywał gwałtownie nić tradycyi historycznej. My, stan trzeci, my, nowi ludzie, którzyśmy dotąd słuchali, nie pytani o zdanie, my, którzyśmy nigdy nie rządzili, rządzić się nie uczyli jesteśmy właściwymi rozkazodawcami, rządcami narodu francuskiego, my sami, bez niczyjej pomocy, zbudujemy nową Francyę...
Po raz trzeci zawrzał spór, po raz trzeci zmieniła się sala w arenę walczących krzykiem, obelgami namiętności, obaw przed niepewnym jutrem, trwogi przed ręką karzącego króla, nadziei i ambicyi.
— Wybrańcy narodu francuskiego! — huczał nad piekielną wrzawą głos Mirabeau’a. — Cały naród, cała ludzkość patrzą w tej chwili na nas! Nie plammy się tchórzostwem niewolników!
Zwyciężył...
Większość zebranych posłów stanu trzeciego przyjęła oświadczenie Sieyès’a, uznała się prawowitem przedstawicielstwem narodu i francuskiego, nazwała się Assemblée nationale, pominąwszy koronę, rząd, szlachtę i duchowieństwo.
Paliły się okna widmowym blaskiem błyskawic, wicher gasił w sali świece, ze dworu dochodził głuchy łoskot dalekich grzmotów, nadchodzącej burzy gońców.
Rewolucya się rozpoczęła.





V.

W chwili kiedy się stan trzeci ogłaszał samowolnie, bez wiedzy króla, Zgromadzeniem Narodowem, Ludwik XVI spał snem uczciwego, dobrego człowieka, którego snu nie płoszy pamięć cudzej krzywdy, nie straszy trwoga przed zemstą zasłużoną.
Bo czegóż miał się obawiać? Nie on, oszczędny, „jak mieszczuch“, grający w karty najwyżej po talarze, żałujący sobie na nową suknię, wypróżnił skarb Francyi, nie on, pobożny katolik, wierny, czystych obyczajów mąż, troskliwy, rodzinie swojej całem sercem oddany ojciec zatruł duszę Francyi przykładem bezbożności i rozpusty, nie on, sprawiedliwy, litościwy władca, korzystający zawsze chętnie, z radością przysługującego koronie prawa łaski, dostarczał katom krwawej roboty, zaludniał bastylie i więzienia.
Czegóż miał się obawiać? Którzy zawinili, królowie, jego poprzednicy, ministrowie, metresy, dworacy, uczeni, literaci, filozofowie, próchnieli już prawie wszyscy w grobie, uwolnieni przez śmierć, od odpowiedzialności za skutki swoich grzesznych czynów i gorszących, rozkładających doktryn.
On kochał swój naród, życzył mu jak najlepiej, myślał o jego szczęściu, nie opierał się potrzebom, prądom nowych czasów, uznając w pewnej mierze ich konieczność. Turgota, Malesherbes’a, znanych, „filozofów“, przywołał do swojego boku, do rady koronnej, Neckerowi, bankierowi, protestantowi, którego parweniuszowskiej arogancyi nie lubił, powierzył zarząd skarbu, ulegając opinii publicznej, oszczędności w wydatkach dworskich, obmyślone przez pana de Saint-Germain i Neckera, przyjął, zatwierdził, zamknięte parlamenty otworzył, Stany Generalne zwołał, zgodził się na podwojenie liczby posłów stanu trzeciego robił dotąd wszystko, czego się duch czasu od niego domagał.
Był tak skromny, iż męczył go wspaniały ceremoniał dworu francuskiego, iż nużyło go to ubóstwienie w osobie króla władzy świeckiej, iż onieśmielał go rój trutniów, wlokących się za nim błyskotliwym ogonem. Był lak ludzki, przystępny, z żebrakiem, jak równy z równym.
Jakżeż taki dobry, taki ludzki król nie miał spać pokrzepiającym snem człowieka, który spełnia uczciwie, co do niego należy? On kochał Francuzów — Francya kochała jego. Wszakże nazywali go dotąd wszyscy, nawet rewolucyoniści, notre bon roi. Ukochanemu królowi nie może nic grozić wpośród ukochanego narodu. Niech sobie wichry smagają biały, marmurowy Wersal, niech burza straszy grzech, zbrodnię, niepokoi udręczone sumienie. On, Louis le Désiré, Louis le juste, le bon, nie ma potrzeby obawiać się nawet huraganu.
Spał Ludwik XVI spokojnym snem człowieka uczciwego, bo jego dobroć nie wiedziała, że łaska tłumów jest jeszcze kapryśniejsza, zmienniejsza od łaski pańskiej. Komu dziś woła: niech żyje! tego ozbryzga jutro błotem, nieczystościami ścieków ulicznych; kogo dziś wyrzuci na sam szczyt sławy, ojcem, dobrodziejem, zbawcą go zowiąc, tego zawlecze jutro na szafot.
Nie znała jeszcze tej gorzkiej prawdy optymistyczna dobroć króla, ale napiło się już tej żółci serce królowej.
Marya Antonina spoczywała na posłaniu z koronek i jedwabiów. Miliony kobiet zazdrościły jej przepychu, jakim ją korona otoczyła, a ona zazdrościła wyrobnicy twardego snu bez troski.
Nie spała.
Odchyliwszy koronkową firankę, podwinęła ramię pod głowę i utkwiła wzrok w okna. Niepokoił ją dziś blask błyskawic, przeświecający przez story, zatrważał ją głuchy łoskot grzmotu, rozdzierający bez ustannie ciszę nocy. Gdzieś, w jakieś drzewo, czy w któryś z domów wersalskich uderzył piorun. Serce królowej zadrżało.
Serce córki Maryi Teresy drżało od pewnego czasu przeczuciem wielkiego nieszczęścia. Coś strasznego szło ku niej, ku królowej Francyi, jakieś ohydne widmo zbliżało się do niej1 z wyszczerzonymi urągliwie zębami, z groźnie podniesioną ręką. Nie widziała go jeszcze, nie domyślała się, skąd, z której strony idzie, ale czuła już jego oddech grobowy.
Król spał, królowa płakała.
Było jej w tej chwili, jak gdyby ją jakiś cichy głos, z innych światów goniec, ostrzegał: podnieś się i uciekaj, uchodź czemprędzej z płonącego domu, albowiem już wali się jego dach i węże ogniste syczą dokoła ciebie...
Zdawało jej się, że widmowe blaski błyskawic, przesiąkające do sypialnej komnaty przez szczeliny storów, zlewają się w jakąś postać. Ta postać, zrazu mglista, niewyraźna, przybiera kształty dziecka, chłopczyka.
— Lulu — zawołała królowa, wyciągnąwszy ręce do tworu swojej smutnej wyobraźni.
Jej ukochany Ludwik, jej syn pierworodny odszedł w krainy cieniów. Temu dwa tygodnie[7], przyjęły go podziemia starodawnej bazyliki Saint-Deniskiej. Spoczął na zawsze obok przodków swoich, ostatni dziedzic tronu burbońskiego, któremu Francya nie odmówiła miejsca w grobach królów. Zgasł w samą porę, w chwili, kiedy się jego dziedzictwo zaczęło rozsypywać w gruzy. Mirabeau i Sieyès, tego dziedzictwa burzyciele, wysłani przez stan trzeci, żegnali w imieniu przedstawicielów narodu zwłoki następcy tronu. Okrutnie złośliwymi satyrykiem bywa często historya.
Królowa wpatrywała się bez lęku w twór swojej smutnej wyobraźni. Miłowała to dziecię pierworodne, tego cichego, chorego chłopczyka, którego złość ludzka znieważyła już w kołysce, bękartem go zowiąc.
— Odszedłeś w krainy, w których namiętności ludzkie tracą swoją moc. Nikt cię już nie znieważy...
Gorące łzy spływały po twarzy królowej. Ona znała zabójczy jad oszczerstwa, doświadczywszy jego skutków na sobie.
Prześliczną, szesnastoletnią dzieweczką przybyła z Wiednia do Paryża. Rozsiewała dokoła siebie życzliwe uśmiechy, dobre słowa, przyjazne spojrzenia i w zamian za tę szczerą uprzejmość zbierała wonne kwiaty uwielbienia. Francya kochała uroczą następczynię tronu, tłum witał ją wszędzie radosnymi okrzykami, słał wieńce pod jej drobne stopy. Nawet dworacy, mistrzowie intrygi i oszczerstwa, nie zatruwali jej życia plotkami, nie miała bowiem jeszcze nic do rozdania lub do odebrania. Potężniejszą od niej była pani du Harry, ostatnia metresa Ludwika XV.
Ale oto zabiła ospa starego, rozpustnego króla i Marya Antonina zasiadła na tronie Francyi. Teraz miała do rozdania lub do odebrania dygnitarstwa, tytuły, pensye, posady, bo Ludwik XVI, rozkochany w pięknej małżonce, ulegał jej wpływowi. Kogo mu ona wskazała, na tego sypały się łaski królewskie. Więc rzuciły się na nią wszystkie ambicye i chciwości, wyciągając drapieżne ręce i wołając: dawaj, dawaj ciągle!
Nie wszystkim dawała — miała swoje sympatye i antypatye — nie wszystkich dopuszczała do siebie — miała swoje kaprysy niewieście, swoje nienawiści i upodobania, słuszne i niesłuszne. Więc zaczęły pod nią ryć czarne krety oszczerstwa, zawiedzione ambicye, i nadzieje, korzystając skwapliwie z pozorów lekkomyślności, których się młoda niedoświadczona królowa nie umiała wystrzegać.
Żywego, wesołego temperamentu, swobodna w obejściu, dławiąca się w kleszczach sztywnej etykiety dworskiej, bawiła się Marya Antonina w gronie wybranych przyjaciół i przyjaciółek, wyzywając z brawurą młodości oburzenie starych, nudnych ciotek króla i różnych kumoszek dworskich, zgorszonych jej fantastycznemi tualetami i zbyt hałaśliwemi biesiadami. Bawiła się zwykle sama, bez kontroli króla, Ludwik XVI bowiem, poważny, nie lubiący gwaru i pustego śmiechu, ziewający w teatrze na wesołej komedyi, ukazywał się rzadko w ulubionem Trianon królowej. Z pobłażliwym uśmiechem spoglądał dobry małżonek na niewinne szaleństwa młodej małżonki, która nie wiedziała jeszcze, że kogo Opatrzność postawiła na najwyższym szczeblu drabiny społecznej, ten powinien się wystrzegać nawet pozorów grzechu, bo zazdrość śledzi każdy jego ruch milionami szpiegujących oczu.
Ale dowiedziała się o tem Marya Antonina bardzo prędko:
Urodził jej się pierwszy syn, gorąco upragniony następca tronu... Nie król był jego ojcem, jeno piękny książę de Coigny — szeptały złośliwe usta na dworze. Wyjednała dla któregoś ze swoich ulubieńców wysoką pensyę, złotadajną synekurę... — Nie zasłużonego wynagrodziła, jeno kochanka, swojej lekkomyślności wspólnika — oburzali się wszyscy, którzy wyciągali rękę po ową pensyę, po ową synekurę.
Powoli, z każdym rokiem śmielsza, schodziła plotka z wyżyn dworskich w niziny narodu, zataczając coraz szersze koła. Biała szata uczciwości niewieściej zsuwała się z pięknych ramion królowej, spadając zbrukanymi strzępami na ulicę. W kawiarniach, w szynkach, opowiadano sobie o „rozpuście“ Maryi-Antoniny. Co było tylko nieopatrznością żywej, niedoświadczonej młodości, wyszło z kuźni oszczerstwa — grzechem. Przeto, kiedy podła intryga wplotła imię władczyni w plugawy proces o naszyjnik, uwierzyła Francya, że jej królowa sprzedała swoją cześć niewieścią za garść brylantów.
Już nie słał teraz naród wieńców pod drobne stopy „rozpustnicy“, nie witał jej radosnymi okrzykami. Gdy ukazała się na ulicach Paryża, szły za nią spojrzenia niechętne.
I przypomniał sobie teraz naród francuski, że jego królowa była Niemką, Austryaczką, córką plemienia, którego on nie lubił. A gdy się dowiedział, że Austryaczka nie ukrywa się wcale ze swojemi sympatyami do Austryi, do swojej ojczyzny, co było bardzo naturalne, że popiera na dworze politykę austryacką i jej zwolenników, zaczęła się niechęć zmieniać w nienawiść.
Marya-Antonina popierała w istocie politykę Choiseul’ow i Grammontów, mieszała się w istocie do spraw państwa. Bo w jej pięknem ciele mieszkała dumna, energiczna dusza jej matki, dusza urodzonej władczyni. Kiedy nasyciła pierwszy głód wrażliwej młodości, głód wesela, zabawy, pustego śmiechu, kiedy zrozumiała, że matka „dzieci Francyi“ powinna się zajmować sprawami Francyi, jej synów dziedzictwa, wówczas spoważniała i stanęła obok króla, jako jego pierwsza naturalna doradczyni.
Wiedział o tem naród i nienawidził jeszcze więcej energicznej „Austryaczki“, podsuwając jej zamiary, szkodliwe dla Francyi, czyniąc ją odpowiedzialną za wszystkie grzechy ministrów i dworaków.
Marya-Antonina zdawała sobie dokładnie sprawę z przykrego położenia, w jakie ją wtrąciła nierozwaga żywego temperamentu dla jej młodości i słabość króla, zbyt pobłażliwa dla jej kaprysów niewieścich. Była znienawidzoną, zohydzoną we Francyi. Powiedziała jej to, wykrzyczała z całą brutalną szczerością tłumu, nie umiejącego panować nad swojemi uczuciami, owa obelga: niech żyje książę Orleański! rzucona jej w twarz publicznie, na ulicach Wersalu, wobec przedstawicieli narodu.
I zdawała sobie dokładnie sprawę, iż w chwili, gdyby nie miała już nic do rozdania, znajdzie we Francyi niewielu przyjaciół, nawet wśród najbliższego otoczenia, które obsypała złotem i zaszczytami, chciwość bowiem dworaków nauczyła ją znajomości natury ludzkiej.
Ta chwila zbliżała się już. Mirabeau zapalał właśnie żagiew rewolucyi, która wydrze z rąk hojnej królowej różdżkę czarodziejską. Za kilka miesięcy przestanie ta różdżka zmieniać ubogich w bogaczów, słabych w potężnych, nieznanych w sławnych.
Królowa nie przypuszczała, że nieszczęście, które zbliżało się do niej z groźnie podniesioną ręką, urągając jej koronie, jej nietykalności, stało już obok niej. Przeczuwała tylko, że się dokoła niej dzieje coś niezwykłego. Kiedy tak spoczywała na bogatem posłaniu, wpatrzona w okna oczami, nieobeschniętemi jeszcze po łzach, co zrosiły obficie trumnę pierworodnego dziecka, zdawało jej się, że słyszy głos zmarłego syna:
— Chodź do mnie, mateczko, u mnie cicho i bezpiecznie.
Dlaczego wzywa ją duch ukochanego dziecka? Czyby jej groziło coś tak okropnego, przed czem jej duma królewska powinna się chronić aż w bezpiecznych podziemiach bazyliki Saint-Deniskiej? Czyby się naród francuski ośmielił shańbić swoją królowę, podnieść rękę... Nie, nie... Bezsenne noce ostatnich tygodni, spędzone przy łóżku konającego dziecka, zaludniły jej wyobraźnię widziadłami gorączki.
Marya-Antonina uniosła się na posłaniu. Na dworze zgasły już błyskawice, łoskot grzmotu oddalał się, ciemności zaległy komnatę sypialną.
Królowa wyciągnęła przed siebie ręce.
— Odejdźcie odemnic, mary chorej wyobraźni...
Mogłaż ona szukać spokoju w cieniach grobów, w chwili, kiedy się nad jej domem zbierały czarne chmury? Myła żoną, matką i królową; słaby, dobry król nie potrafi bronić praw swoich, praw odziedziczonej korony. Wiedziała o tem, znała bardzo dobrze miękką duszę Ludwika XVI. Kto na niego odważnie fuknie, ten zwycięży... Ale jej, córki cesarzów św. państwa rzymskiego, nie przerazi gniew wichrzycielow. Ona stawi mu czoło.
W tej chwili usłyszała Marya-Antonina w przedpokoju szelest ostrożnie otwieranych i zamykanych drzwi. Kto ośmiela się niepokoić królowę w jej apartamentach? Kto tam — zawołała głosem podrażnionym, ująwszy dzwonek.
Przez uchylone drzwi wsunęła się brzydka głowa starszej kobiety, oświecona blaskiem świecy woskowej.
— Hrabianka Dyana de Polignac?!
Coś bardzo ważnego musiało się stać tej nocy, kiedy hrabianka Dyana, natchnienie stronnictwa dworskiego, ośmieliła się zakłócić nocną samotność królowej.
— Proszę wejść!
Głosem stłumionym, zbliżywszy się do łóżka, zdała hrabianka królowej sprawę z przebiegu rozpraw stanu trzeciego. Ona, czujna i przebiegła, miała pomiędzy woźnymi sejmu szpiegów, wiedziała zawsze pierwsza o wszystkiem. Spodziewając się już od samego rana jakiegoś szalonego postanowienia przedstawicielów gmin, czuwała, nie zmrużywszy oka, a dowiedziawszy się o zamachu na powagę korony, przybiegła, aby ostrzedz królowę.
Marya-Antonina słuchała w milczeniu. Urodzona władczyni zrozumiała odrazu wielką doniosłość postanowienia stanu trzeciego.
— Zuchwali! — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Gdybym ja była królem, obrzydziłabym im śmieszne apetyty. Przywilejów korony zachciewa się mieszczuchom! Stracili rozum.
— Trzeba przygotować króla — mówiła hrabianka.
— Trzeba go wywieść na kilka dni z Wersalu, aby go usunąć z pod wpływu tak zwanych filozofów, na których i na dworze nie zbywa. Dziękuję ci, moja dobra Dyano, za czujność i życzliwość. Polignacowie wiedzą, że umiem być wdzięczną.
Polignacowie wiedzieli, że królowa umie wynagradzać swoich przyjaciół. Jej to łaska wydobyła ich z ciemności ubóstwa i postawiła w pełnem słońcu dostatku i zaszczytów. Z chudopachołków stali się magnatami i dygnitarzami.
Kiedy Marya-Antonina została sama, wtuliła stroskana głowię w poduszki.
Teraz wiedziała, skąd z której strony szło ku niej owo ohydne widmo przeczuć, urągające je] dumie, straszące ta groźbą w godzinach samotnych. Teraz dopiero rozumiała znaczenie okrzyku, rozlegającego się od kilku dni na ulicach Wersalu, pod bokiem króla: niech żyje stan trzeci!





VI.

Była godzina siódma, kiedy się Ludwik XVI-ty przebudził.
Właściwe, urzędowe przebudzenie i ubieranie wobec całego dworu odbędzie się dopiero za dwie godziny. Ale z chwilą, kiedy się król przebudzi, podniesie się z łóżka urzędowo, przestanie należeć do siebie, otoczy go natychmiast rój służby, dygnitarzy, ministrów, szambelanów, wojskowych i duchownych, panów i pań, i ten brzęczący łańcuch będzie się wlókł za nim aż do nocy, nie pozwalając mu zebrać myśli, skupić się. A Ludwik XVI przeglądał sam ważniejszą korespondencyę, lubił poczytać i zabawiać się ślusarką. Przeto budził się prawie zawsze przed godziną, wyznaczoną przez etykietę, wysuwał się pocichu z łóżka, kładł na siebie poranne suknie i udawał się albo do gabinetu, albo do warsztatu.
Dziś przypomniał sobie, że miał w warsztacie jakiś niedokończony zamek. Ogromnie lubił wszelkie niezwykłe zasuwy, kłódki, klamki. Nie otworzył nigdy drzwi, żeby nie spróbować klamki wprawną ręką znawcy: czy się gładko podnosi i opada?
Wierny sługa, przyboczny kamerdyner Cléry, czyścił narzędzia, a król podkasawszy rękawów, piłował zawzięcie.
— Zobaczysz, jaki to będzie zamek — mówił z zadowoleniem. — Otworzy go tylko dobry majster paryski. Już trzeci dzień medytuję nad tem, jakby tę listewkę wzmocnić. Zdaje się, że mi się ta sztuka nareszcie udała. Zobacz!
Król pokazywał słudze kawałek oszlifowanej stali.
— Mocna i sprężysta. Jak mnie naród wypędzi z Wersalu, nie umrę z głodu. Mam gotowy chleb w ręku.
Król i kamerdyner roześmieli się.
Jakieś lekkie stopy zbliżały się szybko do warsztatu. Słychać było ich szelest na korytarzu.
Zdziwił się król, kiedy się drzwi otworzyły i na progu ukazała się królowa. O tej porze? Czyby które z dzieci nagle zachorowało? Kochali oboje swoje potomstwo...
Byłby się był jeszcze więcej zdziwił, gdyby mógł dostrzedz gorączkowy niepokój, jaki malował się na twarzy Maryi-Antoniny. Ale nie widział ani jej oczu, podkrążonych sinemi obwódkami, ani jej spalonych ust, ani ceglastych plam na policzkach. Był krótkowidzem.
Marya-Antonina stała na progu, milcząca. I ona dziwiła się, jej zdziwienie jednak było bolesne, zatargało jej sercem. Król Francyi zabawiał się ślusarką w chwili, kiedy naród francuski druzgotał powagę korony... Takiej dziecinnie ufnej1 nieopatrzności nie pojmowała urodzona władczyni. Król-że to, dziedzic czterdziestu rozkazodawców stoi przed nią, albo-li zwykły mieszczuch, zajęty tylko drobnemi sprawami celów pospolitych? Zdołaż taka natura beztroskliwa podjąć rękawicę, rzuconą jej przez burzę rozpętanych namiętności, i walczyć o swoje prawa w boju odważnym?
Ona, kobieta, śledziła od pierwszej chwili otwarcia Stanów Generalnych z wytężoną uwagą spór między stanem trzecim a stanami uprzywilejowanymi, brała w tym sporze żywy udział, zagrzewając stronnictwo dworskie do obrony praw tronu, a on, mężczyzna, władca dziedziczny, którego powaga i godność chwiały się codziennie na rozkołysanych falach gwałtownych mów sejmowych, jak chwieje się kruchy okręt na wzburzonem morzu, spał spokojnie i cieszył się z dobrze opiłowanej listewki stalowej.
Głęboki smutek objął królowę czarnemi skrzydłami. Przypomniała sobie gorączkowe majaki nocy dzisiejszej i znów zdawało jej się, że słyszy głos ostrzegawczy zmarłego dziecka:
— Uchodź czemprędzej z płonącego domu; u mnie cicho i bezpiecznie.
W podziemiach bazyliki Saint-Deniskiej byłaby niewątpliwie bezpieczniejszą, niż na ziemi, pod opieką takiego męża, ale miałaż ona prawo zostawić króla na lasce i niełasce namiętności rewolucyjnych? Byłaż przecież matką jego dzieci, jego najbliższą przyjaciółką.
Oddaliwszy rozkazującym ruchem ręki kamerdynera, zbliżyła się do króla.
— Królu Francyi! — odezwała się — korona chwieje się na twojej pomazanej głowie, a ty zabawiasz się w ślusarza.
Gorycz sączyła z jej głosu.
Dobrotliwy uśmiech ukwiecił ładne usta króla, kiedy rzekł:
— Znów nastraszyła prawdopodobnie hrabianka Dyana lub ktoś z jej otoczenia piękną królowę plotkami przed pokojowych polityków. Prosiłem panią tyle razy, abyś nie zwracała uwagi na dziecinne strachy niepowołanych doradców.
— Tym razem nie z plotkami przychodzę do Waszej Królewskiej Mości, lecz z faktem dokonanym, który rozbudzi może nareszcie czujność twojej, całemu światu ufającej duszy.
Z ust króla nie schodzi! uśmiech dobrotliwy.
— Cóż tak strasznego stało się, że wam przestać wierzyć w uczciwość ludzi? Może z któryś z dziennikarzów z Palais Royal sklecił znów jakiś paszkwil? Niech się ci szczekacze bawią, jeśli im oszczerstwo jest potrzebne do szczęścia.
— Każdy inny król zdeptałby te jadowite ropuchy, aby nie zatruwały powietrza; ale nie o nich dziś idzie.
Głosem drżącym, żywo, nerwowo powtórzyła królowa wiadomości, dostarczone jej przez hrabiankę de Polignac. W miarę jak mówiła, spływał z ust króla uśmiech, czoło jego zaczęło się marszczyć, oczy pociemniały. Widać było, że słucha uważnie, że mózg jego pracuje, usiłując podążyć za lotnem słowem żony.
Ludwik XVI nie posiadał daru szybkiego ogarniania bogatszego materyału idei i faktów. Myślał logicznie, miał dużo zdrowego rozsądku, zdawał sobie ostatecznie sprawę z najzawilszych zagadnień, ale myślał wolno, za wolno, jak na króla w czasach niespokojnych,
Już królowa zamilkła, a on myślał jeszcze, przetrawiał to, co słyszał.
Nareszcie zrozumiał.
— Jeżeli hrabiankę Dyanę jej donosiciele dobrze objaśnili, stał się nocy dzisiejszej w istocie fakt, który przysporzy mi trochę kłopotu — odezwał się po dłuższym namyśle głosem spokojnymi
Tak zdumiona była Marya Antonina bezwrażliwością małżonka, iż cofnęła się o cały krok w tył, lak przed niespodziewanem zjawiskiem.
Każdy inny król, w którego żyłach płynęłaby dumna krew urodzonego władcy, nie znoszącego zamachu na swoją powagę, byłby się rzucił do zranionego lwa podobny, byłby uchwycił instynktowym odruchem potężnej ręki głowicę miecza. Jeszcze rozpustny Ludwik XV-ty nie byłby zniósł takiej zniewagi. A Ludwik XVI mówił ze spokojem obojętności tylko o „kłopocie“, jaki mu wyraźny zamach na jego godność królewską przysporzy.
Nie, ten dobry, słaby człowiek nie urodził się władcą...
— Czy wasza królewska mość nie rozumie, że jeżeli korona nie ukróci natychmiast zuchwalstwa stanu trzeciego, to korona stanie się jutro, pojutrze błyskotką bez żadnej wartości? — rzekła Marya-Antonina. — Władza, która nie umie karać buntowników, przestaje być władzą.
— Samowolne postanowienie stanu trzeciego psuje w istocie plan działania, jaki ustanowiliśmy na radzie koronnej — mówił król półgłosem, jakby do siebie. — Tak, śmiałe to posunięcie na szachownicy ostatnich wypadków, zbyt śmiałe, przyznaję. Trzeba je koniecznie cofnąć.
— Koniecznie i to natychmiast — poddawała królowa. — Za kilka godzin dowie się Paryż o dokonanym zamachu, za kilka dni obiegnie wieść o tej zbrodni całą Francyę i wszystkie żywioły niespokojne zszeregują się z okrzykiem tryumfu do walki przeciw koronie. Trzeba uderzyć natychmiast pięścią żelazną w stan trzeci, aby się to gniazdo szerszeni przekonało, że we Francyi rządzi jeszcze król.
— Uderzyć? Ale jak, czem?
Król spojrzał wzrokiem bezradnym, pytającym, na małżonkę. Ona stała przed nim wyniosła, z błyskawicami w oczach. Była piękna pięknością dojrzałej kobiety, majestatycznością postawy i gestem władczyni. Troska i ból starły z jej twarzy świeże barwy młodości, wypiły z jej ust, dawniej zawsze uprzejmie uśmiechniętych, słodycz wdzięku niewieściego, ale nie stargały jej wyrzeźbionego profilu i nie ugięły jej łabędziej szyi.
Bezradnie, nieśmiało w nią wpatrzony król w pantoflach, z podkasanymi rękawami, z uczernionymi palcami, w których trzymał jeszcze pilnik i listewkę, robił obok niej wrażenie rzemieślnika, czekającego na rozkazy pracodawczyni.
— Król pyta, jak bronić praw i godności korony? — mówiła Marya-Antonina głosem ostrym — król, którego rozkazów słucha jeszcze Wojsko i policya? Zamknąć Stany Generalne, a gdyby się opierały, rozpędzić je siłą.
Teraz cofnął się Ludwik XVI o cały krok w tył, jak gdyby w niego taran uderzył.
Długo milczał zanim się odezwał.
— Namiętność niewieścia, nie obliczająca nigdy skutków nierozważnego czynu, unosi panią na bezdroża, z których dość często niema powrotu mówił poważnie. Wiadomo pani, że jestem przeciwnikiem gwałtów i staram się zawsze iść drogami pokoju. Nie waśnić pragnę, jeno godzić. Gdybym użył siły przeciw Stanom Generalnym, popłynęłaby niewątpliwie krew francuska, a ja nie chcę, aby jedna kropla krwi francuskiej przelała się dla mnie, dla moich spraw osobistych. Królem francuskim jestem, kocham Francuzów, krew francuska, któraby splamiła moje ręce z moje] winy, paliłaby moje sumienie ogniem nieugaszonym. Rozumiem bardzo dobrze troskę królowej o cześć korony, którą jej syn będzie kiedyś nosił, zdaje mi się jednak, że duma królowej i serce matki przeceniają znaczenie wybryku stanu trzeciego. Francuzi nie znieważają swojego króla. Znam ich lepiej od pani.
— Już go znieważyli — rzekła królowa.
— Czekajmy na sprawozdanie urzędowe, a potem rozważymy, jak się zachować wobec Stanów Generalnych.
— Bywają w życiu narodów chwile, w których królom nie wolno długo rozważać, w których trzeba myśleć i działać błyskawicznie.
— Co do mnie, wolę się zawsze dobrze namyślić, zanim coś postanowię, zwłaszcza w sprawach tak ważnych, jak te, o których właśnie mówimy. Wypadki nie pędzą jeszcze na skrzydłach huraganów; mamy czas zastanowić się: jak pogodzić żądania stanu trzeciego z godnością korony.
Marya-Antonina pochyliła głowę. Jej prawa ręka, oparta na stole, drżała, jej prześliczne usta Wenery, stworzone do rozkosznych uśmiechów i namiętnych pocałunków, zwarły się szczelnie.
Wiedziała, że trudziła się dziś daremnie, bo słaby król, jak wszyscy ludzie słabi, umiał być upartym, nie pozwalał się w pierwszej chwili przekonać. Gdy się uczepił raz jakiejś myśli, potrzeba było dłuższego czasu, by go od niej odwieść. Ostatecznie albo ulegał zawsze wpływom żony i swojego najbliższego otoczenia, albo godził się roztropnie z prądami chwili, zrozumiawszy, liznąwszy ich konieczność, stawało się to jednak zwykle zapóźno, wtedy, kiedy sposobność opanowania tych prądów już minęła. Będzie się namyślał, rozważał dzień, dwa, może tydzień, miesiąc, a wypadki potoczą się tymczasem tak daleko naprzód, iż wytworni zgoła nowe położenie.
Król pocieszał się, że wypadki nie pędzą jeszcze na skrzydłach huraganu, a królowa wiedziała, że rewolucya szła już przez kraj z gwałtownością wichrów. Bo kiedy on fabrykował zamki i kłódki, polował, lub czytał dzieła historyczne i geograficzne, ona śledziła z wielką uwagą postęp zawieruchy, konferowała z ministrami i naczelnikami administracyi. Ośmieliłżeby się stan trzeci targnąć jawnie na powagę korony, gdyby się nie czuł wyrazem, głosem ducha czasu?
Król kochał Francuzów, ufał im, nie wierzył, by się naród przeciw niemu zwrócił. Naród witał go dotąd w istocie radosnym okrzykiem: vive, notre bon roi! Ale i ją piękną królowę witał kiedyś tak samo, a dziś? O najbrudniejszej ulicznicy nie wyrażał się z większą lekkomyślnością, aniżeli o niej, która grzeszyła tylko niedoświadczeniem młodości i nieznajomości ludzi. O, łaska tłumów! Nie zna człowieka, kto kąpie się z radosną ufnością w migotliwych blaskach popularności.
Z politowaniem spojrzała Marya-Antonina na małżonka.
— Dzieckiem jesteś i z nieopatrznością dziecka igrasz z ogniem zamiast go stłumić pięścią męża — pomyślała.
— Czy wasza królewska mość pamięta owego szpetnego hrabiego Mirabeau’a, którego głośny romans z panią do Mounier zajmował kiedyś całą Francyę — zapytała.
Ludwik XVI miał znakomitą pamięć, jak wszyscy Burbonowie. Zadziwiał uczonych znajomością historyi i geografii, raz posłyszanego nazwiska, raz widzianej twarzy nie zapominał nigdy.
— Hrabia Honoryusz, syn starego margrabiego de Mirabeau z Prowancyi, potomek włoskiego rodu, znanego z gwałtowności? Pamiętam doskonale — odpowiedział król. — Bardzo zdolna głowa. Szkoda, że tak obłocony rozwiązłem i awanturniczm życiem. Korona mogłaby mleć z niego pociechę. Ale dlaczego pyta mnie pani o Mirabeau’a?
— Bo on to, Mirabeau, który się przebrał za mieszczanina, podburzył stan trzeci do zamachu na koronę, on prowadzi przedstawicielów gmin do jawnego buntu.
— Mirabeau?
W pierwszej chwili zdziwił się król,
— Mirabeau? — powtórzył głosem stłumionym.
Jego twarz zmierzchła.
— Moja laska królewska zdjęła z grzesznej szyi tego awanturnika topór kata, ocaliła mu życie i pozwoliła mu wrócić do Francyi — mówił głosem smutnym.
— Ładnie płaci ten przeniewierczy szlachcic królowi za jego laski. Już czas, aby się dobroć waszej królewskiej mości nauczyła pattrzeić krytyczniej na ludzi, w chwilach bowiem burzliwych nie dobroć i pobłażliwość zwyciężają, lecz rozum, szybka stanowczość i siła.
Rzekłszy to, opuściła Marya-Antonina warsztat ślusarski małżonka.
A król stał bez ruchu z rekami opuszczonemi. Bolała go niewdzięczność Mirabeau’a.
— Ocaliłem mu życie, a on...
Pilnik i listewka stalowa wysunęły się z jego palców, padając z brzękiem na kamienną posadzkę.
Ludwik XVI drgnął. Było mu, jak gdyby ostre, zimne żelazo dotknęło jego ciepłego serca.





VII.

Król pocieszał się, że wypadki nie pędzą jeszcze na skrzydłach huraganu, że pozwolą jego żółwiej myśli zastanowić się nad niespodziewanym skutkiem sporu między stanem trzecimi a stanami uprzywilejowanymi, a one, zaczęły się już toczyć z gwałtownością lawiny z góry na dół, ku nizinom, ku ciemnym, namiętnym tłumom.
Wprost z sali obrad udał się Mirabeau do Lametha i Duporta. Bo tak samo, jak królowa, wiedział i on bardzo dobrze, że postanowienie stanu trzeciego było zamachem na powagę korony, tak samo, jak Marya-Antonina rozumiał, czuł i on, że zwycięży ta strona, która będzie umiała wyzyskać każdą chwilę, wyprzedzając przeciwnika.
Król był jeszcze dziś potęgą, która, gdyby chciała, mogłaby zdusić rewolucyę i zmiażdżyć jej przywódców. Stało przy nim wojsko z wyjątkiem nielicznej gromadki zdemoralizowanych gwardzistów królewskich, kochał go lud. Wystarczyło skoncentrować wierne pułki pod Paryżem, zamknąć Stany Generalne, uwięzić szczekaczów z Palais Royal, przywiązać lud jeszcze więcej do korony zniesieniem przywilejów feodalnych i zmniejszeniem podatków, aby obrócić w niwecz robotę wywrotowców. Ale trzeba się było spieszyć, działać natychmiast, bez wahania.
Tak postąpiłby on, Mirabeau, gdyby się znalazł w położeniu króla, tak postąpiłby Danton.
A Ludwik XVI?
Nie zdobył się on wprawdzie dotąd ani razu na błyskawiczny czyn władcy. Ale może przebudzi w nim groza chwili lwa. Pochodził przecież z lwiej rasy.
Nie zastanowił się nad tem trybun stanu trzeciego, kiedy ambicya, podniecona wrzawą burzliwych sporów, poniosła jego duszę odważną. Dopiero kiedy jego pomysł stał się ciałem, ogarnął go lęk. Może jeszcze przegrać najwyższa stawkę życia, spaść z wyżyn sławy, na które się piął z zuchwałym rozmąciłem tytana, na sam dół ludzkiej nędzy. Jeden giest, jedno słowo króla może go wtrącić do więzienia i spętać jego odwagę na zawsze. Trzeba się zabezpieczyć przeciw uderzeniu lwiej łapy monarchy.
Hrabia Aleksander Lameth i radca Duport mieszkali razem.
Długo kołatał Mirabeau, zanim mu się udało rozbudzić śpiącego szwajcara.
— Któż tam hałasuje po nocach? — odezwał się nareszcie zły, zaspany głos.
— Otwieraj, to ja.
— Jaki znów ja? Sacré tonnerre!
— Otwieraj, głupcze! Hrabia Mirabeau.
Ostrożnie odemknął szwajcar drzwi; dopiero, kiedy poznał Mirabeau’a, otworzył je z pospiechem.
— Przepraszam pana hrabiego, ale w nocy włóczą się...
— Rozmaite łobuzy, wiem. Czy panowie dawno wrócili?
— O północy, monseigneur.
— Śpią?
— Kamerdyner mówił, że czytają jeszcze w łóżku.
— Niech kamerdyner zamelduje panom, że muszę się z nimi koniecznie natychmiast widzieć.
Nie czekał długo.
— Panowie proszą — oznajmił wkrótce służący, ukazawszy się ze świecą.
Duport i Lameth leżeli w łóżkach, zajęci przeglądaniem gazet.
— Francya się pali? — odezwał się radca parlamentu, unosząc się na posłaniu.
— Pali się, płonie, jak pochodnia — odpowiedział Mirabeau.
— Cóż się stało?
— Stan trzeci ogłosił się Zgromadzeniem Narodowem.
— Bez wiedzy króla i ministrów?
— Bez wiedzy korony i jej doradców.
— Opowiadaj pan, jak się to stało.
Kiedy Mirabeau streścił przebieg rozpraw nocnego posiedzenia stanu trzeciego, zerwał się Duport z łóżka, mówiąc;
— Niema ani chwili do stracenia, taniec się rozpoczął; Lameth, ubieraj się. Wprawdzie omyliła się natura, mianując naszego Ludwika mężczyzną, despotom jednak nie można nigdy ufać. W najsłabszym z nich drzemie tygrys. Obok króla zresztą stoi ta pyszna Austryaczka, którejby było więcej do twarzy w zbroi niż w spódnicy. Dyabeł imperatorów rzymskich siedzi w tei kobiecie.
— Cóż zamierzacie uczynić? — pytał Mirabeau, siadając na taburecie.
— Jedziemy natychmiast do Paryża — mówił Duport. Trzeba się porozumieć z księciem Orleańskim, raczej z jego kasą, rzucić wszystkich szczekaczów na ulice, do kawiarni, do szynków, rozsypać na przedmieściach kilka worków złota, ugościć gwardyę francuską w Palais Royal, przygotować lud paryski do czynnej interwencyi, na wypadek, gdyby sobie nasz Ludwiczek przypomniał, że Burbonowie miewali lwie łapy i lwie pazury.
— Czyby nic było lepiej zaczekać na skutki dzisiejszej nocy? — rzekł Mirabeau.
— Dlaczego? — podchwycił Lameth, który ubierał się z pospiechem.
— Wiecie, że jestem przeciwnikiem odwoływania się do pomocy motłochu, którego ciemnota i gwałtowność psują wszelką robotę polityczną. Byłoby niewątpliwie rozsądniej, a nawet bezpieczniej dla nas zamknąć rewolucyę w granicach warstw oświeconych. Zdaje mi się, że gdyby odważniejsi członkowie stanów uprzywilejowanych złączyli się natychmiast ze stanem trzecim, król nie śmiałby podnieść na nas ręki.
— Posłów odważnych posiada izba szlachecka dotąd niewielu. Przeciwko nam stanie korona, dwór, wyższy kler i prawie cała bogata szlachta, czyli ta część narodu, która posiada pieniądze i wojsko — mówił Duport. — Takiej sile, jeśli nie mamy uledz przy pierwszem zwarciu się z rządem królewskim, trzeba przeciwstawić siłę drugą, równie potężną, jak ona, a tą drugą siłą są tylko wielkie masy narodu.
— Noc dzisiejsza postawiła bojowników wolności w istocie w trudnem położeniu, mimo to jednak radziłbym nie spieszyć się z uzbrojeniem tłumów — odpowiedział Mirabeau. — Obawiam się żywiołowego rozpędu ich ciemnoty i namiętności, które umieją tylko druzgotać, nie wiedząc, dlaczego, co i kogo. Nauczyła nas sprawa Réveillona, uczą nas codziennie wiadomości o spalonych zamkach i plebaniach, nadchodzące z prowincyi — jak lud pojmuje wolność. Jeżeli powołamy tłumy do roboty, możemy się wkrótce, zamiast upragnionej konstytucyi, doczekać olbrzymiej kupy gruzów. Wolałbym, żeby król zrozumiał bezcelowość oporu istniejącego porządku, złączył się z całym oświeconym narodem i wzbił cugle przewrotu sam w ręce. Rewolucya obyłaby się wówczas bez niepotrzebnego rozlewu krwi, bez ruin i szafotu. Poczekajmy kilka dni na skutek dzisiejszej nocy.
Duport zadzwonił.
— Niech Franciszek zaprzęga natychmiast do kabryoletu — rozkazał służącemu.
A do Mirabeau’a rzekł:
— Pisałeś pan w swojej broszurze bardzo dobrze przeciw despotyzmowi, wykazawszy jego złość i samolubstwo, a łudzisz się dobrą wiarą despoty? Jakże pan chcesz, żeby król stanął sam na czele rewolucyi, żeby pozbawiał się własnowolnie przywilejów odziedziczonych? Widzisz pan przecie, jak trudno nam, szlachcie, wyrzec się czczych form, przyznanych nam przez koronę. Dziwię się, że pańska głowa, która ogarnia szerokie horyzonty, nie rozumie rzeczy tak prostej.
Pogardliwy uśmiech skrzywił usta Mirabeau’a, kiedy odpowiedział:
— Mógłbym panu odpowiedzieć, panie filozofie rewolucyjny: dziwię się tobie, który badałeś tak gruntownie historyę różnych rewolucyi, że widzisz w niespodziewanym uporze szlachty tylko jałową walkę o formalizmy, zamiast instynktowego odruchu kasty, spychanej przez mieszczaństwo ze stanowiska, zajmowanego od lat ośmiuset. Co zaś do Ludwika XVI, nie sądzę, żeby się jego uczciwość opierała duchowi czasu, wcielonemu w wolę narodu, gdyby głos tego ducha czasu potrącił o struny jego serca. Król był zawsze człowiekiem dobrej wiary, pragnął zawsze szczęścia Francyi. Potrzeba mu tylko rozumnych doradców, którzyby przyspieszyli tempo jego leniwego mózgu i otworzyli mu oczy na istotny stan rzeczy.
— Przemawia pan, jak szlachcic, panie trybunie stanu trzeciego.
— I wy należycie do szlachty.
— My należymy do ludzkości, jesteśmy filozofami. Ale spieramy się za późno. W tej chwili nie może być między nami różnicy zdania. Nad nami wisi groźny miecz króla, którego cięcie trzeba odparować, bez względu na rodzaj broni, jakim się posłużymy. Tłumy nie są wygodnem sprzymierzeńcem, nie przeczę, naszą jednak rzeczą będzie powstrzymać ich rozpęd, gdy przestaną być potrzebne.
Mirabeau milczał. Było już w istocie zapóźno na dysputy. Sam pchnął robotę reformatorską na kipiące fale rewolucyi... nie mógł się już cofnąć... Gdyby sobie Ludwik XVI przypomniał lwie pazury Burbonów, powstrzymałby jego potężną rękę jedynie strach przed zemstą tłumów... Niema innego wyjścia...
— Róbcie, co uważacie, że trzeba uczynić — odezwał się po dłuższym namyśle — znacie się lepiej odemnie na sztuce spiskowania. Zmienione położenie zmienia przekonania, przewraca najmocniejsze zasady. Niestety! W rewolucyach niewiadomo nigdy dziś, jak się jutro trzeba zachować. Ludzi i teorye przerastają, niosą wypadki. Więc naprzód w ogień, w płomienie wolności!
— A teraz — dodał Mirabeau głosem znużonym, podnosząc się z taburetu — dobranoc. Już drugą noc nie śpię, dwadzieścia razy przemawiałem w Menus w przeciągu dwóch dni, omdlewam z wyczerpania, trzymam się ledwie na nogach. Do widzenia wieczorem w Paryżu.
— Ten lew ryczący nie jest bardzo pewny — rzekł Duport, kiedy się drzwi za Mirabeau’em zamknęły.
— I ja nie wierzę w jego entuzyazm wolności — zauważył Lameth. — Gdyby go szlachta prowansalska nie była wypluła ze swojego łona lub gdyby go rząd królewski był umiał pozyskać dla siebie, przyłączyłby się niewątpliwie do czarnych. Jest on jeszcze zanadto szlachcicem starego, wyszłego z mody fasonu, nie lubi narodu.
— Na nasze szczęście pcha go naprzód, niesie w objęcia narodu obrażona miłość własna i bezbrzeżna ambicya. Bez niego nie byłby stan trzeci ruszył z miejsca. Ale teraz nie trzeba go spuszczać z oka, bo niewiadomo, w którą stronę przechyli się jego nasycona ambicya. Za wiele mówi o nierozumie i ciemnocie tłumów, za mało ufa zdrowemu instynktowi ludu. Nie przekonał go boski Rousseau. Arystokrata!
Mirabeau szedł pustemi ulicami Wersalu, wdychając pełnemi płucami orzeźwiające powietrze.
Świtało. Po nocy burzliwej nastąpił świeży, pogodny, wonią kwiatów przepojony poranek czerwcowy. Drobne ptactwo świergotało już w ogrodzie, koguty piały na grzędach.
Zdjąwszy kapelusz, oddychał Mirabeau głęboko, pijąc chciwie spalonemi ustami chłodne, aromatyczne powietrze. Był niezwykle zmęczony, wyczerpany.
— Nóżki mi się chwieją, niby starej schwaconej szkapie — mruczał — hm, nadużywam sił.
Naużywał ich w istocie, pracował za wiele mózgiem, płucami i zmysłami. Jego natura wybuchowa nie znosiła w niczem miary. Myślał za tysiące, mówił na zebraniach za stu posłów, czytał i pisał za dziesięciu gazeciarzów, hulał, kochał się za trzech zdrowych ludzi. Wszystkie chwile wolne spędzał w gronie przyjaciół, przy wesołej, gęsto dobremi winami przeplatanej biesiadzie, lub w buduarach ładnych kobiet.
— Ta Coulonka wyssie ze mnie przedwcześnie soki życia. Ale mojaż wina, że taka śliczna, miła i apetyczna?
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Używaj Mirabeau, póki ci sił starczy. Długo czekałeś na szczęście ludzkie.
Czekał długo, zawsze łaknący, bo ubogi. Teraz sypało się na niego złoto deszczem obfitym. Kieszenie księcia Orleańskiego i bogatych mieszczan były dla niego otwarte. Czerpał z nich, pożyczając na prawo i lewo bez rachunku, wiecznie potrzebujący.
Używał życia.
Duport i Lamcth nazwali go szlachcicem starego fasonu. Nie mylili się. Miał szeroką, dziurawą rękę szlachty francuskiej z czasów Ludwika XV. Rzeka złota przepłynęłaby przez jego palce. Miał upodobania arystokraty prowincyonalnego. Nie lubił motłochu i ludzi źle wychowanych, dbał bardzo o swój tytuł hrabiowski.
Ale mylili się, podejrzewając jego „entuzyazm wolności“. Wierzył on szczerze w konieczność przebudowy starego królestwa francuskiego, pragnął daleko sięgających reform, nie byłby się był sprzedał nikomu za pieniądze bez dobrej wiary. Był za dumny na zwykłego najmitę. Zdolniejszy tylko, znający lepiej życie i ludzi od teoretyków rewolucyi, nie podzielał ich optymizmu, nie ufał „zdrowemu instynktowi ludu“, obawiał się jego ślepych namiętności, spuszczonych z łańcucha strachu przed karzącą ręką władzy.
Kiedy tak szedł pustemi ulicami Wersalu, owiany orzeźwiającem powietrzem i wesołym gwarem budzącego się dnia, nie przyszło mu na myśl, że właśnie on, utalentowany, mądry, przerastający szary tłumi pospolitych doktrynerów o całą głowę, był plastycznem wcieleniem ślepoty namiętności, podciętej batem ambicyi i obrażonej miłości własnej. Bo to on, widzący dalej i lepiej od swoich towarzyszów, rozumiejący doskonale znaczenie władzy, stargał dziś łańcuch strachu przed tą władzą, obniżał powagę korony w obliczu całego narodu.
Zdawało mu się, że czynem odważnym przyspieszy tylko konieczne reformy. Najrozumniejszy człowiek staje się ślepym1 i głuchym, gdy się zanurzy w kipiące wiry namiętności.
Przechodził obok pałacu królewskiego. Biały, marmurowy dom „dzieci Francyi“ milczał, pogrążony we śnie głębokim.
Mirabeau, przypomniawszy sobie, że łasce króla zawdzięcza życie, cześć i wolność, uchylił kapelusza i przed pałacem. Nagle drgnęła na dnie jego sumienia struna wyrzutów: tak-że to płacisz królowi za jego dobroć, niewdzięczny?
Ale człowiek, gdy mu to potrzebne, znajdzie zawsze odpowiedź na wyrzuty sumienia.
— Żachniesz się niewątpliwie, boś królem z królów, zdziwi cię, że się jakiś tam parweniusz, jakiś stan trzeci ośmiela rządzić w twojem dziedzictwie, nie zapytawszy ciebie o pozwolenie, ale pogodzisz się po namyśle z nowym porządkiem, boś uczciwym człowiekiem i dobrym Francuzem. Będzie ci w tymi nowym porządku lepiej, wygodniej, niż w starym. Przedstawicielstwo narodowe zdejmie z twojej słabej głowy troskę o skarb państwa i dobrobyt narodu. Za wielki to ciężar dla ciebie, biedny Ludwiku. Śpij spokojnie. Włos nie spadnie z twojej głowy pomazanej. Obronimy cię przed dziką swawolą kanalii.
Tak uspokoiwszy swoje sumienie, zastukał Mirabeau do oberży, w której mieszkał.
Służący, przyzwyczajony do nieregularnego życia pana, czekał w przedpokoju, zabawiając się sylabizowaniem1 jakiejś gazetki.
— Czy pytał kto wczoraj o mnie?
— Ten lichwiarz z Paryża zachodził wieczorem dwa razy, proszę pana hrabiego.
— Niech sobie chodzi dopóty, dopóki mu się nie sprzykrzy. Co więcej?
— Jubiler z przeciwka zapytywał, czyby pan hrabia nie chciał kupić naszyjnika brylantowego. Ma być podobno bardzo ładny. W sam raz dla ładnej kobietki.
— Zobaczymy. Cóż dalej?
— Pokojówka panny Coulon dowiadywała się, czy pan hrabia nie zasłabł. Panna artystka czekała wczoraj na pana hrabiego z obiadem do samego wieczora.
— Jeszcze trzymam się jako tako na nogach, ale, jeżeli mi pani polityka i pani miłość nie dadzą na jakiś czas urlopu, to pojadę niedługo ekstrapocztą na drugi świat.
— Niech Pan Bóg broni, żeby monseigneur miał zachorować przed ustanowieniem konstytucyi — zawołał służący szczerze przerażony. — Ładnieby stan trzeci wyglądał bez mojego mądrego pana!
Mirabeau, który się już rozbierał, spojrzał z pod czoła na służącego.
— Cóż ty, głuptasku, możesz wiedzieć o konstytucyi? — rzekł z uśmiechem. Przygotuj mi łóżko. Czyściłbyś lepiej staranniej rzeczy i oglądał uważniej żaboty. Podałeś mi wczoraj żabot dziurawy. Od kiedyż to zajmujesz się polityką.
— Od roku, monseigneur.
— Od roku? Proszę. I czegóż to nauczyły cię gazety?
— Że teraz my, stan trzeci, pan hrabia i ja, będziemy górą.
Mirabeau parsknął śmiechem.
— Ty i ja? Bardzo dobrze. Prawda, powszechna równość! Ja i ty... doskonale! Toś ty stan trzeci?
— Rozumie się, monseigneur. Cały porządny naród należy do stanu trzeciego, z wyjątkiem śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów.
Trybuna stanu trzeciego, rzecznika powszechnej równości bawiła ogromnie polityka służącego. On i ten pucybut z inteligencyą pudla będą teraz górą? Gdyby to Lameth i Duport słyszeli... Ha, ha, ba...
Mirabeau spoglądał z ukosa na służącego pobłażliwie lekceważącym wzrokiem sytego lwa, przypatrującego się łaskawie pociesznym skokom małpy.
— Jak mnie licho weźmie — rzek, kładąc się do łóżka — to może zajmiesz moje miejsce.
— Żeby mnie tylko chcieli i dobrze zapłacili. O jej! Czy to tak trudno piorunować na szlachtę i księży? Potrafiłbym tę sztukę doskonale.
Pobłażliwie lekceważący uśmiech spłynął nagle z ust szlachcica, przebranego za mieszczanina. Przypomniał sobie, że po Periklesach następowali Kleonowie, po majstrach ich terminatorowie, po lwach hyeny, osły i małpy krwiożercze. Tak bywało zwykle w rewolucyach przeszłości.
— Która godzina? — zapytał szorstko.
— Dochodzi czwarta.
— Obudzisz mnie o dziesiątej.
— Radziłbym panu hrabiemu spać dłużej. Sesya Stanów Generalnych nie rozpocznie się przed południem, a naszemu wodzowi potrzeba siły do walki z arystokratami. Nie możemy ustąpić, monseigneur.
— Rób, co ci każę, głupcze — ofuknął służącego szampion powszechnej równości — i nie wścibiaj nosa do spraw, na których się nie rozumiesz. Zgaś świecę!
— Psy, świnie, pluskwy, osły, małpy i gęsi zajmują się już we Francyi polityką — myślał, zasypiając. Będzie niedługo ładna kocia muzyka. Bawimy się w straszliwą ślepą babkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Był już wieczór, kiedy Mirabeau jechał do Paryża. Niosły go konie, zwane „wściekłemi“, karmione i tresowane rozmyślnie do szalonej jazdy. W trzy godziny przebiegały drogę od rezydencyi króla do stolicy Francyi.
Wieczór był pogodny, cichy, wonny. Lekki powiew roznosił po polach zapachy kwiatów, świeżo skoszonych łąk i dojrzewającego zboża. Od czasu do czasu odżywały się w siołach przydrożnych dzwonki kościelne pozdrawiając Matkę Bożą: ave Maria!
Błogosławiona cisza wieczoru szła nad ziemią, niosąc pracowitemu ludowi słodki wypoczynek: spoczywajcie i miłujcie!
Nie wypoczynek i miłość wiózł Mirabeau do Paryża. Pędziły obok niego wszystkie furye nienawiści i zawiści, huczały za nim, przed nim wszystkie płomienie rozpętanych namiętności politycznych. Ponury, krwawy geniusz rewolucyi unosił się nad trybunem stanu trzeciego, łopocąc czarneini skrzydłami: z drogi, z drogi, albowiem już idę z orszakiem moim, z katem, szubienicą, gilotyną, z całą armią dzikich bestyi; z drogi, z drogi. Kto się nie usunie w porę, lego zmiażdżę.
Dziś zredagował stan trzeci urzędowe postanowienie wczorajszej nocy, wzmocniwszy je groźbą wstrzymania podatków w razie, gdyby się rząd opierał woli gmin. Dokument zaopatrzył formułą majestatu królewskiego: entend et diecréte.[8]
Kość była rzucona. Stan trzeci narzucił królowi swoją wolę, uprawomocnił zamach, odsunął stany uprzywilejowane od rządów. Niema już innego wyjścia. Walka musi się rozpocząć.
Kiedy się Mirabeau zbliżał do bram Paryża, doleciał go szmer, jakby się wszystkie pszczoły Francyi zgromadziły nad stolicą. Brzęk kroci głosów ludzkich, zmieszanych w jednostajny gwar, wylewał się szerokiem kołem poza mury ogromnego miasta.
— Duport i Lameth pracują — błysnęło w głowie trybuna.
Zaraz za rogatkami spostrzegł zbitą kupę ludzi, a ponad tą kupą górował, stojąc na kamieniu, jakiś człowiek, który wykrzykiwał coś, giestykulując żywo. Ręce jego latały, jak śmigi wiatraka, głos huczał, jak bęben alarmowy.
Wszędzie po drodze, przed! każdym kościołem, na każdym placu, przed każdym szynkiem, na wszystkich zbiegach ulic, spotykał takie same mrowiska ludzkie; widział takich samych miotających się mówców i słyszał te same zawsze wykrzykniki: podły rząd! nikczemni arystokraci, obłudne klechy! niech żyje stan trzeci! po których następowały wybuchy dzikiej wrzawy.
Potokami lała się nienawiść ulicami Paryża.
— Duport i Lameth nie próżnowali — myślał Mirabeau.
Nie próżnowali...
Za pieniądze swoje i Filipa Orleańskiego, rzucili na miasto wszystkich mówców ulicznych z Palais Royal i z przedmieść, przykazawszy im nie oszczędzać płuc. Paryż zmienił się w olbrzymie ognisko agitacyjne.
A policya?
Policya przypatrywała się obojętnie robocie wywrotowców. Wszakże zabronił król przeszkadzać narodowi w lekcyach wolności.
Któryś z mówców poznał Mirabeau’a.
Niech żyje Mirabeau, niech żyje ojciec ojczyzny! — zawołał uchylając kapelusza.
Tłum rzucił się do powozu, wyprzągł konie, zaprzągł się sam.
Ze wszystkich ulic i uliczek sypały się kobiety, dzieci, mieszczanie i motłoch. Matki podnosiły niemowlęta do góry, aby widziały sławnego trybuna, mężczyźni powiewali kapeluszami i czapkami, z trzaskiem otwierały się okna domów.
— Niech żyje Mirabeau!
Dom podawał domowi, ulica ulicy okrzyk radosny. Mirabeau stal w kabryolecie nad ruchliwą falą tłumu, jak stali na złocistym rydwanie wodzowie Romy, wracający do „złotej, świętej, wiecznej stolicy świata“, ozdobieni wawrzynem i purpurą zwycięzców. Z dołu, dokoła oblewał go grzmiący łoskot okrzyków i oklasków, wyciągały się do niego ręce, biegły ku niemu spojrzenia zachwycone, z góry, z okien domów sypały się na niego kwiaty.
— Niech żyje, niech żyje!
Był sławny. Stolica Francyi witała go jak tryumfatora. Żeby go ojciec mógł widzieć w tej chwili, ten surowy, gwałtowny rodzic, który go kopał, jak się kopie krnąbrnego kundla. Żeby go mogły widzieć: żona, krewni, którzy go poniewierali, deptali, lekceważyli.
Jego duże, czarne, błyskawicami tryskające oczy, zapaliły się płomieniem tryumfu, nasyconej miłości własnej.
Odetchnął głęboko, pełną piersią.
Był szczęśliwy...
Ale oto zarysowały się na błękitnem tle pogodnego wieczoru mury Tuileryów. Dziwnie smutnie wyglądał niezamieszkany, pusty, milczący pałac królewski, wśród radosnej wrzawy ludzi. Radość paryskiego ludu zmieni się wkrótce w płacz potomków władców Francyi, tych władców, których ten sam lud witał przez szereg wieków takimi samymi okrzykami, oklaskami.
Płomienie zgasły w oczach Mirabeau’a, twarz jego zmierzchła. Był zanadto mądry, zanadto znał ludzi, by się mógł upoić, odurzyć na czas dłuższy musującem winem powodzenia, laski tłumów, wiedział, że krok tylko jeden prowadzi z Kapitolu na skałę Tarpejską.
Pogardliwy, drwiący uśmiech satyra, zwykły grymas jego ust zmysłowych, starł z jego oblicza blaski zachwytu, szczęścia.
— Profanum vulgus, na dobry łańcuch trzeba cię wziąć, żebyś nie kąsał jutro tego, którego dziś ubóstwiasz mówił do siebie w chwili, kiedy jego kabryolet, jego rydwan tryumfalny, zatrzymał się przed bramami pałacu Orleanów.
Z wewnątrz, z ogrodu Palais Royal dochodziły go dźwięki muzyki, śmiechy kobiet, gwar wielkiego mnóstwa bawiących się ludzi.
Wszedł.
Ogród był oświecony różnokolorowymi lampionami, wystawy i drzwi sklepów tonęły w kwiatach, wieńcach. Dokoła basenów tańczyli gwardziści francuscy z kokotkami i przekupkami, z „damami z hal“. Tysiące proletaryatu inteligentnego i nieinteligentnego oklaskiwały zręczniejsze tancerki.
Duport i Lameth pracowali dziś, jak drwale — zauważył Mirabeau. — Nie spoczęli ani godziny.
Już go spostrzeżono. Zanim miał czas rozejrzeć się po ogrodzie, ujęły go silne ręce za nogi i uniosły go w górę.
— Mirabeau, Mirabeau! — przeleciał szept nad tysiącami głów.
Ustała muzyka, przerwano tańce, tłum rozpadł się na dwie połowy, tworząc żywy szpaler.
Tym żywym szpalerem niosły silne ręce „ojca ojczyzny“ wśród grzmotu oklasków. Tłoczyły się do niego wesołe damy, dotykając palcami jego sukien, młodsi „patryoci“ powdrapywali się na baseny, na drzewa, aby go lepiej widzieć.
— Mirabeau! — rozlewał się po ogrodzie szept podziwu.
A ten, którego pokazywano z radością narodowi, marszszył brwi, spoglądał z góry przez zmrużone powieki na swoich wielbicielów, czekając tylko chwili sposobnej, aby się uwolnić od tej owacyi. Bo dumę jego upokarzały oklaski ulicznic. A kiedy jedna z nich zawołała tuż obok niego:
— Niech nam papa Mirabeau palnie mówkę!
Zaklął zcicha. Mirabeau, przemawiający do kokot? Tak potwornie śmiesznem wydawało mu się to żądanie, że zawołał:
— Za pajaca mnie macie, za małpę, skaczącą na linie? Puśćcie mnie!
Silne ręce ustawiły go na ziemi. Szybko, nie podziękowawszy nawet swoim wielbicielom, wbiegł do sali gry pani Saint-Romain, gdzie czekali na niego Duport i Lameth.
— I cóż? Czy pan z nas zadowolony? — wołał Duport, zbliżając się do Mirabeau’a z kieliszkiem w ręku. — Urządziliśmy święto wolności.
— Żeby się tylko to święto wolności nie zmieniło w święto umarłych — rzekł Mirabeau.
— Jakaś nudna mucha ukąsiła pana. Nie psuj nam pan humoru dziecinnymi strachami. Jesteśmy dziś weseli, jak nigdy, szczęśliwi nadzieją rychło spełnionych marzeń o wolności. Bawimy się, jemy, pijemy, śmiejemy się z ładnemi kobietkami.
— Z ładnemi kobietkami? — podchwycił Mirabeau.
— Z bardzo ładnemi. A niby pan zgadł kto wrócił do Paryża.
— Któż taki? — pytał Mirabeau zaciekawiony.
— Chodź pan i zobacz.
Pani Saint-Romain, właścicielka domu gry dla zamożniejszej klienteli, urządziła dla swych gości restauracyę, znaną w Paryżu z doskonałej kuchni i wybornej piwnicy.
Mirabeau zastał przy wieczerzy najwybitniejszych „entuzyastów wolności“, najgłośniejszych „filozofów“ staniu szlacheckiego: Duporta, braci Laimeth’ów, księcia de Biron, margrabiego de Laffayatte’a, wicehrabiego de Beauharnais’a, wicehrabiego Noailles, księcia d’ Aiguillon, kawalera de Kerengal’a, bawiących się wesoło w towarzystwie kilku metres.
Zaświeciły mu oczy, mlasnął językiem lubieżnie. Lubił uciechy stołu, dzbana i miłości.
— Wasze święto wolności wygląda bardzo przyjemnie — odezwał się, rozglądając się po sali. — Co widzę? Theroigne z Méricourt? Skąd się tu wzięłaś? Mówiono mi, że laury naszych bogiń operowych roznieciły w twojem szerokiem sercu płomień szlachetnych ambicyi, że udałaś się do Włoch po głos słowiczy.
Od stołu podniosła się dwudziestokilkoletnia kobieta, zwracająca na siebie uwagę oryginalnością stroju. Miała na sobie czerwoną amazonkę, dekoltowaną tak wyzywająco, iż widać było całą nagą pierś. Z pod fantastycznego kapelusza wysuwały się bujne, czarne włosy, spadające na okrągłe ramiona. Grube rysy, grube kości, grube nieociosane kształty ciała, wskazywały na pochodzenie gminne. Była to przystojna, świeża dziewka wiejska, przebrana w suknie damy.
— Nie słowików potrzeba dziś Francyi — odezwała się, pokazując w uśmiechu białe, zdrowe zęby — lecz amazonek. Wróciłam db Paryża, aby wziąć czynny udział w walce o wolność.
Mówiła po francusku źle, gminnie, dyalektem chłopki z Liège.
— Laury diwy operowej chcesz zamienić na wawrzyn wodza babskiego wojska? — zaśmiał się Mirabeau.
— Dlaczegożby nie? odparła Théroigne. — Jeśli się lakiemu rozpustnikowi, jak hrabia, udało wykierować na ojca ojczyzny, to dlaczegożby Théroigne z Méricourt nie miała sobie zdobyć buławy korpusu amazonek? W czasach burzliwych jest wszystko możliwe.
Stała przed trybunem, stanu trzeciego z głową podniesioną, z wysuniętą prawą nogą. Zuchwalstwo i energia patrzyły na niego z jej dużych, czarnych, płomiennych oczu i ze zwartych rysów. On spojrzał na nią badawczo.
— Tak — odrzekł półgłosem, jakby odpowiadał swoimi myślom — w czasach burzliwych jest wszystko możliwe, a w naszym kraju dolewały zawsze kobiety oliwy do każdego ognia.
A głośno dodał1:
— Więc pijemy na zdrowie byłej kapłanki Wenery, a przyszłego hetmana babskiego wojska.
Z wesołymi śmiechem podnieśli wykwintni entuzyaści wolności pełne kielichy.
— Niech nas prowadzi na pole chwały! — zawołał Duport.
— Niech nam otworzy na rozścierz świątynię wolności! — drwi Lameth.
Błyski gniewu migotały w oczach kokoty.
— Śmiejcie się, drwijcie z córki chłopa — zawołała głosem podrażnionymi. — Wam, zdechlakom arystokratycznym, zdaje się, że tylko wy macie prawo do przewodzenia. Zobaczymy wkrótce, czyje ramiona silniejsze, czyja odwaga zuchwalsza.
— Gdyby się przewroty polityczne odbywały za pomocą cepów i wideł, nie wahałbym się oddać tobie buławy — żartował Mirabeau.
— Czasem bywają cepy i widły mądrzejsze od takich wyszczekanych filozofów, jak ty, pyszny hrabio.
— Coraz lepiej. Maluczko, a uderzysz mnie pięścią w kark.
— Gdybym nie była dziś w dobrymi humorze, pokazałabym ci, jak dysputują pięści, urodzone do cepów i wideł.
Zuchwała brutalność wiejskiej dziewki, którą haniebne rzemiosło dopuściło do poufałości ludzi dobrego towarzystwa, rzuciła cień niechęci na twarze wytwornych rewolucyonistów.
— Dajmy pokój namiętnej wiedźmie polityce — odezwał się książę de Biron. — Napracowawszy się dziś uczciwie dla wolności, za służyliśmy na słodki: wypoczynek w objęciach uciechy.
Dali pokój namiętnej wiedźmie polityce, która nie umie mówić spokojnie, przyzwoicie, która zmienia każdą dysputę w gorszącą, obraźliwą kłótnię. Przy dobrej kolący i, oblanej obficie doskonałemi winami, ożywionej rakietami dowcipu francuskiego, zapomnieli o swoich przekonaniach i doktrynach, i o pożarze, jaki wzniecili. Żadnemu z tych dobrze urodzonych i dobrze wychowanych „filozofów“ nie przyszło na myśl, że bawią się, dowcipkują na wulkanie, który ich wkrótce pochłonie, pożre z dziką, ślepą żarłocznością żywiołu. I żadnemu z nich nie przyszło na myśl, że oni pierwsi padną ofiarą oszalałych namiętności, które rozpętali. Nawet dalekowidzące oczy Mirabeau’a nie sięgały w tej chwili tak daleko.
W ogrodzie przemawiali tymczasem między jednymi tańcem a drugim „szczekacze“, wzywający „naród“ jawnie, bez żadnych obsłon do zdeptania szlachty, duchowieństwa i władzy królewskiej. Dziś raczył się nawet leniwy Danton odezwać. Potężny głos ludowego trybuna zgromadził dokoła niego liczną gromadę słuchaczów. Jego mowie towarzyszyły wybuchy śmiechu, wywoływane grubymi dowcipami i tłustymi, dwuznacznikami szynków, przedmieścia, ulicy, które on, prawdziwe dziecko ludu paryskiego, umiał zręcznie stosować.
Straszliwe; toi były; dowcipy i straszliwa była ta wesołość. Sączyła z nich krew.
Dobrze urodzeni, dobrze wychowani „filozofowie“, upojeni winem i ambrozyą różowych nadziei, bawili się w salonach pani Saint-Romain z humorem studencików, nie przypuszczając, że w ogrodzie, na murawie, barwią się po swojemu ich przyszli sędziowie i kaci, że obok nich siedzi, pije, swywoli z nimi razem jedna z najokrutniejszych bachantek rewolucyi.
Anna Tewragne z Marcourt, w półświatku paryskimi znana pod firmą Théroigne de Méricourt, nie włożyła na siebie podaremnie amazonki i mówiła nie dla żartu o buławie wojska niewieściego.
Pijąc, swywoląc z arystokratami, ostrzyła już na nich pikę i szablę.





VIII.

W Marly, w ogrodzie zamku królewskiego, przechadzał się Ludwik XVI z rękami splecionemi na plecach. Ciężka troska przygniatała snać jego głowę, bo pochyliła ją nizko, bardzo nizko na piersi.
Królowa wywiozła króla do Marly, aby go usunąć na kilka dni z pod wpływu „filozofowi“ dworskich i nagiąć jego chwiejną wolę do swoich celów. W ciszy wiejskiej, zdala od wrzawy Wersalu, nieprzedzielona od niego legionem dworaków, poparła przez członków rodziny królewskiej, czuła się silniejszą, wiedziała, że ostatecznie zwycięży.
Biedny, dobry król!
Urodził się dla dzieł pokoju, przebaczenia, miłości. W czasach jasnych, pogodnych byłby był dobrodziejem, ojcem swojego narodu. Błogosławiliby go ubodzy i nieszczęśliwi, którychby jego serce z radością przygarniało, tuliło. A los nieżyczliwy rzucił go w burzę, zrobił goi sternikiem! okrętu, zagrożonego rozbiciem.
Ludwik XVI spojrzał w niebo wzrokiem bezradnego dziecka, które, nie umiejąc sobie same radzić, szuka oparcia poza sobą?
Co robić, co robić?
On wziął koronę z rąk szeregu wielkich przodków i powinien ją oddać nietkniętą, w całości swojemu następcy, jako prawowite dziedzictwo, zdobyte wysiłkiem mózgu i nerwów wielu pokoleń. Tak nakazywały mu królewskie tradycye Kapetyngów i obowiązek ojca.
A oto przyszli nowi ludzie, którzy nie zrobili dotąd nic dla sławy i potęgi Francyi, którzy myśleli tylko o sobie — przemysłowcy, kupcy i synowie ich — i wyciągnęli rękę po przywileje korony. Jak ona, zmieniali oni porządek istniejący, ustroiwszy się w purpurową togę majestatu: entendi et decrété.
Więcej od rewolucyjnych broszur i dzienników, od burzliwych rozpraw sejmowch, od ostrzeżeń królowej i partyi dworskiej przekonało króla przywłaszczenie sobie przez stan trzeci formułki monarszej o grożącem tronowi niebezpieczeństwie. Jego naiwny optymizm, wierzący niezachwianie w miłość narodu dla domu; panującego, zaczął się po raz pierwszy trwożyć jakiemś niejasnem jeszcze przeczuciem zbliżającego się nieszczęścia.
I jego owiało wprawdzie zapładniające tchnienie nowych idei, pojęć i wyobrażeń, i on przyznawał, że korona powinna się dostosować do tych nowych idei, pojęć i wyobrażeń, liczyć się z duchem czasie. Z własnej woli, uprzedzając przewrót prawodawczy, zniósł w dobrach koronnych poddaństwo i pańszczyznę, powodowany uczuciami humanitarnemi potwierdzał jak najrzadziej! wyroki śmierci, banicye i lettres de cachet, nakazał cenzurze pobłażliwość dla literatury i prasy wywrotowej. O ile to było w jego mocy, łagodził grozę rządów absolutnych. Był on tak samo poniekąd „filozofem“, jak wszyscy oświeceni Francuzi XVIII stulecia. Ateizmem tylko brzydziła się jego prawowierność katolicka. jego nawskroś religijna dusza i nienawiści do szlachty nic mógł podzielać pierwszy szlachcic Francyi.
Mimo jednak swoja „filozofię“ był Burbonem, królem dziedzicznym, koronowanym, namaszczonymi w Reims, posiadał do tego stopnia poczucie królewskiej, iż nie przypuszczał nawet, aby się ktoś ośmielił znieważyć koronę. A oto stało się, czego nie przypuszczał.
Chodząc nieustannie alejami ogrodu, rozmyślał nad tem: jakby się też jego przodkowie zachowali w jego położeniu? Naprzykład Henryk IV, bożyszcze narodu? Ten dobry, rozumny monarcha dałby narodowi niewątpliwie wszystko, coby uważał za pożyteczne dla państwa, lecz wszelkie bunty, rozruchy, niemądre żądania zdeptałby bez: miłosierdzia stopą żelazną. Dla dobra całości nie oszczędzałby setek, tysięcy niesfornych wichrzycieli. Albo Ludwiki XIV? Rozpędziłby Zgromadzenie Narodowe na wszystkie wiatry.
Ale jego wielcy przodkowie byli rycerzami, władcami, uczyli się w obozie znosić cierpliwie trud wojny, na polach bitew rozkazywać stanowczo i szybko, w radzie koronnej ogarniać sprawy państwa, wnikać w potrzeby narodu. Pracowali i rządzili.
A on? Jego, zgnuśniałego szlachcica francuskiego XVIII stulecia, chowano na światowca, na gospodarza wielkiego, gościnnego domu, pierwszego salonu Francyi, Europy. Nie pokazano mu życia, trudu, pracy, bólu niezwykłych wysiłków woli, czynu, nie stawiano go w obliczu śmierci, nie uczono go radzić sobie sarniemu. Był tak niedołężnie, trwożliwie uprzejmym dla każdego, tak przesadnie dobrze wychowanym, iż nie umiał nawet dworaków utrzymać na obroży posłuszeństwa. Za panowania Ludwika XIV nie śmiał w Wersalu nikt ust otworzyć, za Ludwika XV szeptano, pod jego zaś rządami mówił każdy głośno, co mu się tylko podobało. Kiedy księciu de Coigny, zaprowadzając oszczędności, odjął jedną z tłustych pensyi, wymawiał mu nienasycony dworak „skąpstwo mieszczańskie“ z taka gwałtownością, że salwował się przerażony ucieczką. Wieczorem opowiadał w apartamentach królowej z dobrotliwym humorem: Gdybym nie był drapnął, byłby mnie Coigniy był obił — i przywrócił księciu odjętą pensyę.
Biedny Ludwik XVI!
Nie był żołnierzem i władcą, nie umiał bić i rozkazywać, a los kazał mu panować w chwili, kiedy trzeba było po żołniersku bić i po królewsku rozkazywać.
Wzdłuż i wszerz przemierzał park, szukając w głowie jakiegoś sposobu załagodzenia sporu bez ujmy dla honoru korony i bez krzywdy dla narodu. Jego dobre serce chciało pogodzić koniecznie interesy korony z żądaniami narodu.
Ale jak?
Im dłużej, usilniej myślał, tem wyraźniej rysowały się przed nim tylko dwie drogi: albo rozpędzić Stany Generalne i narzucić narodowi te reformy, które on uważał za dostateczne, albo przyjąć postanowienia stanu trzeciego za fakt dokonany i zmusić stany uprzywilejowane do poddania się woli gmin. W pierwszym razie musiałby użyć siły, czego nie chciał, w drugim przyznałby się jawnie do niemocy korony, czego się jego dusza królewska wstydziła.
Ujął stroskaną głowę w obie dłonie: jak wydostać się z tej matni?
Każdy z jego poprzedników, rozpatrzywszy się w sytuacyi, byłby rozciął węzeł szybko, tak lub owak, byłby wziął sam: w silną rękę cugle wypadków, by go nie wyprzedziły, a on męczył się jałowem, bezpłodnem rozmyślaniem już trzeci dzień. Biedny, słaby sternik okrętu, lecącego z rozpiętymi żaglami na skały podwodne.
Boczną aleją zbliżała się do niego wysoka postać niewieścia, szeleszcząca suknią jedwabną.
Chciał się cofnąć, ukryć za jalkiemś drzewem1. Lękał się w tej chwili królowej1, jej namiętności podrażnionej lwicy.
Już go Marya Antonina spostrzegła. Szła prosto na niego — nie mógł się ukryć.
Stanąwszy przed nim, podała mu w milczeniu pismo — raport marszałka dworu, przywieziony z Wersalu przez pazia.
Zanim Ludwik XVI rozwinął papier, spojrzał na Maryę Antoninę. W jej milczeniu, w chmurze jaka ocieniała jej czoło i oczy, odgadł wiadomości niedobre.
Czytał...
Marszałek donosił, że czterdziestu siedmiu członków stanu szlacheckiego pod wodzą księcia Filipa Orleańskiego, Laffayette’a, Lamethów i Duporta i sto czterdziestu dziewięciu członków stanu duchownego, prawie cały niższy kler, postanowiło złączyć się ze stanem trzecim, uznać Zgromadzenie Narodowe i jego edykty.
Król czytał... spojrzał na królowę... znów czytał... miął papier w palcach... jeszcze raz spojrzał na królowę...
Ona milczała, wlepiwszy w niego wzrok, pełen wyrzutów: oto skutki twojej słabości! Część szlachty i duchowieństwa zamierza odstąpić korony. Za częścią pójdzie może reszta, a wówczas?...
Stał niemy, bez ruchu, jak porażony. W jego niebieskich, łagodnych oczach skarżył się żal serdeczny: naród odwraca się odemnie, a ja go miłuję; naród nie ufa mi, a ja pragnę tak gorąco jego szczęścia...
Z zachodniego skraju nieba zsuwało się już słońce do morza. Duże, czerwone, bez promiennej, złocistej aureoli, krwawiło się na sinem tle pogodnego wieczoru, jak wielka, świeża rana.
Marya Antonina milczała.
Więcej niż głośne, przykre wyrzuty smagało Ludwika to smutne milczenie, wymowniejsze od potoku słów namiętnych: Czuł w niem skargę królowej i matki na niezaradność, chwiejność króla i ojca: nie umiesz bronić po męsku majestatu korony, swojej godności i szczęścia własnej rodziny. Rozglądał się dokoła niespokojnym wzrokiem osaczonego zwierzęcia, szukającego wyjścia z matni.
Ze wszystkich stron rzucała się od kilku dni na jego słabą duszę sfora rozpętanych namiętności, ambicyi, egoizmu, interesów prywatnych i publicznych, szarpiąc go, kąsając. Królowa błagała: broń korony! dworacy prosili: nie odbieraj szlachcie przywilejów! prałaci modlili się: nie pozbawiaj nasi dóbr kościelnych! mieszczaństwo krzyczało: zrównaj nas z szlachtą! lud żebrał: nakarm nas, ojcze narodu! filozofowie wołali: stwórz idealne państwo rozumu!
Potrzeba było wielkiego wodza i genialnego pracodawcy, aby wyprowadzić naród z tego labiryntu kłócących się z sobą żądań, na równą, prostą drogę spokojnej pracy twórczej, a Ludwik był tylko dobrym człowiekiem.
— Zastanowię się... rozważę... — szepnął.
Tak odpowiadał zawsze w pierwszej chwili, kiedy nie wiedział co postanowić.
Teraz odezwała się królowa:
— Wasza królewska mość będzie się zwyczajem swoim zastanawiała, rozważała, a rozzuchwalony powodzeniem stan trzeci, wzmocniony częścią szlachty i duchowieństwa, zburzy tymczasem tron Burbonów. Niema ani chwili do stracenia. Rada koronna czeka na rozkazy króla. Ten zdrajca Filip stanął na, czele buntowników.
Imię księcia Orleańskiego podcięło słaba wolę Ludwika rózgami, umaczanemi w żółci. Drgnął. W jego łagodnych oczach błysnął gniew. Obawiał się księcia Filipa, posądzał go o zamiary wydarcia Burbonom korony.
— Ten podły zdrajca! — syknął przez zęby.
Jeszcze się wahał. Widząc to, padła królowa na kolana i zawołała, wyciągając do niego ręce:
— Ratuj koronę Burbonów, twojego domu, twojego syna dziedzictwo! Bądź królem i mężem, Ludwiku! Sam Bóg by ci nie przebaczył, gdybyś się nie umiał w tak ciężkiej chwili dla tronu zdobyć na odwagę władcy. Nie zapominaj, że Francya jest pierwszą ukochaną córką Kościoła, że obowiązkiem jej bronić chrześcijaństwa, które wichrzyciele poniżają, obryzgują jadem szyderstwa. Ody zabraknie korony Burbonów, rzuci się filozofia na Krzyż i zdruzgoce go, jak sprzęt niepotrzebny.
Królowa wiedziała, jak podrażnić i naprężyć energię króla. Dla siebie, dla swoich spraw osobistych nie byłby się oparł nawet podłości. Dla wiary i dziedzictwa swoich przodków narazi się na gniew narodu.
— Zwyciężyłaś, Maryo-Antonino — rzekł. — Trzeba ukrócić natychmiast swawolę bezbożnych wichrzycielów.
Właśnie zaszło słońce. Z rozżarzonej kuli trysnął w górę potok purpurowych płomieni. Cały zachodni skraj nieba spłynął krwawą łuną.
Oblani odblaskiem tej krwawej łuny szli król i królowa pośpiesznym krokiem doi zamku.





IX.

W wielkie] sali Sianów Generalnych zasiadł Ludwik XVI na tronie, otoczony rodziną i dworem. Przyszedł w całym majestacie, przekonany, że jego powaga królewska uspokoi wzburzone umysły[9].
Powitało go grobowe milczenie.
Milczała szlachta, rozgoryczona na mieszczaństwo; za jego zazdrosna nienawiść do potomków rycerstwa francuskiego, milczał niższy kler, niechętny wyższemu, milczał stan trzeci, przeczuwający zamach na swoje ambicye.
Duch zgody, najlepszych chęci i zamiarów nie przenikał, nie spajał już wszystkich wybrańców narodu w jedno zwarte, patryotyzmem złączone ciało, jak w dniu czwartego maja. Furye przesądów, doktryn i namiętności wpadły pomiędzy nich i rozdzieliły ich serca, zatruły ich dusze jadem nienawiści.
Z pod zmarszczonych brwi spoglądał stan trzeci nieufnie na króla; z pogardliwemi lekceważeniem spoglądała szlachta na „łyków“.
Duszna cisza niechęci i zaciętości unosiła się nad upudrowanemi głowami posłów, których naród wybrał, aby dokonali wielkiego dzieła miłości i rozsądku.
A na dworze przed gmachem Stanów Generalnych, kłębił1 się tłum paryskiego i wersalskiego ludu. Palais Royal przysłał swoją armię bojową, pauprów z przedmieść, przekupki, kokoty, drapichrustów z fizyognomiami zbójów, szczekaczów z płucami byków. „Naród“ chciał wiedzieć, co król postanowi, aby w razie wrogich względem siebie zamiarów, mógł głośno protestować. Przywykł już w ostatnich dniach do demonstracyi ulicznych.
Ludwik XVI-ty zasiadł na tronie, zdjął kapelusz i rzekł:
— Panowie! Wierzyłem, iż zwoławszy was, pokonawszy wszystkie trudności, jakie otaczały wasze zwołanie, iż spełniwszy w ten sposób życzenia narodu, uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy dla szczęścia Francyi i dałem jawny dowód moich dobrych chęci i uczciwych zamiarów. Rzeczą waszą było dokończyć rozpoczętego przezemnie dzieła. Naród1 czeka niecierpliwie na chwilę, w której przy współudziale życzliwości swojego suwerena i światłej gorliwości swoich przedstawicielów, zacznie korzystać z dobrodziejstw, jakich mu to zgromadzenie powinno dostarczyć. Tymczasem pracują Stany Generalne już prawie dwa miesiące, a nie umiały się dotąd porozumieć nawet w sprawach przedwstępnych formalności. Zamiast doskonałej zgody, jaka powinna była wykwitnąć z miłości ojczyzny, zwichrzył gorszący spór wszystkie umysły. Rozumiem bardzo dobrze, że zwołanie Stanów Generalnych po taki długiej ich nieczynności, że namiętna agitacya, jaka. je poprzedziła, że cel ich, tak bardzo różny od celów, jakie zgromadzały waszych przodków, że zmienione w końcu warunki władzy i inne okoliczności musiały wywołać opozycyę, spory i przesadne pretensye. Ale moim obowiązkiem jest położyć kres temu nieszczęsnemu rozdziałowi. Winienem to mojemu królestwu i sobie. W tym celu, panowie, staję po raz wtóry przed wami, jako wspólny ojciec wszystkich moich poddanych, jako obrońca praw mojego królestwa. Zanim określę jasno prawa poszczególnych stanów, spodziewam się od gorliwości dla ojczyzny pierwszych dwóch stanów, od ich przywiązania do mojej osoby, od ich znajomości naglących potrzeb państwa, że w sprawach, obchodzących dobro powszechne, będą się przyłączali chętnem sercem do życzeń i uczuć całego narodu, co uważam za konieczne w obecnej chwili przełomowej.
Cały charakter Ludwika zarysował się wyraźnie w jego przemówieniu. Rozsądny, zdający sobie po dłuższymi namyśle sprawę z ubiegłych wypadków, dobry, pobłażliwy, uniewinniający słabości ludzkie, optymista, wierzący w patryotyzm i uczciwość swojego narodu, słaby, nie umiejący przeciąć splątanego węzła, odezwał się Ludwik XVI nie jak, rozgniewany władca, lecz, jak rozżalony ojciec, jak przyjaciel. Nie powiedział nic takiego, coby było zniewagą dla zgromadzenia — mówił tylko, prawdę — i nic takiego, do czegoby nie miał prawa, jako dziedzic korony jeszcze wczoraj absolutnej. Temu tydzień przyjętoby jego ojcowskie napomnienie z uszanowaniem. Ale w ostatnim tygodniu wyrosły ze wzburzonych namiętności politycznych wypadki, które zmieniły duszę Francyi oświeconej. Mówił „moje królestwo“, a stan trzeci mianował siebie temu dni kilka jedynym gospodarzem Francyi, nazwał się obrońcą praw „swojego królestwa“, a przedstawiciele gmin przywłaszczyli sobie urząd twórców i kontrolerów prawodawstwa — kładł nacisk na rozdział stanów, a mieszczaństwo domagało się zniesienia wszelkich różnie.
Między tem, co się stało, a tem, co król mówił, otworzyła się przepaść pojęć i dążności, której wolnomyślący Ludwik jeszcze nie widział. Zdawało mu się, że powaga królewska wystarcza do złagodzenia wszystkich sporów i waśni, a urok tej powagi królewskiej prysł już z chwilą, kiedy się stan trzeci obwołał bez woli i wiedzy korony konstytuantą.
Grobowego milczenia, jakie zalegało salę, nie ożywił nawet szmer zadowolenia. Duszna, przykra cisza działała. przygnębiająco na zgromadzonych posłów.
Król zamilkł, minister sprawiedliwości zawołał ze stopni tronu:
— Król rozkazuje nakryć głowy!
Natychmiast, z pośpiechem, jakby się obawiali, że ich stany uprzywilejowane wprzedza, jak gdyby chcieli pokazać szlachcie i duchowieństwu, że oni są teraz stanem pierwszym, włożyli posłowie mieszczańscy kapelusze. Odbijając przytomnie niezręczne pchnięcie, stany uprzywilejowane nie korzystały ze swojego przywileju, nie nakryły głów. Co widząc, odkrył znów stan trzeci swoja.
Ta dziecinna w tak poważnej chwili szermierka podrażnionej miłości własnej nie była dobrą wróżbą dla Konstantuanty. Nie rozumny patryotyzm poprowadzi jej dzieło, lecz; pospolite słabości ludzkie.
Minister odczytał deklaracyę króla. Ludwik XVI znosił, jako nielegalne, wszystkie postanowienia i nakazy bez zgody korony i stanów uprzywilejowanych utworzonego Zgromadzenia Narodowego, utrzymywał dawny porządek obrad, z wyjątkiem spraw ogólnego znaczenia, mających na względzie dobro całego narodu, nakreślał plan usunięcia nadużyć administracyi i wprowadzenia niezbędnych reform.
Kiedy minister skończył, odezwał się znów król:
— Słyszeliście, panowie, rezultat moich rozporządzeń i moich poglądów. Deklaracya moja powinna was przekonać, że pragnę gorąco dobra publicznego. Gdyby jakaś fatalność, o której nie chcę nawet myśleć, sprawiła, że zamiast mi pomagać w tem szlachetnem przedsięwzięciu, przeszkadzalibyście moim zamiarom, ja sam, bez waszego udziału, postaram się uszczęśliwić mój naród. Sam będę się wówczas uważał za prawdziwego przedstawiciela narodu i znając żądania gmin z raportów administracyi, z odwagą i stałością pójdę prostą drogą do wytkniętego celu. Chciejcie zrozumieć, panowie, że żaden z waszych projektów, żadne z waszych rozporządzeń nie może posiadać mocy prawa bez mojej zgody. Stojąc ponad stronnictwami i ambicyami poszczególnych stanów, jestem naturalnym poręczycielem praw całego narodu. Nieufność z waszej strony byłaby wielką niesprawiedliwością. A teraz rozkazuję wam, panowie, rozejść się natychmiast i zebrać się jutro rano, każdy stan w swojej izbie, w celu dalszych obrad. Rozkazuję równocześnie wielkiemu ministrowi ceremonii przygotować dla panów właściwe sale.
Rzekłszy to oddalił się król ze swoim dworem.
Szło za nim zdumienie sianu trzeciego. W przemówieniu drugiem brzmiały pełne, dumne akordy orędzi dawnych władców absolutnych;: „Ja“, „moi poddani“, „sam zrobię, co należy, jeżeli mi będziecie przeszkadzali“, „obędę się bez waszej pomocy, albowiem jestem sam, w swojej osobie narodem francuskim, jego dziedzicznym przedstawicielem i obrońcą jego praw“.
Nigdy nie przemawiał dobrotliwy Ludwik tak dumnie i stanowczo. Nawet jego bezbarwny, monotonny głos flegmatyka nie nadawał się do rozkazującego tonu samowładcy.
Więc ktoś inny stal za nim, kiedy układał drugie przemówienie, kłoś inny poddawał męskie słowa i despotyczne rozkazy. Podburzyli go niewątpliwie królowa, pyszna „Austryaczka“ i czarni z pomiędzy szlachty i duchowieństwa, „nienawistni wrogowie narodu“. O, z jakim ironicznym tryumfem spoglądali arystokraci na posłów staniu trzeciego! Opuszczali salę stosownie do rozkazu króla z lisim uśmiechem zadowolonej ambicyi. Zdawało im się, że zdeptali mieszczaństwo...
Sala wypróżniała się powoli. Wyszła szlachta, wyszli prałaci. Zostało tylko mieszczaństwo i część niższego kleru.
Czy uszanować wolę króla, albo podjąć rzuconą przez niego rękawicę? Jeżeli stan trzeci ulegnie królowi, wówczas przyzna się do bezsilności, ośmieszy się w oblicza narodu, który złożył swoje losy w jego ręce niezawodne.
Bo tylko oni, bez przesądów, nie związani tradycyą historyczną z grzeszną przeszłością, mieszczanie, oni, wyznający szczerze zasady filozofii, zrywający gwałtownie nić tej zwietrzałej tradycyi, oni, uczciwi, najlepsi, najrozumniejsi patryoci, właściwi przedstawiciele Francyi, dokonali dzieła odrodzenia, nie powodując się żadnemi względami osobistymi. A jeżeli obrażą koronę oporem? Król mógł ich zgnieść, zdeptać stopą żelazną. Zrażony ich zuchwalstwem, mógł się zniechęcić do reform i przywrócić, wzmocnić status quo ante. Świadoma swojej potęgi reakcya zburzyłaby całą robotę przygotowawczą filozofii i agitacyi politycznej.
Posłowie stanu trzeciego spoglądali bezradnie na swojego trybuna.
Burza myśli szła przez gwałtowną duszę Mirabeau’a. I jego zdziwiła stanowczość króla. Nie spodziewał się po nimi nigdy tyle siły. Czyżby się lew burboński przebudził w słabym Ludwiku? Nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego. Miał przecież w żyłach krew wielkich, odważnych władców. Niebezpieczeństwo podnieca, pobudza, nawet słabych do oporu. Jeżeli się w Ludwiku przebudził lew burboński, zgaśnie gwiazda młodej sławy trybuna, jak gasną meteory sierpniowe, ubóstwiany od kilku dni Mirabeau runie z wyżyn rydwanu tryumfalnego, na który się piął z taką odwagą. Łaska króla nie przebaczy mu po raz trzeci, nie zapomni mu buntu, jaki wzniecił. Cała nienawiść reakcyi spadnie na jego głowę nieszczęsną. I zbledną, rozwieją się marzenia filozofów o powszechnem szczęściu ludzkości. Bo król nie przestaje być nigdy królem, najwolnomyślniejszy z królów bywa zazdrosnym o swoją władzę. Uczciwy Ludwik nie kłamie. Da on niewątpliwie narodowi większą swobodę, zreformuje administracyę państwa, usunie nadużycia, ale będą to tylko drobne poprawki w porównaniu z żądaniami filozofii, dążącej do radykalnego przenicowania całego człowieka, jego pojęć, wierzeń uczuć i celów.
Mirabeau rozglądał się po sali wzrokiem niepewnym. Znalazł się znów na drogach rozstajnych, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić. Czy zamknąć oczy i rzucić się na oślep w wir rewolucyi z głową pochyloną, albo wycofać się roztropnie z walki niebezpiecznej? Temperament pchał go do hazardu, do karkołomnego skoku, rozum zaś powstrzymywał rozmach jego duszy gwałtownej.
W sali kręcili się rzemieślnicy, usuwający meble, ustawione dla dworu. Nic więcej.
Mirabeau czekał na gwardyę. Po tem, co się stało w ostatnim tygodniu i po mowie dzisiejszej Ludwika, powinna się była siła zbrojna zjawić, aby przypomnieć nieposłusznym poddanymi rozkaz króla. Takby on, Mirabeau, uczynił gdyby był monarchą. Gwardya nie ukazywała się. Zamiast niej przybył margrabia de Brézé, wielki mistrz ceremonii. Mistrz ceremonii, uśmierzający rewolucyę! Ha! ha! ha... Więc lew burboński nie przebudził się w duszy Ludwika? Jego dumne słowa były tylko echem reakcyi dworskiej, poddane mu przez królowę? Trzeba korzystać niezwłocznie, bez namysłu ze słabości króla...
Właśnie zbliżył się margrabia de Brézé do astronomia Bailly’ego, prezesa stanu trzeciego i mówił:
— Przypominam panu rozkaz króla.
Szybko, wysunął się Mirabeau z gromady posłów i stanąwszy tuż przed mistrzem ceremonii w postawie wyzywającej, zawołaj:
— Nie pańskie to miejsce, panie mistrzu ceremonii, głos pański nie ma żadnego znaczenia w zgromadzeniu posłów. Królowi powiedz pan, iż jesteśmy tu z woli narodu i tylko przemoc bagnetów może nas z tej sali wyrugować.
Wykwintny, giętki mistrz ceremonii, przywykły do tłumionej mowy i miękkich ruchów, przerażony piorunowymi głosem i wyzywająca postawą Mirabeau’a, cofnął się ku drzwiom, tyłem, jaki przed królem.
I na przedstawicielów gmin podziałała obelżywa odpowiedź, rzucona w twarz wielkiemu mistrzowi ceremonii, jak nagły wystrzał. Spojrzeli po sobie zaniepokojeni. Zrozumieli, że gwałtowność ich trybuna znieważyła koronę, spoliczkowała króla, była hasłem do jawnego buntu. Król rozkazywał — Mirabeau wzywał do nieposłuszeństwa... Jeżeli usłuchają swojego wodza, muszą się wziąć za bary nietylko z rządem, z istniejącym porządkiem, ale także z samym monarchą. A byli przecież dotąd wszyscy monarchistami.
Cisza wahania panowała w sali. Czyby nie było rozumniej, pożyteczniej dla sprawy wolności uszanować dziś wolę króla, a jutro porozumieć się z nim i nakłonić go do ustępstw? Z Ludwikiem XVI można było szczerze rozmawiać. Przyjmował on chętnie każdą radę i stosował się zawsze do tej, która go przekonała. Dzieło odrodzenia Francyi odbyłoby się wówczas bez udziału ciemnego ludu, bez pomocy jego żywiołowej brutalności.
Więcej od wszystkich posłów stanu trzeciego, obałamuconych doktryną Rousseau’a o wszechwładztwie ludu, obawiał się Mirabeau brutalności „naturalnego suwerena“, lepiej od nich pojmował on niebezpieczeństwo współudziału w robocie przewrotowej, tego niepowołanego reformatora. A mimo to... Zatrwożona miłość własna zgasiła w tej chwili wielkie światło jego głowy utalentowanej, przyćmiła jego daleko sięgający orli wzrok. Widział setki pytających, bezradnych oczu, utkwionych w niego: oświeć nas, prowadź wodzu! Odważny wódz nie powinien się cofać — podszepnęła mu ambicya. Już chciał zagrzmieć po swojemu, kiedy go ksiądz Sieyès wyprzedził. Swoimi ostrym, syczącymi głosem zawołał:
— Wahacie się, panowie:? Temu dni kilka nie lękaliście się; obwołać bez wiedzy króla Konstytuanty. Czyby dusze wasze ostygły dla świętej sprawy wolności? Nie naród powinien iść za królem, jeno król za narodem. Pokażcie rządowi i czarnym nietoperzom przeszłości, że odwaga wasza dorosła do wielkich zadań, jakie wam geniusz oświeconej epoki powierzył.
Wielkie słowa Sieyès’a podjął Mirabeau. Jego, alarmowy głos, rozsypujący się po sali z szumem spienionego potoku, z łoskotem gromów podniecał słabych, porywał za sobą śmielszych, przypinał skrzydła ociężałymi wyobraźniom.
Stan trzeci postanowił nie zwracać uwagi na deklaracyę i rozkaz króla. Rozszedł się dopiero po zatwierdzeniu swoich poprzednich uchwał, nazwanych przez Ludwika — nielegalnemi.
Po raz wtóry pchnęli ksiądz i szlachcic o cały krok naprzód rewolucyę, która miała skopać, zdeptać duchowieństwo i szlachtę.
Teraz musiała się rewolucya toczyć po pochyłości, na którą wstąpiła. Wypowiedziawszy jawnie posłuszeństwo koronie, musiała szukać sprzymierzeńca w tłumach nieuświadomionego ludu, wezwać do pomocy nieokiełznane kultura namiętności motłochu. Sile znieważonego króla trzeba było przeciwstawić siłę narodu.
Naród, czekający przed gmachem sejmowymi na wynik obrad, zaczął już po swojemu korzystać z wolności. Ukazał się kawaler Cazalés, Mirabeau szlachty, wymowny, odważny. Wysokiego wzrostu, zbudowany atletycznie, tak samo zeszpecony ospą, jak Mirabeau i Danton, nie mógł zginąć w tłumie. Poznano go... Bronił powagi tronu i godności szlachty, wiec był czarnymi zdrajcą, wrogiem narodu, psem śmierdzącym.
Tysiąc grożących pięści podniosło się na jego widok, tysiąc klątw posypało się na jego głowę. On niósł tę przeklętą głowę dumnie, spoglądając z pogardą na wyjący motłoch. Żołnierzem, oficerem kawaleryi był, miał szpadę przy boku, — nie pozwoli się czynnie znieważyć.
— Na latarnię zdrajcę! Wyrwać mu z pyska podły ozór, żeby przestał1 szczekać na święte prawa narodu.
Cazalés, dobywszy szpady, szedł prosto na tłum. Jego bok prawy zasłaniał Gaston de Clarac, lewy wicehrabia de Mirabeau, brat trybuna, zacięty arystokrata.
— Zabić psów śmierdzących, cisnąć ich ścierwo na gnój!
Psy śmierdzące torowały sobie głosem, pięścią drogę przez rozsuwający się tłum. Naród nie miał jeszcze za sobą pik i drągów, cofał się przed groźbą błyszczących szpad. Jutro, pojutrze, przyjdzie z bronią, nie cofnie się, zabije.
Obrzuceni błotem ulicy, dotarli „czarni“ do swoich powozów.
Wkrótce za nimi wyszedł z gmachu sejmowego ksiądz Maury, Demostenes duchowieństwa. Złote usta miał i głos miodowy, i temi złotemi ustami i tym głosem miodowem bronił godności duchowieństwa. Zbrodniarz, zasłużył na ukamienowanie... Jak ten podlec śmie bronić nikczemnych klechów, których nieomylny naród w swojej jedynie sprawiedliwej sprawiedliwości potępił? Nie wolno się sprzeciwiać słusznym zawsze wyrokom narodu, wolno wierzyć tylko w to, co oni do wierzenia podaje. Kto wierzy, myśli inaczej, winien zdrady... Na latarnię z nim!
Ksiądz Maury nie ma przy boku szpady, grożące pięści zbliżają się do jego piersi, błoto ulicy obryzguje jego twarz, kamienie świszczą dokoła jego głowy. Zginie, jeśli mu Bóg nie pomoże. Naród, wcielający wolność po swojemu, rozszarpuje go na strzępy.
Wtem przypadło do niego dwóch wiejskich księży olbrzymiego wzrostu. Jeden z nich pochwycił go z tyłu, zarzucił go sobie na plecy, jak miech, drugi odepchnął najbliższych zuchwalców. Właśnie wsiadł arcybiskup z Arles do karety. Nie pytając prałata o pozwolenie, wsadzili, wepchnęli księża swojego Demiostenesa do karety.
— Jedź! — zawołali na stangreta!
Konie, przerażone wrzawą, ruszyły z miejsca galopem. Ksiądz Maury był ocalony.
Wyciem, klątwą, błotem, kamieniami witał naród wszystkich posłów stanu szlacheckiego i wszystkich prałatów. Bawiło to ogromnie Kamila Desmoulinsa, który mieszkał od tygodnia na drodze między Wersalem a Paryżem. Codziennie latał do rezydencyi króla z uchem wytężonemu: co słychać, co się dzieje?... Polemista i paszkwilista rewolucyi musiał śledzić na miejscu jej wspaniały rozpęd. Należał on do tej nielicznej w r. 1789 garstki entuzyastów wolności, którzy wietrzyli już rzeczpospolitę, pragnęli jej w chwili, kiedy cała Francya była jeszcze monarchistyczną.
Wiedział, co się działo w gmachu sejmowym, od czasu bowiem do czasu wychodził któryś z posłów mieszczańskich, aby się podzielić z narodem radosną nowiną. Bohaterowie uderzyli toporem w tron — weseliło się jego serce — jeszcze kilka takich dobrych uderzeń, a runie staroświecki grat. Trzeba urządzić naprędce jaką demonstracyę, aby czarni wiedzieli, po czyjej stronie znajduje się sympatya narodu.
Poszeptał z kilku znanymi patryotami, dawał jakieś wskazówki. Tłum rozbił się w gromadki, a w każdej z nich perorował jeden z trybunów ulicznych.
Król tymczasem spożył zadowolony śniadanie, przekonany, że zażegnał burze. Lubił dużo jeść, miał wilczy apetyt i strusi żołądek Burbonów. Nie przyszło mu nawet na myśl, iżby się stan trzeci ośmielił oprzeć jego woli. Był przecież królem, urodzonym rozkazodawcą. Przeto zdziwił się ogromnie, kiedy mu margrabia de Brézé doniósł, co się stało.
— Nie chcą się rozejść — Rozkaz mój był wyraźny — rzekł.
Margrabia wzruszył ramionami.
— Pycha odjęła mieszczuchom rozum — mówił.
— Powiedzieli, że tylko bagnety usuną ich z sali?
— Takie zuchwalstwo rzucili mi w twarz. Najjaśniejszy Panie!
— Wiedza, że nie użyję siły zbrojnej przeciw Francuzom, że nie przeleje krwi francuskiej.
— A jednak nie ma innego sposobu, jeśli wasza królewska mość chce bronić powagi korony.
— Niech mnie Pan Bóg broni przed taką zbrodnia zawołał Ludwik żywo. — Nie chce, aby jedna głowa spadła dla mojej sprawy. Jestem królem chrześcijańskim.
Rewolucya stała już przed nim, spoglądała na niego krwawemi ślepiami, wyciągała po jego pomazana głowę krwawe, świętokradcze pięści, a on jej; jeszcze nic widział. On nie chciał, aby jedna głowa spadła w obronie korony, a ta jego niedołężna dobroć strąci głów tysiące, rzuci na szafot najszlachetniejsze głowy Francyi.
— Powiada pan, że nie chcą się rozejść? — pytał jeszcze raz. To niech sobie zostaną.
Nie przeczuwał, że wi tej chwili podpisywała jego niedołężna dobroć wyrok okrutnej śmierci na niego, na jego rodzinę, na tysiące szlachty, duchowieństwa i oświeconego mieszczaństwa, — na kwiat Francyi XVIII-go stulecia.
Którzy wykonają ten wyrok, stali już przed bramami jego pałacu.
Cały tłum „narodu“, podburzony przez „patryotów“ z Palais Royal, przewalił się z przed gmachu sejmowego na plac zamkowy i ryczał:
— Niech żyje Mirabeau, niech żyje książę Orleański!
Nazwisko Mirabeau‘a policzkowało króla, nazwisko księcia Orleańskiego znieważało królowę.





X.

Kamil Desmoulins wracał do Paryża. Rosłe, silne konie dyliżansu szły dobrze, a jemu zdawało się, że wloką się, jak spracowane woły. Bo skrzydła niecierpliwości przypięła do jego ramion radosna nowina; z jaka spieszył do stolicy. Prędzej, prędzej... Jeszcze Paryż nie wie o nowym zamachu Zgromadzenia Narodowego, jeszcze się obawia, że odwaga stanu trzeciego złamie się, pryśnie przed obliczem króla. Mówiono przecież o wojsku, sciąganem zewsząd do Wersalu, opowiadano sobie o armatach, które miały otoczyć gmach Menus i zmusić groźbą ognista stan trzeci do uległości. Despotom nie można nigdy wierzyć, a strach widzi wszędzie strachy.
Odwaga stanu trzeciego nie złamała się przed obliczem króla, wojska i armaty nie zmusiły jej do milczenia, naród odniósł powtórne, świetne zwycięstwo... Niech żyje Mirabeau, le saint, le trés-saint Mirabeau! Ten wie, jak się przemawia do despotów...
Dyliżans mijały powozy, kabryolety, niesione przez owe „wściekłe“ konie, chowane, karmione rozmyślnie do jazdy szalonej. Jak te bestye szły... Iskry sypały się z ich ślepiów i z pod ich kopyt, piana umalowała im pyski i grzbiety na biało. Zdawało się, że miały u potężnych, szerokich piersi i nóg stalowych skrzydła jaskółek.
— O, podłe aryskraty — cieszył się Desmoulins. — Im także spieszno do Paryża, do czarnych, aby się naradzić, co dalej robić. Trudzicie się daremnie, zdrajcy. Już wybiła wasza ostatnia godzina. Za rok nie wy będziecie jeździli takimi powozami; jeno my, prawdziwi patryoci, prawowierni dziedzice Francyi. Was, trutnie, zaprzężemy do taczek wołów roboczych, a jeżeli się będziecie opierali, pójdziecie na latarnie.
Z taką nienawiścią spoglądał Desmoulins na mijających go arystokratów, jak gdyby miał do każdego z nich jakiś żal osobisty.
Bo dlaczegóż jeździli oni wytwornymi powozami, a on dusił się w brudnym dyliżansię, w gromadzie krzyczących, hałasujących pauprów? Dlaczego zrywali oni na drodze życia same tylko wonne kwiaty — tak mu się zdawało — a on kaleczył sobie stopy o kamienie i osty ubóstwa? Im nie odmówiłby nawet papa Duplessis, aczkolwiek był dobrym patryotą i podzielał jego przekonania, córki, ślicznej Lucylli, a jemu bronił przystępu do swojego domu, jak włóczędze, jak żebrakowi.
Pokurzona twarz Kamilla skurczyła się jeszcze więcej, z jego skośnych oczu tryskały w stronę wytwornych ekwipażów żółte błyski zawiści. Bolało go ogromnie lekceważenie pana Duplessis. Tyle razy już kołatał do domu zbogaconego syna chłopskiego, wstawiał się zanim jego przyjaciel Fréron, a ojciec Lucylli był nieubłagany: nie chciał ubogiego zięcia.
Gorycz bólu zalała serce Kamilla. Wcisnął się w kąt siedzenia i zamknął powieki. Dokoła niego, w dyliżansie szumiała wrzawa podochoconych patryotów, wracających tak samo, jak on z Wersalu do Paryża. Przekupki, kokoty, mówcy uliczni, racząc się wódką, rozprawiali ot tryumfie narodu, nie szczędząc płuc. Desmoulins zapomniał w tej chwili o polityce, o wolności, o patryotyźmie. Ból osobisty był mu blższym od szczęścia narodu. Milczący, skupiony w sobie dławił się żółcią nieziszczonych pragnień.
Miłość do Lucylli była jedyną poezyą jego młodości. Ona jedna rzucała jasne blaski i całe pęki kwiatów na jego bezbarwne życie wiecznie głodnego adwokata bez klientów. Polityka, dziennikarstwo, rewolucya, wlewały w jego duszę trawiące żary gorączki, ona, uśmiechnięta łagodnie słodkiemi ustami niewinnej dziewczyny, tuliła go do serca miękkiem objęciem pociechy.
Kiedy tak siedział, głuchy na wrzawę hałaśliwego otoczenia, przebiegał myślą kwiecistą drogę swojej miłości: pierwsze spotkanie na ulicy — pierwsze spojrzenie — pierwszy uśmiech i rumieniec — lękliwe ukłony — rozmowa oczami z okna, z balkonu — potem pierwsze poznanie w ogrodzie Luksemburskim. Trwało kilka lat, zanim się ośmielił zbliżyć się do córki bogacza. A w końcu owe schadzki z wyznaniem miłości, z szeptami wśród cienistych alei ogrodu...
W miarę, jak się urocze obrazy przesuwały przed pamięcią zakochanego, składając się coraz wyraźniej na poemat miłości, spływała z serca Desmoulinsa gorzka żółć, ustępując miejsca tkliwymi uczuciom. Gdyby mu jakiś „podły arystokrata“ był w tej chwili pomógł do uzyskania ręki Lucylli, byłby może przebaczył wszystkim „zdrajcom“ śmiertelny grzech ich szlacheckiego pochodzenia, ich tradycyi rycerskiej. Ale któryż z „rabusiów“ zwracał uwagę na podrzędnego adwokacika i wiedział o jego cierpieniach?
Zbliżał się wieczór, kiedy dyliżans stanął w Paryżu. Zapomniawszy o głodzie — nie jadł w Wersalu obiadu — pobiegł Desmoulins na ulicę Kondeusza. Zanim zastukał do drzwi domu pana Duplessis, obejrzał się na prawo i lewo. Ojciec Lucylli wychodził zwykle o tej porze do miasta, do kawiarni, aż marszczył zawsze groźnie brwi, ilekroć spotkał natrętnego amanta.
Ulica była pusta. Desmoulnis wywołał portyera. Od ust sobie odejmował, ostatniego liwra oddawał stróżowi, aby zdobyć jego życzliwość napiwkiem.
— Panie wyszły? — zapytał szeptem, nie spuszczając z oka ulicy.
Już mu raz pan Duplessis pogroził kijem, a nosił laskę sękata i miał ręce muskularne, spadek po ojcu kowalu.
— Panie poszły na spacer do ogrodu Luksemburskiego — odszepnął portyer, nie mający także ochoty poznać się z laska gospodarza.
Desmoulins szukał po kieszeniach. Zaledwie kilka sous’ów udało mu się wykopać z kamizelki. Wcisnął je — cały swój majątek — w łapczywie otwartą garść portyera i poleciał do ogrodu.
— Temu spieszno do naszej Lucylki — mruczał portyer, zamykając drzwi. — Jest do czego. Dziewczyna jak obrazek i sto tysięcy liwrów w posagu. Ho, ho! I jabym pędził, żebym pięty pogubił, gdyby mnie taka bogaczka chciała.
Ogród Luksemburski roił się o tej porze spacerującymi. Chłodny wieczór, po dniu gorącym, wywabił z domów tłumy mieszczan, spragnionych świeżego powietrza. Niewiele było tego świeżego powietrza w ogrodzie, pełnym kurzu, ale wspaniale drzewa dawały mieszkańcom dusznych kamienic złudzenie wsi, lasu.
Głownemi alejami posuwały się rodziny z wesołym szczebiotem dzieci, bocznemi snuły pary zakochane, omijające starannie rozgwar tłumu.
Desmoulins biegał po ogrodzie z wyciągniętym naprzód nosem, jak wyżeł, wietrzący kuropatwy. Nagle rozbłysły jego oczy blaskiem radości.
— Są!
Na kamiennej ławce, pod rozłożystym kasztanem, siedziały dwie kobiety — młodsza i starsza. Młodsza z nich, szczupła, drobna blondynka, w różowej sukni, spłonęła na jego widok rumieńcem; starsza, nieco otyła jeszcze bardzo przystojna brunetka, wyciagnęła do niego rękę z życzliwym uśmiechem.
— Już trzy dni nie miałyśmy przyjemności widzieć pana, panie Kamilu — odezwała się pani Duplessis, owa starsza, przystojna brunetka. — Obawiałyśmy się, że pan zasłabł.
— Jakie panie dobre — rzekł Desmoulins, pożerając rozkochanemi oczami zarumieniona blondynkę. — Namiętna pani polityka pochwyciła mnie w swoje szpony i niesie mnie od kilku dni na plac boju do Wersalu. Bo tam, pod bokiem króla, rozgrywała się w tej chwili walka, o której dalekie pokolenia będą opowiadały dzieciom z dumą. Tam walczy naród z despotyzmem o wolność, o prawa człowieka.
I jął rozsnuwać przed ciekawą duszą pani Duplessis zajmujący obraz ostatnich wypadków. Matka słuchała go uważnie. Należała przecież do stanu trzeciego i była żoną zagorzałego „filozofa“, w którego dysputach brała żywy udział.
I Lucylla nie spuszczała z niego oka, lecz nie dlatego, żeby ją zajmowały te wszystkie niezwykłe sprawy, nie mogące się jeszcze pomieścić w jej ślicznej główce, przpominajacej dziewczęce główki Greuze’a. Tyle niewinnej naiwności patrzało życzliwie na świat z jej dużych, niebieskich oczu, tyle miękkiej dobroci uśmiechało się w kącikach jej drobnych ust, iż trudno było ją sobie wystawić w roli polityczki, rzucającej gromy nienawiści na przeciwników. Do serdecznej, uległej miłości była stworzona ta urocza dziewczyna, od której biła wioń różowego kwiecia jabłoni. To tylko wiedziała córka „filozofa“, że we Francyi dzieje się coś nadzwyczajnego, że jej Kamil szedł w pierwszym szeregu bojowników wolności i że jego skroń uwieńczą wkrótce wawrzyny, które złamią opór ojca. Sławnemu patryocie nie będzie śmiał patryota Duplessis odmówić ręki córki.
A jej Kamil będzie sławnym, wierzyła w to sercem kochającem. Wszakże rozchwytywali już patryoci jego France librę, podziwiając jego niepospolity talent polemiczny. Nawet ojciec wyraził się o jego ciętem piórze z uznaniem.
Z uwielbieniem naiwnej, kochającej dziewczyny wpatrywała się Lucylla w Desmoulinsa, z jakim zapałem mówił, jak mu było ładnie z ogniami namiętności w oczach. Jego twarz, zwykle żółta, blada, stała w płomieniach gorącego rumieńca. Kto się tak całą duszą przejmuje sprawą narodu i oddaje im całego siebie, ten urodził się do dzieł wielkich, ten będzie sławnymi.
Desmoulins czytał w rozpromienionych oczach swojej różowej, jasnowłosej dzieweczki szczery zachwyt miłości i mówił jeszcze goręcej, jeszcze namiętniej o „tryumfie narodu“.
Panie podniosły się z ławki.
Wolnym krokiem szedł Desmoulins obok Lucylli, szepcąc do jej małego uszka słowa, zaklęcia, przysięgi miłości, tak stare, jak serce ludzkie, a mimo to zawsze nowe, świeże, upajające.
Nie przeszkadzała im matka, która sprzyjała ich miłości.. Dobrą kobietę roztkliwiło, przekonało kilkoletnie, wierne, stałe uczucie. Wbrew woli męża osłaniała tajemnicę zakochanej pary płaszczykiem swojej powagi macierzyńskiej.
— Upadek despotyzmu pociągnie za sobą upadek wszelkich różnic miedzy ludźmi — mówił Desmoulins do Lucylli głosem stłumionym. — Święta wolność usunie różnice pochodzenia, stanowiska, i majątku, zrówna chłopa z księciem, nędzarza z milionerem, otworzy dla wszystkich Francuzów na rozciera bramę do raju szczęścia. Z chwilą, gdy szczeźnie potworny smok szlacheckiej i księżej Francyi, gdy my, naród, dojdziemy do władzy, gdy patryoci zajmą miejsce zbójów i obłudników, powieje nad naszą piękną ojczyzną tchnienie wiecznej wiosny. Furye nienawiści i zawiści skonają na zawsze; równość, braterstwo; wolność ogarną ciepłem ramieniem cały nieszczęśliwy dotąd ród Prometeusza.
Niewiele rozumiała Lucylla z tej deklamacyi. Olśniewały ją tylko ładne słowa i rozpalał ją żar, buchający z namiętnego szeptu Kamilla. Bo przyszły „prokurator latarni“ wierzył szczerze w swoje majaki, był przekonany, że rządy patryotów wypędzą z Francyi wszystkie grzechy i słabości ludzkie.
Gdyby mógł był wyprzedzić czas o kilka lat, widniałby siebie w więzieniu Luksemburskiem, bijącego zrozpaczoną głową o mur zakratowanej klatki, a swoją ukochaną Lucyllę tonąca we łzach, załamującą bezsilne ręce w tym samym ogrodzie, w którym się dziś upajała jego szeptem miłosnym.
I nie król, nie „czarni“, nie „podli arystokraci“, nie „obłudne klechy“ zamkną go w okratowanej klatce, jak wściekłego psa, i zamordują śmiercią hańbiącą jego i Lucyllę, lecz właśnie „prawdziwi patryoci“, jego koledzy, jego przyjaciele i towarzysze w boju o wolność.
„Gamin rewolucyi“, „Voltaire ulicy“ byłby z pustotą ulicznika pokazał dziś język każdemu, ktoby mu powiedział, że ta sama żółć paszkwilu i denuncyacyi, jaką wylewał od kilku tygodni pełnemi kubłami na stany historyczne Francyi, obryzga wkrótce i jego i zabije go nikczemnie w kwiecie młodości. Pracował przecież uczciwie na wdzięczny pomnik w sercach partyotów...
Biedny Kamil, nie wiedział jeszcze, że zmiana formy rządu nie zmienia natury ludzkiej, aż kiedy się o tem dowie, będzie już za późno nawrócić.
Zachodzące słońce przeświecało złotym blaskiem przez wierzchołki drzew ogrodu Luksemburskiego. Trzeba się było pożegnać... Pan Duplessis wracał o tej porze z kawiarni i gniewał się bardzo, gdy nie zastał w domu żony i córki.
— Do widzenia... do widzenia... jeszcze raz do widzenia... jutro... na tem samem miejscu... pamiętaj... nie zapomnij...
Długo odprowadzał Desmoulins rozkochanym wzrokiem wiotko postać Lucylli. Dopiero kiedy znikła w bocznej ulicy, odwróciwszy się jeszcze raz w jego stronę, skierował się ku Palais Royal.
W kawiarni Roy siedział Danton, rozparty leniwie w oknie, cykając wolno małemi łykami chłodna oranżadę. Kiedy Desmoulins wbiegł swoim zwyczajem szybkim krokiem do kawiarni i, przysiadłszy się do niego, zaczął mu opowiadać o „tryumfie narodu“, powstrzymał rozpęd jego języka niedbałym ruchem ręki.
— Oszczędź sobie ryja — rzekł. — Wiem wszystko od godziny.
— Jeżeli się litujesz nad moim ryjem, to możebyś w niego co wsypał, bo nie jadłem nic od śniadania.
Wywróciwszy na nice wszystkie kieszenie, wyłowił z nich Danton liwra i kilka sous’ów.
Masz, cały mój majątek, używaj, tylko nie obeźryj się zanadto, bo nie starczy na doktora. Sacré! Z tą ciągłą golizną. Ożeń się raz u licha z tą gąską z ulicy Kondeusza, żeby było od kogo pożyczać.
— Jerzy!
— Nie znieważaj mojej czystej, szlachetnej miłości, nie dotykaj brudnymi ozorem cynika mojej białej, niepokalanej Lucylli i t. d. umiem to wszystko na pamięć. Jesteś okropnie naiwny, mój Kamilku.
— Widzę, że mnie chcesz wypędzić z kawiarni — fuknął Desmoulins, namarszczywszy się, jak obrażone dziecko.
— Każ sobie podać porcyę szynki. Wyborna dziś. I chleb wyjątkowo smaczny. Będziesz, mniej drażliwy, gdy oddasz temu żarłokowi żołądkowi, co mu się należy. Żeby można wymyślić jaką rewolucyę na żołądek! Ale ten tyran kpi sobie nawet z armat. Nikt tego despoty nie nauczy rozumu.
Desmoulins połykał szynkę i chleb z żarłocznością młodego głodu, a Danton robił tymczasem przegląd wesołych dziewcząt, obnoszących po ogrodzie swoje wdzięki i swój zuchwały bezwstyd.
— Za wiele w Paryżu ładnych dziewcząt — mówił, obrzucając wesołe damy wzrokiem pożądliwym. — I ta brunetka z wąsikami mi się podoba, i owa blondynka w niebieskim kapeluszu wcale niczego, i szatynka z rozkosznymi pieprzykiem na górnej wardze i dwadzieścia, trzydzieści, sto innych. Jaka szkoda, że nie urodziłem się baszą tureckim.
— Masz taką dobrą, zacną żonę, Jerzy — strofował Desmoulins przyjaciela.
— Nie mówię, żeby pani Danton była złą kobietą, kocham ją nawet, jak ci wiadomo.
— Ładna miłość, która zerka, pożądliwie na sto innych kobiet.
Danton rozśmiał się.
— Ocierasz się już o trzydziestkę, a masz ciągle pojęcia niewypierzonego studencika. Ożeniwszy się, nauczysz się, że miłość do żony nie przeszkadza wcale szukać przyjemności w objęciach innych kobiet. Varietas delectat.
— Nie nauczę się nigdy tej twojej rozpustnej mądrości, nie zdradzę nigdy Lucylli.
— Niechże i tak będzie. Nie będę cię przekonywał, żeś uczciwym osłem, bo tylko życie, doświadczenie przekonywa skutecznie. Argumentacya jest zawsze tylko czczą gadaniną. Smakowała ci szynka? Doskonała, prawda? Teraz otrzyj gębę i łyknij sobie kieliszek wermutu. Mam nadzieję, że za jakiś rok, może nawet wcześniej będę cię mógł uraczyć lepszą biesiadą.
— Tak sądzisz?
— Z zachowania się króla widzę już, że idziemy ku zwycięstwu. Naszemu Ludwiczkowi starą babą być, a nie rządzić narodem. Po co się ten niedołężny mazgaj urodził na tronie? Chyba dlatego, żeby nam ułatwić pogrom stanów uprzywilejowanych. Hej! Mnie posadzić na stolicy Burbonów i dać mi w łapę miecz i armaty. Sprawiłbym jeszcze nocy dzisiejszej takim chłystkom, jak ty i ja, i takim ambitnikom, jak Miraibeau, Sieyès, Duport i Lameth, takie lanie, żeby nas rodzone matki nie poznały. Ale widać ma tak być, jak jest, kiedy się Ludwik zachowuje głupiej od barana, lecącego bezmyślnie w płomienie. Jego nieszczęście, a nasza wygrana.
— Królowi dotąd jeszcze nic nie grozi — zauważył Desmoulins, obejrzawszy się, czy kto nie podsłuchuje. — Naród kocha Ludwika.
— Z prowincyi pochodzisz, ze wsi, a nie wiesz, jak wygląda burza? — mówił Danton głosem przyciszonym. — Mały wiaterek wysuwa się licho wie skąd, pomyka zrazu skromnie tuż nad powierzchnią ziemi, zmiata kurz, zwiędłe liście, nachyla marne, wystraszone krzewiny, potem podnosi łeb śmielej do góry, rzuca się na drzewa, na lasy, iż kołyszą się z szumem spienionego morza. W końcu wyje, bestya, jak oszalały tygrys, wyrywa krzewy z korzeniem, druzgoce wysokopienne sosny, łamie odwieczne dęby, burzy mieszkania ludzkie. Jego dzieło zniszczenia oświecają węże błyskawic, jego; wyciu wtóruje łoskot gromów. Rewolucya to burza, mój ty naiwny rewolucyonisto. Tobie się zdaje, że już zwyciężyliśmy, a to dopiero ów skromny wiaterek, zmiatający z naszej drogi stary kurz i zwiędłe liście. Tobie się zdaje, że toi już burza, a to dopiero pierwsze błyskawice, jej straszliwego ryku gońce.
— Kiedy przyjdzie nareszcie ta upragniona burza, która oczyści powietrze Francyi? — pytał Desmoulins, słuchający z zapartym oddechem.
— Jutro, pojutrze, za miesiąc, za rok, nie wiem. Będzie to zależało od niedołęstwa króla i od naszej odwagi. Tymczasem nie żałuj pióra, pluj, bryzgał, lei po swojemu, jak ty to umiesz, żółć, truciznę, ślinę, błoto na królowę, na braci królewskich, na dworaków, na arystokratów i klechów. Nic przebieraj w słowach. Niech naród przywyknie do bezwzględnej krytyki. niech się nauczy gardzić tymi, na których dotąd spoglądał z dołu ze czcią, jak się spogląda na błyszczące szczyty społeczne; niech przesiąknie na wskroś nienawiścią do całej przeszłości Francyi. Wszyscy są łajdakami, rabusiami, zbrodniarzami, rozumiesz, wszyscy, oprócz nas, patryotów. Tylko my jedni posiadamy cnoty ludzkie, anielskie, boskie. Rozumiesz?
— A król? zapytał Desmoulins szeptem.
Króla nie tykaj, raz dlatego, że mógłby cię zamknąć w Bastylii, a potem dlatego, że jest nam jeszcze potrzebny. Tylko pod rządami takiego króla, jak Ludwik, możemy zwyciężyć. Gdy nam ten baran przestanie być potrzebny, znajdę na niego sposób.
— Ty? — rzekł Desmoulins zdziwiony. — Twoje lenistwo nie znosi trudu.
— Ja — odparł Danton. — Nie lubię się trudzić w sprawach drobnych. Gdy jednak będzie warto rzucić odwagę męską na szalę, chwiejąca się pod ciężarem wielkich wypadków, nie stchórzę i nie cofnę się przed żadnym wysiłkiem.





XI.

Ludwik XVI klęczał w swoim pokoju sypialnym. Była dopiero szósta rano, jego kamerdyner spał jeszcze, a on modlił się już od godziny.
Modlił się bez modlitwy, bez słowa, duszą smutną, sercem strapionem.
Czterdziestu siedmiu posłów szlacheckich i stu czterdziestu dziewięciu duchownych wypowiedziało mu posłuszeństwo, przyłączyło się do stanu trzeciego, uznało zamach na powagę korony.
Taka była odpowiedź na deklaracyę i rozkaz króla, — odpowiedź, równająca się policzkowi, jawnej, publicznej zniewadze.
Słabe serce Ludwika XVI uderzyło po raz pierwszy żywiej. I nikły robak kąsa, gdy go dotknie ręka złośliwa.
Był-że królem, gospodarzem Francyi? Jeżeli był najwyższem wcieleniem i najwyższym wykonawcą władzy, czego mu dotąd nie odmawiano, to należał się jego rozkazom posłuch. Kto opierał się rozmyślnie, świadomie tym rozkazom, dopuszczał się obrazy majestatu i zasługiwał na karę.
A król Francyi posiadał jeszcze środki do ukarania nieposłusznych. Trzydzieści regimentów cudzodziemskich: Szwajcarów, Niemców i Irlandczyków, stało pod Wersalem, dwadzieścia innych szło z różnych prowincyi. Wystarczyło rzucić wiernych koronie najemników na Wersal i Paryż, aby dawny porządek wrócił. Tak radziło królowi stronnictwo dworskie z królową na czele. Jeszcze był czas. Jeszcze obawiali się potęgi monarchy nawet ci, którzy go obrażali. Marszałek de Broglie i baron de Besenval czekali tylko na rozkaz króla. Niech skinie ręką, a żołnierz rozprawi się z rewolucyą po żołniersku.
Ludwik XVI modlił się duszą smutną, strapioną. Zatrutą strzałą ugodziła jego serce zdrada szlachty i duchowieństwa. Podpory tronu usuwały się z pod tronu.
Resztki instynktów władzy, błąkające się w jego wystudzonej krwi, podszeptywały mu: broń siebie i swojego dziedzictwa, zmuś wichrzycielów siłą do posłuszeństwa, przemów, jak przemawiali twoi przodkowie, ogniem, hukiem dział, gromkim rozkazem urodzonego wodza! ale jego słaba wola i wstręt do rozlewu krwi odpowiadały: nie mogę, nie chcę, nie mam prawa zabijać.
A jednak trzeba było coś postanowić, bo naród patrzał jeszcze uważnie na niego, na swojego króla i wytężał ucho w stronę Wersalu.
Naród spodziewał się, pragnął, prosił, aby król uprawomocnił samowolę stanu trzeciego swoją sankcyą. Możliwe-ż to jednak po tem, co się stało? Temu trzy dni, przed dwudziestym trzecim czerwca, przed ogłoszeniem owej deklaracyi, przed jawnem nieposłuszeństwem stanu trzeciego i odstępstwem części szlachty i duchowieństwa, nie byłby był król stracił nic na powadze, gdyby, uznając to, co się stało, za fakt dokonany, nakazał stanom zlać się w jedną całość. Ale dziś? Dziś krzykną agitatorzy: król ustąpił ze strachu przed potęgą stanu trzeciego, król kapitulował, przerażony odwagą rewolucyi, i kłamstwo ich zdemoralizuje całą Francyę, rozzuchwali ostatecznie wszystkie żywioły burzliwe. Nikt nie powie, nie uwierzy, że dobre serce króla przeniosło ofiarę z przywilejów korony nad rozlew krwi francuskiej. Tyle przecież słyszał już, czytał naród o „tygrysiej naturze“ panujących, o ich morderczem okrucieństwie, iż najuroczystsze zapewnienia korony wzbudzały podejrzliwość, zamiast uspakajać. Postarali się o to filozofowie i ich uliczni i kawiarniani komentatorowie. Człowiek zresztą wogóle nie szanuje słabej dobroci i lekceważy tkliwe uczucia. Tylko siła trzyma jego brutalne instynkty w cuglach.
Wszystkie te niewesołe myśli trzepotały, się w głowie króla, jak zrozpaczone ptactwo, kaleczące skrzydła o ściany klatki. Po raz pierwszy w życiu bolały go myśli, rozpinały jego łagodną duszę na krzyżu. Król kłócił się w nim z człowiekiem, ojciec przyszłych królów — z chrześcijaninem. Gdyby dziś ustąpił, zburzy sam powagę korony, ośmieszy moc rozkazów królewskich. Królowi nie wolno odwoływać, co wczoraj postanowił, jeśli nie chce się stać bezwolnem narzędziem w kapryśnem ręku namiętności. Czuł to, rozumiał. A gdyby nie ustąpił, gdyby żądał wykonania swoich rozkazów, wówczas musi wolę królewską poprzeć bagnetami. Nie ma innego wyjścia: albo zgasi sam urok korony, albo stanie się katem swojego narodu.
Ludwik podniósł się z klęcznika... chodził po pokoju... klękał znów, modląc się:
— Oświeć mnie, Panie Panów!
Musiał się spieszyć. O godzinie siódmej przyjdzie książę de Luksembourg, prezes stanu szlacheckiego i zapyta: Jak mamy się zachować wobec odstępstwa księcia Filipa i jego towarzyszów? Musiał się spieszyć, a on nie lubił myśleć szybko, męczył się wytężoną pracą mózgu. Co odpowie prezesowi szlachty?
— Oświeć mnie, Królu Królów!
Ceglaste rumieńce niepokoju, niepewności poplamiły jego twarz, żyły na skroniach nabrzmiały mu krwią błękitną. Stan trzeci spoliczkował go, przeniewiercza szlachta zdradziła go, niższy kler opuścił go. Miałże przebaczyć zuchwalcom i zdrajcom?
Spojrzał na krzyż. Oto wisiał na nim, na drzewie hańby Ten, który przebaczył wszystkim, albowiem wziął w boskie serce swoje łzy, cierpienia, rozpacz całej ludzkości. On, król Francyi, król narodu bez Boga i religii, narodu filozofów, był wiernym wyznawcą Chrystusa. A czemże wiara bez uczynków?
Pochylił głowę nizko, z pokorą, bił się w piersi, modlił się westchnieniami, jak chłop.
— Nie, on nie będzie zabijał, albowiem nie on stworzył człowieka. On przebaczy krzywdę swoją, albowiem tak nakazuje mu jego wiara.
Podniósł się z klęcznika. Postanowił, i nikt nie zmieni już jego postanowienia.
Książę de Liancourt, posiadający jako wielki mistrz garderoby królewskiej, prawo wchodzenia do prywatnych komnat monarchy o każdej porze ukazał się właśnie, meldując prezesa szlachty.
— Czekam — rzekł Ludwik głosem spokojnym.
Zaledwie prezes szlachty wszedł, odezwał się król prędko; jakby się obawiał, by go odwaga nie odstąpiła.
— Panie de Luksembourg, powiedz pan szlachcie, iż życzę sobie, aby złączyła się natychmiast ze stanem trzecim.
Zdziwiony tym niespodziewanym rozkazem króla, zapytał pan de Luksembourg, czy wolno, mu przedstawić swoje uwagi, a kiedy się Ludwik na to zgodził, powtórzył to samo, co sobie już król dziś sam powiedział.
Wysłuchawszy cierpliwie uwag prezesa szlachty, odrzekł król z niezwykłą u niego mocą:
— Już postanowiłem i raz ustalonego postanowienia nie zmienię. Jestem przygotowany na wszystkie możliwe ofiary, nie chcę bowiem, by dla moich spraw osobistych zginął choćby jeden człowiek. Powiedz więc pan stanowi szlacheckiemu, żeby się przyłączył do innych stanów. Jeśli życzenie moje nie wystarcza, to powiedz pan szlachcie, że tak rozkazuje, jako król, że tak chcę.
Nigdy jeszcze nie przemawiał Ludwik XVI tak stanowczo. Prezes szlachty skłonił się i wyszedł.
Na dziedzińcu czekali na niego Cazalès, ksiądz Maury, d’Esprémenil, Gaston de Clarac i inni obrońcy powagi korony.
— I cóż? — pytano.
Pan de Luksembourg wzruszył ramionami.
— Ustępuje, cofa się — rzekł.
— Cofa się? — zawołał gwałtowny Cazalès — cofa się w chwili, kiedy nie wolno się cofnąć? Nierozważny! Zgubi się i nas. Trzeba bronić korony i władzy przeciw jego woli
— Ten dobry człowiek nie zna natury ludzkiej — zauważył ksiądz Maury — nie wie, że niedołężna dobroć podaje złości miecz szalonego do ręki. Nie mam nic przeciw wspólnej pracy ze stanem trzecim, ale nie dziś, nie po tem, co zaszło. Trzebaby nasamprzód pokazać wichrzycielom silną pięść a dopiero potem możnaby ich pogłaskać.
— Pod rozkazami takiego wodza przegrywa się każdą bitwę — odezwał się Gaston de Clarac.





XII.

Ludwik XVI spał znów tego dnia spokojnym snem uczciwego człowieka, który spełniwszy, co uważał za swój obowiązek, nie ma potrzeby obawiać się groźby jutra.
Bo cóż mogło mu jeszcze grozić? Znosząc baryery, odgradzające w sejmie stany, uległ wioli gmin, większości narodu, zrównał mieszczaństwo z duchowieństwem i szlachtą, o co ambicyi stanu trzeciego głównie chodziło, teraz będą wszyscy posłowie radzili wspólnie nad dobrem powszechnem, a on będzie mógł spokojnie polować, fabrykować klamki, kłódki, zamki, czytać dzieła geograficzne i matematyczne, co zajmowało go więcej od nieznośnych trudów rządzenia.
Tak mu się zdawało.
Tak mu się zdawało, bo nie wiedział, że apetyty człowieka rosną w miarę powodzenia. Skądże on mógł wiedzieć o tem, on, pierwszy król chrześcijaństwa, wyposażony już w kołysce wszystkiem, do czego śmiertelnik wyciąga ręce pożądliwe? Cóż jemu świat mógł jeszcze dać? Jego głowę zdobiła promienna korona, najpiękniejsza księżniczka obejmowała go w uścisku miłosnym, najzamożniejsi panowie Francyi tworzyli jego służbę przyboczną, cały naród składał się na zaspokojenie jego potrzeb. Gdyby był posiadał hartowną wolę, dzielność rycerska i ambicye swoich przodków, marzyłby może o sławie, o wawrzynach wojskowych, o zdobyczach, podbojach, o wpływie Francyi na losy Europy. Ale lotny, ambitny, orli duch Burbonów nie mieszkał w jego ciele ociężałem. Wystarczało mu to, co wziął z hojnych rąk losu. Niczego więcej nie pożądał.
Skądże on, najzupełniej z siebie, ze swojego położenia zadowolony, mógł znać nienasycone niczem apetyty i ambicye ludzkie? Gdyby był umiał patrzeć uważnie, krytycznie, na swoje otoczenie, byłby z wysokiego obserwatoryum szafarza wszelakich łask, na jakiem go los postawił, był dostrzegł łatwiej od kogokolwiek innego drapieżne, żarłoczne, podłe samolubstwo człowieka. Ale jego naiwna dobroć, pozbawiona daru spostrzegawczego, nie umiała patrzeć krytycznie. Wszyscy go wyzyskiwali, nadużywali jego łatwowierności, a on uśmiechał się na to dobrotliwie.
Więc spał spokojnie, przekonany, że mu już teraz nic nie grozi.
Ale nie spali filozofowie i bojownicy wolności wszelkich odcieni, i ci uczciwi ideologowie, którzy, ulepiwszy sobie z różnych bezkrwistych doktryn rajskiego ptaka szczęśliwości powszechnej, pędzili za nim na oślep z zamkniętemi oczyma, i ukryci republikanie, wielbiciele greckiego i rzymskiego gminowładztwa i ambitnicy, karyerowicze wszystkich stanów, pnący się na falach rewolucyi w górę, i olbrzymia armia wykolejonych biedaków, spodziewających się od przewrotu politycznego pełniejszej miski, wygodniejszego bytu.
Wszystkich tych uczciwych i nieuczciwych, szczerych i kłamanych rewolucyonistów zaniepokoiło ustępstwo króla, zamiast ich usposobić życzliwie dla korony.
A może to tylko podstęp, może Ludwik chce uśpić czujność narodu, aby mógł się bez kontroli przygotować do zamachu na jego prawa? Wszakże stały jeszcze pułki najemne pod Wersalem, a niektóre z nich podsunęły się pod sam Paryż.
Choroba wszelkich rewolucyi, newroza strachu, ogarnęła, rozgorączkowała patryotów. Dla pauprów i mieszczan paryskich, widujących króla raz lub dwa razy do roku zdaleka w złocistej poszóstnej karecie, otoczonego świetna gwardyą szlachecką, był jeszcze Ludwik XVI wcieleniem najwyższej potęgi ziemskiej, groźnym Jowiszem, którego pioruny mogły zdruzgotać najśmielsza rewolucyę.
Niemocną dobroć króla znało tylko jego najbliższe otoczenie i przeczuwało ją kilku zdolniejszych działaczów politycznych, jak Mirabeau, Duport i Danton. Naród drżał jeszcze przed jego gniewem.
Drżeli głównie ci, co najwięcej nabroili — patryoci z Palais Royal. Jak zmora straszyły ich dniem i nocą nagromadzone pod Wersalem wojska. Bo cóż z tego, że udało im się przeciągnąć na stronę narodu gwardyę francuską? Była jeszcze gwardya szlachecka i szwajcarska, które nie odstąpią króla, byli Niemcy i Irlandczycy, którzy wygarbują z przyjemnością skórę francuską. Niech tylko król rozkaże, a rzucą się na Palais Royal, samego nawet księcia Orleańskiego zawloką na postronku do Wersalu.
Strach ma kłamliwą wyobraźnię. Wylęga się z niego plotka, rosnąca w czasach rewolucyjnych do rozmiarów potwornych.
Wojska królewskie idą już na Paryż — baron Besenval, ten podły Szwajcar, zbliża się do rogatek — artylerya obsadza wzgórza podmiejskie — arystokraci zatruwają studnie, zboże i mąkę — królowa i dworacy zamyślają urządzić nową noc św. Bartłomieja... Codziennie obiegała inna pilotka Paryż, codziennie groźniejsza, straszniejsza, podtrzymywana, krzewiona skwapliwie przez patryotów z Palais Royal. Trzeba naród podniecić, grać ciągle na jego drgających nerwach, zmusić go strachem! do jakiegoś czynu, do jakiegoś wybuchu, któryby przeraził rząd i czarnych.
Podniecona i zdenerwowana plotkami i upałami lipca ludność paryska straciła przytomność. Z nieba lały się potoki żarów, z ulicy, z kawiarni, z rewolucyjnych świstków iw gały od rana do wieczora wiadomości alarmujące, oszczerstwa, podburzające odezwy.
W tę newrozę niepokoju, niepewności, strachu, w ten materyał wybuchowy, gromadzony od kilku tygodni, wpadła zapalonym lontem pierwsza prawdziwa wiadomość: król oddalił Neckera! Oddalił go, bo mu nadęty kupiec genewski, któremu się zdawało, w jest najznakomitszym mężem stanu Europy, obrzydł z swoją pedanteryjną, bakalarską powagą — oddalił go, bo chciał jego dymisyą ugłaskać obrażony za ustępstwa dla stanu trzeciego dwór. Stronnictwo dworskie nie lubiło nudnego, sztywnego Niemca. Niech sobie więc idzie dla miłego spokoju w domu. Nic więcej. Innego zamiaru nie miał Ludwik, zwalniając Neckera z obowiązków zawiadowcy skarbu.
A wystraszeni patryoci paryscy krzyknęli: już idą czarni na stolicę, już ostrzą pułki cudzoziemskie szable na karki francuskie; wypędzili popularnego, narodowi oddanego ministra, aby im nie przeszkadzał w niecnej, zbrodniczej robocie!
Policya rozlepiła na rogach ulic plakaty de par le roi, wzywając ludność do spokoju i rozsądku.
— Widzicie! — oburzali się patryoci — czarni grożą narodowi kajdanami, Bastylią!
Dnia dwunastego lipca, po obiedzie — niedziela była — huczał Palais Royal, jak wszystkie maszyny fabryczne Francyi.
Publiczność zwyczajna i świąteczna wypełniła po brzegi kawiarnie, restauracye, sale tańca, gry, cyrk i teatry.
W to olbrzymie, krzyczące, gestykulujące mrowisko ludzkie uderzyła wiadomość o dymisyi Neckera piorunem. Tak niespodziewaną, niepożądaną była ta wiadomość, iż jej w pierwszej chwili nikt nic uwierzył. Tego, który ją przyniósł, chciano wrzucić do basenu i utopić jako zdrajcę. Ale nadszedł patryota drugi, trzeci, czwarty, a kiedy wszyscy potwierdzili „zdradę rządu“, wówczas powiał nad przerażonym tłumem gorączkowy oddech chorobliwego niepokoju. Trwożliwsi zaczęli się tłoczyć do drzwi do bram, odważniejsi krzyczeli, jak opętani:
— Zemsta za zniewagę narodu!
W tej chwili ogólnego zamieszania wybiegł z kawiarni Foy, młody człowiek i wskoczywszy ma stół, zawołał:
— Obywatele!
Uciszyło się.
— Obywatele! Naród żądał, aby mu zachow no Neckera, aby rzecznikowi wolności postawiono pomnik, a oni go wypędzili. Moznaż ciężej obrazić naród? Po tym czynu zuchwałym odważą się czarni na wszystko; prawdopodobnie przygotowują na noc dzisiejsza rzeź św. Bartłomieja. Do broni, do broni!
Kamil Desmoulins, gdyż on to był, nie jąkał się dziś. Podniecenie wróciło jego spętanemu językowi giętkość, jego słabemu głosowi nadało pełny dźwięk dzwonu alarmowego, jak wówczas, kiedy wzywał gwardzistów francuskich do buntu.
Szybko zerwał z drzewa zielony listek i przypiąwszy go do kapelusza, wołał:
— Ustrójmy się wszyscy w zieloną kokardę, albowiem kolor zielony jest kolorem nadziei. Do broni! do broni! Pokażmy czarnym, że naród umie być odważnym w walce i swoje prawa, o wolność. Do broni, obywatele!
W mgnieniu oka wyglądały drzewa ogrodu, jak gdyby wicher jesienny po nich przeszedł. Tysiące rąk naginało gałęzie i rwało liście garściami. Wszystkie kapelusze męskie i damskie, czapki, surduty, bluzy robotników, sukienki dzieci ozdobiły się kokardą Desmoulinsa.
— Kto on, ten odważny, młody człowiek, ten prawdziwy patryota? — pytały ust tysiące i oczy tysiące.
— Desmoulins, Desmoulins — płynął nad tłumem szept podziwu.
Znajomi i nieznajomi brali Kamilla w objęcie, podawali go sobie z uścisku w uścisk, całowali go, przysięgali mu dozgonną przyjaźń.
— Gwardyę obywatelską utworzymy, aby cię strzegła przed zemstą czarnych.
A on, promieniejący szczęściem, dumą, zadowoleniem, myślał:
— Gdyby mnie ojciec Lucylli mógł widzieć w tej chwili; może spojrzałby łaskawym okiem na adwokata bez klientów; szkoda, że go niema w ogrodzie.
Opróżniły się kawiarnie, restauracye, sale tańca, domy gry. Cyrk i teatry zawiesiły przedstawienia. Tłum wylał się na ulice. Kto posiadał jaką starą rusznicę, pistolet, szpadę, szable, biegł po nie do domu.
Wichrem przeleciała plotka o nowej nocy św. Bartłomieja nad Paryżem. Strach przed karzącą ręką króla zaniósł ją w najdalsze zaułki przedmieścia. Z tych brudnych zaułków, z gniazd pijaństwa i grzechu, z wszystkich plugawych nor i dziur nędzy i zbrodni, wyroiła się na miasto cała hałastra, obawiająca się w czasach spokojnych światła dziennego.
— Do broni!
Na takie hasło czekały tylko bezdomne, głodem przymierające zuchy. Niech poczują w garści broń, a znajdzie się wszystko, czego pragną, czego im ta podła, sacré policya nie pozwala zabierać. Dziś straciła policya głowę, olbrzymia fala rozkołysanego miasta zmiotła ją z ulic, jak niepotrzebnie zawadzające graty. Strażnicy pochowali się gdzieś. Więc żwawo do roboty! Naród wzywa: do broni! Mało-ż to broni w sklepach puszkarskich?
Uzbrojona w drągi, rozbiegła się hałastra po głównych ulicach Paryża. W przeciągu godziny świeciły wszystkie magazyny puszkarskie pustkami. Który kupiec opierał się „uzbroić dobrowolnie patryotów“, dostawał kijem po łbie, albo nożem pod żebro. Przy robocie trzeba się posilić, napić, by nie zemdleć. Piekarnie, wędliniarnie, szynki, miały tego dnia wielkie mnóstwo nieproszonych gości, płacących za chleb, za wódkę, za kiełbasę śmiechem, klątwą, kułakiem.
Zbliżał się już wieczór, kiedy ulicą Richelieu’ego ku bulwarom zaczęła się toczyć fala podnieconego tłumu, który rósł z każdą minutą. Starcy i dzieci, kobiety i mężczyźni mieszczanie w surdutach i robotnicy w bluzach, przekupki w ogromnych czepcach i zuchy z przedmieścia bez kamizelek, z podwiniętemi rękawami dziurawych koszul zapełnili ulice tak szczelnie, iż zatrzymali cały ruch kołowy. Pięć tysięcy szło ulicą Richelieu’go, aż na bulwarach krzyczało już dwadzieścia tysięcy: niech żyje Necker, niech żyje książę Orleański!
Kilka patryotów wpadło doi pracowni rzeźbiarza Curtiusa i zabrało biusty Neckera i księcia Filipa. Okryte krepą chwiały się popiersia „przyjaciół narodu“ nad tłumem, jak chwieją się sztandary nad wojskiem w pochodzie.
Wieczór zapadł, zapalono pochodnie. W blasku czerwonych płomieni migotały błękitnymi połyskiem lufy rusznic, brzeszczoty szpad i szabel, żelazne głowice pik.

Fot. Dr. F. Stoedtner.
Kamil Desmoulins.
(1760—1794.)

Po raz pierwszy wyszedł lud paryski na ulicę uzbrojony.

Vive le tiers-état de France!
Il aura la prépondérance
Sur le prince et sur le prélat.
Ahi! Powerá nobilitá.

Je vois s’agiter sai banniére,
J’entends partout son cri de guerre:
Vive l’odre du tiers-état!
Ahi! Poverá nobilitá!

ryczał jakiś patryota z Palais Royal, a tłum wiórował mu: ahi! Poverá nobilitá!

Z pieśnią wyzywającą, z nieustannymi okrzykami: vive Necker, vive le duc d’Orlèans! wpłynęła szumiąca fala tryumfującego narodu z bulwarów w ulicę św. Marcina, stamtąd w ulicę św. Honoryusza, skąd rozlała się szeroko po placu Vendôme. Tu stał książę de Lambesc z oddziałem: Royal-Allemand i z dragonami z Noailles.
Książę na siwymi koniu, w szarym mundurze, bez pistoletów w olstrach, z szablą tylko przy boku, obrzucił wprawnem okiem żołnierza morze głów ludzkich. Gdziekolwiek spojrzał — kapelusze, czapki, czepce, tu i owdzie pochodnie, lufy strzelb, szable, piki, pięści, wyciągnięte z groźbą w stronę wojska. Zdawało się, że tłum zdusi samą siłą liczby gromadkę kawalerzystów.
Ale księcia nie przeraziły tysiące krzyczących demonstrantów. Widział on, że szwadron regularnego, karnego żołnierza rozpędzi tłum stutysięczny, atakujący bez wodza i komendy, na oślep, bez, porządku. Wystarczy położyć kilkunastu na bruk, aby reszta pierzchła w popłochu.
Książę de Lambesc rozważał chwilę. Kazano mu czuwać nad porządkiem w mieście, ale zakazano używać broni palnej i siecznej. Gdyby jedna głowa francuska spadła pod mieczem żołnierskim, będzie odpowiadał przed sądem wojennym. Wolno mu tylko rozbijać zbiegowisko szarżą koni. Taka była wyraźna wola króla.
On sami zresztą nie użyłby w takich razach nigdy broni palnej. Trzeba być barbarzyńcą, chamem, by strzelać do kobiet, dzieci i starców, a on, doskonale wychowany i oświecony szlachcic XVIII stulecia, nie był barbarzyńcą, ani chamem.
Tłum, ośmielany spokojną, wyczekującą postawą wojska, oblewał zewsząd oddział kawalerzystów coraz bliżej, bliżej, obejmując go groźnymi pierścieniem. Już go dotykał, już smagał jego boki obelgą.
— Z koni, podłe najmity! Na kolana przed narodem francuskim, którego chleb jecie!
Teraz, odezwała się komenda, zagrzmiała salwa, — Niemcy i dragoni strzelili w powietrze. Powtórnie odezwała się komenda — żołnierz pochylił się w siodle i rzucił się na tłum, prując go piersiami koni.
Rozpadł się zwarty tłum na strzępy. Biusty: Nekera i księcia Orleańskiego, runąwszy na bruk, rozsypały się skorupami, kobiety, dzieci, uciekały w boczne ulice. Z tłumu padły strzały; trzech Niemców zwaliło się z siodeł. Plac Vendôme opróżnił się, opustoszał.
Stało się zadość woli króla, nie przelała się ani jedna kropla krwi francuskiej, zginęło tylko trzech Niemców, a uciekający naród roznosił po mieście wieści alarmujące: Royal Allemamd morduje patryotów — czarni urządzają noc św. Bartłomieja — do broni; — zemsta — śmierć księciu de Lambesc, łotrowi, zbójowi!
Łotr, zbój, oczyściwszy plac Vendôme, wkraczał na czele swoich ludzi wolno do ogrodu Tuileryjskiego. Zaledwie ukazał się w ogrodzie, posypał się na niego i na jego żołnierzów z tarasu pałacu rzęsisty deszcz kamieni; butelek, krzeseł, strzałów.
W piersiach księcia, szlachcica, oficera zabiło serce żywiej, krew uderzyła mu do głowy. Spojrzał na żołnierzy. I oni marszczyli brwi, ruszali się niecierpliwie w siodle, błyskające oczy ich prosiły: rozkaż, a nauczymy tę hałastrę szanować mundur króla.
Książę milczał, tłumił w sobie siłą woli gniew. Niech nikt nie powie, że szlachcic, że rycerz strzelał do oszalałego] motłochu. Żołnierz bije się tylko z żołnierzem,.
Z terasy nadbiegła gromadka patryotów. Obskoczyli księcia, chwytali go za nogi, szarpali go za mundur, usiłując go ściągnąć z konia.
— Śmierć zbójowi, zdrajcy!
On, nie Chcąc użyć broni, manewrował koniem, stawał dęba, rzucał się w bok. Jakiś niemłody już człowiek, nauczyciel Chauvel, schwycił ogiera za uzdę. Wówczas uderzył zniecierpliwiony książę zuchwałego natręta płazem szabli w głowę, przeciął mu lekko skórę; ukazała się krew.
— Leje się krew francuska, płynie potokami — do broni, do broni! — ryczało kłamstwo agitacyi rewolucyjnej.
Strach przed zemstą znieważonego wojska niósł kłamstwo z ulicy na ulicę. Nagle rozbrzmiały wszystkie dzwony Paryża, wszystkie wieże kościelne jęczały; leje się krew niewinna, kaci czarnych mordują patryotów!
Gwardziści narodowi biegli na pomoc narodowi.
„Kaci czarnych“ cofali siei tymczasem bez strzału, bez dobycia szabli ku rogatkom wersalskimi. Książę de Lambesc, zmiarkowawszy, że nie powstrzyma dłużej gniewu swoich żołnierzy i własnego temperamentu, nakazał odwrót. Bez, rozkazu króla nie będzie zabijał.
Kiedy gwardziści francuscy przybyli na plac Ludwika XV, nie zastali już nikogo. Więc zwycięstwo, tryumf, okrzyki radości — kaci czarnych pierzchli sromotnie przed „żołnierzami ojczyzny“.
Późno w noc bawili się patryoci w rzęsiście oświetlonym ogrodzie „Palais Royal,“ oblewając obficie wódką i winem „pierwszą wygraną’bitwę“.
Patryoci bawili się, a spokojni mieszkańcy Paryża, nie biorący udziału w polityce, dygotali ze strachu. Nikt z dorosłych nie zmrużył tej nocy oka. Spały tylko dzieci; rodzice czuwali.
Jakże nie mieli czuwać, kiedy na ulicy rozlegały się bezustannie: krzyki, strzały łomotania do drzwi do bram domów. W imię Ojca i Syna... noc św. Bartłomieja... Mężczyźni zbroili się, kobiety płakały.
Nie noc św. Bartłomieja urządzili „czarni“, jeno kanalia przedmieść, cała czeladź szatana, rzuciła się na miasto, jak na gród zdobyty.
Policya pochowała się, wojsko wracało do Wersalu, nie było dziś w Paryżu nikogo, ktoby potrafił wziąć rozjuszonego byka anarchii na łańcuch. Teraz sobie żarłoczna, głodna hołota pohula. Czekała długo na tak świetna sposobność bezkarnego rabunku. Od czasu nieudatnego ataku na fabrykę Rèveillona zachowywała się spokojnie, przyczaiwszy się w zaułkach przedmieść. Okrutnie biły te juchy żołdaki.
Ale dziś się żołnierze, wierni koronie, zohydzonymi w narodzie katami, a oni, złodzieje, rabusie, mordercy, patryotami. Szli przecież w pochodzie za biustami Neckera i Filipa Orleańskiego, ryczeli razem z innymi: niech żyje stan trzeci, na pohybel czarnym! Za tak wyraźny, jawny patryotyzm, należy im się nagroda.
Całemi bandami ciągnęła kanalia z ulicy w ulice. Gdzie się świeciło: u piekarza, rzeźnika, w szynku, w sklepie kolonialnym, bławatnym, jubilerskim, tam rzucała się tłuszcza na łatwy łup. Gdzie się nie świeciło, gdzie były drzwi i okna zamknięte, tam druzgotały je, otwierały drągi żelazne. Oddawaj „nieprzyjacielu narodu“ patariyotom: chleb, wódkę, kiełbasę, przyodziewek, pieniądze, bo jeżeli będziesz się opierał... Wystawiona rusznica, podniesiona szabla, pika dopowiadały reszty.
Weselsi bandyci wpadali do domów prywatnych: prosimy o dobrą kolacyę! Jedli, pili, kazali sobie przygrywać na klawikordzie, na harfie i odchodzili, zabrawszy srebrne widelce, łyżki, noże i zegarki.
Przedmieścia nienawidziły rogatek. Cło pobierane na rogatkach podnosiło ceny chleba i wina. Cóżby to była za wolność, gdyby patryotom nie było wolno jeść taniego chleba i pić taniego wina?...Że miasto potrzebuje pieniędzy, cóż to obchodził patrotów?
— Na rogatki! — krzyknął jakiś domorosły ekonomista.
W godzinne później oblała krwawa łuna pożaru przerażony Paryż. Płonęły wszystkie komory celne dokoła miasta. Teraz będzie wino tanie — cieszył się lud, zadowolony ze swego dzieła.
— Niech żyje wolność!





XIII.

Wschodzące słońce zastało Paryż w trwodze, bez rządu, bez policyi, bez obrony. Rabusie gospodarowali w mieście, jak w boru.
Skąd wzięli się „patryoci“, których sam wygląd przerażał? Ohydne, bezczelne, zmierzwionym włosem porosłe twarze, postacie muskularne, okryte brudnemi, cuchnącemi łachmanami, uzbrojona w kosy, siekiery, drągi, widły i stare rusznice... Kto wpuścił taką hałastrę do najwytworniejszego miasta Świata cywilizowanego? Wielu z mich nie mówiło po francusku, byli cudzoziemcami, przybyli, niewiadomo skąd.
Nikt ich nie wpuszczał, Zlecieli się sami z całej Francyi i z ziem sąsiednich, uciekinierzy z więzień, z pod szubienicy, dezerterzy z wojska, jak zlatują się kruki, sępy, hyeny i szakale do rozkładającego się ścierwa. Grzech i zbrodnia wietrzyły w rewolucyi anarchię, w anarchii trupa porządku społecznego, bezkarność, swawolę.
Po nocy strasznej nastąpił dzień straszniejszy. Do zawodowych złodziejów, rabusiów i morderców przyłączyła się głodna nędza przedmieść. Pięćdziesiąt tysięcy „patryotów“ zalało główne ulice Paryża. Patryotów, bo cała ta plugawa hałastra ustroiła się w purpurowy płaszcz bojowników wolności w błyskotliwe strzępy popularnych haseł.
Oto był w Paryżu klasztor św. Łazarza w którymi znajdowały się bogate spichlerze zboża i mąki. Tak nakazywał zakonnikom, karmiącym ubogich, edykt królewski. „Naród przymiera głodem, a podłe mnichy, przyjaciele czarnych, kąpią się w morzu mąki?...“ Zabrać pasibrzuchom skarby.
Komenda kilku drapichrustów zmienia się natychmiast w czyn. Uzbrojony tłum rzuca się na klasztor, zabiera zboże, mąkę, wiezie pięćdziesiąt dwa wozy do hal. Ale jakżeby to było, żeby motłoch ustroiwszy się w togę sprawiedliwości narodowej, nie miał sobie pohulać po swojemu, nie miał burzyć, druzgotać? Jedyna to sztuka którą potrafi dobrze, którą ogromnie lubi.
Łazarzyści, zajmujący się nauką, posiadali bogatą bibliotekę, gabinet przyrodniczy, fizyczny, galeryę obrazów. Wieki składały się na te skarby naukowe i artystyczne.
Co temu narodowi, który gospodaruje od wczoraj w Paryżu, po takich bzdurstwach? Jemu potrzeba chleba, kiełbasy, gorzałki i pieniędzy, reszta — to zabawki dla próżniaków. Podrzeć te papierzyska, pogruchotać te jakieś śmieszne figury, wypchane zwierzęta, ptaki, szyny, narzędzia. I lecą przez okna, na bruk, szafy, skrzynie, obrazy.
Mało tego. Na co mnichom stylowe, staroświeckie meble? I one wyjeżdżają na ulicę. A kiedy sale i cele były już puste, rozleciały się drzwi i okna pod toporami na drzazgi.
Teraz do piwnic, do piwnic! Mnichy pociągają sobie dobre winko, znają się na trunkach. Jedni patryoci lepszego serca wytaczają beczki, beczułki na dwór, aby też inni użyli. Naród rozbija beczki, beczułki toporami, wino leje się w rynsztoki, uradowani pauprzy chwytają je w czapki, w garście i piją gębą, nosem — drudzy patryoci, egoiści pamiętający tylko o sobie, raczą się w piwnicach. Powyrywali szponty, przylgnęli ustami do otworów i ssają jak pijawki. Nikt nie oderwie ich od beczki, aż nie odpadną sami.
Nazajutrz, znaleziono w piwnicach trzydzieści trupów, między nimi kobietę brzemienną. Pijanych, uśpionych zalało wino, wypuszczone z beczek. Utopii się w winie, użyli sobie gruntownie, napili się do syta na drogę ostatnią.
Łazarzyści ukarani za „ukrywanie zboża, mąki przed narodem“. Cóż dalej? Dla jednej awantury nie było warto wychodzić na ulicę, alarmować miasta. Trzeba się dobrze zabawić. Na arystokratów, na czarnych! Mało w Paryżu tych „nieprzyjaciół wolności“. Oto pan de Crosne, naczelnik policyi. Bandyci i kanalia z przedmieść znają go dobrze. Niejednokrotnie zalał im sadła za skórę. Teraz oddadzą mu z czubem za jego niepotrzebną ciekawość, za wtrącanie się do cudzych spraw. Albo pan de Sombreuil, komendant, gubernator miasta. Poszczuł na nich, na „porządnych ludzi“, tych wściekłych psów, tych zbójów w królewskiej liberyi, kiedy chcieli ukarać zdrajcę Réveillona.
Pan de Crosne i pan de Sombreuil uciekli ledwie z duszą z domów zburzonych. Ani jeden mebel nie ostał się w ich mieszkaniach przed „sprawiedliwym gniewem narodu“.
Tłum bandytów rośnie z każdą godziną. Zachęceni powodzeniem, bezkarnością pogromców Łazarzystów, naczelnika policy i gubernatora miasta, łączą się z nimi wszystkie żywioły niespokojne. Ale za mało broni dla wszystkich. W „Garde-Meuble“ leży mnóstwo strzelb, walają się w kurzu magazynów całe stosy różnej broni i zbroi, pamiętającej jeszcze czasy rycerstwa. Zabrać tę broń i tę zbroję! One są własnością narodu. Wszystko, co się znajduje we Francyi, należy przecież do narodu. Każdemu wolno wziąć, co mu się tylko podoba. Tak uczą od kilku miesięcy politycy kawiarniani i uliczni.
Teraz nie lęka się już pijana hołotka nikogo, niczego. Odziana w stare hełmy rycerskie, uzbrojona w halabardy, miecze, przebiega ulice i grabi, rozbija, druzgoce. Kogo spotka po drodze, tego obdziera z biżuteryi, zegarków, lasek, z sukien. Kobietom wyrywa z uszu kolczyki, z rąk wachlarze; elegantkom ściąga nawet trzewiki z nóg. Powozy szlachty wlecze przed ratusz i pali ku pociesze pauprów. Nie mogąc się zemścić na osobie księcia de Lambesc, zbója, łotra mści się gniew ludu na jego karecie.
Blady strach padł na Paryż. Jeżeli władza nie poskromi bandytów, zmieni się stolica świata cywilizowanego w kilka dni w kupę gruzów. Już palą się pałace, już walą się z łoskotem sklepy piekarzów, szynki, winiarnie, rzeźnie.
Ale jaka władza?
Władzy legalnej, władzy króla nie uznaje nikt od wczoraj. To „nieprzyjaciel“, to „czarny wróg narodu“. Tak głoszą patryoci z „Palais Royal“. Oni jedni radują się, wi chwili kiedy Paryż truchleje. Niech się naród zabawia po swojemu, niech się nauczy bić, niech przywyknie do burzenia, albowiem, tylko na ruinach całej przyszłości powstanie gmach nowego porządku, godnego oświeconych obywateli oświeconego stulecia. Że rozswawolony motłoch trochę przecholuje, że rozbije kilka głów niewinnych, — nie wielka szkoda. Jest we Francyi za wiele, gąb a za mało chleba. Patryoci z „Palais Royal“ nie mają skrupułów dobrego Ludwika, nie straszy ich krew przelana. Przeciwnie, chcieliby jednymi zamachem ściąć tysiące głów „śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów“, aby zająć czemprędzej ich miejsca. Jeszcze nie posiadają władzy a już ferują w kawiarni „Foy“ wyroki śmierci: Cazalés na latarnię, ksiądz Maury na latarnię i Esprèmenil i młodszy Mirabeau, Gastom de Clarac, Foulon i Berthier, arcybiskup Paryża, Polignac’owie, marszałek de Broglie, Besenval, Lefèvre d’AAmecourt, pan de Breteuil, Lambesc, brat królewski, hr. d’Artois, królowa nawet — na szubienicę wszyscy, którzy ośmielają się bronić korony, duchowieństwa, szlachty, tradycyi historycznej Francyi, przeszłości, którzy są przeciwnikami roboty wywrotowej doktrynerów. Bo zdrajcą jest każdy, kto nie oklaskuje rewolucyi. Gdy ci, którzy się sami nazwali patryotami, dorwą się władzy, nie będą żałowali krwi francuskiej, wytoczą jej całe rzeki na placu rewolucyi z ciał drgających.
Króluje wpośród nich od wczoraj, pławi się w jasnych blaskach młodej sławy Kamil Desmoulins. Jeszcze w sobotę znali go tylko i czytali najgorętsi patryioci, stali goście kawiarni „Foy“. Dziś nosi cały Paryż jego zieloną kokardę i rozchwytuje jego pamflety.
Kamilkowi przewróciło się w główce od tej sławy. Zdaje mu się, że jest twórcą rewolucyi, jej wodzem, jej duszą. Do ojca swojego, rozumnego trzeźwego człowieka, który tłumił jego młodzieńcze zapały wezwaniem do umiarkowania, napisał jeszcze dziś: „wielka cześć stolicy wymienia mnie pomiędzy twórcami rewolucyi; są nawet tacy, którzy nazywają mnie jej twórcą jedynym“. Upił się sławą, nie wiedział, że na rewolucyę składają się pokolenia. On to głównie układał listę przyszłych proskrybowanych. Zapomniał tylko, biedny, o swojem własnem nazwisku.
Nie wszyscy jednak patryoci stracili przytomność. Znalazły się pomiędzy nimi głowy spokojniejsze, które zrozumiały, że nie można oddać stolicy kraju na łup bandytom, że trzeba bronić obywateli przed swawolą rabusiów.
Było to obowiązkiem króla, naturalnego stróża porządku publicznego. Ludwik powinien był wysłać natychmiast wierne pułki na ulice Paryża, oczyścić je z plugawego robactwa i ukarać jawny bunt gwardii francuskiej. Spiesząc się, byłby był przywrócił stolicy spokój, a koronie gasnący z dniem każdym blask powagi monarszej.
Więcej, niż bandytów obawiali się rewolucjoniści paryscy pospiechu i energii króla. Spełniając swój obowiązek, byłby był zniszczył ich robotę, ich nadzieję.
Obawiali się niepotrzebnie. Ludwik bowiem nie umiał się spieszyć i nie zdawał sobie sprawy z grozy położenia. Co się działo w Paryżu, wydało mu się zwykłą awantura uliczną, na której poskromienie starczy policya. Wprawdzie malowało mu otoczenie dworskie skutki jego nieopatrzności w kolorach najczarniejszych, on jednak uśmiechał się zwyczajem swoim dobrotliwie i odpowiadał: niema się czego spieszyć, jeszcze się dom nie pali.
A dom królewski palił się już naprawdę.
W tej ciężkiej chwili kiedy najniższe instynkty i podłości ludzkie wyszły z bronią w ręku na ulicę, urągając prawu, grożąc zagładą całej cywilizacyi i kulturze przeszłości, owocowi myśli i pracy lat tysiąca, w chwili rozzuchwalonych do szału namiętności, kiedy tylko silna, zwarta, sprężysta władza mogła stłumić pożar, ogarniający Francyę. — Zgromadzenie Narodowe robiło wszystko, aby odjąć koronie, legalnej władzy, resztki powagi. Łącząc się z wywrotowcami, potępiło dymisyę Neckera i zażądało od króla wycofania wojsk z okolic Wersalu i Paryża.
Doktrynerom politycznym, którzy nie mieli jeszcze wyobrażenia o psychologii tłumu, którzy, obałamuceni dziecinną teoryą o „dobroci, szlachetności, czystości pierwotnego człowieka“ ufali „zdrowym, nieomylnym instynktom ludu“ zdawało się, że można rządzić wielkimi narodem bez ręki żelaznej, bez wojska i policyi. Zrozumieją wkrótce ten błąd, doświadczą jego skutków na swojej, własnej skórze, i zaczną się cofać, zwracać się na prawo, ale wówczas będzie już za późno. Czem oni grzeszą dziś przeciwko koronie, tem odda im jutro „naród“, którego chcą być duszą, wcieleniem, wodzem, dla którego kapryśnej łaski depcą tradycye historyczne Francyi.
Król namyślał się, przedstawiciele jego władzy czekali bezczynnie na instrukcye, na rozkazy z Wersalu; Zgromadzenie Narodowe zabawiało się w teoretyczne dysputy o prawach człowieka i redagowało deklaracye przeciw rozporządzeniom korony, a Paryż drżał przed bandytami.
Tak dalej być nie może, stolica nie może pozostawać na łasce i niełasce szumowin przedmiejskich.
Paryż, podzielony na sześćdziesiąt okręgów, wybrał do Stanów Generalnych sześćdziesięciu wyborców. Oni, ci mężowie zaufania, zebrali się w ratuszu i wezwali miasto do samoobrony. Kiedy nas nikt nie broni, brońmy się sami! Utwórzmy milicyę obywatelską i stoczymy bój z bandytami Jest nas więcej. Załatwimy się prędko z tą hałastra.
Instynkt samozachowawczy powitał z radością odezwę wyborców. Wszystko, co Paryż posiadał żwawszego, energiczniejszego garnęło się pod sztandary „gwardyi narodowej“, duchowni, szlachta, mieszczanie, robotnicy, kobiety nawet spieszyli do ratusza, aby się zapisać do szeregów samoobrony.
Szybko załatwiła się straż obywatelska z bandytami. Gdy najzuchwalsi rabusie, przyłapani na gorącym uczynku, zawiśli na latarniach, pochowała się reszta tam, skąd przyszła, w zaułkach przedmieść. Ten i ów rabuś, uciekając, zdążył jeszcze zrobić dobry interes — sprzedał broń nieuzbrojonemu obywatelowi, strzelbę za trzy ławry, szpadę, szablę, pistolet za dwanaście sous’ów.
Paryż był uzbrojony, Paryż polizał krwi ludzkiej, zabijał, wieszał. Rewolucyoniści klasnęli w ręce z radości. Trzeba kuć żelazo, dopóki gorące; trzeba wyzyskać podniecenie narodu. Jutro, pojutrze, ochłonie naród z animuszu wojowniczego i wróci do zwykłego trybu życia. Nie można do tego dopuścić, trzeba się spieszyć.
Więc wyleciała znów z „Palais Royal“ na miasto świadoma swojego kłamstwa plotka, podszyta strachem przed karą króla, przed zamachem czarnych: regiment „Royal Allemand“ stał już przed rogatką „du Trône“, aby wtargnąć do miasta — regimenty saint-deniskie są w drodze — w osadach i miasteczkach, otaczających Paryż, płynie już krew narodu potokami, pod kolbami obcych najmitów giną kobiety, dzieci — komendant Bastylii skierował działa na przedmieścia św. Antoniego, św. Marcelego i na bulwary..,.
Głównie te „sacrés.. armaty Bastylii paryskiej... Potowe miasta pożrą, gdy rykną, otworzywszy paszcze ogniste.
I nagle rozległ się w ciszy nocnej okrzyk:
Do Balstylii, do Bastylii!





XIV.

Północ.
Na murach i Bastylii ukazało się kilku mężów. Jeden z nich, człowiek starszy, szczupły, przechylił się przez parapet i słuchał.
Był to margrabia de Launay, komendant Bastylii.
Słuchał długo, uważnie. Raportowała mu straż, że kilka strzałów padło w pobliżu fortecy. Czy znaleźliby się w Paryżu szaleńcy, którymby przyszło do głowy atakować Bastylię? Tylko wino lub fantazya młodości mogłyby poddać tak dziecinny pomysł. Atakować Bastylię? Trzeba licznego wojska i dobrej artyleryi, aby wziąć tego kamiennego potwora, spoglądającego od lat pięciuset na Paryż bezlitosnem okiem. Czterdzieści stóp wysokości, trzydzieści grubości mają jego mury, opasują go fosy, w których potopią się tysiące odważnych, zanim dotrą do pierwszego mostu; bronią go armaty, które zamienią całe przedmieście św. Antoniego w perzynę. Któżby się odważył? Lud paryski?
Margrabia uśmiechnął się uśmiechem! dorosłego człowieka, którego bawią pocieszne skoki dziecka.
Pochylony ku przodowi, słuchał. Na skrajach miasta, dokoła czerwieniło się niebo łunami pożarów. Margrabia nie wiedział, że to naród palił te „przeklęte komory celne“, których chciwa ręka podnosiła ceny wina i chleba. Coś działo się w mieście, coś tam kipiało, wrzało, jakieś szmery, jakby dalekiej wrzawy echa dopływały do fortecy, ale cóż jego, komendanta Bastylii, mogły obchodzić awantury uliczne? Jego obowiązkiem było strzedz warowni, a warownie obejmowała zewsząd uroczysta cisza nocy. Nie było widać, słychać nic podejrzanego.
— Jacyś pijani awanturnicy strzelali prawdopodobnie dla zabawy — rzekł komendant do otaczających go oficerów. — Straż alarmowała nas niepotrzebnie. Dobranoc panom.
Była godzina ósma zrana, kiedy go służący obudził.
— W mieście spokojnie? zapytał, przecierając oczy.
— W mieście wrze, jak wczoraj i przedwczoraj — odpowiedział służący.
— Czy jest co nowego?
— Przed mostem czeka deputacya, która prosi pana margrabiego o posłuchanie.
— Jaka deputacya?
— Wysłańcy komitetu obywatelskiego z ratusza.
— Niech wejdą!
Straż wprowadziła trzech byłych wojskowych. Przysłał ich komitet wyborców z prośbą do komendanta Bastylii, aby cofnął z murów armaty. Paszcze dział, otwarte na miasto niepokoją obywateli, podnieconych przykremi wrażeniami ostatnich dni. Komitet odwołuje się do uczuć humanitarnych, do szlachetności margrabiego, spodziewa się, że jego patryotyzm uwzględni ciężkie położenie stolicy, że nie przysporzy bezwzględnością żołnierską trosk tymczasowemu zarządowi miasta. Lud, zasmakowawszy w bezkarności, rozkołysał się, jak jezioro, smagane wichrem. Niewiadomo, co mu w takiej chwili może przyjść do głowy. Gdyby jakaś banda awanturników napadła Bastylię, komitet prosi, aby komendant oszczędzał lud, o ile to będzie możliwe.
Jeszcze komendant Bastylii z czasów Ludwika XV byłby odpowiedział: Jestem żołnierzem! i tylko od mojej zwierzchności wojskowej przyjmuję rozkazy i wskazówki. Komitetu wyborców, który mianował się sam, prawem kaduka, bez pozwolenia i sankcyi rządu królewskiego, władzą stolicy, nie uznaję i nie uważam za potrzebne uwzględniać jego życzeń. Obowiązkiem moim, strzedz i bronić powierzonej mojemu honorowi warowni, strzelać do każdego, kto się do niej zbliży w zamiarach nieprzyjaznych. Proszę, panowie, brama otwarta.
Ale pan de Launay był tak samo, jak król, jak książę de Lambesc, jak pan de Crosne i pan de Solmbreuil, jak cała wogóle szlachta przedrewolucyjna, zanadto dobrze wychowanym, zanadto światowcem, by się mógł zdobyć na szorstko stanowczy ton żołnierza. Zgrzeszyłby ciężko przeciwko kodeksowi dobrego wychowalnia, gdyby się okazał nieuprzejmym względem deputacyj. Nietylko wysłuchał posłów życzliwie, lecz zaprosił ich nawet na śniadanie i oprowadził po warowni. Był przecież gospodarzem Bastylii, a oni jego gośćmi.
A nietylko wytwornym światowcem był pan de Lunay. I jego duszę zapłodiła filozofia ideami humanitarnemi. Rozumie się, że nie będzie strzelał do gromadki szaleńców. Nie jest zbójem, barbarzyńca.
Armaty cofnął z murów, załodze kazał przysiądz, iż użyje broni tylko w ostateczności.
Zadowoleni z siebie, pożegnali się komendant i wysłańcy ratusza. Burza zażegnana — wierzyli.
Około godziny dziesiątej ukazała się przy moście zwodzonymi gromada uzbrojonych ludzi. Z góry, z wież warowni robili ci ludzie wrażenie garstki liliputów. Coś krzyczeli, wygrażali kotuś pięściami.
Niech sobie krzyczą, wygrażają...
Po pewnym czasie zaczęli strzelać, mierząc w górę ku wierzom, gdzie stał komendant z oficerami.
Niech sobie strzelają, niech obsypują mury grochem. Bo jak niewinny, groch odpadły kule od kamiennego potwora. Niewiele z nich sięgało db szczytu wież. Albo lichą broń posiadali ci jacyś tam awanturnicy, albo nie mieli wyobrażenia o sztuce strzelania.
Tych „jakichś tam awanturników“, jak komendant nazwał atakujących, przybywało coraz więcej. Z ulicy św. Antoniego nadbiegali: robotnicy, szewcy, stolarze, kowale, sklepikarze, przekupnie uliczni i różni inni patryoci podmiejscy. Część ich brała udział we wczorajszych rabunkach, część należała do gatunku urodzonych awanturników, którzy lecą wszędzie, gdzie się ktoś bije, gdzie ktoś coś burzy.
Z obojętnością starego żołnierza przypatrywała się załoga Bastylii bezładnej strzelaninie ludzi, nieobytych z bronią. Dwie godziny trwało już pukanie, a ani jednia kula nile trafiła dotąd nikogo.
Zniecierpliwiło to szturmujących. Zapach prochu, nieznany im dotąd narkotyk, odurzył ich. huk strzałów i milczący, pogardliwy opór warowni podniecił ich apetyt zdobywczy. Co było kwiatem kultury XVIII stulecia, pobłażliwość, cierpliwość komendanta, wydawało się patryotom z przedmieścia tchórzostwem, strachem.
— Wziąć tego zdychającego smoka!
Ala jak go wziąć, czem? Pan de Launay, widząc, że wzburzony tłum rośnie przy moście zwodzonym, kazał zmów armaty skierować na miasto. Dotrzymał słowa wysłańcom ratusza. Zaczął myśleć o obronie dopiero wtedy, kiedy go zaczepiono. Ale nie będzie jeszcze strzelał, zaczeka... Może ktoś wytłumaczy ludowi, że nie można brać fortecy bez artyleryi i inżynieryi.
Jedynym jednak doradcą szturmujących była w tej chwili ślepa namiętność, która nie zna przeszkód. Ktoś zawołał: Zgasić zapalone lonty, obezwładnić armaty wodą. Pompierów nam dajcie! — Nadbiegli pompierowie z najbliższej stacyi — wycelowali sikawki ma szczyty wież, tam gdzie stały działa — węże wodniste nie sięgały nawet do połowy murów. Załoga śmiała się, a lud pienił się z wściekłości.
Inny, improwizowany naprędce generał, piwowar Santerre, krzyknął: Zalejmy Bastylię olejem przesyconym fosforem, spalmy tę jaskinię despotyzmu!
Co chwila wylatywały z tłumu, wśród wrzawy, krzyków i strzelaniny, nowe pomysły, coraz dziwaczniejsze, śmieszniejsze.
Kiedy improwizowani generałowie perorowali, olśniewając rozgorączkowany tłum nadzwyczajnymi pomysłami, wskoczyło dwóch starych, byłych żołnierzy na dach kordygardy, przyczepionej do muru obok mostu zwodzonego. Grzmotnęli toporami po łańcuchach, podtrzymujących most. Pękły łańcuchy, most opadł z brzękiem — droga na pierwszy dziedziniec była otwarta.
Z szumem i łoskotem potoku, który przerwał tamę, wtłoczył się lud na most, zalał pierwszy dziedziniec warowni.
Równocześnie nadciągał z miasta liczniejszy oddział uzbrojonych ochotników, prowadzonych przez gwardzistów francuskich. Trzy armaty szły z nimi.
Teraz przestał być szturm nieszkodliwą zabawką. Zawodowi żołnierze zmieszali się z ludem, oficer Elie objął komendę, armaty mogą otworzyć bramy warowni. Niepotrzebnie pozwoliła załoga zająć ludowi bez oporu pierwszy most.
Zrozumiał to pan de Launay. Obok niego stał kapitan de Flue, dowódca Szwajcarów.
— Panie komendancie, dosyć filozofii i uczuć humanitarnych — odezwał się. — Jesteśmy żołnierzami jego królewskiej mości, obowiązkiem naszym bronić twierdzy króla. Z ośmdziesięciu inwalidami i trzydziestu dwoma Szwajcarami nie utrzymamy Bastylii, jeżeli tłum wtargnie na drugi dziedziniec. Hańba tchórza i zdrajcy spadnie na pańskie siwe włosy.
Komendant drgnął. Tchórzem, nie był. Jeżeli oszczędzał dotąd bezładnego tłumu, powodował się tylko danem słowem i uczuciami humanitarnemi swojej epoki. Ale dosyć w istocie tej czułostkowości filozoficznej, na której się atakujący tłum nic a nic nie rozumiał. Już dosięgała jakaś celniejsza, kula i zraniła jednego z inwalidów, a z dołu nadpływał nieustający ryk: Na latarnię komendanta i Szwajcarów!
Zadrgało powietrze, zabrzęczały wszystkie szyby w domach sąsiednich, słupy białego dymu podniosły się z wież.
Bastylia przemówiła piorunami armat.
Rozległ się suchy trzask salwy, jednej, drugiej.
Szwajcarowie strzelali celnie.
Tłum skłębił się i wytoczył się z dziedzińca, jak, gdyby go huragan wymiótł. Na placu została tylko gromadka żołnierzy z dowódcą swoim, z Elie’m.
Drżała Bastylia, drżały otaczające ją domy od strzałów armatnich, sypały się z góry celne kule Szwajcarów, a na dole przy pierwszym moście, miotał się bezradny tłum w bezsilnej wściekłości. Nie mogąc zdusić kamiennego potwora, ziejącego ogniem, plującego żelazem, szukał ofiar dokoła siebie. Ktoś spostrzegł trzech inwalidów, którzy przyglądali się razem z innymi ciekawemu szturmowi. „Zdrajcy, dają z dołu, z zewnątrz znaki załodze, strzelali do patryotów!“ Nie mogli się porozumiewać z załogą, bo nie należeli do niej, nie mogli strzelać do nikogo, bo nie mieli z sobą karabinów... Nic to... Wściekłość nie rozumuje, nie słucha tłumaczeń... Bogu ducha winnych inwalidów pochwyciło kilku patryotów i zawlekło do ratusza: Zabić ich, powiesić! Z wielkim trudem wyrwał komitet wyborców niewinnych ludzi z rąk rozjuszonych sędziów.
W dziedzińcu warowni ujęto pannę de Monsigny, córkę jednego z oficerów Bastylii. W tryumfie przyprowadzono ją przed oblicze patryotów. „Oto córka tego zbója, tego piekłu zaprzedanego mordercy, Launay’a. Rzucić ją w płomienie, spalić ją! Niech ten podły służka czarnych zdechnie z rozpaczy, patrząc na śmierć męczeńską swojego dziecka!“ Dziewczyna zaklina się, że nie jest córką komendanta, prosi, błaga, załamuje ręce. Prosi, błaga daremnie. Jeden z patryotów przyniósł siennik, wypchany słomą, zapalił go, inni pochwycili dziewczynę: „Spalić pomiot zdrajcy!“ W chwili, kiedy płomienie miały już objąć pannę de Monsigny, przyskoczył stary żołnierz, Aubin Bonnemére, wyrwał ją z rąk katów i uniósł zemdloną.
Na tę rozpustę oszalałej, bezradnej dzikości patrzał oficer Elie, patrzał obywatel Hullin. Obydwaj należeli do gatunku uczciwych entuzyastów wolności.
Ellie spojrzał na Hullina, Hullin na Elie’go. Wzruszyli ramionami.
Z takiem wojskiem można tylko palić, grabię i mordować bezbronnych — odezwał się — fortece drwią z bezsilnego gniewu niesfornego tłumu.
— Nie oglądajmy się na tę hałastrę — rzekł Hullin. — Mamy gwardzistów francuskich, mamy armaty.
— Za mało nas i armat, nie damy rady.
Oni nie dadzą rady, chociażby rozbijali czerepami, gryźli zębami mury Bastylii, ale kamiennego potwora weźmie inna potęga, przychodząca ludziom, z pomocą w wielkich momentach historycznych.
Ze wszystkich ulic i uliczek wpływał na plac Bastylii nieustający potok ludzi. Z góry, z wież warowni było widać morze głów, czapek, kapeluszów, czepców, wachlarzów. Duchowni i szlachta, mieszczanie i proletaryat, starcy, kobiety i dzieci, wytworne damy i gałganiarki, panny z najlepszych domów i ulicznice — tłoczyli się, zmieszali się z sobą, ramię przy ramieniu, tworząc olbrzymie, barwne mrowisko.
Sto tysięcy oczu objęło spojrzeniem nienawistnem fortecę, ponury symbol despotyzmu. Gdyby się te spojrzenia mogły były zmienić w węże błyskawic, w kule, w pociski, spłonęłaby, rozpadłaby się Bastylia w jednej chwili.
Bo Paryż nienawidził tego kamiennego potwora. Pięćset lat spoglądał na niego z drżeniem, z zabobonną trwogą omijając go z daleka, Przez pięćset lat zamykała duma i polityka królów, sprawiedliwość i samowola ministrów, zemsta metres książęcych, złość żon, znudzonych mężami, surowość rodziców, karzących dzieci nieposłuszne lub marnotrawne, — winnych i niewinnych w jego wilgotnych norach. Każdy kamień tego bezlitosnego więzienia płakał łzami, skarżył się westchnieniami, jękami ludzkiemi. Wieczorami, nocami szły z kazamat do nieba, do Sędziego sędziów, ciche modlitwy nieszczęśliwych, których mądrość lub złość człowieka osadziła w klatce, jak szkodliwe zwierzęta. Tu przesmucił Le Masque de fer lat czterdzieści pięć za to, że był zanadto podobny do Ludwika XIV, tu gnił Latude lat trzydzieści cztery za to, że się naraził pani de Pampadour. Nie było we Francyi ani jednej rodziny wybitniejszej, któraby nie miała swoich łez w Bastylii.
Więc kiedy nad Paryżem runęła wieść zdumiewająca, szalona, że „naród szturmuje Bastylię“, chciało całe miasto być świadkiem tego niespodziewanego widowiska. Wszystkie filozofujące księżne, margrabinę, hrabinę, wszyscy filozofowie, patryoci i niezadowoleni, bez różnicy stanów, biegli pospołu z gaminami ulicy i z drapichrustami, wietrzącymi w tłoku łatwy łup, na plac Bastylii, aby ucieszyć oczy i dusze niezwykłym, dramatem. Życzenia stu tysięcy serc zlały się w jeden wielki okrzyk: à bas la Bastille! przepadnij, zgiń na zawsze, straszliwa zmoro, coś gniotła, szarpała piersi Paryża przez pięć wieków!
I krzyk ten usłyszał Ten, co karze ostatecznie zawsze wszelką nieprawość ludzką, co bije wnuków za winy dziadów. On wziął ten krzyk w ręce nierychliwe ale sprawiedliwe i cisnął go na fortecę, iż zadrżały z, trwogi odważne serca starych żołnierzów, iż przebudziło się w ich twardych duszach sumienie.

Z góry, z wieży patrzał na bezbrzeżne mrowisko ludzkie pan de Launay, patrzyli inwalidzi oczami przerażonemi. Zdawało się im, że cały Paryż, cała Francya wali się na nich „na garstkę straceńców“. Zdzierżą-ż oni takiej potędze? Szaleństwo! Ten, który karze ostatecznie wszelką nieprawość ludzką, rzucił na oczy ich tuman trwogi, iż nie widzieli, że fortecę ostrzeliwało zaledwie tysiąc strzelb nieudolnych. Reszta, sto tysięcy, stała bezczynna.
Fot. Dr. F. Stoedtner.
Zdobycie Bastylii.
(14. VII. 1789)

I zdawało im się, że słyszą góry, z nieba głos piorunowy: zdrajcy, swoich, tej samej ziemi dzieci, chcecie mordować, we własnej krwi chcecie unurzać ręce zbrodnicze? Hańba wam, klątwa wam!
Opuścił szpadę pan de Launay, opuścili karabiny inwalidzi. Byli Francuzami. Tam, na placu w mrowisku ludzkiem, co falowało, jak łan dojrzałego zboża, stali ich krewni, przyjaciele, stały ich żony, siostry, dzieci. Mieli-ż się splamić zbrodnią Kaina? Gdyby im król rozkazał.... Ale dobry Ludwik powstrzymałby niewątpliwie rozlew bratniej krwi, gdyby był w Paryżu...
— Komendancie, tam stoi Paryż, Francuzi, patryoci, nasi — odezwał się jeden z inwalidów.
Pan de Launay milczał. Komendant, którego obowiązkiem zginąć pod gruzami fortecy, walczył w jego duszy z człowiekiem, z Francuzem.
Na dole ryczał tłum: na latarnię komendanta i całą załogę! Srożyła się coraz rzęsistsza strzelanina, a na górze przestał komendant zagrzewać do dalszej obrony i inwalidzi wstrzymali ogień.
Strzelali tylko Szwajcarowie. Oni nie są Francuzami, ich nie obchodzi nic Paryż, patryotyzm francuski, rewolucya. Oni są najemnymi żołnierzami, zapłacono ich za zimną krew i odwagę, przysięgli na czas służby posłuszeństwo królowi i swojemu kapitanowi i będą strzelali dopóty, dopóki im kula lub rozkaz pana de Flue nie wytrącą karabina z ręki. Wojna jest ich rzemiosłem.
Pan de Flue spostrzegł wahanie się inwalidów.
— Żołnierze, czy będziecie strzelali do tych starych niedołęgów, gdyby stchórzyli? — zapytał swoich Szwajcarów, wskazawszy szpadą inwalidów.
— Będziemy, kapitanie.
— Czy zginiecie wszyscy do nogi, jeżeli taka będzie wola Boża?
— Zginiemy, kapitanie.
— Czy pan słyszy, panie komendancie? — zwrócił się pan de Flue do pana de Launay.
Komendant słyszał i pobladł. Wstyd żołnierski uderzył go w twarz, ale silniejszym od wstydu był w tej chwili dziwny, niezrozumiały mu lęk, który sparaliżował jego wolę.
Nie śmiał podnieść oczu na Szwajcara. Milczał.
A Szwajcar mówił do niego głosem stłumionym:
— Wy chcecie walczyć z rewolucyą, wy, szlachta francuska? Gnuśne życie wysuszyło w kościach waszych miąsz, gadanina filozoficzna stoczyła waszą wolę, jak szpetne robactwo żre rdzeń dębów, przedobre wychowanie oduczyło was sztuki rozkazywania. Idźcie na salony bawić damy.
— Kapitanie! — zawołał pan de Launay, dotknięty do żywego.
— Zamiast się obrażać, skieruj pan armaty na pierwszy dziedziniec. Spójrz pan, co się tam dzieje.
Pod kulami Szwajcarów wtaczali gwardziści francuscy dwie armaty na dziedziniec, naprzeciw drugiego mostu. Jeżeli im się uda rozbić drugą bramę, będzie droga do wnętrza Bastylii otwarta.
Pan de Launay schwycił sam zapalony lont i stanął przy armacie. W tej chwili zaszumiał znów nad murami, nad wieżami straszny krzyk ducha czasu: à bas la Bastille!
Lont wypadł z ręki komendanta.
— Nie mogę, nie chcę strzelać do swoich — rzekł głosem złamanym. — Cały naród francuski przekląłby mnie.
— Nie chcemy strzelać do swoich — zawołali inwalidzi, otoczywszy komendanta. Oddajmy narodowi Bastylię.
— Tchórze! — krzyknął pan de Flue. — Szwajcarowie, do roboty! Pokażcie Francuzom, jak się spełnia obowiązek żołnierski!
Ale teraz odzyskał pan de Launay energię.
— Rozporządza się pan w cudzym domu, kapitanie — zawołał. — W Bastylii rozkazuje jej komendant.
Pan de Flue pochylił szpadę. Prawda... W Bastylii nie on rozkazywał, był tylko przydany do pomocy komendantowi. Nie on będzie odpowiadał przed sądem wojennym, za zdradę, za tchórzostwo. Cóż zresztą jego, cudzoziemca, mógł obchodzić honor francuskiego oręża? Niech Francuzi robią u siebie, co uważają za dobre.
— Rozkazuj, komendancie — rzekł.
Z głową pochyloną, niepewnym głosem wahania mówił pan de Launay.
— Nasz dobry król, gdyby wiedział, co się dzieje w tej chwili w Paryżu, nie pozwoliłby strzelać do narodu. I nasza zwierzchność nie pochwala prawdopodobnie rozlewu krwi, bo nie nadesłała żadnych rozkazów.
Nie wiedział, że patryoci przejęli dwa rozkazy barona Besenvala, nakazujące bronić fortecy aż do ostatniego żołnierza.
— Rozkazuj, komendancie — powtórzył pan de Flue.
— Oddamy narodowi Bastylię, kapitulujemy pod warunkiem, że wyjdziemy z niej cało, że włos nie spadnie z naszych głów.
Zdumieni Szwajcarowie spojrzeli na swojego kapitana pytająco:
On rzekł głosem drżącym:
— Bastylii rozkazuje jej komendant, wstrzymać ogień, wywiesić białą chorągiew!
Nic było białej chorągwi w Bastylii; spalono ją, jako sprzęt niepotrzebny.
— Wystarczy chustka, jakikolwiek biały gałgan — poddał któryś z inwalidów.
Oczom swoim nie wierzył Elie, nie wierzyli gwardziści francuscy, ujrzawszy na wieży znak poddania. Możliwe-ż to? Jeszcze nie zaczęli atakować naprawdę Bastylii, a ona się poddaje? Bo bezładna strzelanina, trwająca już sześć godzin pod murami, była nieszkodliwą zabawką, o czem wiedzieli oni, zawodowi żołnierze. Czyby załoga stchórzyła, czyby ją kto przekupił? Nikomu nie przyszło na myśl, że są chwile w życiu narodów, w których sam Bóg sądzi i karze.
Załoga kapituluje pod warunkiem, że wyjdzie bez szwanku z warowni. Więc stchórzyła, więc przeraziła ją odwaga szturmujących.
— Nie przyjmujemy żadnych warunków, nie rozmawiamy z narzędziami despotyzmu; niech się oddadzą na łaskę i niełaskę narodu — ryczał tłum.
Dopiero, kiedy pan Flue zwrócił uwagę „zwycięzców“ na to, że w lochach Bastylii znajduje się tyle prochu, iż starczy go do wysadzenia w powietrze warowni i całego przedmieścia św. Antoniego, oprzytomnieli patryoci.
Ale któż zatwierdzi warunki kapitulacyi? Tłum nie zna prawa wojennego, nie wie, że słowo żołnierskie obowiązuje pod groźbą utraty czci. Niesie go i prowadzi namiętność, nie ujęta w kleszcze karności.
Atakiem dowodził od godziny Elie. On jeden, oficer, mógł być rękojmią wykonania warunków kapitulacyi. Przyjął je, dał parol oficerski — drugi most opadł z brzękiem łańcuchów — droga do wnętrza Bastylii była otwarta.
Brzęk łańcuchów i łoskot opadającego mostu przebudził w duszy pana de Launay sumienie żołnierskie. Zadrżał na całem ciele, gorący rumieniec wstydu oblał jego bladą dotąd twarz. Spojrzał na dół, na tłoczący się w pierwszym dziedzińcu tłum, wzrokiem osłupiałym. Co się to stało? On, żołnierz, oficer, szlachcic, stchórzył i oddał fortecę niesfornej bandzie wichrzycielów? Wieczna hańba spadnie na jego głowę, na jego nazwisko, na jego cały ród, daleka potomność będzie go wskazywała palcami: tchórz, zdrajca! Cóż jego, komendanta fortecy, mogły obchodzić: filozofia, uczucia humanitarne, nowe idee, ludność Paryża? Jego obowiązkiem było bronić Bastylii aż do ostatniej kropli krwi, jego honorem — zginąć pod jej gruzami. Ktoś go oczarował, rzucił w jego serce nie wytłómaczony niczem lęk, odjął mu przytomność umysłu, oślepił go, ogłuszył.
Pan de Launay przetarł oczy. Pochwycił szybko zapalony lont, skoczył do drzwi lochów, gdzie leżały prochy. Wysadzi Bazylię w powietrze, zmieni czwartą część Paryża w kupę gruzu, zginie sam z rodziną, z załogą, ale ocali honor żołnierza.
Wejścia do lochów strzegło dwóch inwalidów, Ferrand i Béquard. Widząc komendanta z zapalonym w ręku lontem, zagrodzili mu drogę bagnetami.
— Odstąpcie, zuchwali! — krzyknął komendant.
— Nie puścimy! — odpowiedzieli żołnierze.
Nie puścili.
Już wpadli „zwycięzcy“ na dziedziniec. Przodem biegli Elie, Hullin na czele gwardzistów francuskich. Biegli przodem, aby zabezpieczyć załogę przed groźną radością „zwycięzców“. Żołnierzami byli, dali słowo, chcieli dotrzymać umowy, którą podjęli. Przypadłby do oficerów, objęli ich, ściskali, całowali na znak zgody, przyjaźni: Nie lękajcie się, włos nie spadnie wam z głowy, my za to odpowiadamy!
Ale gromadkę żołnierzów parła z tyłu olbrzymia fala tłumu, oblała ich ze wszystkich stron, zalała. I ci, co strzelali do murów fortecy, i ci, co przypatrywali się z bliska, bezczynnie, niezwykłemu widowisku — kanalia przedmieścia — wtargnęli do fortecy. Cóż takich zwycięzców obchodzi dane słowo? Kodeks wojskowy nic uczył ich honoru żołnierskiego, dotrzymania warunków kapitulacyi, uszanowania zwyciężonych, nie ujął ich swawoli w kleszcze posłuszeństwa, karności.
Pijani „zwycięstwem“, tryumfowali po swojemu. Kto miał nabita rusznicę, ten strzelał na oślep, nie mierząc, nie wiedząc, do kogo strzela: do przyjaciela czy nieprzyjaciela. Kto miał szablę, szpadę, pikę, ten ciął, kłuł na prawo i lewo, nie zważając, kogo rani. Cóżby to było za zwycięstwo, gdyby nie było wolno mścić się na zwyciężonych za opór? Tłum nie rozumie, że załoga, broniąc fortecy, powierzonej jej opiece, spełnia tylko obowiązek. Daremnie nawoływał do porządku Elie, prosili gwardziści francuscy. Hucząca fala uniosła ich z sobą, grożąc: z drogi, zdrajcy, bo nauczymy was respektu dla narodu!
I cóżby to było za zwycięstwo, gdyby sobie zwierzę ludzkie, spuszczone z łańcucha strachu przed karzącą ręką prawa, nie miało pohulać? Tłum rzucił się na koszary oficerskie. I jak w klasztorze Łazarzystów, jak wszędzie, gdzie się motłoch upił wolnością, nie ocalał i tu ani jeden sprzęt. Wszystko rozleciało się na drzazgi pod toporami patryotów.
Inwalidzi, złożywszy broń wzdłuż muru, czekali na oznaki wdzięczności narodu, na którą uczciwie zasłużyli. Gdyby nie ich opór, nie byłaby się Bastylia poddała. Wieńcami obywatelskimi powinni ich patryoci ozdobić. Tak się spodziewali.
Spostrzeżono ich.
Pięściami, drągami, kolbami dziękowali patryoci inwalidom za ich patryotyzm. Okrwawionych, okaleczonych, w mundurach, poszarpanych na strzępy, otoczyli ich, aby ich zaprowadzić do ratusza, jako żywe świadectwo odniesionego zwycięstwa.
Ale gdzie podział się ten „zdrajca, ten łotr, ten rozbójnik, ten krwiożerczy tygrys“, który ośmielił się strzelać do narodu? Dawać go, abyśmy go mogli czemprędzej powiesić!
Pan de Launay siedział na zrębie muru z głową pochyloną. Siedział bez ruchu, bez czucia, bez myśli, jak człowiek umarły. Wstyd wypłoszył z niego duszę.
Był w skromnym, szarym surducie bez orderów, bez oznak komendanta. Wzięto go za jakiegoś sługę fortecy. Nareszcie poznał go ktoś. Kilku drabów rzuciło się na niego.
— Pilnuj komendanta — krzyknął Elie na Hullina. — To bydło rozszarpie go.
Hullin, herkulesowego wzrostu i herkulesowych sil, skoczył na pomoc komendantowi wyrwał go z rąk „zwycięzców“.
— Nie waszą rzeczą sądzić — wołał. — Komitet obywatelski rozprawi się w ratuszu z tymi, którzy zawinili.
Zdruzgotawszy, zniszczywszy w Bastylii wszystko, co można było zdruzgotać, zniszczyć, ruszyli zwycięzcy do ratusza, prowadząc z sobą jeńców.
Tłum rósł po drodze, a każdy nowo przybywający patryota chciał wziąć udział w zwycięstwie. Nie mogąc mścić się na „zdobytej“ już fortecy, mścił się na jej bezbronnej załodze. Grad kamieni, deszcz błota sypał się ze wszystkich stron na żołnierzów. Bliżsi doskakiwali do nich, bili ich pięściami, targali na nich mundury, „liberyę despoty“. Zacieklejsi kłuli ich pikami, cięli szablami. Kobiety biegły za nimi, wrzeszcząc:
— Noża! noża!
Zanim straszny pochód dotarł do ratusza, zginęło na bruku dwóch żołnierzów i czterech oficerów.
Kapral Ferrand, jeden z tych, który powstrzymał komendanta przy wejściu do lochów z prochami, podniósł rękę, chcąc przemówić do ludu. Jeszcze nie zdążył otworzyć ust, kiedy jego ręka spadła w rynsztok. Uciął ją jakiś patryota.
Komendanta strzegł Hullin więcej niż siebie, szamocąc się z patryotami. Chwytał ręce, które biły pana de Launay po twarzy, zdzierały z niego suknie, wyrywały mu garściami włosy z głowy, odtrącał szpadą piki i szable, rozbijał piersiami, plecami zawierające się dokoła niego kupy. Pot spływał strumieniami z jego czoła, oddychał coraz szybciej, zdyszany, ochrypły od próśb, nawoływań, od krzyku:
— Bądźcie uczciwymi ludźmi, szanujcie dane słowo!
Jego ramiona herkulesowe słabły, omdlewały. Party z przodu, z tyłu, z boków, padł na bruk, znużony śmiertelnie. Fala rozjuszonego zapachem, przelanej krwi i bezkarnością zbrodni pijanego ludu, przewaliła się po nim i runęła na komendanta. Bity po twarzy, oplwany, poraniony margrabia miał dosyć tej męki. Ciężko ukarał go bóg wojny za niespełnienie obowiązku żołnierskiego. Chciał umrzeć, byle prędzej, natychmiast... Kopnął najbliższego sprawcę w brzuch, wołając:
— Zabijcie mnie już raz!
Dziesięć bagnetów przeszyło jego pierś, dziesięć szabel spadło na jego głowę...
Zamordować „czarnego, śmierdzącego arystokratę“ to za mało dla potryotów z ludu. Trzeba jeszcze jego trupa znieważyć... Stygnące, okrwawione zwłoki zaciągnięto w rynsztok, omazano błotem, pokłuto pikami.
Jeszcze nie dosyć.... Zdrajca obraził szlachetnego patryotę, kopnął go w brzuch; uciąć mu za to nikczemny łeb. Hej, Desnot, obywatelu, bracie, masz szablę, spełnij czyn patryotyczuy, zasłuż się dla ojczyzny! Należy ci się słusznie nagroda za zniewagę.
Desnot, ten, którego komendant Bastylii obraził, kopnąwszy go w brzuch, kucharz bez miejsca, próżniak bez zajęcia, ciął trupa po szyi. Nie umiał pracować szablą, nie odciął głowy. Więc dobył z kieszeni scyzoryka i dokonał z maestryą kucharza, rozumiejącego się na krajaniu mięsa, „czynu patryotycznego“, dumny, że mu naród powierzył tak zaszczytne, tak obywatelskie zadanie. Będzie odtąd rozpowiadał po wszystkich szynkach, że on to głównie zdobył Bastylię i będzie się upominał w ratuszu o nagrodę za swój patryotyzm, za swoje bohaterstwo.
Uciętą głowę komendanta nadział na widły i poszedł przodem; — chorąży „wolnych obywateli z przedmieścia“. Drugi chorąży niósł na pice rękę kaprala Ferranda tę rękę, która ocaliła „zwycięzców“ i czwartą część Paryża.
Głowę komendanta powitali przy ratuszu dwaj wisielcy. Wisieli na latarni, już ostygli, zimni. Tak podziękował naród inwalidom, Ferrandowi i Béquardowi, za to, że nie dopuścili pana de Launay do lochów z prochami. W ten sam sposób będzie odtąd dziękował wszystkim swoim dobrodziejom, przyjaciołom, wodzom, będzie wieszał, gilotynował tych, których wczoraj ubóstwiał, ojcami ojczyzny zowiąc, aż pożarłszy wszystkich, zacznie się pastwić nad sobą samym.
Na wiadomość o „sądzie narodu“, wykonanym na komendancie Bastylii, na jej oficerach i żołnierzach, ułożono już w Palais Royal, w kawiarni Foy pod przewodnictwem Kamila Desmoulins’sa, margrabiego Saint-Hurugue, Laclos’a i innych ojców ojczyzny pierwszą listę skazanych na śmierć „zdrajców“. Na latarnię hrabiego d’Artois, brata króla, na latarnię Polignac’ów, marszałka de Broglie, księcia de Lambesc, barona de Besenval, Breteuil’a, Foulona, Bertiera, wszystkich przyjaciół królowej — na latarnię kawalera de Cazalès, księdza Maury’ego, młodszego Mirabeau’a, wicehrabiego de Clarac, d’Esprémenil’a, Lefèvre’a d’Amécourt, wszystkich obrońców korony, szlachty i duchowieństwa. Zabić każdego, kto nie wierzy w świętego Jana Jakóba Rousseau’a, w jego nową ewangelię, w jego doktrynę o wszechwładztwie ludu. Kto przyniesie głowę jednego ze skazanych do Palais Royal, otrzyma wieniec obywatelski i sowitą nagrodę brzęczącą.
Przez całą noc z 4-go na 5-ty lipca zasiadał w kawiarni Foy „sąd patryotów“, szukając, kogoby jeszcze wskazać „słusznej zemście suwerena-ludu“.
Tak obchodzili patryoci „pierwsze święto wolności“.





XV.

Pani de Bar dzwoniła po raz dziesiąty na pokojową i pytała po raz dziesiąty:
— Czy można już kazać zaprządz, Filipino?
I po raz dziesiąty odpowiadała Filipina:
— Ani sposób wyjechać za miasto, pani hrabino. Ulice pełne uzbrojonych ludzi, słychać wszędzie dzikie krzyki.
— Ładnie się ta nasza upragniona wolność zapoczyna. Złodzieje i mordercy gospodarują w stolicy Francyi, jak w boru. Okropnie.
Pani de Bar przybyła z panną de Laval z Wersalu do Paryża, aby się widzieć z modystkami. Już trzeci dzień dusiła się w rozpalonem żarami lipcowemi mieście, a nie mogła dotąd załatwić swoich sprawunków. Przez drwa dni nie śmiała się pokazać w oknach, wychodzących na ulicę, z obawy przed bandytami.
Na dole do bramy hotelu stukała jakaś ręka niecierpliwa.
— Bandyci! — zawołała hrabina, zrywając się z fotelu. Nie wpuszczać nikogo.
Stukanie powtórzyło się, niecierpliwsze, gwałtowniejsze.
— Kto tam? — pytał w sieni głos Szwajcara.
— Wicehrabia de Clarac — odpowiedział głos donośny. Czy panie są w domu?
— Wyjrzyj przez okno, Filipino. Może to jakiś rabuś, podszywający się pod nazwisko wicehrabiego.
Był to w istocie Gaston de Clarac.
— Przybyłem z Wersalu zobaczyć, co się z wami dzieje — mówił Gaston, całując ręce kuzynki. — Chwała Bogu, jeszcze żyjesz, ale gdzie panna de Laval?
Wtem zabrzęczały szyby w oknach hotelu, Łoskot, jakby dudnienie oddalonych grzmotów, przeciągnął nad miastem.
— Tam,, tam! — mówiła pani de Bar.
— Gdzie?
— Zabrała ją z sobą ta waryatka, ta opętana filozofka, księżna d’Anville la Rochefoucaud. Przyleciała z błyszczącemi oczyma, cała czerwona, zziajana. — Spiesz się, jeżeli chcesz zobaczyć najwspanialszy dramat naszego stulecia — mówiła głosem zdyszanym. — Naród zdobywa Bastylię, symbol despotyzmu. Bierz kapelusz, laskę. Słońce wolności wschodzi, wielkie, promienne. Nie namyślaj się. Nie codziennie ma się sposobność widzieć zorzę wschodzącej wolności. Poleciały obie, pojechały.
Po raz wtóry przeciągnął nad miastem głuchy łoskot dalekich strzałów armatnich.
— Nierozważna dziewczyna, nie wie, że wolność ulicy nie jest wolnością salonów, nie dysputuje ona, lecz zabija. Do widzenia, kuzynko.
— Zostawiasz mnie samą, w tak ciężkiej chwili?
— Wrócę natychmiast — odpowiedział Gaston. — Jesteś bezpieczniejszą wśród czterech ścian, aniżeli panna de Laval na ulicy. Poszukam jej i wrócę z nią. Tymczasem nie otwieraj nikomu, nie przyjmuj nikogo nieznajomego.
Przed hotelem otaczał jego kabryolet tłum obdartusów. Kiedy chciał wsiadać, pochwyciło dwóch drabów konie za cugle.
— Piechotką, arystokrato, piechotką — zawołał jakiś wyrostek. — Widzicie go, służkę despoty, będzie się rozbijał kabryoletami po ulicach, kiedy porządny naród chodzi pieszo. Krzycz zaraz: niech żyje stan trzeci! jeżeli ci żebra miłe.
Gaston spieszył się. Nie miał czasu do burdy ulicznej. Dobywszy z surduta pistolety, rzekł:
— Co wolicie, szanowni patryoci, zrobić znajomość z moimi pistoletami i ze szpadą, czy też wypić lampkę dobrego wina? Możecie mi połamać żebra, ale zanim wam się ta sztuka uda, pojedzie kilku z was na kosie śmierci na smotę do ojca Belzebuba. Mniemam, że wino francuskie jest smaczniejsze od smoły piekieł, jak sądzicie?
Wyjąwszy z kieszeni kamizelki kilka luidorów, pokazał je oberwańcom.
Widok pistoletów i złotów usposobił patryotów życzliwie dla arystokraty.
— Mądry szlachcic, niech żyje! Takich nam potrzeba. Rozumie się, że wino francuskie jest smaczniejsze od smoły Belzebuba. Puścić go — zakomenderował jeden z drabów, uzbrojony w pikę.
Patryoci wydzierali sobie ze łbów włosy, podbijali sobie pięściami oczy, walcząc między sobą o luidory, a Gaston jechał na przedmieście św. Antoniego.
Kiedy się zbliżał do przedmieścia, doznał wrażenia, jakby się znalazł w lesie, w samo południe dnia lipcowego. Zdawało mu się, że miliardy muszek i leśnych pajączków wygrywają na niewidzialnych harfach słodką, do snu usposabiającą kołysankę dnia upalnego.
Grało, brzęczało zcicha powietrze.
Im bliższym był przedmieścia, tem wyraźniejszem stawało się owe monotonne brzęczenie. Na zakręcie ulicy zmieniło się w przeciągły szum, jakby wiatr przeleciał po wierzchołkach tysięcy sosen.
Kabryolet zatrzymał się. Nie było możności posunąć się dalej, głowa przy głowie tłoczył się nieprzejrzany tłum, zwarty tak szczelnie, iż zdawał się tworzyć masę jednolitą.
Wyszedłszy z kabryoletu, usiłował Gaston torować sobie drogę łokciami wzdłuż domów. Trudził się daremnie. Przepchawszy się kilka kroków, uwiązł w tłumie, jak w bagnie. Nie mógł się ruszać ani w prawo ani w lewo, nie mógł się cofnąć. Przykuty do miejsca, podnosił się na palcach nóg, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Nie widział nic oprócz kapeluszów, czapek, czepców, wachlarzów.
Bastylia zamilkła; nie było już słychać mowy armat.
Gaston wytężył słuch. Nie mógł pochwycić nawet odgłosów strzałów karabinowych. Nagle doleciał go zdaleka niewyraźny szmer, jakby stłumiony krzyk wielkiego mnóstwa spłoszonych ptaków. Szmer zbliżał się, pędził nad olbrzymią falą głów ludzkich, rosnąc, zgęszczając się po drodze, aż wybuchnął tuż obok niego z łoskotem grzmotu:
— La Bastille est prise, la Bastille est prise!
Tłum, dotąd zwarty, stłoczony, drgnął, zaczął się ruszać, cofać. Ktoś parł widocznie z przodu, od Bastylii, tego olbrzymiego węża, który zajmował całą szerokość ulicy. Nie chcąc być wciągniętym w jego sploty, uduszonym, zmiażdżonym, trzeba było albo cofnąć się z nim razem, albo schronić się do sieni jakiego domu.
Gaston wybrał drugi środek ocalenia. Skoczył na schody najbliższego domu, stanął na progu. Będzie mógł z góry, bez przeszkody, ogarnąć ruszający tłum. Jeżeli panna de Laval płynie z falą burzliwą, dostrzeże ją łatwiej...
Z szumem górskiego potoku, z okrzykami radości, tryumfu, toczył się obok niego wąż hałaśliwy. Jego zdumione oczy poznawały znajomych, osoby, należące do najwytworniejszego towarzystwa stolicy, zmieszane z nędzą przedmieść.
Ale nie było czasu do powitań. Tłum toczył się z taką szybkością, iż Gaston musiał wytężyć całą uwagę, by się jego wzrok nie zgubił w tem morzu głów. Szukał tylko jednej głowy, szukał jej z zapartym oddechem, z bijące m sercem. W takim tłoku nie trudno o wypadek nieszczęśliwy. Tłum, choćby najwytworniejszy, jest zawsze cielskiem niesfornem, strachliwem. Dość cienia niebezpieczeństwa, Jakiegoś niemądrego, niczem nieuzasadnionego hasła do ucieczki, by stracił przytomność, by siał się ślepem, głuchem z trwogi zwierzęciem, powodowanem jedynie samolubstwem instynktu samozachowawczego.
Gaston widział inwalidów, widział Szwajcarów, policzkowanych, bitych przez drapichrustów z gębami zbójów. Krew w nimi zakipiała na ten widok, ale był bezsilny. Cóż znaczyły jego pistolety, jego szpada wobec tysięcy pięści?
Teraz chwiało się coś nad tłumem, coś, jakby garnek czerwony. Coby to mogło być? Na sztandar było to za małe, za okrągłe. Głowa, okrwawiona głowa ludzka... Niósł ją jakiś człowiek z ludu na pice, otoczony tłumem kobiet z rozpuszczonemi włosami.
— Na latarnię wszystkich czarnych! — wyły patryotki, tańcząc dokoła szczególnego sztandaru.
Gaston poznał tę straszną, pokaleczoną, krwią ociekłą głowę z szeroko otwartemi, szklistemi oczami: margrabia de Launay, komendant Bastylii!
Zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, padł jego wzrok na pannę de Laval. Szła po drugiej stronie ulicy, popychana przez unoszący ją tłum. Była śmiertelnie blada, czepiała się rękami murów, jak gdyby je o pomoc błagała.
Pojechała z księżną d’Anville la Rochefoucaud, aby widzieć „zorzę wschodzącej wolności“. Przybyła na plac Bastylii w chwili, kiedy mosty warowni opadły. Serce jej uderzyło żywiej, i ona bowiem nienawidziła Bastylii, symbolu despotyzmu. Cisnąc się do przodu, zgubiła księżnę. Wchłonięta przez tłum, straciła swobodę ruchów.
Przybyła w nadziei, że bohaterstwo ludu podniesie jej duszę zwątpioną, uzdrowi, odświeży jej serce, zrażone do „czystego pierwotnego człowieka“ tem, co widziała na wsi i w miastach prowincyonalnych, co czytała w świstkach rewolucyjnych.
Jeśli kiedy, to w chwili wielkiego podniecenia, uniesienia i zapału, buchnie prawdziwa natura ludu wysokim, jasnym płomieniem szlachetności.
Tak się spodziewała. Uczył ją przecież Jan Jakób Rousseau, że tylko człowiek pierwotny umie być wspaniałomyślnym i cnotliwym.
A oto widziała, jak „zwycięzcy“ wyprowadzali z Bastylii inwalidów i Szwajcarów, jak pastwili się bez miłosierdzia nad żołnierzami, których całość poręczyli słowem. Tuż obok niej padł jeden z oficerów, zabity kolbami, tuż obok niej runął na bruk pan de Launay, zali łuty bagnetami, rozsiekany szablami. Głośnym płaczem wybuchnęła, kiedy ujrzała straszną, sponiewieraną głowę komendanta na widłach. Chciała uciec, schronić się przed tym ohydnym obrazem ludzkiej dzikości. Nie mogła. Tłum niósł ją z siłą wirów podwodnych. Szła, chwiejąc się, czepiając się murów, na pół umarła. Daremnie szukała w spojrzeniach ocierających się o nią kobiet z ludu przedmiejskiego jakichś błysków litości. Pijaną radość widziała wszędzie i taką tryumfującą nienawiść, iż zadrżała z trwogi. Gdyby się te patryotki i na nią rzuciły! Och... Była przecież w ich pojęciach także arystokratką, zdrajczynią.
Myślała już teraz tylko o własnem ocaleniu. Żeby się można gdzie schronić w jakiejś bramie, w jakiejś sieni... Zatrwożony instynkt samozachowawczy przesłonił jej straszną głowę pana de Launay, zwycięzców, patryotów, tłum.
Zbliżała się właśnie do jakiegoś kościoła; drzwi były otwarte. Tu będzie bezpieczną... Zebrawszy resztki sił, uczepiła się oburącz kamiennych schodów i wczołgała się po nich na czworakach.
Znalazłszy się w kościele, odetchnęła. Oparta o filar tuż przy wejściu, obrzuciła nawę zdziwionem spojrzeniem. Świątynia była pełna. Jakiś młody ksiądz stał na ambonie w komży i mówił coś, gestykulując żywo. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co mówił. Dopiero, kiedy ochłonęła po wrażeniach ostatnich godzin, zaczęła słuchać uważnie.
Nie słowo Boże spadało z ambony, jeno polityka. Ksiądz wzywał ludność przedmieścia do spokoju, do umiarkowania: „Nie burzcie powagi władzy, która was broni przed samowolą zbrodni, przed złością złych — wołał — nie obrażajcie dobrego króla, który kocha naród, myśli o jego szczęściu, nie słuchajcie nierozumnych szczekaczów, nie wiedzących, co czynią, dokąd dążą. Oto wzeszło zaledwie słońce wolności, a już płynie krew bratnia, krew francuska. Grzeszna to wolność, która plami się krwią niewinną. Wznieście się do wyżyn wolnych obywateli wolnego narodu, szanujcie cudze przekonania, aby wasze szanowano. Wszyscy pragniemy konstytucyi, swobody, wszyscy czujemy potrzebę przebudowy państwa, nie wyjąwszy króla, szlachty i duchowieństwa, których wy nazywacie niesłusznie wrogami ludu...“
— Nie słuchajcie tego obłudnika, tego kłamcy, to czarny — odezwał się głos, podobny do ryku wołu. — Z ambony z nim! Niech opowiada swoje androny starym babom. Arystokrata, pies, zdrajca!
Panna de Leval widziała, jak ksiądz podnosił ręce w górę, mówił coś jeszcze, ale jego głosu już nie słyszała. Pokryła go wrzawa piekielna. Słuchacze rozpadli się na dwie połowy, z których jedna usiłowała ściągnąć księdza z ambony, druga broniła go krzykiem, pięściami.
Ten gorszący obraz rył się we wnętrznościach „filozofki“, „entuzyastki wolności“ pazurami drapieżnego zwierzęcia. Dokoła niej huczał od kilku miesięcy wicher nienawiści. Dokądkolwiek spojrzała... w Zgromadzeniu Narodowem, w salonach, na ulicy, w miastach prowincyonalnych i po wsiach, w broszurach i gazetach, w kościele nawet, wszędzie, zewsząd syczała na nią tysiącogłowa, krwiooka żmija mściwej nienawiści. Na dnie tej nienawiści czuła pospolitą, nikczemną zawiść, wyciągającą chciwe ręce po cudze dobro. Zamiast purpurowego płomienia entuzyazmu, buchnął z duszy narodu francuskiego potok żółtej nienawiści, która pożerała wszystko, czego się dotknęła.
Przyparta do filaru, połykała panna de Laval gorzkie łzy rozczarowania. Już się nie łudziła, już odsłoniły przed nią wypadki, jakie przeżyła, głąb natury ludzkiej, już przestała wierzyć w nieomylność „nowej ewangelii“, którą tak gorąco miodem sercem ukochała.
Czuła się w tej chwili tak samotną, jak gdyby ją dokoła otaczała głucha pustynia, zasiana samymi grobami. Jeden tylko barwny, wonny kwiat rósł na tej pustyni, na tych grobach jej złudzeń. Cała jej dusza uczepiła się tego kwiatu życia, całe jej serce oplotło go. Gdzie jesteś, Gastonie? Dlaczego niema ciebie przy mnie w tej chwili?
Dokoła niej huczał wicher nienawiści, a ona, oderwana myślami od gorszącego obrazu, obejmowała tęsknotą miłości obraz inny, którego słodycz godziła ją z goryczą życia, rzeczywistości.
Z tej rozkosznej zadumy obudził ją ochrypły głos kobiecy.
— Patrzcie ją, jak się wystroiła.
Podniosła oczy.
Przypatrywało jej się kilka kobiet z gminu, od których czuć było wódkę. Przypatrywały się jej z taką zawistną nienawiścią, iż zadrżała.
— Arystokratka, stroi się, jak paw, żeby urągać swojem bogactwem naszym dziurawym spódnicom. Zedrzeć z niej te błyszczące gałgany!
Z głębi przerażonej duszy panny de Laval wypadł stłumiony krzyk: Boże, ratuj mnie!
Już dawno nie wzywała pomocy Boga. Filozofia nauczyła ją drwić z tej pomocy, z tego przesądu „nieoświeconych czasów“. Od chwili opuszczenia klasztoru zrzuciła z siebie „jarzmo religii“, hańbiące „wszelką rozumną, oświeconą kreaturę“. Nauczyła się przecież od Voltaira’a, że religia istnieje tylko dla kanalii.
Widziała tuż przy swojej twarzy brudne ręce, latające dokoła jej głowy z ruchliwością wężów, potem rzuciły się te ręce na nią, jak się rzuca plugawe robactwo na łup bezbronny, zerwały z niej kapelusz, darły ją za włosy, targały na niej suknie, połamały jej wachlarz, lornetkę, laskę. Ona broniła się instynktownemi odruchami mordowanego zwierzęcia, przypomniawszy sobie w tej okrutnej chwili Boga, modląc się bezładnie, porwanemi słowami, zaklęciami, łkaniem: Boże, zmiłuj się nademną, Ojcze nasz, wysłuchaj mnie, Panie, który jesteś... święć się Imię Twoje, wybaw mnie, w Imię Ojca i Syna...
Spadły z niej suknie strzępami, spadł gorset, brudne ręce rozerwały jej koszulę na piersiach.
W tej chwili ukazał się w kościele Gaston. Ujrzawszy, co się dzieje, wpadł między oszalałe kobiety, ujął hrabiankę w pół, wziął ją w ramiona i wybiegł na ulicę. Biegł szybko, nie oglądając się poza siebie, szukając oczami jakiego schronienia.
Ulica była już pusta. Zdaleka tylko było jeszcze słuchać okrzyki zwycięzców Bastylii.
Wpadł w jakąś boczną uliczkę, spostrzegł domek z ogródkiem, furtka była otwarta — wszedł.
Biegnąc, nie zauważył, że ciało hrabianki stało się w jego objęciach ciężkie, że głowa jej zwisła na jego ramieniu. Zemdlała. Ostrożnie ułożył ją na murawie, zdjął surdut i okrył nim obnażoną.
W ogródku była studnia. Nabrawszy kapeluszem wody, ukląkł przed zemdloną i zwilżył jej twarz.
Panna de Laval otworzyła oczy, spojrzała na niego zdziwiona, nie zdając sobie w pierwszej chwili sprawy z tego, co się stało. Z wracającą przytomnością wróciła jej pamięć, jasny płomień miłości zamigotał w jej źrenicach — usta jej okwiecił słodki uśmiech.
— Ukochany mój — szepnęła tak cicho, iż tylko ucho kochające mogło uchwycić ten szept ledwie poruszających się ust.
On przygarnął ją do siebie, ona przytuliła się do niego, drżeli oboje w pierwszym uścisku miłości, oblani żarami pierwszego pocałunku.
Nie przysięgali sobie miłości. Bicie ich serc przemawiało wyraźniej od gorących słów, od zaklęć i przysiąg.
Drzwi domku skrzypnęły, ktoś wchodził do ogrodu. Pierwszy Gaston oprzytomniał. Obejrzawszy się, spostrzegł jakąś starszą kobietę, należącą, jak poświadczały jej suknie, do gminu miejskiego. Szła ku nim.
Podniósłszy się, zbliżył się Gaston do niej.
— Przepraszam panią — rzekł — że prezentuję się pani w tym stroju (był bez surduta, w kamizelce), jestem wice-hrabia de Clarac, członek Zgromadzenia Narodowego.
Kobieta uśmiechnęła się.
— Niepotrzebnie pan wice-hrabia przeprasza odezwała się. — My kobiety z ludu jesteśmy do takiego stroju przyzwyczajone. Nasi mężowie i bracia kładą surduty tylko wtedy, kiedy wychodzą na miasto.
— I przepraszam panią, że ośmieliłem się schronić z hrabianką de Laval do jej ogrodu przed dzikością pijanych wiedźm.
— Z hrabianką de Laval, z hrabianką Zofią? — zapytała kobieta zdziwiona.
— Tak, z hrabianką Zofią — potwierdził Gaston.
— Któżby nie znał na naszem przedmieściu tej szlachetnej, dobroczynnej damy? Setki ubogich nie umiera z jej łaski z głodu. Któż ośmielił więc znieważyć hrabiankę?
Kiedy Gaston opowiedział okrutną przygodę panny de Laval, pokiwała właścicielka ogródka głową.
— Tak — rzekła — zaczynają się w naszym kochanym Paryżu dziać rzecz niesłychane. Wszyscy próżniacy i pijacy nazywają się patryotami, grożąc nam, spokojnymi, pracowitym robotnikom, latarnią. Że też nasz kochany król nie nauczy tych łajdaków moresu.
Zbliżywszy się do panny de Laval, przyklękła.
— Niech się panna hrabianka nie boi prostej kobiety — mówiła głosem miękkim — nie należę do owych patryotek, które za trzy liwry dziennie i butelkę gorzałki krzyczą od świtu do nocy: Niech żyje stan trzeci! i lecą wszędzie z wrzaskiem i klątwą, gdzie im ci próżniacy z Palais Royal każą lecieć. I między nami na przedmieściu, są arystokraci, co wierzą w Boga, szanują króla i nie zazdroszczą nikomu pełniejszej miski i lepszego przyodziewku. Bardzo te pijaczki pannę hrabiankę skrzywdziły? Biedna, dobra pani.
Nawet nie przypuszczała właścicielka ogródka, ile pociechy spadało z jej słów życzliwych kroplami kojącego balsamu w serce panny de Laval. Więc nie wszyscy, których los rzucił w niziny, spoglądają z zazdrosną nienawiścią ku wyżynom społecznym, więc we wszystkich warstwach biją serca uczciwe?
— Bardzo, bardzo pani dziękuję za słowa życzliwe — odezwała się, szczerze wdzięczna.
— Może mogę czem służyć pannie hrabiance? Proszę rozkazywać.
Surdut Gastona, który ją okrywał, przypomniał pannie de Laval bezlitosne dzieło patryotek z przedmieścia św. Antoniego. Była prawie naga.
— Kiedy pani na mnie już taka łaskawa — mówiła przyciszonym, zakłopotanym głosem wstydu — to prosiłabym o pożyczenie mi jakiej chustki i spódnicy. Wszystko zdarły ze mnie te straszne kobiety.
— I mnie przydałaby się, jaka bluza i czapka robotnicza — odezwał się Gaston. — Bezpieczniej dziś na ulicach w sukniach ludu.
Wieczór zarzucił już na Paryż gęsty, ciemny welon, kiedy Gaston i panna de Laval, przebrani za robotników, opuszczali ogródek dobrej kobiety.
Cala ludność przedmiejska wyroiła się na ulice. Wszędzie było widać rozprawiające, gestykulujące gromadki, było słychać perorujących agitatorów.
Nikt nie zwracał uwagi na dwoje młodych ludzi w sukniach robotniczych. Bez przeszkody wydostali się z przedmieścia, mając nadzieję, że spotkają gdzie po drodze jaki powóz. Ale ruch koło zamarł dziś w mieście. Nawet fiakry wróciły do remiz, nie chcąc się narazić na wybryki różnych pauprów. którzy gospodarowali od samego rana w Paryżu.
Im więcej zbliżali się do śródmieścia, tem trudniej było przedostać się przez tłumy napełniające ulice. Całemi bandami, zalewając nawęt boczne chodniki, szli „zwycięzcy Bastylii“, obnoszący na pokach, na widłach po całem mieście, swoje trofea: głowy zamordowanych oficerów i żołnierzów, uciętą rękę inwalidy, — dobrodziejkę, zbawczynię Paryża.
Strasznie wyglądały te głowy, zeszpecone ranami, oblepione zastygłą, zczerniałą krwią w blaskach latarni i pochodni. Ze zgrozą, drżąc jak w febrze odwracała się od nich panna de Laval, tuląc się do Gastona.
Naśladując dorosłych, przeciągały ulicami gromadki dzieci, niosąc na kijach ucięte głowy kotów i drobiu. I one wolały:
— Na latarnię arystokratów!
Na widok ten zakryła panna de Laval oczy ręka, szepcąc:
— O, jak okrutnym, jak podłym jest człowiek...





XVI.

Była godzina ósma z rana, kiedy Ludwik XVI wsiadał do karety galowej. Spowiadał się dziś, komunikował, żegnał się z żoną, z dziećmi, tuląc je długo w objęciach, jakgdyby je opuszczał na zawsze.
Jechał do Paryża[10].
Przodem szło czterech trębaczów, wygrywających wesołe fanfary, za trębaczami postępowała gwardya szwajcarska, przypominająca wiek piętnasty dużemi, piórami ozdobionemi kapeluszami, białemi fryzami, bufiastemi spodniami i halabardami; za Szwajcarami posuwała się kareta królewska, za przężona w ośm koni, otoczona z boków, zakryta z tyłu gwardyą szlachecką. Pierwsze nazwiska Francyi i najurodziwsza młodzież rycerska miały zaszczyt strzedz osoby pana. Niebieskie surduty i czerwone spodnie gwardzistów lśniły srebrnemi i złotemi haftami.
Trębacze wygrywali wesołe fanfary, konie, zachwycone pogodnym dniem lipcowym, podrzucały łby. Dokoła w wilach i wioskach śmiało się pełne życie zielenią drzew, wonią barwami kwiatów, a król spoczywał w złocistej, oszklonej karecie, smutny, osowiały, milczący.
Spowiadał się dziś i przyjął Komunię św., jakby szedł na śmierć. Bo nie wiadomo, co go spotkać może tam, w tem gwałtownem mieście, które objął już pożar rewolucyi. Komendanta Bastylii i jej oficerów zamordowali okrutnie ci, którzy nazwali się patryotami, pana de Flesselles, przełożonego kupców, zabili, jak wściekłego psa, na ulicy, utworzyli milicyę narodową, mianowali mera Paryża.
Każdy z jego poprzedników byłby po tem, co się stało, nie w złocistej, oszklonej karecie wkroczył do Paryża, jeno na koniu, na twardem siodle z mieczem w garści, na czele wojska i byłby się zapytał: Kto ośmiela się rządzić we Francyi bez woli i wiedzy jej gospodarza?
Ale dobry Ludwik XVI umiał się tylko modlić i znosić cierpliwie wszelkie zniewagi.
Był przecież jeszcze królem, a Zgromadzenie Narodowe i Paryż robili wszystko bez niego, jak gdyby wcale nie istniał.
Od kilku dni czuł, rozumiał, że trzeba się nareszcie ruszyć, postanowić coś, rzucić na chwiejącą się szalę wypadków potężne środki, jakimi dotąd rozporządzał i zwrócić wspienioue fale rewolucyi w spokojne łożysko naturalnej, bezkrwawej ewolucyi prawodawczej; ale te wypadki, niesione wichrem nadchodzącej burzy, pędziły tak szybko, a on myślał, namyślał się tak wolno... Zanim się namyślił nad tem, co się dziś stało, jutro wytworzyło już nowe, trudniejsze położenie.
Zrażone jego bezradnością, opuściło go najbliższe otoczenie. Wczoraj, nie czując się bezpiecznymi pod opieką tak słabego króla, uciekli z Francyi: hrabia d’Artois z synami, książęta de Bourbon, d’Enghien, de Conti, Polignacowie, marszałkowie de Broglie i de Castries. Za tymi pierwszymi emigrantami pójdą wkrótce inni, całe tłumy.
Król namyślił się nareszcie, znów o kilka godzin, o kilka dni za późno, jak zwykle. Ulegnie woli narodu, uzna, uprawomocni wszystko, co się dotąd stało, nie będzie się opierał potężnemu prądowi chwili, nad którym nie umiał zapanować, którego nie umiał poprowadzić pewną ręką zdolnego sternika. Może ta jego powolność przekona naród, że król chce iść z narodem, że pragnie jego szczęścia. Nie wiedział biedny, że rozpętane namiętności nie szanują słabej dobroci, że poddają się tylko sile, że rewolucye pastwią się bez miłosierdzia nad zwyciężonym.
Wczoraj był sam, bez świty, w Zgromadzeniu Narodowem, aby sobie tem zaufaniem zjednać serca przedstawicieli narodu; dziś jedzie do Paryża pokłonić się stolicy Francyi i rozgrzeszyć ją swoją sankcyą królewską ze wszystkich gwałtów ostatnich dni.
Tak nakazywała mu jego zacna dusza, czująca wstręt do rozlewu krwi i jego słabość, niezdolna do czynu męskiego. Ale ta zacna, słaba dusza była duszą królewską, dziedziczką władców wielu wieków. Przeto odczuła rozmyślne upokorzenia, do jakiego ją Zgromadzenie Narodowe pospołu z Paryżem zmusiło.
Spochmurniał jeszcze więcej Ludwik, gdy ujrzał w Sevres milicyę paryską. Czekała tam na niego, aby zluzować Szwajcarów i gwardyę szlachecką. Patryoci nie chcieli wpuścić do stolicy tych „lokajów despotyzmu“.
Król namyślał się przez chwilę: jechać dalej, wrócić? Jemu, królowi Francyi, nie było wolno wjechać do stolicy Francyi w otoczeniu jego wiernej straży, zbuntowane miasto narzucało mu gwardyę, której on nie znał, którą widział po raz pierwszy. Był to nowy policzek.
I po raz pierwszy spostrzegł na kapeluszach improwizowanych żołnierzy trójkolorową kokardę, jaką się Paryżowi podobało ogłosić znakiem narodowym. Jak gdyby Francy a nie posiadała przesławnej, białej kokardy Burbonów, która prowadziła wojska francuskie od lat ośmiuset na wszystkie pola bitew, którą nosili z chwałą dla ojczyzny: Kondeusz, Turenne i marszałek de Saxe. Więc nawet w drobiazgach postanowili patryoci zerwać z tradycyami przeszłości, więc nawet odwiecznych, czcigodnych jej pamiątek nie chcieli uszanować.
Król pobladł. Doznał w tej chwili uczucia, jak gdyby się zapadał z całą przeszłością Francyi głęboko, aż na samo dno zapomnienia.
Jechać dalej, czy wrócić?
Jeżeli wróci, będzie musiał posłać jeszcze dziś wierne dotąd koronie pułki francuskie i najemne do Paryża, będzie musiał przemówić do zbuntowanego miasta mową rozgniewanych władców i krew; jego poddanych zrosi obficie bruk jego stolicy. Nie, nie, on tego nic chce, on, król francuski nie będzie zabijał Francuzów. Niech się dzieje, co chce...
Przeżegnał się, przykazał swojej gwardyi czekać na niego i dał znak do pochodu.
Jeszcze żaden król francuski nie wjeżdżał do Paryża tak cicho, tak smutnie, jak on. Milicya stolicy nie przyjęła go radosnymi okrzykami, sztandary nie oddały mu należnego naczelnemu wodzowi pokłonu, wesołe fanfary nie oznajmiały przybycia pana Francyi. W milczeniu prowadziła go gwardya narodowa, jak gdyby eskortowała więźnia.
I więźniem czuł się Ludwik XVI, bo nie z własnej woli jechał do Paryża, lecz zmuszony brutalną przemocą groźnych wypadków.
Bez miłości, z żalem spoglądał przez szyby karety na milicyę, na ten naród uzbrojony, który jeszcze temu kilka tygodni był tak blizki jego sercu, tak ukochany, iż ufał mu, jak sobie. Tych dobrych, świętych złudzeń i uczuć już się pozbył. Już nie wierzył w miłość narodu, który obszedł się z nim, jak z obcym, jak z wrogiem, który posądzał go o zamiary zbrodnicze, o nową noc św. Bartłomieja — jego najłagodniejszego króla Francyi, nie umiejącego skrzywdzić nikogo, nawet szorstkiem słowem.
Bez miłości, niepokojony przeczuciem nieszczęścia, zbliżał się do Paryża, do tego ukochanego grodu królów francuskich.
Ale oto już rogatki.
Astronom Bailly, wybrany merem Paryża bez wiedzy i zezwolenia korony, czekał tu na czele członków komuny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł, podając Ludwikowi na srebnej tacy klucze miasta — przynoszę Waszej królewskiej Mości klucze dobrego miasta Paryża; — są to te same klucze, które stolica Francyi ofiarowała kiedyś Henrykowi IV. Henryk IV zdobył napowrót swój naród. Dziś zdobywa naród swojego króla.
Ten ładny, zręczny frazes nie potrącił w sercu Ludwika o struny tkliwe. Znał on przecież już dobroć „dobrego Paryża“ i wiedział, „jak naród zdobył swojego króla“. Nawet w tej chwili uroczystej nie oszczędzono mu zniewagi. W pochodzie rozpoznał armaty, zdjęte z murów Bastylii.
Cały Paryż wyległ na ulice, tworząc szpaler dla króla.
Szpaler oryginalny...
Wslzędzie, gdzie Ludwik spojrzał, widział broń, pamiętającą dawne czasy. Wszystkie składy starej broni, nieużywanej od lat stu, dwustu, złupił lud i ustroił się w zabytki historyczne, w wymownych świadków sławnej przeszłości, jak gdyby chciał urągać jawnie tej przeszłości w obliczu jej dziedzica i żywego przedstawiciela. Hełmy rycerskie, napierśniki, halabardy, odwieczne rusznice i ogromne miecze lśniły w blaskach słońca.
Tym dziwacznym szpalerem, robiącym wrażenie maskarady, posuwał się orszak wspaniały. Pochód otwierała konna gwardya Paryża. Trzy tysiące zamożniejszej młodzieży szlacheckiej i mieszczańskiej wsiadło na koń, aby eskortować króla. Za kawaleryą stolicy postępowała gwardya francuska, ta, która zdradziła naczelnego wodza w chwili ciężkiej, poprzedzona sztandarami i armatami, zabranemi w Bastylii; potem szli rzędami członkowie Zgromadzenia Narodowego, za nimi piesza milicya, w końcu margrabia de la Fayette, młody, piękny, wytworny, na białym koniu, od dwóch dni naczelnik siły zbrojnej rewolucyi.
Tuż przed sobą, przed swoją karetą widział Ludwik tłum kobiet w bieli, niosących w ręku kwiaty i gałązki laurowe. Przekupki, „damy z hal“, które zasłyną wkrótce smutną sławą okrutnych, krwiożerczych furyi, sławą drapieżnych „bachantek nowego boga Liber“, wybrał Paryż na przedstawicielki płci pięknej najwykwintniejszego miasta świata cywilizowanego.
Coraz więcej mierzchła twarz Ludwika. Z głową pochyloną jechał wśród żywego szpaleru, z którego padały na niego spojrzenia ponure, z którego wylatywał od czasu do czasu okrzyk: vive la nation! jakgdyby mu chciał przypomnieć, że teraz nie on rządzi w Paryżu, jeno lud paryski, co się nazwał narodem, suwerenem.
Muzyka grała: Où peut-on être mieux? naród-suweren radował się: vive la nation! a król dławił się żółcią upokorzenia, zbyt gorzkiej nawet dla jego łagodnej duszy. Paryż wlókł go przez jarzmo kaudyńskie, jak pokonanego, zdeptanego wroga, policzkował jego bezsilność bogatą wystawą swojej siły. I to za co? Za jego dobroć, za jego jak najlepsze zamiary.
Ludwik czuł się po raz pierwszy w życiu obcym wśród własnego narodu, zaczął się lękać tego uzbrojonego tłumu, on, który wierzył jeszcze temu kilka tygodni, że król francuski może spać we Francyi spokojnie wśród największej burzy.
Kiedy tak siedział w złocistej karecie, otoczony zewsząd murem strzelb i pik, zaprzątała go tylko jedna myśl: żeby się jak najprędzej wydostać z tego strasznego miasta; zrobię wszystko, zgodzę się na wszystko, byle wrócić jak najprędzej do Wersalu, do swoich.
Skwapliwie przyjął do kapelusza trójkolorową kokardę, którą mu Bailly podał na progu ratusza, szybko wszedł do ponurej sieni ponurego gmachu, który miał się niezadługo zamienić w jaskinię morderców.
Zdziwił się.
W sieni ratusza oczekiwał go szpaler, jeszcze niezwyklejszy od pierwszego, ulicznego. W dwóch rzędach ustawili się tu członkowie różnych tajnych związków, tworząc nad nim ze szpad „sklepienie stalowe“. Nie wiedział, że masoni czczą w ten sposób tych, których przyjmują do swego grona.
Jeden z masonów, Monc’eau de Saint-Méry przemówił do niego:
— Zawdzięczasz koronę swojemu urodzeniu, odtąd będziesz ją zawdzięczał tylko swoim cnotom.
Nie zrozumiał groźby, ukrytej w tej przemowie, nie słuchał, co do niego mówiono, pochłonięty jedną, tą samą ciągle myślą: żeby się ta męczarnia jaki najprędzej skończyła...
W sali ratuszowej, z tronu, który dla niego ustawiono, wysłuchał w milczeniu sprawozdania wypadków ostatnich dni i rewolucyi miasta. Nie opierał się niczemu. Milicyę narodową uznał, wybór Bailly’ego i Laffayette’a potwierdził, obiecał odwołać dymisyę Neckera i oddalić wojska z okolic Paryża.
Odetchnął... Wszystko dał narodowi, czego tylko od niego żądano... Chyba go teraz zostawią w spokoju.
Żegnały go okrzyki: niech żyje dobry król! On uśmiechał się na prawo i lewo — bladym uśmiechem sztucznej uprzejmości, nie zwracając uwagi na hałaśliwe objawy uszczęśliwionego ludu paryskiego, z którego słowo królewskie zdjęło strach przed wojskami królewskiemi. Tyle już razy dziękowano mu wdzięcznemi okrzykami i tyle już razy nie zadowolniła jego uległość apetytów rewolucyi... Przestał wierzyć w szczerość, w trwałość dobrych uczuć narodu.
Nareszcie...
Siedział w karecie i opuszczał rozkołysane namiętnościami miasto. Prędzej, prędzej...
Uczuł się bezpiecznym dopiero wtedy, gdy znalazł się wśród swojej gwardyi szlacheckiej. Ta go nie zdradzi, nie znieważy...
Był już późny wieczór, kiedy stanął w Wersalu. Tu witała go rodzina i służba łzami, uściskami, jak gdyby wracał z krwawej bitwy.
— Uciekajmy z tego nieszczęsnego kraju — prosiła królowa, łkając — twoja ręka nie powstrzyma burzy, która idzie na nas.
Ale Ludwik, uspokojony już, czujący się bezpiecznym w Wersalu, odrzekł:
— Wszystko im dałem, czego tylko chcieli, nawet ze zbrodni rozgrzeszyłem ich; burza minęła, nie potrzebujemy się już niczego obawiać.

∗                         ∗

W chwili kiedy rodzina królewska witała w Wersalu króla, jak gdyby wracał z krwawej bitwy, w Paryżu, w Palais Royal, w wytwornych, setką świec woskowych oświeconych, pensowym adamaszkiem wybitych salonach restauracyi Méot’a obchodzili najgorętsi entuzyaści wolności wykwintnym obiadem walne zwycięstwo, odniesione nad koroną, nad władzą królewską. Długi stół, zastawiony srebrami i kryształami, obsiedli: Mirabeau i Lafayette, bracia Lameth’owie i Duport, astronom Bailly i chemik Lavoisier, Condoreet, Aleksander de Beauharnais, książęta de la Rochefoucauld i d’Aiguillon, generał Custine, Le Chapelier, Rabaut-Saint-Etienne, Thouret, dwaj Troudaine’owie, poeta Andrzej Chénier i adwokat Barnave — szlachta, uczeni, poeci.
Stół był wyborny, najlepszy w całym Paryżu, wino doskonałe, najstarsze z wszystkich restauracyi stolicy, służba, wytresowana znakomicie, wzięta z wielkich domów magnackich.
Żywo szła gawęda, tryskająca dowcipem francuskim, szybko następowały po sobie toasty: niech żyje wolność, niech żyje Zgromadzenie Narodowe, niech żyje naród i t. d.
Zarumieniły się twarze biesiadników od starego wina i od młodych, różowych nadziei.
Wesoły, szczęśliwy śmiech zadowolonych, nasyconych pragnień trzepotał się nad stołem.
Bo dlaczegóż nie mieli się weselić?
Wszystko, o czem marzyli w snach najśmielszych, o czem nie śmieli jeszcze temu kilka tygodni myśleć głośno, stało się ciałem, prawdziwą, żywą rzeczywistością. Główni nieprzyjaciele wolności, najprzedniejsi dworacy z bratem królewskimi na czele, uciekli z Francyi, król pokłonił się rewolucyi, wojska przestaną jutro straszyć Paryż. Zgasł blask korony Burbonów, prysła władza królewska, ukorzywszy się przed Zgromadzeniem Narodowem. Teraz będą oni, wybrańcy narodu, rządzili Francyą...
Człowiek szczęśliwy przebacza urazy, całuje się chętnie nawet z wrogiem.
Obok wielkiej sali, w małym pokoiku, przy małym stoliku siedziało dwóch czarnych, ksiądz Maury i kawaler Cazalès.
Niech dziś licho weźmie takie lub inne przekonania, bitwy na języki, gwałtowności sejmowe... Jesteśmy zwycięzcami, a cnotą zwycięzców powinna być wspaniałomyślność. Chodźcie do nas, czarni, siadajcie, bawcie się z nami.
Le bonhomme Bailly, jeszcze temu kilka dni skromny uczony, tkwiący cały w cyfrach, lunetach, teleskopach, dziś mer Paryża, mocarz, władca, le roi Sylvain, jaki goi już lud nazywa, chudy, wyschły starowina, poczciwy, zacny od czuba do pięt, podszedł do stolika czarnych i zapraszał ich z dobrotliwością dobrego serca:
— Złączcie się z nami, panowie, będzie nam razem weselej, prosimy, bardzo prosimy.
Podniósł się ksiądz Maury.
— Dziękujemy uprzejmie za łaskawość panów rzekł — korzystać z niej jednak nie możemy, bo nie podzielamy radości panów.
— Dlaczego? — zawołał Bailly — dzień dzisiejszy zrównał nas... oszlifował wszelkie chropowatości naszych odmiennych przekonań. Jesteśmy od dnia dzisiejszego wszyscy wolnymi obywatelami wolnej Francyi.
— Nie wszyscy, panie merze.
Przy wielkim stole, w wielkiej sali nastała cisza. Entuzyaści wolności słuchali.
Bailly wzruszył ramionami.
— Nic nie rozumiem: — bąknął.
— My, duchowni, staniemy się wkrótce paryasami Francyi — mówił ksiądz Maury. — Którzy się nazwali patryotami, odmówią nam w naszej ojczyźnie dachu nad głową, chleba, powietrza i wody.
— A nas, szlachtę, ścigać będą od wsi do wsi, od miasta do miasta, jak szkodliwe, drapieżne zwierzęta — odezwał się Cazalès.
— Obiecujemy panom koleżeńską protekcyę — zawołał Aleksander Lameth, maczając usta w szampanie.
— Lękam się, żeby ta protekcya nie była panom wkrótce potrzebniejszą aniżeli nam.
— Nam, twórcom wolności, wodzom narodu? Pan żartuje, panie kawalerze — dziwił się Duport.
— Wam, twórcom wolności, wodzom narodu — odpowiedział Cazalès. — Właśnie dlatego, że stoicie na czele ruchu wywrotowego, jesteście więcej od nas narażeni na okrutne kaprysy zmiennej łaski tak zwanego narodu, który lubi ogromnie patrzeć na spadające głowy swoich wodzów, o czem pan, panie radco parlamentu, jako znawca rewolucyi przeszłości, powinieneś wiedzieć. My, zwani czarnymi, wiedząc doskonale, co nas czeka z chwilą, gdy lud obejmie dziedzictwo królów, będziemy przezorniejsi i postaramy się uniknąć wątpliwej przyjemności oburzania się na szubienicy na podłość ludzką — uciekniemy po prostu; wy zaś, filozofowie, patryoci, ufni w zasługi, położone dla wolności, będziecie wierzyli dopóty w dobroć, szlachetność i uczciwość pierwotnego człowieka — jak wam wasz prorok Rousseau nakazuje — dopóki was zbirowie rewolucyi nie wezmą za kołnierz, aby was zawlec na szafot.
Tak niespodziewanym był dysonans, jaki Cazalés rzucił w powszechne szczęśliwe wesele biesiadników, iż odpowiedział mu głośny śmiech.
Ten śmiech nieopatrzny, optymistyczny byłby ta był uwiązł w gardłach, dławił ich gorzką żółcią, gdyby mogli byli uchylić rąbka niedalekiej przyszłości. Bailly, Beauharnais, Barnave, Andrzej Chénier, Custine, Le Chapelier, Rabaut-Saint-Etienne, Troudaine’owie, Lavoisier zginą na gilotynie, o piwami przed śmiercią przez naród, jako zdrajcy, Condorcet otruje się w więzieniu, księcia de la Rochefoucauld zamordują patryoci w Gisors, książę d’Aiguillon, Lamethowie, Laffayette i Duport będą się salwowali ucieczką przed „wdzięcznością narodu“ a Mirabeau zdąży umrzeć w samą porę, w chwili, kiedy lud paryski będzie wołał już za nim na ulicy:
— A la lanterne!
Śmiali się biesiadnicy dobrym śmiechem optymizmu. Nie śmiał się jedyny Mirabeau. On jeden z pomiędzy wodzów rewolucyi patrzał wzrokiem orła w zakryte jutro, i zaczął się tego jutra obawiać. Nauczył go okrutny samosąd zwycięzców Bastylii, jak roznamiętniony tłum wykoszlawia, zniesławia wolność.
— A pan, panie opacie — odezwał się, zwracając się do księdza Maury’ego — dlaczego pan nie podziela naszego entuzyazmu?
— Bo nie wierzę w wolność w rozumieniu waszej filozofii, bo patrząc jako spowiednik w konfesyonale od lat trzydziestu w serca ludzkie, wiem, że człowiek jest kreaturą tak samolubną, przewrotną a złą, iż tylko powaga religii i prawa, wykonywanego przez silny rząd, zdoła okiełznać jego drapieżne instynkty i nienasycone nigdy apetyty. Wasza filozofia zburzyła powagę religii i władzy i dlatego zginiecie razem z nami. Zamordują was ci, których ze strachu przed koroną powołaliście do swojego boku, wmówiwszy w nich lekkomyślnie prawo do rządów, zbezczeszczą was, sponiewierają, shańbią rozpętane przez was namiętności i pożądliwości ciemnego tłumu.
— Nie zbezczeszczą nas, nie shańbią — zawołał Duport — bo powstrzymamy barbarzyński rozpęd tego rozjuszonego byka. Ciemnego tłumu nie dopuścimy do rządów.
— Nie dopuścicie? A jakże dokonacie tej sztuki? — rzekł Cazalès. — Was jest stu, dwustu, powiedzmy tysiąc, a ich miliony. Rozpętaliście potęgę żywiołu i chcecie go powstrzymać? Jak? czem? Zburzyliście powagę władzy, i chcecie, aby wam tłum, nauczony przez was bezkarności, swawoli, był posłuszny? Uciekajcie z nami za granicę, póki czas, albo starajcie się przywrócić powagę władzy królewskiej. Lepszymi, przyzwoitszym jest zawsze rząd rasy, przywykłej od szeregu lat do rozkazywania, aniżeli dyktatura wczorajszych niewolników.
Mirabeau słuchał z głową pochyloną. Kiedy jego towarzysze bawili się pesymizmem czarnych, on myślał o tem: w jaki sposób dźwignąć z pohańbienia koronę, wzmocnić znów władzę króla, którą pomógł zniszczyć.

∗                         ∗

W ogrodzie, naprzeciw okien restauracyi Méot’a, siedzieli: Danton i Desmoulins. I oni obchodzili zwycięstwo, odniesione przez naród nad koroną, ale nie tak bogato, jak uznani wodzowie rewolucyi. Ich puste kieszenie stać było tylko na buteleczkę taniego wermutu.
Desmoulins promieniał cały, bo obchodził dziś święto podwójne. Jego dusza patryoty gorzała płomieniem dumy, jego serce zakochanego drżało rozkoszą miłości.
Nareszcie... Patryota Duplessis, zniewolony sławą patryoty Destmloulinsa, otworzył mu drzwi zamkniętego dla niego dotąd domu, pozwolił mu się starać jawnie o rękę ślicznej Lucylli.
— Ktoby się tego spodziewał — mówił Kamil. — Król przybył sam do Paryża pokłonić się narodowi. Niech żyje wolność!
— To dopiero początek końca — rzekł Danton. — Ja zawołam: niech żyje wolność! dopiero wtedy, gdy tacy golcy, jak my, zamiast się truć tanim wermutem, będziemy biesiadowali w salonach Méot’a, wyrzuciwszy z nich arystokratów i bogatych mieszczuchów.

KONIEC.




  1. Damy z towarzystwa chorowały w drugiej połowie XVIII stulecia na chorobę nerwową, którą lekarze nazwali waporami (vapeurs).
  2. Dziś nazywa się ta miejscowość Clairac.
  3. Zasady rewolucyonistów francuskich, odkryte w pamiętnikach Marmontela.
  4. Zasady Duporta (właściwie Du Porta), wygłoszone na zebraniu filaletów u księcia Larochefoucaulda.
  5. Dnia 26-go kwietnia 1789 r.
  6. Ustęp powyższy wyjąłem z Desmoulinsa „La France libre“.
  7. Dnia 9 czerwca 1789 r.
  8. Dnia 17 czerwca 1789 r
  9. Dnia 23-go czerwca 1789 r.
  10. Dnia 7-go lipca 1789 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.