Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszystkimi otworami, szczelinami lunął do fabryki potok niszczący. Co miało jakąś wartość, co można było ukraść prędko: pieniądze, srebrne naczynia, zegarki, ubrania, ginęło w kieszeniach, w sakwach. Co się nie dało zabrać: meble, graty kuchenne, powozy, księgi kupieckie, machiny, narzędzia fabryczne, obrazy, wylatywało oknami, na bruk dziedzińca, tłuczone, druzgotane, darte toporami, widłami, rękami. Rozjuszona kanalia tarzała się w gruzach, niszcząc wszystko, czego dotknęła. Nawet nad gruzami nie miała litości. Z rozbitych mebli, powozów, podartych ksiąg, z bielizny, pościeli, obrazów zbudowała na dziedzińcu stos i podpaliła go.
Wierne psy podwórzowe ujadały, rwąc się do łydek niszczycielowi. W ogień z nimi! Przerażony drób uciekał w popłochu. Na stos!
Psy wyły w płomieniach, gęsi, kury, kaczki paliły się, jak pochodnie, sypiąc iskrami, a „naród“ trzymał się za boki ze śmiechu: pieczyste dla Réveillona, oszczędziliśmy trudu jego kucharce, będzie miał wieczerzę gotową, gdy wróci do domu! Ha, ha, ha...
Ale w Paryżu rządził jeszcze król, z urzędu swojego obrońca krzywdzonych. Straż miejska, powitana przez motłoch kamieniami, wezwała pomocy wojska. Nadeszła piechota, nadbiegła konnica.
— Rozejdźcie się!