Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Możeby nas bieda wypuściła ze swoich objęć nieproszonych, gdybyś zechciał trochę pochodzić za sprawami, nawiązać stosunki z ludźmi bogatszymi, bywać w lepszych towarzystwach. Pracy trzeba szukać, a ty nie zrobiłeś dotąd nawet pół kroku do swojej karyery.
— Nie zrobiłem i nie zrobię — zawołał Danton gwałtownie. — Chciałabyś, żebym się swędał po salonach, kłaniał się w pas parszywym arystokratom, albo jeszcze parszywszym od nich, zbogaconym kupcom i fabrykantom? Niedoczekanie twoje!
— Wolisz przesiadywać całymi dniami w Palais Royal, w tej norze grzechu, rozpusty, szatana, i tracić czas na bezcelową gadaninę z wszelaką bezdomną hałastrą, z próżniakami, szczekaczami, szulerami i plugawemi kokotami.
— Wolę — fuknął Danton.
Był zły, żona bowiem potrąciła o najsłabszą strunę jego charakteru. Olbrzym z głową Tatara nie lubił pracować, trudzić się, zabiegać. Gnuśny, leniwy, sypiał połowę dnia, a drugą połowę trwonił w kawiarniach. Książki nie brał nigdy do ręki od czasu egzaminów, gazety ledwie że przerzucał.
— Wolę! — gniewał się. Czy możesz sobie wystawić takiego słonia, jak ja, na woskowanych posadzkach salonów Nos bym