Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Doskonale! — monologował gruby pan. — Pość sobie jeszcze trochę, szara kanalio; niech ci się kiszki dobrze skręcą, by ci rządy dworaków i klechów gruntownie obrzydły i byś się stał posłusznym narzędziem w ręku budowniczych lepszej przyszłości. Syty, ciepło odziany nie lubi hazardu, a nam potrzeba serc i ramion zuchwałych.
Chuchnął w garść.
— Siarczysty mróz! Palce grabieją.
Wsunął ręce w szerokie rękawy futra i posunął się wolno ku ulicy de la Sourdière.
Był już wieczór. Żółte światełka rzadkich latarni nie rozpraszały ciemności, zalegających ulice. Tu i owdzie, na placach; przed kościołami i domami rządowymi paliły się ogniska, przy których grzali się woźnice, policyanci i bezdomne włóczęgi. Jak widma wyglądały z daleka ciemne sylwetki ludzkie na tle krwawych płomieni.
Otyły pan skręcał właśnie w ulicę de la Sourdière, kiedy go ktoś, okutany tak samo w dobre futro, jak on, zaczepił.
— Dobry wieczór! Czy hrabia będzie dziś w Palais Royal? Chciałbym dać panu rewanż za wczorajszą przegraną. Nie lubię wygranych pieniędzy.
— Z przyjemnością odegrałbym od księcia wczorajszą przegraną, ale muszę sobie odmówić tej słodkiej zemsty. Mam dziś wieczór zajęty.