Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z urwaną w połowie klątwą, podobną do gniewliwego warknięcia złego psa, ustępowali pauprzy z drogi powozom, które nie uważały za potrzebne zwracać uwagi na pieszych. Te wszystkie kabryolety, berlinki, dyliżanse, alemandy, saboty, gondole, powozy i powoziki najrozmaitszych kształtów, otwarte i zamknięte, pędziły po nierównym bruku co koń wyskoczy, jak gdyby oprócz nich nie było nikogo na ulicach. Tu i owdzie podniosła się wśród tłumu pieszych groźna pięść lub błysło z podełba mściwe oko jaskrawym blaskiem nienawiści.
— Lud paryski, obryzgiwany błotem ulicy, potrącany łbami koni, śmiał się dawniej, dowcipkował po swojemu, swywolił, a teraz warczy i grozi złem okiem — mówił ksiądz. — Idzie ulicami stolicy głuchy pomruk, pochwytny tylko, wyraźny dla tych, którzy patrzą z urzędu w serce ludu. My, księża, słyszymy w konfesyonale, w brudnych norach nędzarzów, dokąd nas śmierć wzywa z olejami świętymi, z ostatniem namaszczeniem, takie skargi i złorzeczenia, iż gdyby je mogli słyszeć nasi salonowi rezonerowie filozoficzni, nasi upudrowani, wyżabotowani reformatorowie, odeszłaby ich ze strachu o własną skórę ochota do wywracania istniejącego porządku. Ale oni nie uważają za potrzebne spojrzeć w duszę ludu. wsłuchać się w tłumiony płacz jego słusz-