sypiący z góry na dół potoki światła i żarów. Małe, chłodne, bezpromienne słońce grudnia walczyło daremnie z mroźnym oddechem zimy, który szedł od północy.
Dzień pogodny wywabił na brudne, źle brukowane ulice bez bocznych chodników dla pieszych, tłum ludzi. Ten tłum był jakiś cichy, milczący, osowiały. Wielkie mnóstwo obdartusów wlokło się leniwie wzdłuż domów. Na wszystkich rogach, na schodach kościołów, przed bramami bogatszych domów widać było gromadki żebraków.
— Wesoły temu lat pięć Paryż posmutniał — zauważył wicehrabia.
— Nędza odjęła lekkomyślnemu, wesołemu ludowi paryskiemu jego dawny humor objaśnił ksiądz. — Chleb tak podrożał, że stał się zbytkiem dla ubogich.
— I prowincyę wysmagały okrutnie nieurodzaje ostatnich lat — mówił wicehrabia. — Bieda z nędzą rozgościły się nie tylko w chatach chłopskich, pastwią się nie tylko nad ubogimi. Do naszych zamków szlacheckich ciśnie się niedostatek drzwiami i oknami. Gdyby nie przywileje feodalne, wielu z nas nie miałoby z czego żyć.
— Najgorsza, że nędza sączy w dusze ludu jad nienawiści do wszystkich, którzy nie umierają jeszcze z głodu. Niech się pan przypatrzy uważnie twarzom obdartusów i żebraków.
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/024
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.