Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tuż przed sobą, przed swoją karetą widział Ludwik tłum kobiet w bieli, niosących w ręku kwiaty i gałązki laurowe. Przekupki, „damy z hal“, które zasłyną wkrótce smutną sławą okrutnych, krwiożerczych furyi, sławą drapieżnych „bachantek nowego boga Liber“, wybrał Paryż na przedstawicielki płci pięknej najwykwintniejszego miasta świata cywilizowanego.
Coraz więcej mierzchła twarz Ludwika. Z głową pochyloną jechał wśród żywego szpaleru, z którego padały na niego spojrzenia ponure, z którego wylatywał od czasu do czasu okrzyk: vive la nation! jakgdyby mu chciał przypomnieć, że teraz nie on rządzi w Paryżu, jeno lud paryski, co się nazwał narodem, suwerenem.
Muzyka grała: Où peut-on être mieux? naród-suweren radował się: vive la nation! a król dławił się żółcią upokorzenia, zbyt gorzkiej nawet dla jego łagodnej duszy. Paryż wlókł go przez jarzmo kaudyńskie, jak pokonanego, zdeptanego wroga, policzkował jego bezsilność bogatą wystawą swojej siły. I to za co? Za jego dobroć, za jego jak najlepsze zamiary.
Ludwik czuł się po raz pierwszy w życiu obcym wśród własnego narodu, zaczął się lękać tego uzbrojenego tłumu, on, który wierzył jeszcze temu kilka tygodni, że król francuski