Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech mówi jeden — rzekł rotmistrz, który stanął obok hrabianki.
Długo namyślał się tłum. Chłopi spoglądali po sobie, szeptali, trącali się łokciami, jeden popychał drugiego. Aż wreszcie wysunął się naprzód jakiś wyrostek. Chuderlawy był, nikły, ale na jego wynędzniałej twarzy malowało się zuchwalstwo.
— Bo to... — zaczął i urwał.
Widok panów, wpatrzonych w niego, onieśmielił go.
— No, tak — mówił, zachęcony z tyłu przez innych młokosów) — Teraz ma być wolność, to my nie poślemy nikogo ze skargą do króla, na wielki sąd i nie zabierzemy naszej dobrej pani wszystkiej ziemi. Zostawimy jej połowę i zamek też, bo co chłopu po zamku, ale króliki i gołębie musi panna hrabianka pozabijać, bo to okrutne szkodniki.
— O jakim to sądzie mówicie? — zapytał rotmistrz.
— O jakimby? O tym wielkim sądzie, co go to dobry król, miłosierny dla ubogiego narodu, zwołał do Wersalu, aby wszyscy mieli po równości. Czy to królowi nie wolno sądzić, kogo mu się podoba i rozdać, co mu się podoba? Czy to on nie jest królem?
— O jakim sądzie mówią? — zapytała hrabianka półgłosem.