Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Naużywał ich w istocie, pracował za wiele mózgiem, płucami i zmysłami. Jego natura wybuchowa nie znosiła w niczem miary. Myślał za tysiące, mówił na zebraniach za stu posłów, czytał i pisał za dziesięciu gazeciarzów, hulał, kochał się za trzech zdrowych ludzi. Wszystkie chwile wolne spędzał w gronie przyjaciół, przy wesołej, gęsto dobremi winami przeplatanej biesiadzie, lub w buduarach ładnych kobiet.
— Ta Coulonka wyssie ze mnie przedwcześnie soki życia. Ale mojaż wina, że taka śliczna, miła i apetyczna?
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Używaj Mirabeau, póki ci sił starczy. Długo czekałeś na szczęście ludzkie.
Czekał długo, zawsze łaknący, bo ubogi. Teraz sypało się na niego złoto deszczem obfitym. Kieszenie księcia Orleańskiego i bogatych mieszczan były dla niego otwarte. Czerpał z nich, pożyczając na prawo i lewo bez rachunku, wiecznie potrzebujący.
Używał życia.
Duport i Lamcth nazwali go szlachcicem starego fasonu. Nie mylili się. Miał szeroką, dziurawą rękę szlachty francuskiej z czasów Ludwika XV. Rzeka złota przepłynęłaby przez jego palce. Miał upodobania arystokraty prowincyonalnego. Nie lubił motłochu i ludzi źle wychowanych, dbał bardzo o swój tytuł hrabiowski.