Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niema o to o-o-obawy. Swo-swoi nie-nie-nie krzywdzą swoich. Ta fala wyrzuci nas na-na-n-aszczyty, z których wy zlecicie.
— Szczęśliwej jazdy z dołu pod górę i z góry na dół. Spiesz się pan, bo nie zdążysz nasycić oczu fantazyą i sprawiedliwością motłochu. Do widzenia!
Poleciał ku placowi de Grève, nie słysząc, że ktoś wołał za nim: Kamil! chociaż głos wołającego był tak potężny, iż obudziłby chorego, z zastygłego letargu.
— I ten także? — dziwił się ksiądz.
Danton spieszył za Desmoulinsem na widodowisko ludowe.
Widowisko miało się już ku końcowi z manekina została garść popiołu, którą dzieci rozrzuciły na cztery strony świata.
A teraz co?
Naród się zabawił, lecz cóżby to była za wolność, gdyby pozwalała tylko na zabawy o suchem gardle i pustym żołądku?
Ktoś krzyknął: do piekarni! Ktoś drugi dodał: do szynku! i rozochocony tłum rozbiegł się po najbliższych ulicach. Aż do północy uganiała się policya z wesołą hołotką, która rabowała chleb, wino i wódkę.
Nazajutrz, pod wieczór, wyglądało przedmieście św. Antoniego, jak wielkie obozowisko. Wszystkie cuchnące nory wypluły na ulicę szare robactwo nędzy, próżniactwa i zbrodni.