Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bandyci! — zawołała hrabina, zrywając się z fotelu. Nie wpuszczać nikogo.
Stukanie powtórzyło się, niecierpliwsze, gwałtowniejsze.
— Kto tam? — pytał w sieni głos Szwajcara.
— Wicehrabia de Clarac — odpowiedział głos donośny. Czy panie są w domu?
— Wyjrzyj przez okno, Filipino. Może to jakiś rabuś, podszywający się pod nazwisko wicehrabiego.
Był to w istocie Gaston de Clarac.
— Przybyłem z Wersalu zobaczyć, co się z wami dzieje — mówił Gaston, całując ręce kuzynki. — Chwała Bogu, jeszcze żyjesz, ale gdzie panna de Laval?
Wtem zabrzęczały szyby w oknach hotelu, Łoskot, jakby dudnienie oddalonych grzmotów, przeciągnął nad miastem.
— Tam,, tam! — mówiła pani de Bar.
— Gdzie?
— Zabrała ją z sobą ta waryatka, ta opętana filozofka, księżna d’Anville la Rochefoucaud. Przyleciała z błyszczącemi oczyma, cała czerwona, zziajana. — Spiesz się, jeżeli chcesz zobaczyć najwspanialszy dramat naszego stulecia — mówiła głosem zdyszanym. — Naród zdobywa Bastylię, symbol despotyzmu. Bierz kapelusz, laskę. Słońce wolności wschodzi, wielkie, promienne. Nie namyślaj się. Nie co-