Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ohydna walka o byt, nędza, uczyniły go nieprzejednanym wrogiem porządku, który nie umiał takiemu olbrzymowi woli, pracy, energii i talentu, jak on, wyznaczyć należnego mu miejsca.
— Kopnę tę spróchniałą budę, że rozleci się, jak stara, zgniła beczka — mówił do siebie, idąc pustemi ulicami Paryża.
Szedł do swojej ostatniej kochanki, do baletniczki Coulon. Pierwsza, margrabina de Monnier, zdradziła go dla kogoś innego.
Kiedy skręcał w jakąś boczną ulicę, buchnęła na niego z ciszy wieczoru dzika wrzawa ryczącego tłumu. Słyszał łoskot rozbijanych drzwi i brzęk tłuczonych szyb. Coby to mogło być? Paryż był dotąd spokojny.
Przyspieszył kroku. Strażnik miejski przebiegł obok niego z pospiechem.
— Hej, policya! Co się tam dzieje? — zawołał.
Strażnik nie odpowiedział, pędząc, jak opętany.
— Temu spieszno. Oberwał po łbie.
Przed sklepem piekarza mrowił się tłum obdartusów. W rozbitem oknie wygrażał pięściami człowiek w białej, nocnej czapce, wrzeszcząc na całe gardło:
— Policya, straż!
Odpowiedział mu śmiech.