Zaszumiały pióra (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Zaszumiały pióra
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HELENA MNISZEK


ZASZUMIAŁY PIÓRA
WYDANIE TRZECIE
POZNAŃ
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA KAROLA RZEPECKIEGO
1922


Czcionkami Drukarni Zjednoczenia Młodzieży, Poznań, ulica Pocztowa 14/15.




ZASZUMIAŁY PIÓRA


Wysoko na gnieździć stary Sokół smutnie dumał. Schowany w gałęziach i w chróście dumał o słonecznej przeszłości, o swym bujnym locie młodzieńczym. Dużo widział, pióra pogubił w walce życia. Nieprzyjazne wichry połamały mu lotki. Serce miał rozranione ale jeszcze pełne krwi, co tętniała pulsem miłości dla pobratymczych gmin.
Walczyłby dłużej, lecz zmroziło go chmurne niebo, mgły rozłażące się, mętne. Sokół pragnął słońca i powietrza. Zrozpaczony grzązł w apatję, starość brała go pod swą płachtę. Nadzieja lepszej doli żyła w nim stale, tylko brakło mu sił, wzrok matowiał. Więc zamknął się Sokół w ciemnem gnieździe, czekając śmierci. Otaczały go opieką młode Sokolęta a on im prawił bajki i słuchał radośnie chrzęstu ich piór. Upajał starego widok ich rozwianych skrzydeł. Radośnie patrzał w płomienne ich oczy, gdzie gorzała miłość idei i wielki altruizm dla ptasich ludów. — Lotki rwały ich do słońca, dzioby do chmur, by je przebić. Temperament wrzący kipiątkiem w żyłach, gnał ich naprzód, w mózgach szalała burza buntu, młode szpony szarpać chciały, byle do jasności, do ciepła! Stary kręcił wypełzłą głową i żałośnie kwilił „nie zdołacie, zmoże was brutalna chmura, wyżre młodą krew“. Sokolęta dzwoniły dumnie... dolecim, dolecim, ujrzym złoty krąg, zapanuje jasność, wiosna odrodzenia.
I zapatrzone w uroczą wizję leciały z rozdźwiękiem skrzydeł, wznosząc górną pieśń.
Stary drzymał; śnił... o pięknych światach. Aż zbudziły go dziwne gwary ptasie. Gromadne przeloty jak na wyrój. Szum przełomowy roznosił echa, potężne, idące w dal. Ciche gniazdo starca nie mogło pomieścić Sokolich wieców. Moc ptaków ściągało. Z Sokolicami nadlatywały bystre Jaskółki i ciche Gołębic perły. Z pól wiejskich ruszyły Skowronki, czasem błysnął opasły brzuch Gila w karmazynowej kierezji, lub złotolity Bażant; lecz ten był rzadkością. Najliczniejsze leciały pospolite Wróble, z pod strzech, z pod kominów dymiących i z zatęchłych, nizinnych dziupli.
Roje ptactwa, ożywione jedną gorejącą krwią, duchem i żądzą czynu, jednem tętnem serca i społeczną myślą.
Stary Sokół dziwił się, smutny i nieufny. Straszyły go wzloty młodych. Ale może nowe pokolenie będzie miało większy hart? może genialna ich twórczość, rozsnuje ciemności i z chaosu wydobędzie światłość? Stary z niepokojem czekał.

I nadszedł dzień chwały, dzień błogosławiony. Gęste chmury rozsnuły opony. Jak płomień z wulkanu buchnął strzęp światła; w oczach przywykłych do mroku zdawał się oceanem zórz. Ptaki zrodzone w szarych mgławicach, dusznych jak groty z kamiennych płyt, ujrzały niebo. Dygot namiętny huraganem wpadł do skrzydlatej rzeszy, porywając wielkich i małych. Halny wiatr!
Sursum corda! kwiliły Orły, i monarszy pęd Ich w górę szedł, triumfu grając hymn. świetne sztandary skrzydlich piór dźwignęły chmurne klamry; z przyschłą na piersiach krwią, Orły goiły w słońcu bolesne blizny.
Powstał huk. Lawina ze szczytu Mont-Blanc, lawina zapału gorących serc, polotu, idei. Ogrom! Ogrom!
Młode Sokolęta podsunęły dziadka do otworu w gnieździe.
„Patrz! dokonaliśmy!... oto odrodzenie... oto światło dnia! patrz starcze: Sursum corda“. Stary Sokół zdumiał się, piekące łzy zalały mu wzrok.
„I to prawda?.. to nie sen?“.....
Sokół zatrząsł się z radosnego bólu. Kwiaty nadziei, rozwite w złote czary, spływając mu na głowę roniły słodycz.
Sokół odżył, żar mu błysnął w oku, starcza krew ruszyła w wir.
„Hej ptaki! lot wasz grzmi!“
I patrzał odmłodzony, patrzał z dumą na niezmierne zastępy świątecznie natchnione. Orły wiodły korowód. Łopot od Nich brzmiał i wiew piór. Leciały rzeźkie Sokoły, plutony Sokoląt. Leciały Jaskółki chyże w szafirach aksamitów, Perły Gołębic, wieśniacze Skowronki. Tłoczyła się nieprzeliczona ciżba Wróbli, głośna, rozśpiewana i mnóstwo ptactwa różnych barw i odcieni, różnych wielkością i energją piór. Gile wystąpiły w okazałej liczbie, wielce butne z chwili, jeszcze butniejsze z kraśnego pierza. I Bażantów gromadka spora, lśnię bogactwem i sybarytyzmem. Sunę poważne ligi Żórawi w popielatych togach, podniecone, lub chłodniejsze. Tu i tam błyszczę grupy Bocianów w tunikach rzymskich, czczone przez ptasi tłum. Lecę... lecę... z chrzęstem, z łomotaniem skrzydlich śmig. Dążą naprzód zwycięzkie, gromkie głosem, opite triumfem. Dzioby maję powagę, oczy iskry.... i łzy. Taka potęga wieje z tych mas, bezkresny gmach zjednoczonych serc, spojonych wspólnym duchem. To nie leciały ptaki, to parł Naród ptasi. A nad nim fanfary hejnałów, a nad nim cyklon szału i zapalny dym. I urok był w tym ruchomym kolosie i czar unoszący i rzewność, jakby uświęcona minioną dobę klęsk.
Stary Sokół w gnieździe wyrywał się za nimi do lotu! do lotu! Ale skrzydła połamane, ciężkie, zwisły bezwładnie. Spłowiałe oczy ciskały ognie zachwytów, lecz starcze ciało w ziemię wkute. Tylko duch kołatał jak rozhuśtany dzwon.
„Dożyłem! przed zgonem ujrzałem ich!... nie zginę.... polecę w zwyż!
Deo — o, Deo gratias!“

Przeszli, przeszumieli! lot swój niosę dalej. Nie widać ich już. Echo słabnie, cichnie chrzęst. Gdzieindziej budzą drzemiące Sokoły, rzucając zarzewie duchowego płomienia.
Cisza, ale dzwon odrodzenia bije wciąż.
Stary Sokół nie zasypia. Opuszczony przez młodych, co tam lecę społem duma już inaczej. Widzi szerokie światy, cudne horoskopy przyszłości. O! jaka zamieć kwiatów sypie na starczę głowę, jaki miód upojeń, zawieja odurzającej woni.
Starzec oddycha pełną piersią, płuca ma olbrzymie, mógłby wchłonąć świat. Rozkoszuje się powietrzem, ciasno mu w gnieździe, dławi go chróst.
„Do nich! w gromadny lot!“ woła roztęskniony, i trzepoce resztkami skrzydeł, skubie łachmany piór.
Kiedyż wrócę Sokolęta z zwycięzkiej wyprawy, opowiedzieć ideową baśń. Kiedy wrócę odpocząć znużeni sławą, spici rozkosznym dreszczem wyzwolenia.
Stary z niepokojem czekał.

Wrzawa, zgiełk.
Wracają!
Krwawe skrzydła, połamane lotki, pióra w nieładzie. Wszędzie krew, ślady klęski. W źrenicach groza, ponury obłęd.
Rozpacz! rozpacz!
Przerażenie, stygmat nieszczęścia.
Stary skulił się, spuścił skrzydła.
Przeczucie nim szarpnęło, złowrogi dreszcz.
Przeleciała jedna grupa, druga, pojedyńcze ptaki pędzą dziwnie kwiląc.
Ucieczka!... popłoch!....
Stary ciska się w gnieździe.
„Gdzież moi! co z nimi?“....
Oto są. Straszny widok. Sokolęta krwawe, skrzydła im pogięto, nastrzępione pióra od walki. Połamane dzioby, ruina, zgliszcza nadziei.
Stary omdlewa.
„Co się stało, jak?....
Nieszczęście! Na polance, w zwyciężkim locie stanęli, i... napad. Krew się ścina w żyłach, mózg zdrętwiały nie obejmie grozy.
Zewsząd walą straszliwe stada Sępów i Jastrzębi — Kruki, Krogulce.
Legje barbarzyńców wściekłe, głodne, bezlitosne! Łakną żeru, pragną posoki. Ostre dzidy Sępów niszczą, krwawią. Jastrzębie szpony drą żywe ciało. Biją silne skrzydliska Krogulców, czarne całuny Krukowi rzucają strach.
Porażka! rzeź.
Zniweczona dzielność Orłów, męstwo Sokołów zdruzgotane.
W przepaść runął niebotyczny wzlot.
Przemożne tytany rozniosły złotą ułudę.
Znowu słońce zajdzie mgłą.
Tyle ducha, miłości, nadziei, zmiażdżyły hordy ptaków-drapieżców.
Grom z jasnego nieba!
Stary Sokół słuchał, cicho, żałośnie kwilił, pękało mu serce i... nie zniósł ciosu. W szarzyźnie dogorywał, obudzony nadzieją chciał żyć, zabił go piorun, spadły w promieniach słońca.
Starzec zadrgał szkieletem skrzydeł, suchy dziób żałośnie podniósł w górę, jakby łowiąc utraconą szczęśliwość i kwilił skargę ostatnią.
Zwalił się w czeluść gniazda... zabity.
Otoczyły go Sokolęta i zawiodły pieśń żałobną nad swym losem i jego......
.... I że światło jeszcze błyśnie, bo słońce nie zgasło a młode Sokoły..... żyją.




TRAGEDJA CESI
(URYWEK Z PAMIĘTNIKA WYGNANKI)

Archangielsk, 29. Listopada.

Jestem już tu od tygodnia razem z Julka i Olską. Przyjechałyśmy pod etapem. Konwojował nas z Warszawy oficer żandarmerji, Andrzej Bieruzow. Dziwna i straszna podróż wśród żołdackich pik. Tyle dni bezbrzeżnej tęsknoty za ukochanymi, żalu, goryczy.... Od chwili aresztowania naszej paczki, żyję życiem gorączkowem. Wzięli nas wszystkich do ratusza. Badanie, śledztwo, Potem cytadela. Och ten głuchy hurkot kół na dziedzińcu cytadeli, dotąd w uszach mi brzmi. Nie wydaliśmy nikogo ale i nie ujrzeliśmy więcej. Tylko z rodziną krótkie pożegnanie w obecności żandarmów. Gdyby nie Bieruzow, nawet rozmówić byśmy się nie mogli. On ułatwił na dworcu pożegnanie z mamą i Jontkiem. Poczciwy! Teraz Jontek pozostał jedynakiem, on się mamą zajmie.
Biedna mama! Jej oczy bolesne, oczy błogosławiące! Szczęśliwy ten kogo w takiej chwili żegnają matczyne łzawe oczy. Chociaż to większa tęsknota, większy żal, że ktoś został i myśli o nas i kocha.
Co oni dziś robią?... Płaczą zapewne wspominając wieczór przed rokiem. Dwanaście miesięcy a ile zmian! Ja w Archangielsku, Staszek na Syberji, mama i Jontek w żałobie po nas.
Pamiętam ten wieczór andrzejek: wylewanie z wosku, palenie kartek... wróżby.
A jednak dziwne! przecie to tylko zabawa, nikt się tem nie przejmuje, nikt nie wierzy, jednak Staszkowi wylał się z wosku wieniec cierniowy a mnie jakieś mury. W kartkach spaliłam się ja i Andrzej... Co za ironia!
Oficer, który mię eskortował nosi to imię.
Jeszcze wtedy nie byłam wciągniętą do naszej paczki, nie chowałam proklamacji, nie widywano mię na wiecach. Uczyłam się, chcąc zdać maturę. A teraz?... Staszka za jego odezwy i działalność pędzą na Syberję, nawet nie wiem do jakiej miejscowości. Pożegnaliśmy się w cytadeli. Mnie rzuciły losy nad Dźwinę północną... Śniegi i śniegi, lasy, bagna. Dziki kraj.
Bieruzow mieszkanie nam wyszukał. Ja z Julka, zajmujemy duży pokój przy rodzinie Chołmaczowa, urzędnika z admiralicji. Olska mieszka u kupca Kirylicza. Podobno dobroduszni ludzie, namawiają Olską, aby sprzedawała ryby w ich sklepie. Pewno się zgodzi bo... cóż m a robić?....
Ja niespodziewanie otrzymałam oferty na lekcje polskiego i francuskiego języka. Przyjęłam. Praca ułatwi mi wygnanie, choć przez kilka godzin zapomnę o tęsknocie. Ale zdziwiła mię ofiarność miejscowej inteligencji dla rewolucjonistki. Przeczuwam tu opiekę Bieruzowa, nikt mi jednak wyraźnie nie mówi, że te lekcje są z jego poleceń. On jest delikatny, mieszka w hotelu na wprost Chołmaczowów. Na szczęście bywa rzadko. Patrząc na niego, przypominam cytadelę. Julka go nie znosi. Strasznem jest widmo niewoli! Od czasu aresztowania minęło trzy miesiące.

30 Listopada.
Już późno. Ja piszę a Julka leży na łóżku i gwiżdże. Jak ona może? wiem zresztą, że nadrabia miną. Ona biedniejsza odemnie, zostawiła rodzinę prawie w nędzy. Sama zarabiała na ich życie, i teraz pozostali bez niej. To okropne! Julka wymawiała mi moje lekcje, ale dowiedziawszy się, że udzielam je tylko w polskich domach, uspokoiła się. U Pogórskich (także zesłańcy) daję dwie godziny francuskiego; u Stawiczów (inżynier-budowniczy) godzinę francuskiego i 2 godziny polskiego.
Pogórska mówiła, że chciałaby abyśmy u nich mieszkały, ale mogliby z naszego powodu mieć przykrości, jesteśmy pod ścisłym nadzorem policyjnym. Bieruzow nad nami czuwa. Gniewa mię jego argusowe oko, lecz nie szkodzi nam, przeciwnie pomaga.
Chołmaczowowie dobrzy ludzie, dość prości, bez pretensji, nie mają dzieci, więc cieszą się nami w zabawny sposób i chcą nam dogodzić. Do niego co dzień przychodzą znajomi na karty, ale gra ją po drugiej stronie mieszkania. „Eudoksja Iwanowna“, nasza gospodyni wyprawiła ich tam, mówiąc głośno, że tu będą przeszkadzali „polaczkom rewoilucjonerkom i dopieroż by Bieruzow nas zrugał“. Pomimo woli, zaśmiałyśmy się z Julką, tak to zabawnie mówiła do swych gości w przekonaniu, że my śpiemy.
Pada dziś gęsty śnieg, jakby chciał świat zasypać, takie niesłychane lecą płaty, równo, cicho. Ach Boże! jak u nas w Warszawie.
Co się ze mną dzieje?.... Są chwile, że bez namysłu pozbawiłabym się życia. Ogarnia mię już nie melancholja ale rozpacz.
A śnieg wali i wali. Jak tam dźwięczą sanki na ulicach Warszawy? Na ratuszu teraz jedenasta. Niedziela, tłumy się kręcą, idą do kościołów. Mama z Jontkiem są u Kanoniczek.
Wolę nie myśleć o tem! Boże, ile męki! Czy takie serdeczne tęsknoty ludzkie biegną do siebie przez ponurą dal? Czy spotykają się z sobą, łącząc w mistycznym uśmiechu żale i gorycze?...
Gdybyż wiedzieć?...
15 Grudnia.
Nie pisałam dwa tygodnie, bo o czem?... Odnawiać je na papierze to jeszcze więcej boli.
A przytetm... coś ze mną dzieje się, czego pojąć umysłem dotąd nie mogę, boję się zagłębiać w myślach, by nie odgadnąć prawdy.
Ludzie rodzą się na to, aby wiecznie walczyć, wieczną z sobą prowadzić kampanię i zawsze rozwiązanie jest niejasne. Złe i dobre instynkta w duszy borykają się z sobą, spychają wzajemnie, wygrażają sobie pięściami, szczerzą na się zęby, ale stanowczo żadne nie wygrywa. I ta walka trwa wiecznie. Dobrze, jeśli siła ciężkości spoczywa w dobrych instynktach, źle jeśli w złych.
Nie sypiam po nocach, słyszę jak dmie wicher i wstrząsnę się nieraz, okropnie wstrząsnę na myśl, że jestem w Archangielsku. Staje przy mnie mara jakaś, gorsza od wygnania, czasem wołałabym kajdany jak te niepojęte uczucia.
17 Grudnia.
Julka mię drażni swym badawczym wzrokiem, coś przeczuwa, o czem ja sama nie chcę wiedzieć.
Matuchno! przyszlij mi przez tysiące mil swe oczy błogosławiące, może one obronią mię, może odwrócą nieszczęście, gorsze od wiecznej niewoli. Matuchno!
19 Grudnia.
Można jednak wytworzyć sobie cudną chwilę, nawet w moich smutnych warunkach. Lecz chyba tylko tam, gdzie wchodzi muzyka.
Taką chwilę miałam dziś, przed zapaleniem lamp. Grałam trochę na rozklekotanym fortepianie Chołmacziowów, ale to mię rozstroiło. Nakręciłam gramofon. Niecierpiałam przedtem tego instrumentu, lecz pragnienie muzyki jest silniejsze nad uprzedzenie.
Gramofon grał — arję Bacha. Zwykle wrzaskliwy, ten jeden utwór poprostu pieści. Rzewne, pełne intonacji tony płynęły w ciszę i mrok wieczorny, dźwięczną, z da się, aksamitną harmonią.
W melodji tej arji jest coś dziwnego, jakaś prośba do samego Boga, jakiś żal, drga na pojedyńczych akordach i przejmująca skarga i tęsknota i ból. Na słodkich i spokojnych dźwiękach, kładzie się gorzka rozpacz, odczuć się daje tragedja bezgraniczna. Słuchając duch wznosi się hen! na wyżyny, po za chmury i obłoki, gdzie białe skrzydła Aniołów, muskają w złote struny arf eolskich. Siedziałam, zagłębiona w fotelu, patrząc na świetlany pas, pozostały po zniknięciu słońca. Dokoła kłębiły się ciemne obłoki nocne, tem jaskrawiej uwydatniając promienny szlak, nie gorący, nie wesoły, nie nasz, ale dziwnie smętny, błyszczący suchem światłem, jak zgaszona dusza człowieka. I zdawało mi się, że na tej jasności zjawiają się cienie, uwypuklające me marzenia, lepiej powiem, wspomnienia. Okno Chołmaczowów było dla mnie jakby panoramą na świat mego minionego szczęścia. Miałam wrażenie, że mój duch wychodzi z ciała i płynie na tej jasności, płynie w dal siną, łudząc się, że trafi na światło gorętsze, bardziej świetlane, aż po długiej wędrówce, z nadzieją i hejnałem szczęścia, trafia na zbitą masę czarnych chmur. I ginie w nich, jak topielec bez ratunku, nawet z radością, że cierpienia ustały.
A dokoła snuły się cienie, zapadał mrok.
Są chwile, że się nie czuje własnej istoty, nie czuje się ciała, brak wszelkiej realności, tylko duch potężnieje, staje się tak ogromnym, że aż rozsadza ramy warunków i otoczenia.
Czułam, że mój duch był tam, na świetlanym pasie, skąd mógł widzieć — niebo Warszawy.
Przymknęłam oczy i ujrzałam obraz, namalowany sercem, cieniowany tęsknotą. Oto w naszem mieszkaniu, w stołowym pokoju, przy lampie, siedzi mama. Siwe pasma włosów srebrzą się w blasku lampy. Oczy zaczerwienione od bezsenności, co ją trapi i od łez. Przy niej klęczy Jontek. Tuli swą czarniawą głowę do jej kolan i pociesza i błaga o spokój. „Staszek — Cesia“, te imiona mama i Jontek zdejmują sobie wzajemnie z ust. Obraz nagle zadrżał mi w oczach, zaczęły do źrenic napływać łzy.
I zmienił się. Widzę Staszka. Gdzieś w śniegach i lodach Syberji. Wzrok ma przygasły, bladą twarz. Myśli o nas i tęskni. Ale nie! Staszek nie traci otuchy! On kocha kraj i dumny jest z tego, że cierpi za ojczyznę.
Staszku! i ja chcę być silną, łączmy się myślami i nieśmy je wspólnie przez obce kraje, do tej naszej drogiej matki, za którą cierpimy i do naszej mamy i Jontka.
Nie chciałam oczu otworzyć, by nie prysnął czar, bałam się odetchnąć, by nie spłoszyć widzenia, tej halucynacji złudzeń.
Muzyka ustała, zaległa cisza, tylko igła na nutach gramofonu zaczęła syczeć przeciągle.
Pomyślałam, że tak się wszystko na świecie kończy. Że jak wyczerpała się nuta, tak wyczerpują się ludzkie uczucia i duch ludzki w walce z przeciwnościami życia. Ale, jak po zgaśnięciu melodji echo gra jeszcze, tak w człowieku jęczy ból, czasem wiekuiście.
Wstałam i znowu powróciłam życie instrumentowi, znowu grał arję Bacha. Gdybyż to i człowieka po agonii, po stracie wszystkich atomów życia duchowego, jakaś ręka cudownie pobudzić mogła, ożywić, dotknięciem ocucić.
Stanęłam przed oknem. Arja płynęła, płynęła ciągle, a na niebie wśród szaro białych kłębów, sterował srebrny sierp. Chował się za ciemne zwoje, wdziewał na się ciężkie futra chmur, czasem zrzucał z siebie te ciężary i kapryśnie przysłaniał się przezroczą gazą obłoczków. Złożyłam ręce i wpatrzona w jasny punkt, szeptałam słowa modlitwy. Księżyc słyszał, rozumiał moją prośbę, niósł ją do Boga, każde słowo cieniował swemi obrotami. Patrzał mi wprost w twarz, jakby z życzliwym uśmiechem, albo z gniewem zasuwał się za ciemny kłąb, lub nagarniał na się szarą mgłę niepewności. Raz na mój szept gorący, błysnął smugą brylantów, cisnął stos światła na mą głowę, aż twarz mi się rozjaśniła. Szepnęłam: Zrozumiałeś — odczułeś? Ale sierp znowu rozwiał błogą chwilę, schował się zupełnie.
Uklękłam wówczas i gorąco westchnęłam do Boga, z prośbą, niemal z łkaniem, schyliłam się aż do ziemi, błagając. Ujrzałam blask na podłodze. Sierp znowu siał brylanty, złocił się nadzieją, otuchą. W tem zadzwoniono w przedpokoju.
Czar prysnął!
20 Grudnia.
Dziś był Bieruzow. Otworzył mi drzwi jak wracałam z lekcji. Rozmawiałam z nim w salonie Chołmaczowów. Przyniósł mi paczkę numerów Kurjera Warszawskiego z ostatnich tygodni. Boże! co za wrażenie! Wiadomości z Warszawy! Dziękowałam mu szczerze, a on rzekł: „To taka drobność, a dla pani wesoło“. Po polsku, choć łamane słowa, ale po polsku. Zdziwiona spojrzałam na niego, a on odrzekł: „ja uczę się po waszemu, panno Cecyljo“, Dotychczas mówił mi zawsze „Cecylja Kazimirowna“. Taki miał dziwny wyraz w piwnych oczach, gdy ogarnął mię niemi... Brrr! oficer żandarmerji! Nie chcę o nim mówić. Idę czytać Kurjery; skąd je dostał i.... czemu sam nie wraca już do Warszawy?
21 Grudnia.
W kraju wre. Ciągłe aresztowania, ciągła walka o byt. Pochłonęłam wiadomości, nawet wszystkie ogłoszenia. W nekrologach jest znajome nazwisko studenta, zmarł nagle. Może samobójstwo? Chłopak był młody i zdrów.
22 Grudnia.
Pojutrze wigilja w Warszawie.
Radość w szczęśliwych rodzinach, płacz w wielu domach wśród nędzy. Ile niedoli na świecie! Ile łez płynie!
A na ulicach ruch, ciągły wzmożony ruch.
Przed rokiem wyjeżdżaliśmy wszyscy na święta do ciotki. Mama i Jontek wciąż mi są w myśli i Staszek! Boże! On w ciężkich robotach. On! Staszek! Może to tylko straszny sen, mara? Wściekłość mię ogarnia, rozwaliłabym świat, byle wyrwać Stacha z Syberji. I nic nie mogę dla niego zrobić, nic. Przecie to gorsze od śmierci!
Julka mi mówi, że nie powinnam go żałować, bo on walczy za kraj, jest bohaterem. Ja to rozumiem, tylko sercem objąć nie mogę. Wszystko się we mnie buntuje, sama do siebie czuję wstręt. Ja co jestem o tyle mniej warta od Staszka, mam mniejszą karę. Ciągle niby wyrzut gorzki, stoi mi przed oczyma postać brata zakutego w żelazach.
Julka inaczej na to patrzy, ona ma twardy charakter, nazywa mię głupią patrjotką. Może to słuszne? ale ja mam tylko mniej mężne serce od niej, a patrjotyzm równie silny.
I mnie, mnie mogą ogarniać takie dziwne uczucia?... Takie sprzeczności straszliwe?... Po wszystkiem co się stało ze Staszkiem, ja mogę patrzeć na Bieruzowa z życzliwością? Dziękować mu za jego dobroć — żandarmskiemu oficerowi?.... To zgrzyt! to ironja!... A jednak cóż on winien?... Jest rosjaninem i na służbie. Mógłby naprawdę być złym, gdyby chciał i miał to w swej naturze. On jest uczciwy, coś ma w sobie łagodnego, pomimo dzikich ogni w oczach. Wczoraj Julka patrząc przez okno, zawołała nagle: „Bieruzow idzie do nas, wiesz Cesia, że to dziwny człowiek“.
— Dlaczego? — spytałam.
— Ma w sobie coś, co bierze — odrzekła Julka. Zauważ tylko jego oczy i straszne i zarazem łagodzące.
Patrzałam na nią zdumiona. Nie znosiła go przecie, skąd ta zmiana? A Julka mówiła dalej.
— Albo jego brwi... zrośnięte jak czarne łuki.
— Prędzej jak nahajki — odpowiedziałam z gniewem. Rozdrażniły mię zachwyty Julki.
Ona spojrzała na mnie i odrzekła spokojnie, ale ironicznie.
— Czego się dąsasz? wiem, że ci się podoba „Andrej Andrejewicz“, ja się nie dziwie, bo on jest typowy. Zupełnie do Bohuna podobny.
— Szkoda, że żandarm! — rzuciłam nerwowo.
— A szkoda! — westchnęła Julka.
Nic już nie odpowiedziałam, bo zadźwięczały ostrogi w przedpokoju. Poznałam kroki Andrzeja. Zastukał do nas.
— Nie można! — zawołałam.
— Przepraszam!
— Cesia! on po polsku mówi — krzyknęła Julka.
— To i cóż!
Julka skoczyła do drzwi, pobiegła za nim do salonu. Słyszałam jak rozmawiali. Ja szarpałam chustkę na sobie. Gniew mię porywał niepojęty. Po kilkunastu minutach weszła Julka, była zmieniona.
— Co się stało?! — zawołałam.
Nie odpowiedziała ani słowa. Podeszła do okna i oparłszy czoło na szybie, stała cicho jakby zgnębiona. Lęk mię przejął straszny. Podbiegłam do niej i szarpnęłam za ramię.
— Julka! nie masz prawa ukrywać przedemną nieszczęścia! mów co się stało?!
— Nic się nie stało złego, tylko Bieruzow to dzielny i zacny człowiek. Powinniśmy go, Cesiu, bardzo szanować.
— Julka, co to?!...
Wzruszyła ramionami.
— Czego tak zbladłaś? Ty, Cesia, nigdy rozumu nie będziesz miała. Powtarzam ci, że Andrzeja powinniśmy bardzo cenić, — to nasz dobry duch.
— I to ty mówisz o nim? Ty?...
Julka wyprostowała się dumnie.
— Potrafię ocenić duszę człowieka nawet we wrogu — odrzekła z mocą.
Niczego więcej nie dowiedziałam się. Julka wyszła zaraz do Pogórskich, gdzie młodszym dzieciom udziela początków. Uległa moim namowom, gdyż bezczynność źle na nią działała.
23 Grudnia.
Dziś była trudna lekcja z Anią Stawiczówną. Musiałam panować nad sobą, by nie rozpłakać się. Taki mię żal dławi, tak mi czarno i pusto. Pusto bezbrzeżnie.
Olska szczęśliwa. Sprzedaje ryby u Kirylicza i mówi, że nie martwi się bo i to minie. Obiecuje sobie zarobić przez te dziesięć lat wygnania i jest pewna, że miną one, jak jedna doba. Jak ona może tak filozofować?... Nie pojmuję tego spokoju! Może to tylko brawura?....
Rodziny prawie niema, mąż stracony, więc już do kraju nawet nie tęskni. Czy tak można zagłuszyć w sobie uczucia? Nie, jeśli Olska chce nas pocieszać tą swoją filozofią, to się myli. Mnie tylko napawa goryczą.
24 Grudnia.
Dziś wigilja. Dziś mama, Jontek, kraj cały święci ten dzień uroczysty. Skowyczy we mnie wszystko co czuć potrafi, serce struga ostry nóż wspomnień. Taki szalony męt w mózgu. Takie młoty, obuchy walą, miażdżą w duszy, każdą jej cząstkę. A Staszek zakuty! Żeby mu Bóg na ten dzień odebrał siłę wspomnień! Niechby nie pamiętał, że to wigilja! Niechby wpadł w jakiś letarg, cudowny sen, któryby go przeniósł do swoich duchem. Niechby nie czuł tęsknoty. Boże zlituj się nad nim, nad mamą i Jontkiem. Zlituj się nad tymi co dziś cierpią, nad wygnańcami z kraju. Zeszlij im ukojenie.
24 Grudnia, 12-ta w nocy.
Okropnego doznałam wstrząśnienia, dziś, po powrocie od Pogórskich. Oni obchodzą święta starego stylu, więc tylko rozmawialiśmy o kraju, aż do zmroku. Potem wyszłam, chcąc u siebie spędzić wieczór. Julka poszła do Olskiej.
W domu otworzyła mi drzwi „Eudoksja Iwanówna“ z jakimś zagadkowym uśmiechem na twarzy. Gdy weszłam do pokoju, zdrętwiałam z wrażenia. Na środku stała choinka, mała, zgrabna, na wysokim słupku umocowana. Służąca Nadia, kończyła zapalać świeczki. Nie mogłam pojąć czy to sen, czy to jawa. Tak plastycznie uprzytomniło mi to drzewko kraj mój i rodzinę. Łzy spłynęły mi z twarzy, nie mogłam wypowiedzieć słowa. Upadłam na kolana przed drzewkiem i załkałam boleśnie.
Nadia przedtem wybiegła z pokoju. Musiałam długo płakać, bo nareszcie Chołmaczowowa zastukała do drzwi. Chciałam jej dziękować za niespodziankę, ale ona rzekła:
— To nie ja, to nie ja, to Bieruzow.
I opowiedziała mi jak on sam choinkę ustawił, świeczkami ubrał i papierowym łańcuchem, a złote orzechy i te „konfiekty“ to zawieszał, to zdejmował, bo się bał, żeby się panna Cecylja nie obraziła.
Wzruszyła mię do głębi duszy dobroć tego człowieka. Stałam przy drzewku niema z radości i różnych stłoczonych z sobą uczuć. Nagle dojrzałam coś białego na słupku.
Krzyknęłam strasznie, był to list od mamy! Stempel warszawski i adres napisany ręką matuchny. Nie pytając więcej o nic, rozszarpałam kopertę i klęcząc przed choinką, rozwinęłam list. Wypadły opłatki. Co za szczęście! Czytałam te drogie litery połykając je z chciwością nadludzką.
Mama i Jontek pisali na czterech arkuszach, maczkiem. Dodają mi otuchy, pocieszają, jak słodko mama przemawia i o Staszku mówi z taką boską rezygnacją. Tyle miłości i poświęcenia w jej kochanych słowach. Takie musiały być dawniejsze matki chrześcijańskie, oddające dzieci na arenę męczeństwa. Jontek pisze o sobie, że się uczy pilnie i w następnym roku skończy gimnazjum. Daj mu Boże szczęście i hart, aby mama miała z niego pociechę. Droga matuchna! Ile ją kosztują te słowa nadziei, które mi przysyła. Pisze tak: „przetrwaj lata niedoli, bądź mężną, a wiary nie zgub, bo to skarb nasz najcenniejszy. Gdy Bóg pozwoli ci powrócić po dziesięciu latach, będziesz kobietą trzydziestoparoletnią, więc jeszcze młodą i pełną sił; jeszcze kraj znajdzie w tobie zacną obywatelkę i społeczniczkę. A ja modlę się gorąco, bym chwili twego powrotu doczekać mogła i uścisnąć cię po dniach rozłąki“.
Na zakończenie Jontek unosi się nad dobrocią Bieruzowa. On podobno pisał do mamy pozwalając na korespondencję ze mną przez jego ręce. Jaki to szlachetny charakter! Jaka delikatność tego człowieka. Sam się nawet nie pokazał tego wieczoru. Są jednak zacne dusze w ludziach, którzy nas skądinąd przerażają. Nie domyślamy się często, gdzie jest prawość, nawet słodycz charakteru. Bieruzow od początku opiekował się nami serdecznie, strzegł od wszelkich przykrości. I tu na każdym kroku odczuwam jego dobroć.
Gdy nadeszła Julka z Olską, spłakałyśmy się wszystkie przy choince. W ścianach rosyjskiego domu w Archangielskn rozbrzmiała pieśń polska, o narodzinach Boskiego dzieciątka. Dzieliłyśmy się opłatkiem, a łzy żalu jedna przed drugą skrywała. Dziewięć takich wieczorów musimy jeszcze spędzić, w tym północnym kącie. Czy przeżyjem?.... Może Olska dobrze radzi, żeby najmniej myśleć o przyszłości, bo to niweczy siły życiowe, a przecież powinnyśmy dbać o to, by zachować zdrowie dla kraju, gdy doń powrócimy. Trudno o taką trzeźwość, trzeba ją posiadać; wyrobić się nie da.
Tęsknota i beznadziejność, wyżera istotę człowieka w barbarzyński sposób.
Czytałam list mamy Julce i Olskiej i one się spłakały nad nim, a Julka mi powiedziała z zapałem.
— „A widzisz? Cesia? mówiłam prawdę. Bieruzowa trzeba cenić“.
Pytałam ją, czem Bieruzow ją zjednał wówczas w salonie; odrzekła bez namysłu.
— Swą szlachetnością. Dowiedział się, że ma być u nas rewizja, policją widział przed domem i ostrzegał nas. Jest tu jakiś oficer z admiralicji, który nie lubi Andrzeja i nas śledzi, prawdopodobnie zechce nam dokuczać przez złość dla Bieruzowa.
Zaniepokoiłam się tem, a Olska rzekła.
— Ta opieka Bieruzowa nad nami jest podejrzana. Tu wchodzi w grę coś innego niż prosta uczciwość. Ja trochę domyślam się.
Nie pozwoliłam jej dokończyć; przeczułam dalszy ciąg jej słów.
Boże mój! Czyżby to była prawda?... Nie, nie, jaknajdalej z podobnemi myślami! Niszczyć je zawzięcie, jak gady kąśliwe, by się nie rozmnażały. Przesiedziałyśmy we trzy aż do tej chwili. Olska przyniosła jakichś rybek i herbaty. Urządziła nam wieczerzę. Bawiła nas krzątaniem się przy spirytusowej maszynce.
Teraz Olska śpi na mojem łóżku, Julka drzymie i nuci kolędy.
Cisza wielka, wszystko dokoła śpi. Czy wszystko? Uczucia chyba nie znają snu. One błądzą stale w atmosferze, choć nie pobudzane umysłem. Dusza ludzka nie zna snu i serce nie zna, ono bije zawsze. Nad uśpionem ciałem błądzi moc uczuć, z serca wypłyniętych, błądzi i gna w strony ukochane przez jaźń duchową i dosięga serdecznych strun i gra na nich. Tak, uczucia nie śpią. Tworzą sny, tworzą mary, abstrakcyjnie pływają w przestworzu, dopóki umysł ocknięty nie zgromadzi ich w jednolitą całość.
Na ulicy gdzieś słychać szczekanie psa. Jak przed rokiem na wsi u ciotki, tylko świstka nocnego stróża nie usłyszę tutaj.
Chciałabym zamienić się w niedźwiedzia i zasnąć twardo na tę zimę mego życia; obudzić się, aż kiedy znowu słońce wzejdzie.... Za dziesięć lat. Czy ja spokój odzyskam? Czy ta newroza jest u mnie czasem przejściowym?... Czy będzie trwać?... To byłoby okrutne!
Karcę siebie za taką słabość i brak odwagi. Mama staruszka już i tyle ma hartu w duszy. A ja mając dwadzieścia parę lat, chcę jakiegoś zaniku, byle nie cierpieć? Chcę doczekać słońca bez męki?... Egoistką jestem, nikczemną!
Moja dola jest jeszcze promienną w porównaniu z nędzą Staszka. On listu od mamy nie otrzymał, on cierpi najwięcej. A ja chcę spać, byle nie czuć niewoli?...
Wstydzę się za siebie!
26 Grudnia.
Drugi dzień świąt. Zagłębiam się w ponure myśli, aby choć odrobiną zbliżyć się w cierpieniu do cierpień Staszka. Ta choinka i list mamy to dla mnie gorzki wyrzut. Czemuż ja tego przesłać nie mogę Staszkowi?...
27 Grudnia.
Coś nowego! Dręczy mię jakaś kolizja niepojęta uczuć, wrażeń przestraszających. Obawa własnego cienia i najbliższej przyszłości.
Czy można stanowczo zawładnąć nad swemi myślami i uczuciami?...
Nie! Największa siła woli i gmach postanowień nic nie znaczy wobec tej potęgi, wyższej ponad wszystko, co nam je nasuwa.
Serce jest władcą ducha ludzkiego, ono zbiera uczucia i rozprasza je. A siła, energja?... jest dla pobudzania muskułów, może i umysłu? Lecz nie dla uczuć.
Może być energja czynu, a moc ducha.
Więc się nie obronię? To mię przeraża jak jeszcze jeden bardzo ostry młot mego nieszczęścia.
1 Stycznia.
Nowy rok! Smutne niesie nam horoskopy. Nam wygnankom. Otrząsam się z nawału ciężkich myśli. Tak dłużej trwać nie może. Po za godzinami lekcji siedzę u siebie i rysuję. Z kart pocztowych z widokami Warszawy, które znalazłam u Pogórskich, przerysowuję na duże kartony. Mam już plac Teatralny z gmachem teatru i Łazienkowski pałac. Wszystko to teraz pokryte śniegiem. Rysuję z myśli różne zakątki naszego mieszkania, powiększam fotografie moich najdroższych. Tęsknoty to nie osłabi lecz zabija czas i przenosi do swoich. Czytam dość wiele. Pogórscy mają polskie książki.
Zwalczam w sobie tę przeogromną nudę, która zdaje się iść do mnie przez stepy i pola, śniegiem obrosłe. Jęczy mi głuchy dzwon w mózgu i tak kołacze, aż ból fizyczny odczuwam. I myślę. Myślę nad tem, poco w duszy człowieka żyje uczucie patrjotyzmu? Poco ta świętość poczyna się jeszcze w dziecinnem łonie i rośnie i potężnieje? Poco?! By jeden wybuch tego ognia, jeden błysk wyszły z poza obowiązkowej powłoki niweczył cały płód? Takiej potęgi nie można w sobie zaniknąć, bo gdy jest potęga — musi być zapał, a zapał jest głośny i jasny, daje się widzieć. Taki cichy, bezczynny patrjotyzm, cóż wart? Może go nie być równie dobrze. Jest praktyczniejszy. Zapewne, można z nim żyć dostatnio, nawet tłuścieć, ale to tylko wegetacja, to nie czyn.
4 Stycznia.
Była dziś u nas rewizja. Oficer z admiralicji działa na naszą niekorzyść. Ale Bieruzow był na kilka minut przedtem i schował w kieszeni szynela, mój dziennik oraz listy z Warszawy. Kurjery nam zabrano.
Bieruzow oddając mi paczkę ocalonych papierów, rzekł po polsku: „Niech się pani nie boi, ja pilnuję, krzywdy wam nie zrobią“. Tak przytem dziwnie patrzy. Boję się tych oczu.
5 Stycznia.
Ciągle prześladują mię oczy Andrzeja. To jakieś przekleństwo! Co się ze mną dzieje? Co się we mnie poczyna?...
Ach te oczy!
Podła jestem! podła!
25 Stycznia.
Nie mogę pisać teraz. I pragnę tych zwierzeń serdecznych i odpycha mię od nich — strach! Mara! Boję się spojrzeć w oczy tej bestji, która już we mnie rozwielmożnia się, którą już odczuwam. Ciężarem osiadła na mem sercu; kaleczy je do krwi. Julka milczy, rozumie wszystko ale milczy. Och! lepiej by mnie wybiła!
Od mamy i Jontka znowu były długie, długie listy.
Matuchno!
30 Stycznia.
Czy wy wiecie co to jest wygnanie i ta długa zima na północy? Nie wie tego ten, kto szczęśliwy. Ale niedola nigdy sama nie chodzi, zawsze w parze, zawsze wlecze za sobą inną, czasem gorszą jeszcze i okrutniejszą, I ze mną poszły dwie. Jedna żre duszę, druga serce. Piekielne twory! Zima na wygnaniu, w Archangielsku! Te noce nieskończone, mróz, albo monotonne mamrotanie wichru! Coś wówczas za włosy porywa, rozcząstkowuje nerwy.
Bezmiar, bezmiar smutku!
Noce najgorsze! Przewalają się leniwie, łażą ciężkiem cielskiem po duszy ludzkiej i omaszczają rozpaczą. Wolno kapią godziny brzemienne w tęsknotę i straszną niemoc. A wiatr suwa się po szybach okien, tak ponury.
Ten wiatr, Bóg wie skąd, przywędrował tu do Archangielska. Tłucze w okna, a mówić nie umie. Może on był w Warszawie? Może wiał tam, na ulicach naszych? Może szeleścił nagiemi gałęźmi drzew w Łazienkowskim parku? Może w Wilanowie buszował, na Wiśle ze śniegiem się borykał? A potem... potem zajrzawszy do dziedzińców cytadeli, jęknął z żalu i ruszył odwiedzić tych, co płaczą, co tęsknią — wśród śniegów północy. Odwiedzić zesłańców. Chodź wietrze, chodź! Może otuchę niesiesz? Może w twym szumie usłyszę jeszcze niezgubiony po drodze, jesienny bełkot fal wiślanych? Może niesiesz; ostatni zew katedralnych dzwonów naszych. Może płacz dzieci, którym zabrano rodziców. Wietrze, mów, wiaterku! dotknij mego czoła i wygraj smętną melodję, zdjętą z bruku Warszawy. Niech ja się nią upoję.
Wietrze, dotknij mej skroni, rozpalonej tęsknotą. Niech ona upieści się twem głaskaniem, niech mam ulgę w myśli, że to nasz powiew rodzinny muska mię łagodnie i tak słodko.
Widzę w marzeniach swych nocnych nasze łąki, usiane złotogłowiem kwiecia. Zanurzam się w nich, pławię w kwiatach, niby w szumiącej fali jeziornej, gdzie przeglądają się obłoki. Nagarniam na siebie snopy traw i piję ich rzeźwość. Błękitne niezapominajki, otwierają szeroko swe ciekawe źrenice, patrzą na mnie i szemrzą swą wiekuistą pieśń wiosenną, którą motyle na skrzydłach roznoszą. Słodycz miodowa sączy się z pod traw, z pod kwiatów, idzie ona wonna i ożywcza, słodycz ziemi naszej drogiej, słodycz upoista.
A taka bezbrzeżnie tęskna.
A taka promienna.
Idzie ona za nami do murów Warszawy, przyjęta radośnie przez serca, co ją kochają. Ochładza czoła uznojone, rozszerza piersi, ściśnięte miejską dusznością.
A zwie się tam — odczuciem ziemi.
Idzie ona i dalej, śladem swych dzieci.
Idzie do pustyń upalnych, za ocean, gdzie polskie siekiery pracują, dla chleba, niwecząc bory dziewicze.
A zwie się tam — nostalgją.
Idzie do ludnych miast obcych, gdzie w cuchnących tłoczniach fabrycznych, wśród dymu i sadzy, wsącza się w dusze wychudłych robotników, dążących po pracę, z ubogich zagonów ojczystych.
A zwie się tam — nostalgją.
Idzie ta słodycz nasza ukochana, do czarnych kopalni, gdzie w czeluściach ciasnych korytarzy, ociekając potem, ze zgiętemi grzbietami, ciągną mozół przestraszny tłumy nawpół żywych istot, z gleby swej za bytem tam przygnanych.
I tam zwie się — nostalgją.
Idzie ona do nas, zesłańców za miłość dla Niej, do pustyń śnieżnych, do robót ciężkich, do wątłych ciał biedaków opasanych żelazami, z brzemieniem taczek za sobą.
A zwie się tu, — już nie tylko nostalgją, ale rozpaczną tęsknotą,— — — — — —i bezkresną miłością.
O łąki nasze złotogłowiem kwiecia usiane! Tak was kocham!
A tu śnieg! śnieg! śnieg!
Mróz ścina oddech i lodem osiada na duszy.
Tylko serca nie zgasi.
Ono żyje, tętni i kipi żywą krwią.
2 Lutego.
Dziś niedziela. Był u nas Bieruzow, całe południe. Siedziałyśmy z Julką w salonie, a on opowiadał o sobie. Urodził się i wychował w głębokiej Rosji i tam wstąpił do żandarmerji. Mówił, że dopiero w Warszawie, gdzie go przeniesiono, odczuł całą okropność swego stanowiska. Chciał już wystąpić, gdy oddano mu nas w opiekę. Wzbraniał się, nie chciał, ale po ostatniem śledztwie, na którem był obecny, zdecydował się odrazu.
„Ja bał się, żeby wam do konwoju nie dali jakiego grubego oficera, tak już wolał sam. No, bo mnie i pociągnęło za wami strasznie, prosto za serce chwyciło, a tu myślę takie delikatne panienki, a Boże broń czego?... Ot, ja jużby nie dopuścił krzywdy“.
Mówił tak, patrząc swemi przepaścistemi oczyma, na zamglone od mrozu okno, i wolnym ruchem gładząc brodę.
Jakaś melancholja była w całej jego postaci i przygnębienie, odcinające się dziwnie od jego energicznych rysów.
Siedziałam w kącie staroświeckiej sofy, otulona w szalu i patrzałam: na niego. Patrzałam jak przykuta a zupełnie bezwolnie. Rozbudził mie szyderczy głos Julki; mówiła do niego:
— Czemuż pan do Warszawy nie wraca? Przecie panu nie kazali ciągle nas pilnować.
— Nie, nie kazali — odrzekł cicho po długiej chwili.
To czego pan tu siedzi?...
On spojrzał na nią spokojnie, bez uśmiechu i rzekł jakby zdziwiony.
— Panna Julja, to widno tylko co narodziła się.
Tyle było prostoty i szczerości w tych jego słowach, że Julka zwykle obraźliwa, tym razem uśmiechnęła się łagodnie.
Mnie jakiś skurcz ścisnął serce.
— Oho! nie wiadomo kto z nas głupszy dzieciak, zażartowała Julka.
— Głupszy to może ja, ale wy napewno większe ditia odemnie — odrzekł Andrzej.
— Dlaczego?....
No bo jakże! Nawet i tego nie rozumicie czego ja tu siedzę; a jaż nie chodzę w masce.
Wstał i zaczął się żegnać. Do mnie zwrócił się ze słowami:
A panna Cecylja to milczy i milczy, nie łaskawa na mnie. Boże mój!
Duże jego oczy zaszły powłoką smutku. Nie chciałam widzieć i... jednak widziałam. Powtórzę za nim: — Boże mój! ale dodam: ratuj mię!
5 Lutego.
Nie sypiam nocami. Mordują mię przeróżne widziadła, okropne, podłe lecz i... takie słodkie. Im są słodsze, tem podlejsze, im rozkoszniejsze, tem śmielsze. Z głowy mej wypływają strugi myśli obłędnych, wprost czasem tyranicznych. I pełzną! do najtajniejszych skrytek serca. Po złodziejsku się do niego skradają, chcąc mu wyźreć tajemnicę i może zbeszcześcić. Bo myśl z uczuciem nie zawsze jest zgodną. Myśl jest już odruchem rozumu. A rozum to wielki pan, głupszy lub mądrzejszy, ale zawsze wyrachowany, sztywny; umiejący zatrzymać się zręcznie na progu, gdy widzi, że poza nim jest nieodpowiedni teren dla jego dostojnych nóg. Umiejący nie wyciągnąć ręki do skaleczonego biedaka, nie dotknąć łachmanów żebraczych, aby nie psuć sobie spokoju i nie powalać rąk. A uczucie, to proste pacholę wieśniacze, o ufnych, jasnych źrenicach i pełnej piersi dobroczynnych tchnień. Ono swobodnie idzie w przestwór, gnane tęsknoty, zanurza się w kwieciu, kłosy zgarnia na swą głowę, tuli do się wszystko co biedne, co łaknie. Ono brodzi nieustraszoną stopą, wśród lasów ciemnych i ciernistych, wskroś bagnisk nieprzebytych, wskroś plączących ljanów niedoli. Wciąż dąży do jakiejś wizji urojonej i przeczutej, która stać się może ukochaniem jego, pulsem jego życia. I gdy dosięgnie nareszcie, nie zatrzyma się na progu. Choćby ten próg nabity był ostremi ćwiekami, choćby go poranił, pachole ufne, szczęśliwe, stąpa śmiało, zwycięzko idzie naprzód i osiąga — marę lub cudną prawdę.
Uczucie dotknie się najbrudniejszej istoty, gdy widzi, że ona cierpi, a nawet gdy wprost intuicyjnie przeczuje w niej coś co nie mówi, nie błyszczy, ale jest, żyje i odczuć się daje. Wszystko co odczuć się daje, warte jest odczucia, wszystko co intuicyjnie odgadujemy, ma w sobie moc. Bierności nie odczujemy — chyba w ten sposób jak kamień, gdy go usuwamy z drogi. Ale i bierność ma swą filozofję.
Nie być. Może to największa prawda życiowa? może w tem koncentrują się wszystkie rozumy i przemyślenia, przetrawienia najistotniejszych dogmatów. Może to jest właśnie zdobycie wszechwiedzy i wszechzrozumienia ludzkości?
Nie być.
Kto sobie tak powie i tak trwa, ten jednak zdobył jakąś prawdę, i ona mu mówi, że walka — to nicość, że praca to nędza, że ideał to złuda, że myśl — to strata czasu a uczucia — miraż, a rozum — głupota.
I gdy dojdzie do takiej syntezy, oczywiście samą siłą zdobytych faktów, popada w bierność, trwa w niej i nawet rozkoszuje się nią.
Ale czy pozbywa się również ironji? Czy też ona zostaje w popielisku jego idei, i przez nią patrzy na ludzkość, borykającą się, wznoszącą i ginącą, ze śmiechem szyderczym, jakby mówił: „kręćcie karki, i was przegryzie rdza mojej filozofji i wy osiądziecie na mieliźnie bierności, bez pragnień zepchnięcia się z niej“.
Nie, jeśli absolutna bierność, więc i pozbawiona ironji. Tu stołek — przed którym fikają kozły, tańczą, płaczą, kołki na nim ociosują, siadają nań, rzucają w kąt, dywanami przykrywają, rozkładają na nim drogocenne dzieła naukowe i dzieła sztuki, ryby skrobią, a on nic, zawsze ten sam — niemy stołek.
Więc cóż jest bierność? największa mądrość, czy najgłębsza głupota? To coś trzeciego, całkiem odrębnego, to stoi po środku mądrości i głupoty zażywiane sokami jednej i drugiej. A znowu jeżeli — bierność — więc nie może być odrębną?
To jest — rodzaj nijaki. Daleko odbiegłam od uczucia, a przecie bodaj czy ono nie jest również w pewnych warunkach zbliżone do bierności. Nie rzeczowo — ale podobieństwem środowiska. Bo i uczucie to wytwór zasilany w równej mierze potężnym źródłem największej mądrości, i żyłą pędzącą muł z dna głupoty.
Więc moje uczucia?
Oh! nie mówić o nich, nie mówić!
8 Lutego.
Staram się zagłuszyć w sobie wszystko, co czuję i myślę. Chcę być głazem.. Chcę być — biernością.
Dzień za dniem przechodzi bez różnicy zewnętrznej. Co dzień śniadanie, obiad, kolacja i znowu śniadanie, obiad, kolacja. Odbywam lekcje, rysuję i czytam. Zaniechałam wstępowania do kościoła, bo chłodna cisza panująca tam i stygmat świątyni, przenosi mię do Warszawy, a przytem budzi rozpacz. Rozpacz mego obecnego istnienia, mej targaniny wewnętrznej, którą chcę zadławić doszczętnie.
Z Julka rozmawiamy ostrożnie, bojąc się naruszyć jakiej struny bolesnej dla mnie. Za to chodzę często do Olskiej. Patrzę jak ona waży ryby, jak je układa, i mówi bez przerwy. O czem mówi?... O kundmanach Kirylicza, o gatunkach ryb i w ogóle towarów, a razem o naszej tu podróży, o cytadeli, o Warszawie. Przeskakuje z tematu wielkiego na temat płaski, jak wiewiórka z niebotycznego dębu, na śmietnik. I tak samo jak wiewiórka, gryzie orzechy najgłębszych zagadnień, z filozofją ostrych zębów, jak i te orzechy z półki Kirylicza, które wciąż miażdży w ustach. Płytkość wieje od tej kobiety, drażniąca nerwy. A pomimo to, gdy siedzę u niej lżej mi jest, bo rozmyślając nad nią i badając ją, zapominam o tem co nurtuje własną duszę. Z Julką Olska się zawsze kłóci, a na mnie mówi, żem „zamarynowana w smutku“. Wyrażenie iście kupczychy rybnej, ale wybaczam jej, bo każdy na swój sposób biedę znosi.
Zresztą Olska, to z gruntu dobra dusza, a że prosta i bezuczuciowa, to może właśnie dogmat jej szczęścia.
Oto jest już dobry typ bierności.
22 Lutego.
Przeżywałam dnie zmagań się straszliwych, jakbym błądziła wśród puszczy, gdzie czycha tylko niebezpieczeństwo. Na ziemi gąszcz splątana i dzikie bestje, na drzewach kąśliwe węże truciciele. Żadnego wyjścia z tej otchłani poczochranych wrażeń, z tej masakrowanej niemiłosiernie gehenny uczuć. Puszcza nieszczęścia stoi przedemną otworem. Zieje z niej do mnie parzący war jak z huty piekielnej, słyszę kłapanie wilczych kłów na mnie ostrzących się. Zamykam oczy, zatykam uszy i nic nie pomaga. Puszcza przeraża mię, zbliża się nieubłagana, by mię pochłonąć. Nie mam sił, by się bronić i już się... nie obronię.
Każdy nerw, każda żyłka krzyczy we mnie protestem, a ten żar zabijający ciągnie przemocą niesłychaną i wchłania mię wolno po atomie zda się, ale stale, ale okrutnie.
Wyłam dziś przez sen, konwulsyjnie płakałam. Zbudziła mię przerażona Julka. Podbiegła do mnie.
— Co ci to Cesia? Dziecko, cicho!
Jeszcze drżąca, prawie bezprzytomna ze wzburzenia, wysunęłam się z łóżka i runęłam do nóg Julki. Za to jedno słowo — dziecko — za ten jeden dźwięk! Całowałam jej ręce, łzami je oblewając. I skarżyłam się jękliwie i błagałam o ratunek. Czułam jak przez mgłę, że się zdradzam, ale potoku skarg wstrzymać nie byłam w stanie. Musiałam jednak coś wypowiedzieć strasznego, bo Julka zamilkła, tylko tuliła mię mocniej i łzy jej ciekły na mą głowę. Tuliła mię jak matka i ja się do niej garnęłam, jak do swej matuchny. Ułożyła mię łagodnie na pościeli, ale już zasnąć nie mogłam.
Mój sen stał mi ciągle krwawą łuną w oczach.
Byłam wśród zesłańców; w kopalniach Nerczyńskich, widziałam Staszka, ale jak? Patrzał na mnie karcącemi oczyma i wskazując mnie innym, mówił z goryczą.
— „Patrzcie! oto wyrodna córka, Polka, patrjotka, a w sercu nosi żmiję i hoduje ją miast zadławić zanim wyrosła. Patrzcie w jej duszę! — jakie się tam potwory lęgną, widzicie jej uczucia spodlone, w bezwstydzie unurzane! Patrzcie to Polka!“
Staszek tak mówił, a oni wszyscy okuci w żelazach spoglądali na mnie ze smutkiem bolesnym i łzy im padały na szare więzienne sukmany. Stałam jak przed własnym szafotem, z głową zwieszoną na piersiach. Rzuciłam się do nich, nogi im całowałam, bo na tych stopach odczułam zebrany pył nieszczęść ojczyzny. O litość ich błagałam. „Nie potępiajcie mię, jam niewinna; ten gad wylągł się bezwiednie w mem sercu. Ono kochało tylko ojczyznę i za Nią cierpiało. A ta nowa jasność zgrzytem mię przejęła.... Staszek podniósł nademną przeklinającym ruchem ramiona.
„Ona tę ohydę jasnością nazywa! Potępiona, potępiona!“
I nie było dla mnie ratunku, nie było litości. Przeklinali mię bracia, mnie wygnankę taką jak oni.
Wołałam matki, ale nie przyszła i ona mię przeklina!
Wtedy zaczęłam wyć z bólu, rozpaczy, co mi jak hyena wyżerała serce.
Przeraźliwy sen. Tragiczny sen.
Na drugi dzień byłam chora, miałam gorączkę, Julka nie puściła mię z domu. Ale nie leżałam. Tłukłam się po pokoju, jak zwierzę w klatce, chciałam samą siebie gryźć, by fizycznym bólem zagłuszyć cierpienia duszy. Julka mię łagodziła, przemawiała do mnie serdecznie, ale to nie pomogło. O tem, co bolało mię w istocie, milczałyśmy obie.
Po obiedzie, którego nie jadłam, zastukano do drzwi. Weszła Chołmaczowowa mówiąc, że przyszedł Andrzej.
Zadrżałam, musiałam zmienić się na twarzy, bo poczciwa ta kobieta zaczęła się mną troszczyć i radziła wezwać doktora. Nareszcie wyszła, Julka za nią. Słyszałam głos Andrzeja. I on o doktorze mówił. Słuchałam z natężeniem troskliwych jego słów, chłonęłam w siebie głos niski a smętny, jakby zgnieciony teraz. Niewiem jak to długo trwało, tylko uniesiona byłam w zaświaty. Archangielsk, wygnanie, cała przykra jawa zapadła się gdzieś bez śladu. Brodziłam w pysznym gaju róż, obficie zroszonym rosą słoneczną. Słuchałam jak krzewy szepcą, tym niskim, smętnym jakby zgniecionym głosem Taki płynął spokój, taka upoista cisza i — ten głos.
Aż nagle, dźwięk ostróg w przedpokoju, głos żałosny, ale już inny, już zbyt wyraźny.
„To ja będę czekał. Jakby, Boże broń, gorzej“.... — Dobrze, zawiadomię — odrzekła Julka.
Żegnają się, szczęk drzwi. Wyszedł. Z piorunową szybkością i mocą powrócił znów do myśli mych Archangielsk, Nerczyńsk, wygnanie, przeklinający brat i.... oficer żandarmerji.
Spazmatycznie trzęsłam się, szarpałam jak w ataku wścieklizny. Julka weszła i bez słowa położyła swą dłoń na mej głowie.
Nie mówiłyśmy do siebie nic.
25 Lutego.
Miałam dziś listy od mamy i Jontka. Nie domyślasz się mamo, co się ze mną dzieje. Nie trzeba żebyś wiedziała. Ja jestem zbrodniarką.
Andrzej przyniósł listy. Nie było nikogo prócz mnie. Oddał mi paczkę i spytał o me zdrowie. Długo patrzał na moje podkrążone oczy, na bladość moją i wahał się. Chciał coś mówić ale się wahał.
Ja zresztą prędko skończyłam tę chwilę żegnając się. Ucałował moją rękę w milczeniu. Żar, żar jego ust. Spuściłam głowę i stałam jak po wymierzonym policzku, bo mi ten pocałunek odjął władzę nad sobą. I przeraził i wstrząsnął i krew napędził do serca. On stał także. Nie wiem gdzie nasze oczy błądziły, ale musiały się spotkać w jakiejś przestrzeni i zatonąć w sobie. Odczuwałam wulkan jego źrenic, choć nie plastycznie. Znikł jego mundur, znikło jego stanowisko, pozostał tylko on sam, jego oczy i dusza dziwnie jasna, dziwnie promienna, która mię brała w siebie żywiołową mocą.
Ja pierwsza się ocknęłam. Znowu Nerczyńsk! Odeszłam.
Widziałam go jak szedł przez ulicę. Głowę miał zwieszoną, chód ciężki.
28 Lutego.
Człowiek to bardzo słabe i ułomne stworzenie. Nie jest w możności zatrzymania fali swych uczuć, gdy ta rośnie, nie zdoła skierować umysłu na inny brzeg, gdy ten pędzi wprost na skały.
Nędzny taki byt — bezwolny.
Ja byłam silną, miałam hart. Gdzie się podział?...
Znikł, znikł. Tylko uczucia rosną i już są przeogromne, mocarze.
Byłam w kościele. W bocznej nawie klęczałam. Msza się skończyła i cisza wionęła taka przeuroczysta. Pogaszono światła. Stuk zamykanych drzw i od zakrystji uderzył ostro w sklepienie, rozbił się tam i echem przypadł do murów.
Zatuliłam się w kołnierz futra, twarz schowałam w mufkę i siedziałam cicho z natłokiem myśli, które tu jakoś złagodniały. Miałam wrażenie jakbym po wrzaskliwej orgji sępów i jastrzębi weszła w stado białych gołębic, słodko gruchających. Białe pióra łagodnie szemrały, cicha pieśń, jakiś nokturn melodyjny, otaczał mię i kładł do duszy rozwite gałęzie wonnych lilji. Powiewały nademną kwiaty. Błogość nieziemska wsnuwała się do żył rozpalonych męką, rozpuszczała zbite kawały serdecznej krwi, pieściła ją, mieszając z nektarem błękitnym wielkiej szczęśliwości. Pulsa moje biły równo i słabo. Pogoda błysnęła po burzach, pogoda słoneczna.
Pachnąca świeżością przestworów powietrznych, okraszona cudowną tęczą, nabraną kolorami, niby czara najdrogocenniejszych farb, zapożyczonych od słońca i gwiazd.
Tęcza ciężarna wielką nadzieją.
I wraz z nią i wraz z lutnią słowiczych pieśni, wzięła mię ta przedziwna pogoda w swe zaklęte kolisko.
Cisza pobożna, cisza anielska.
Wyratowałam się.... wyszłam z gniazda os zjadliwych, jestem oto wśród łątek, świecących skrzydełkami z kryształu, wśród cichej chmurki motyli, bujających nad roztoczą błękitno seledynowej fali. Czuję ukojenie i szepty łagodne. To drobne falki szeleszczą w sitowiu: Czasem w tę ciszę boską, niby błyskawica, wpadnie myśl nagła i zmąci ją. Jak szybki ukośny lot jaskółki, co spadając raptownie pomiędzy motyle, piersią swą roztrąca je i burzy na chwilę gładką toń wodną. Tylko na chwilę. Znowu spokój, pogoda, radość.
Uczucia me, zmordowane walką, targaniem się beznadziejnem, wypełzły na słońce tej pogody wewnętrznej i piły rozkosz, piły żarłocznie słodycz po goryczy. W całej istocie rozlał się przepiękny, dobry spokój i prądem silnym płynął. Burzył się radością. Więc minęła niedola duchowa? Już przebrnęłam nędzę największą swego bytowania?.....
Szczęście niezrównane!
Wszystko przetrwam, przeboleję, byle w tej pogodzie nie zaćmił się jeden blask, byle jedno skrzydełko kryształowej łątki nie zwisło umarłe, byle cisza się nie zmąciła.
Trwam w niej, trwam. Tak dobrze.
Usłyszałam czyjeś kroki. Ktoś idzie przez środkową nawę, cicho jakby się skradał. Nie otwieram oczu.
Może zakrystjan zamyka kościół?.... Niech zamknie. Tak mi tu dobrze. Nie spojrzy, nie zobaczy mię i odejdzie. Kroki ucichły. Ktoś stanął na wprost ołtarza.
Boże! gdybyż mię nie dojrzał! Powiem, że chcę się jeszcze modlić.
Słyszę westchnienie. Co to?! Westchnienie ciężkie skołatanej piersi. Westchnienie zrodzone z bólu, westchnienie tragiczne.
Co to?.... Jakieś znajome jest mi to westchnienie?!
Otworzyłam oczy.
Chryste! To Andrzej stoi!
Mocno zacisnęłam powieki, ale jakaś potęga wewnętrzna rozwarła je znowu.
Andrzej! Andrzej! Przy barjerze od prezbiterjum. On! On! Stoi pochylony z głową schowaną w dłoniach. I to westchnienie! Jego westchnienie. Takie ciężkie!
Zlituj się, Boże wszechmocny!
Huragan zawiał, zmącił pogodę! Rozprysły się łątki. Tęcza zczerniała, rozpadła się i jęła kapać na ciszę moją wielkiemi krwawemi łzami. Całą swą barwę w te łzy skupiła.
Fala z błękitnej siną się stała, potworną i bryzgać zaczęła brudną pianą i pluć i ryczyć zajadle. Gromy się jakieś odezwały w mem sercu. Ból przyczajony runął na nowo i darł mi żyły, i kąpał się we krwi, co jak wartki strumień buchnęła we mnie.
Nadzieja, spokój, błogość tylko co odczuwana, stała się utopią, śmiesznością.
Rozpacz powróciła straszna, ironiczna.
Zlituj się, Boże wszechmocny!
Patrzę, patrzę, jak oczarowana.
On pochylony, bez ruchu.
Czy modli się?...
Prawosławny!
Nowy kolec w serce, zatruty kolec.
Nie pytam siebie czego tu przyszedł?....
To konieczne, to naturalne!
Musiał przyjść, musiał zmącić tę pogodę słoneczną.
Musiał.
Może to wizja? Czego on taki czarny? Jednolicie czarny; od stóp do głów. Nic się na nim nie błyszczy.
Ale to nie wizja, On sam. On najwyraźniej. Boże mój! nie śpię, to nie sen.
Znowu sen, znowu Narczyńsk!
Zatargało mną. Za nic dłużej tu nie zostanę.
W stałam cicho. O gdybyż nie słyszał.
Szłam wolno, boczną nawą, sunęłam niby cień. Usłyszał. Idzie za mną. Nogi mi ciążyły jakbym miała obuwie z kamieni, Idzie, już jest blisko.
Zachodzi mię z boku, idzie środkową nawą.
Nagła myśl: uciec do zakrystji i stamtąd na ulicę. Nie dogoni, nie trafi.
Ale i ja nie trafię, pozamykane.
Na nic, na nic wszystko! Stanął obok mnie. Pochylił głowę w ukłonie.
Czego on taki czarny, cały czarny?
Już stanęliśmy przy drzwiach. Umoczyłam palce w kruży z wodą święconą i.... podałam jemu. Był to ruch mimowolny. Przeżegnałam się, on dotknął palcami swego czoła.
Wyszliśmy na ulicę. Śnieg, zadymka, i chłód. Nie widać świata poza gęstą zwałą śnieżycy. Szłam jakby niesiona, z twarzą ukrytą w mufce. On obok mnie. Taki wiatr, że nie słyszę jego ostróg, nic nie dźwięczy, szabla nie sunie się po ziemi. On idzie cicho i patrzy na mnie.
Jak długo to trwało? Może wieczność?.... śnieg sypał mi w twarz, wicher północny dął tamując oddech.
Dziwna plastyczność niektórych szczegółów, a mętnia innych.
Oto wiem, że dmie wiatr północny, wiem na jakiej jestem ulicy, poznaję domy. Ale kto idzie obok?.... Mąci się. Tak, to on, Bieruzow. Czy tylko on istotnie, czy duch, czy wizja?
Idziemy długo, bez słowa. Dlaczego ja nic nie mówię?... to głupie. Co on pomyśli?
Śnieg, śnieg, zda się nieprzebyty. Jakiś dźwięk nagły i ostry. Pewno szabla i ostrogi Andrzeja?
Nie, to sanki przemknęły, ruska „trojka“. Jakiś tęgi „jarmiak“ na koźle, lisia czapa, wyciągnięte jak struny ręce. To nie jak nasi dorożkarze.
Jakiś plac — może. Teatralny?....
Podnoszę oczy. To Archangielsk.
Mroczy mi się w głowie.
Nagle poślizgnęłam się, prawie uklękłam na śniegu. Nim zdołałam krzyknąć i pojąć co się stało, silne ramiona uniosły mię delikatnie, jakby bez dotyku. Na moment jeden owiało mię gorąco. Zadrżałam. To on się pochylił podnosząc mię.
Nie pamiętam, czy mu skinęłam głową, czy podziękowałam? Stałam już przy swej bramie i to spostrzegłam.
W tem jakiś śmiech. Śmiech szyderczy, mrożący, jak soplami lodu.
Spojrzałam obłędnie i Andrzej spojrzał. Trzymaliśmy się za ręce, nie wiem jak to się stało?... Pewnieśmy się żegnali.
Na trotuarze stał zakurzony śniegiem oficer i śmiał się.
To ten z admiralicji.
Wbiegłam do bramy. Za mną gonił śmiech bezwstydny oficera i głos Andrzeja.
— Tfu! drań!
Więcej nie słyszałam.
Czego się on śmiał?... czego się on śmiał?...
Upadłam na kanapę, jak stałam, w futrze białem od śniegu.
Ach! ten śmiech!
2 Marca.
Andrzej Bieruzow prosił o dymisję i już nie jest oficerem, nie jest żandarmem. Chodzi w czarnym palcie — bez mundura.
Mówiła to Julka.
12 Marca.
Z Julką nie rozmawiamy wyraźnie, ale się wybornie rozumiemy. Jest ona dla mnie dobra i pobłażliwa. Raz tylko widząc jak mizernieję, rzekła kiwając głową żałośnie.
— „Po co ci, Cesiu, ta druga niedola, po co ta nowa bieda? Chociaż to ty bierzesz zbyt tragicznie. My kobiety, widzisz, nie zawsze zależymy od swej woli, bo coś jest w nas już takiego, że musi się wyładować, że musi choćbyśmy się broniły nogami i rękoma. Jak pokoch.... jak to przyjdzie, przepadły wszelkie rozumowania“.
Widoczne było z niedokończonych jej zdań, że nie chce słowa wymówić, które jeszcze wśród nas nie padło i którego ja sama instynktownie boję się. Gdy mówiła, słuchałam z zapartym oddechem, jak ktoś, kto czeka, że lada chwila runie mu na pierś salwa karabinów. Lękałam się tego słowa, niby ostatecznej katastrofy, jakby ono, to jedno słowo, miało moc wyrokowania o mojem nieszczęściu.
Julka to odgadła i nic nie wyrzekła. Drugi raz Julka znowu zaczęła mówić. Było to w nocy, usłyszała, że nie śpię i nagłe rozległ się w ciemni pokoju jej głos smutny.
„Ciebie to musiało spotkać Cesiu. Ty jeszcze tego nie znałaś, a materjał masz podatny, bo uczucia w tobie kipią. Ty jesteś i sokół i gołąb, a przedewszystkiem kobieta z sercem gorejącem, I powiem ci nawet, że to nie głupi wybór serca, tylko nieszczęsny O! w tem rzecz“.
— Julka, dosyć, — przemówiłam głosem zduszonym.
— Ja nic nie mówię — ciągnęła ona dalej — tylko rozumuję, że uważasz to sobie za zbrodnię, a ja ci powiem, że się mylisz. Mogłaś trafić gorzej, w zwykłych warunkach, ale szczęśliwiej. To widzisz jest różnica. Teraz trafiłaś dobrze, lecz — nieszczęśliwie. Ale to nie zbrodnia, nie podłość. To tylko — nowy krzyż.
Zamilkła, a ja już tęskniłam za jej słowami. Cisza zimowej nocy rozsiadła się władczo w pokoju i smutek snuła ponury.
— Julka! — zawołałam.
— A co chcesz?...
— Mów jeszcze.
Ciche te słowa padły z mych ust, jak nieśmiała prośba. Wiedziałam, że grzęznę, że lecę na głowę w niebezpieczeństwo i brnęłam.
Usłyszałam szmer, lekkie stąpanie bosych stóp. Koło mego łóżka stanęła Julka. Nagle wsunęła się pod kołdrę i zaczęła mnie całować.
Włosy mi na głowie powstały.
Zechce zwierzeń, a ja nie powiem, nic nie powiem.
Przeczułam.
Julka całowała mię, tuliła moją głowę do piersi i szeptała.
— Cesia, dziecko biedne, my tu same na wygnaniu, bądźmyż jak siostry. Wyznaj, powiedz co czujesz. Nie bój się, ja zrozumie, ja nie taki kół, jak się może wydaję, ja nie Olska. Mów dziecko!
Zacięłam się. Łkałam wewnętrznie na piersiach Julki, ale usta nic nie wyznały. Milczałam.
Ona odczuła mój upór. Nie nalegała i nie przestała mię pieścić. Długo przebyłyśmy tak splecione uściskiem siostrzanym. Szczersza nuta w nas zamarła.Julka zmowo rzekła:
„Ciężko żyć z takim kamieniem na sercu. Źle kobietom, które mają uczucia silnie rozwinięte. Ot, ja naprzykład, łojówka w porównaniu z tobą, bo ty gorejąca pochodnia. Dwa razy warjowałam w życiu, ale myślisz, że bardzo?... Gdzietam! Ot, jak mówią Moskale „od nieczewo diełat“. — Zgłupiałam i znowu zmądrzałam, ale żeby się tak zapaść bez wyjścia? to pewno nie dla mnie specjał“.
Westchnęła smutnie, a potem energicznie trzasnęła głową i rzekła:
— A może i to być?...
Umilkła i tylko pierś jej podnosiła się często westchnieniem.
Na dobranoc, kiedy już świtało, Julka rzekła smutnie i sennie:
„Źle robisz Cesia, że milczysz, to zeżre ci serce na wiór. I na ciebie przyjdzie czas. Ty przemówisz“.
Nie, nigdy! — pomyślałam z zaciętością.
Ale czułam, że Julka ma rację, że przemówię.
20 Marca.
Przez cały tydzień starałam się jaknajmniej myśleć o sobie. Pracowałam zawzięcie, jeszcze dobierając lekcji u Pogórskich, gdzie mi najlepiej. Dopytują się co mi jest, widząc we mnie zmianę, ale kładą to na karb tęsknoty za krajem. Znowu moja podłość ujawnia się. Bo ja powinnam tylko z tego powodu cierpieć. A ja?... Czy już ratunku nie ma istotnie?......
Andrzej dawno nie był. Widzę go tylko jak co dzień rano wychodzi z hotelu idąc do biura. Pracuje gdzieś jako urzędnik. Czasem nawet nie patrząc odczuwam, że on idzie ulicą. Po chrzęście śniegu poznaję, że jest gniecony jego stopą. Ogromne przeczulenie sugestyjne. A nie myślałam, żem zdolna do takich subtelnych przeczuć, w ogóle do takich abstrakcyjnych płynów. Bo sugestja, to jest istotnie niby czarodziejski płyn, który duchem przepływa z jednej jaźni w drugą, a jest niewidzialny.
Sugestja jest taką samą potęgą, jak naprzykład — młodość. Tylko nie dla wszystkich jest ona wyraźną, bo sugestja to wytwór wyłącznie duchowy, więc może być czynnikiem tylko tam, gdzie duch przeważa, a zmysły są mało znaczące. Odczucie zmysłowe, to już nie sugestja, ale raczej zwierzęcy pęd krwi, to się objawia inaczej. Można kogoś pożądać nawet na odległość, ale ten ktoś, nigdy nie wpłynie odradzająco na naszą duszę, przeciwnie, deprawująco. Odrodzić może tylko sugestja płynąca z silniejszej duchem istoty w słabszą. I nie koniecznie ma być poparta miłością. Jednak pewna wspólność, czy sympatja jest niezbędną. A może nawet jedynie wiara? Bo wiara to pobudka do sugestji. Nie może być sugestji bez uprzedniej ufności.
Musowe, lecz odruchowe branie kogoś na pytę swej woli, to już hypnotyzm, to już co innego.
Wspomniałam przed chwilą, że sugestja jest taką samą potęgą jak — młodość. Ale sugestja ma zastosowanie tylko w dziedzinie ducha, a młodość zawsze.
Gdyby mię zapytano — jakiego daru pragnę od życia — odpowiedziałabym:
— Być wiecznie młodą.
Co za moc leży w młodości!
Czy potrafi najrozumniejsza starość zdziałać to, co zdziała bujna młodość, gdy ma pragnienie czynu?
A któraż młodość nie czuje wiru we krwi, przyśpieszonego tętna, jakiejś pulsacji, znamionującej temperament i przypływ energji?
Wyjątki są. Jak między ptakami są lotniejsze i są ociężalsze, a są wiecznie gnuśne i powolne — tak samo i w ludzkich gminach. Bywają tacy, że młodość ich nie poruszy, limfatyczna krew, wolno sączy się w ich żyłach. Oddani są pracy bezzapalnej, zastosowanej ściśle do systemu pojęć ich, duchowych i fizycznych. Oni nie mogą wzlatywać, bo młodość dotknęła ich zaledwo powierzchownie, nie dała im ani piórka na skrzydła. Zewnętrznie młodzi, są to właściwie starcy, są jak żółwie zapancerzeni w skorupie swej gnuśności. Lecz taką samą pracę niech podejmie człowiek młody, wszystkiemi fibrami życia, żądzą czynu, ideę, zapałem, pędem krwi, którego młodość ukochała, na którego — złożyła wszystkie swe skarby ze — i wewnętrzne. Taki człowiek z najniższej pracy, zrobi górną, przypnie jej lotki i polecą w zwyż, bo dąży do celu materjalnego, czy do idei, mówiąc: „chcę“.
Człowiek stary wewnętrznym ustrojem ducha, powie tylko tak, jakby mógł powiedzieć wiekowy starzec:
„Chciałbym“.
A człowiek gnuśny i tego nie powie. Bo niczego nie pragnie, niczego nie żąda.
Talent urodzony z bujnej młodości stać się może gienjuszem, gdy kolebką jego jest wiek późniejszy, pozostanie tylko talentem.
Młodość duchowa może się stać w krainie abstrakcji potęgą najwyższą, par excellence niedoścignioną. W życiu realnem będzie zawsze siłą, podnoszącą największe ciężary do postulatów swej natury.
Nawet istotna starość u ludzi, którzy byli młodymi, w pełni znaczenia tego słowa, inną jest, niż przeciętna.
Jeśli nie ma już przed sobą czynów, ma wspomnienia, które nasuwając przed spłowiałe oczy, minioną jutrzenkę chwały, rozdmuchują taką samą w duszach nowych pokoleń.
Bujną, twórczą młodość złamać, jest tak samo trudno, jak skruszyć na proch młodziutką soczystą latorośl drzewną. Jest ona niby pancerz, na jakim nie każdy miecz zrobić może wygięcie.
Młodość ma w sobie blask złota, siłę stali, tylko czas żłobi na niej bruzdy.
Czas — ironizujący satyr.
Młody potrafi kochać duchem i dla idei, stary tylko dla siebie i zmysłami.
Młodość gdy kocha bierze wszystko i oddaje wszystko. Starość jak skąpiec, chciwie zgarnia wszystko dla siebie nie dając najczęściej nic w zamian.
Ale i młodość ma swoją — piętę Achillesa a jest nią — nieszczęśliwa miłość.
Ona jedna, z młodego może zrobić starca, z energji zrobi ociężałość, z wesela bezgraniczną apatję. Z krwi gorącej, pełnej tętna i pulsów nie zrobi wody, ale ją zwarzy, że stanie w miejscu spieczona bólem.
Miłość sama przez się jest wytworem młodości, jej zawdzięcza byt swój i życie, a ku niej obraca swe żądło umoczone w nieszczęściu. I czarę słodyczy, nad którą przeleciał anioł.
Mnie dała zatrute żądło.
22 Marca.
I on się męczy i on cierpi. Strasznie cierpi. Mówią to jego oczy. Ich głąb coraz się staje mętniejszą i bardziej zbolałą. Zgasły dawne iskry, dawne płomienie, tylko żar pozostał ten sam, nawet gorętszy. Żar duszy starganej, która płonie i parzy. Parzy uczuciem, tragizmem swym.
Na ustach usiadł mu bolesny wyraz. A jednak on chyba mniej cierpi, bo nie ma w swem sumieniu tego straszliwego wyrzutu, jaki mnie dręczy. Bo cierpi przez uczucie jedynie, a nie przez obawę obrażenia świętej idei.
Wiem, że to mój wyrzut urojony, że naszej idei ojczystej nie obrażam, a pomimo to u niego boleść jest odmienną.
Mój stan uczuciowy już się nie wzmaga, stanął na bezkresie. Cały ogrom jego mam w piersi.
Wobec tej mistycznej wielkości wszystko inne zmalało, stało się tylko czynnikiem do wywołania jej na nowo.
I tak: listy z Warszawy są przezemnie oczekiwane, bo — wiem kto je przyniesie.
Odbieram z jego rąk paczki i myślę, że one po to przyszły tu, aby on miał mi co ofiarowywać, a ja za co dziękować. Jednocześnie wyrzut własnego sumienia dławi mię, ale wrażenie obecności Andrzeja zagłusza wszystko co nie jest nim. Jest to może nikczemne, ale tego nie wykorzenię.
Gdy gram na fortepianie nasze polskie melodje a on chodzi po pokoju, jak zwykle, trochę przygarbiony i wolnym ruchem gładzi brodę, mam wrażenie, że nie tylko ja jestem wygnanką, lecz i on również. Więzień uczucia.
Miewam dnie spokoju, dziwnej błogości. Wtedy patrzę śmiało w czarne oczy Andrzeja, uśmiecham się, czytam w nich treść, pełną nowych dla mnie prawd. Nie analizuję, tylko biorę je w całości. Analizuję częściej siebie. Jego dusza to kryształ szczery i promieniejący. Jego dotyk nie wstrząsa mną, tylko mię gładzi tak łagodnie, niby skrzydłem łabędzim. Nazywa mię „panno Cesiu“ bo mówi, że mu tak łatwiej wymawiać. Rozmawia już po polsku, ale gawędzimy rzadko kiedy samotnie i nie pragnę tego. Bądźmy szczerzy, — boję się tego. On dysputuje z Julką, ja słucham i przez nią odpowiadam na kwestje, które on rzuca. Ten system pośredni męczy go, ja to widzę i mnie drażni, ale — jest bezpieczniejszy.
Ostatnim razem jak był u nas, poznał po mych oczach, żem płakała. Zupełnie niespodziewanie spytał o powód. Byliśmy sami. Zalękłam się. A gdy on dość natarczywie pytał, chciałam — wpaść w ulubiony jego temat analizowania wszystkiego i rzekłam:
— Tak, płakałam, ale pan wie, że płacz jest to transpiracja serca, skraplająca się w oczach przez filtr duszy. Gdy temperatura serca wznosi się wysoko, wówczas filtr bywa różowy, a skroplone łzy są słodkie i radosne. Przeciwnie, gdy temperatura opada do nizin, filtr jest szary, czasem czarny, a skroplone łzy są palące jak witryolej i gorzkie. Są także łzy wytłaczane tylko przez nerwy, a wtedy są bardzo różne.
Mówiąc sama siebie podziwiałam, że potrafiłam być tak bezecnie chłodną i rozumującą. On patrzał na mnie uważnie, w końcu rzekł:
— A wasze łzy jakie są, panno Cesiu?.... jaka u pani temperatura serca....
— Wysoka czy niska?
Zmieszałam się.
— Może nerwy — odpowiedziałam wymijająco.
— Nerwy?... no, nie! Wy, panno Cesiu, nie kapryśna baba, żeby się z nerwami porać. U was jest taka przepaść uczucia i duszy i serca, że nerwy to już poślednią rolę grają. To tylko figuranty.
— Więc pan myśli, że płakałam?.....
— Z jakiegoś uczucia — podchwycił prędko.
— Z serdecznego uczucia. Albo ono było jasne i miłe, co duszę łagodzi aż do płaczu, albo nieszczęsne i smutne, co gryzie serce, że prosto zabić się człowiekowi.
Umilkliśmy oboje. On stał oparty o futrynę okna, ja obok położyłam skroń na zimnej szybie i drżałam wewnętrznie. On po chwili mówił znowu:
— Dusza ludzka nieszczęsna jest. Żadna bestja nie jest narażona na tyle niebezpieczeństw co ludzka dusza. Zewsząd na nią czatują — jak nie anioł, to szatan. Różne pokusy a strachy i utrapienia bodą ją, niby rogi czarta, a z drugiej strony anielskie skrzydła głaszczą. Ni ratunku, ni szczęścia dla człowieka. Jak zdaje się, że szczęście masz w zanadrzu, że anioł ci je tam włożył, to zaraz ono czarne kły wystawi i zgrzyta, i uchwycenie go — niemożebnem czyni. Ot, ludzki los! ot męka!
Westchnął ciężko. Och! to jego westchnienie! wryło mi się w pamięć.
— A pani wie co to szczęście znaczy?.... a?.... — spytał.
— Nie, — odparłam krótko.
Popatrzał na mnie badawczo.
— Nieprawdę pani powiedziała, panno Cesiu. Pani wie co to jest szczęście, ale... i... wy uchwycić go nie możecie bo.... czarne kły zaporą stoją, jabym chciał te kły waszego szczęścia powyłamywać, żeby zostało swobodne i dobre, ale sił nie mam takich. To Herkulesowa robota.
Instynktownie czułam, że powinnam odejść. Nie mogłam! On szepnął zmienionym głosem:
— Jeden taki czarny kieł, to ja przed wami już złamał, bo ja już nie... żandarm.
Oderwałam się od okna jak brutalnie popchnięta. On posunął się do mnie.
— Panno Cecyljo, ja was proszę, nie uciekajcie. Co ja wam takiego zrobił, że się pani mnie boi?
Nagłym ruchem wziął mię za ręce, ale usunęłam je energicznie.
— Niech mię pan nie dotyka! — krzyknęłam wzburzona.
On patrzał chmurnie lecz spokojnie. Spytał powoli.
— Czy ja dla pani wróg?.....
Stanął w progu zagradzając mi drogę. Ogarnęła mię panika strachu i gniewu.
Nie panowałam nad sobą.
— Tak! wróg, wróg mój i mego narodu. Należy pan do plemienia, którego.... nienawidzę!
— I mnie... i mnie pani nienawidzi?...
Zacięłam się.
— Wy kłamiecie! Och, jak wy kłamiecie, panno Cecyljo. Ja wiem, wy plemienia mego nie lubicie, wy patrjotka! Ale ja?... Czy ja temu winny, że wy mnie poniewieracie. Ot! niesprawiedliwość!
— Niech pan idzie stąd i.... nie wraca! — wybuchnęłam.
Poczerwieniał jak sama krew.
— Dobrze! pójdę! ale wrócę, ja z wami chcę innej rozmowy i wy musicie......
— Do niczego mię pan nie zmusi, nie obawiam się pana i... i......
Brakło mi słów. On rzekł chyląc nisko głowę, ze czcią i smutkiem.
— Zmuszę was, jak obraz święty do słuchania modlitwy. Zmusić muszę, bo chcę i wam i sobie zdjąć wagę z serca. Co wy czujecie to ja wiem, tak samo, jak to co ja czuję. Boże broń takiej męki! Lepsza katorga! Wy nie oszukacie mnie. Możecie zdeptać, ale nie zawieść, ja wasze serce mam na swojem, to i znam dobrze.
Jeszcze niżej pochylił się w ukłonie i wyszedł.
Zostałam bez sił, bez ruchu. Przyparta do ściany, szłam jednak. Szłam w skurczu bólu, ruiny moralnej, przez jakieś zaspy czarnego kopciu; przez korytarze ponurych podziemi; przez kopalnie, duszących piersi sklepień sadzy. Kłęby potworne zabójczego pyłu wbijały mi oddech do płuc. Nie czułam nic, tylko ten tłusty kopeć w ustach, w oczach, do duszy się wtłaczał. Pokój, gdzie stałam ścieśniał się, zwężał, aż ściany jego zbiegły się z sobą i wsparły na mnie. Sufit miałam na głowie, piersi i plecy zgniecione. Jeden ruch i zginę, zmiażdżona murem. Żadnego ratunku! Płacz mię uratował. Płakałam strasznie skulona w kącie ścian.
30 Marca.
Wyznał Julce! Wszystko wyznał. Och, Boże! jak on mógł, jak śmiał! Julka mówi, że napadła na niego z góry, że mu zaczęła wymówki robić o mnie. Jaka ona głupia. Ale ona to robiła z powodu uczuć siostrzanych dla mnie. Ona wie co się ze mną dzieje, więc chciała prawdy. I wyznał. Mówił, że całemu światu wyzna, bo się tego nie wstydzi, ale się tem chlubi. Mówił podobno, że od kiedy ta siła wyrosła w jego duszy, czuje się mądrzejszym i lepszym, że ma dla siebie cześć, bo takie uczucia cześć wzbudzają. Julka jest podniecona i pod silnem ważeniem wyznań Andrzeja. Na mnie patrzy z jakiemś uwielbieniem, jakbym była ołtarzem, u stóp którego hekatomby składają. O na mówi z zapałem o Andrzeju i jego uczuciach. Podnosi jego szlachetność, miesza razem za chwyty nad jego sercem i nad głębiną oczu. Mówi tak:
— On bierze pod swój wpływ, bierze przemocą. Ty jesteś... pod innym, ale i ja jestem pod urokiem piękności jego duszy: A nawet zewnętrznie to się objawia. Powiedz?... Ten wyraz w oczach, albo chociażby ten miękko okalający jego profil krótki zarost. Nawet i to tchnie jakąś szlachetnością“.
Słuchałam niesłysząc. Ale jak on mógł to wyjawić?... Jak on śmiał?!...
Drażniło mię, że już wyjawił i... że nie mnie pierwszej. A przecie się tego bałam.
3 Kwietnia.
Listy od mamy i Jontka. Tam u nich święta nadchodzą. A Staszek?... Podobno w Nerczyńsku. Wyśnił mi się. Staszku, gdybyś ty wiedział? Czyżbyś przeklął?....
4 Kwietnia.
Dziś powiedział mi wszystko. Andrzej kocha mnie i... ja go kocham.
Więcej pisać nie mogę.
20 Kwietnia.
Zaledwo teraz doszłam do pewnego skojarzenia myśli i do jakiej takiej równowagi po tem co się stało.
Czwartego Kwietnia, w Sobotę, Andrzej wyznał mi swą miłość.
Przyszedł przed wieczorem, kiedy Julka była na lekcji, a Chołmaczowowa piekła ciasta i nie pokazywała się z kuchni. Zastał mię w naszym pokoju i tu wszedł. Odrazu zauważyłam zmianę w jego twarzy. Przeraziłam się. Dziw na mię ogarnęła niemoc. Wstałam z krzesła. Cały pokój zalany był zachodem słońca. Łuny te padły na smagłą cerę Andrzeja i rozjaśniły ją. Stał jak w glorji złocistej.
Wziął moją rękę. Nie broniłam. Wziął i drugą. Staliśmy tak kilka minut, może dłużej. Szczęśliwość bezmierna wionęła na mnie z jego oczu. A potem czarna ściana, czarna otchłań.... Nerczyńsk!.... Przekleństwo brata.......
Ale nie drgnęłam nawet. Większa siła trzymała mię w swych — drogich szponach. Milczenie, milczenie, tylko dusze mówią. Słyszałam jak się nasze serca trzepotały i rwały do siebie, jak objęły się w niewysłowionym uścisku i oddały sobie wzajem cały przestwór gorących uczuć.
Chwila święta, chwila uroczysta, wieczna w swej piękności. Cud mistyczny spełniony, cud duchowy! światłość.
— Cesia!.... ty moja szepnął Andrzej gorącem swych ust. Miłowanie płynęło z jego głosu, z tego szmeru.
Jęknęłam tylko, bez odpowiedzi.
Ogarnął mię ramieniem, tak lekko, jak skrzydła motyle kwiat ogarniają. Uczułam jego oddech tuż obok swych ust.
— Ty... moja! — powtórzył.
Straciłam przytomność.
Orkan szczęścia. Tak tylko nazwać możnaby tę chwilę.
— Twoja! — szepnęłam prawie głośno.
Byłam bez woli, bez myśli. Serce me z całym zastępem uczuć, wypełzło mi na wargi i wyznało.
— Duszeńka! Cesia! maja niewiesto!...
Runęło szczęście! Prysło jak nabrane serdeczną krwią serce ludzkie, ciśnięte fatalną ręką na ostre zęby.
Te słowa Andrzeja, ten akcent, ten język był dla mnie przeręblem z lodu.
Chlusnęła na mnie prawda obrzydliwą cieczą i wstrętem wstrząsnęła całą duszą, potworny młot rzeczywistości rozszarpał ją na strzępy.
Zanim Andrzej zdołał przycisnąć mnie do swej piersi, już stracił mnie na zawsze.
Krótko, stanowczo, zdyszanym głosem, wypowiedziałam mu treść i nędzę swych uczuć. Nie kłamałam! Kocham i byłam szczerą. Rzuciłam mu swe wyznanie.
Alę nic nadto. Żadnej nadziei!
Nic! Nic!
W smutku powstała moja miłość i w nim pozostanie.
On błagał, zaklinał, modlił się...
Nie pomogło.
Żądał nadziei na podstawie mej wzajemności...
Nie pomogło!
Płakał, a mnie w duszy wyły wszystkie rozpacze świata.
Ale... nie uległam.
Tej samej nocy Andrzej wyjechał z Archangielska.

Oficer z admiralicji przeniesiony do Kronsztadu. To wpływ Andrzeja.

Pozostałam z krwawą raną w jądrze serca, z tragedją, z rozdzierającym żalem.
Czy i z dumą zwycięstwa?...
Tylko z bólem.
Nie! i z wyrzutem! Z okrutnym wyrzutem w sumieniu, że ja mogłam pokochać człowieka, należącego społecznie do tych, co katują mych braci w kazamatach. Łzy tych męczenników spadały mi na serce, a każda żłobiła w niem jak rozpalonem żelazem, litera po literze hańbiącą obelgę.
Wyrodna! Wyrodna!
Zostałam z wyrzutem. Gorzki wyrzut mieszał się z bólem serca. Uczucia omdlewały pod tytaniczną banicją sumienia i tęsknota i żal.
Tragedją moją stał się teraz ten piekący wyrzut, co niby złowrogie krakanie sępa zagłady, huczał we mnie ponuro, jak trąba sądu.
— Wyrodna! Wyrodna!
I pomimo to kocham, rozpacznie boleśnie ale kocham.
Z tem pozostałam.




POŁĄCZENI


Siedząc na fotelu wpatrywała się w portret zawieszony nad biurkiem.....
Ujęty w rzeźbione ramy portret przedstawiał popiersie trzydziestoletniego mężczyzny. Blondyn o przenikliwych szarych źrenicach patrzących z dumą i zuchwałością, miał wyrytą na czole inteligencję, w wyrazistych rysach coś niepospolitego. W twarzy jego łączyły się różne sprzeczności, więc: bujna fantazja, buta magnacka, w połączeniu z taktem, powagą i głębokiemi rysami myśliciela. W zsuniętych brwiach na czole widniała energja, siła charakteru i rzutkość natury. Wydatne usta wyrażały zmysłowość, pulsował w nich pesymizm z domieszką ironji w dobrym stylu, co sprawiało wrażenie niezwykłe, zbratania się swawolnika z krytykiem. Ładny wąs, podkręcony w górę, niewielkie baczki na ściągłym szlachetnym profilu dodawały wytworności tej głowie, nie pięknej lecz indywidualnej.
Patrząc na tę twarz bardzo zresztą przystojną, mimowoli nasuwało się pytanie „co ten człowiek myśli“, i portret przykuwał wzrok ludzi głębiej sięgających, interesował.
Pod portretem, na biurku, stała fotografia młodej kobiety, jasnej blondynki w popielatej sukni i w koralach na szyji....
Przez otwarte okno wpełzały do pokoju słoneczne pasma, ogrzewając dwoje ludzi zaklętych sztuką wynalazku. Blaski otoczyły ich złotą aureolą, krzesząc w nich jakby pozory życia.
Kobieta na fotelu miała oczy utkwione w portrecie, czasem spuszczała je na fotografję i znowu wznosiła z wyrazem tęsknej myśli. Była już nie młodą. Jasne włosy utkane białą nitką świadczyły o przeżytej ilości lat, leżała na nich poważnie czarna koronka, znamię siwizny i zmarszczek. Tych jednakże rysowało się nie wiele. Ale na białej, trochę bladawej twarzy znać pewne znużenie, zarówno fizyczne jak i duchowe, może nawet bardziej duchowe. Szczupła postać kobiety już się trochę pochyliła, lecz rysy — jakkolwiek ściągnięte latami, odzwierciadłają wiernie te — na fotografji. Ta sama twarz, ta sama postać, jedynie różnica epoki — znamienna.
Tamta — wychylona z ramek tchnęła życiem, świat ją nęcił; z wiarą i nadzieją wstępowała w jego szranki. Ta dzisiejsza — utraciła wszystko z dawnych skarbów młodości, prócz duszy i uczucia, które w niej żyło stale. Tamta, w jasnym stroju, ze sznurem korali na piersiach — ozdobą młodych, ta w czarnej ciężkiej sukni i.... także w koralach. Ten sam sznur zdobiący jasną suknię tamtej, leżał teraz na fałdach czarnego stanika dzisiejszej. I nawet nie raził, wyglądał jak czerwony głóg na opadłym z liści krzewie róży. Podobna myśl przemknęła przez głowę kobiety — spojrzawszy na swą ozdobę uśmiechnęła się lekko z czułością. Wnuczka tak ją ustroiła, a teraz pobiegła do ogrodu po fijołki dla babuni. Był właśnie początek Maja, trawniki w ogrodzie aż błękitniały od tych kwiatków. Z za okna dochodził świergot ptaków, ćwierkanie jaskółek tłuczących się pod zrębami dachów, czasem gwizdnęła przeciągle wilga, lub zakwiliła makolągwa. Rzeźki poszum drzew, błyszczących świeżą zielenią nanosił do pokoju mnóstwo wiosennych zapachów.
Słońce skłonione na drugą stronę nieba, szło ku zachodowi, i na pożegnanie umajonej ziemi złociło się, grało pysznemi barwami czerwieni, tuliło ziemię w gorącym uścisku, uśmiechało się do niej promiennie. Mnóstwo świetlistych iskier, wsypanych do pokoju, migotało błyszcząc co raz ogniściej.
Postać kobiety, ozłocona zachodem, nabrała różowych odcieni, korale krwawiły się łyskliwie.
Podniosła oczy na portret i długo patrzyła w milczeniu. Po chwili westchnęła głęboko.
— Ile lat, ile lat!....
Cofnięta w głąb fotelu oddała się rozmyślaniom.
Przed oczyma jej duszy odżywały minione obrazy. Jak chmura różnobarwnych motyli spadły na nią wspomnienia.
Jedne białe, niewinne z owych czasów, kiedy młodziutka dziewczyna w białej sukni, z jasnym warkoczem spoglądała w świat z wiarą i zaciekawieniem. Z czasów, w których się nie odczuwa nadziei, bo się ją nosi w sobie nierozłącznie, jest ona w naszej krwi, jest jakby cząstką naszej istoty. Wówczas szczęście widzi się w każdym kwiatku, rozsypuje się dokoła uśmiechy pełne wesela, oczekując czegoś co ma przyjść z różów świata, czegoś co płynie razem z promieniam i słońca. I owe „coś“ ma być, potężne, świecące jak złoto.
Na rozczarowanie brak miejsca, to są czasy tęczowe, słodkie, bez kropli goryczy. Jedną tylko posiadają wadę, — że nigdy długo trwać nie mogą.
Po białych następują roje innych, co raz bardziej kolorowych motyli. Z tych wspomnień wieje wielka rozmaitość wrażeń, pełno różnorodnych uczuć. Są jaskrawe barwy, są ciemne i niewyraźne lecz nie widać już dawnej, przeczystej bieli, ani różano-złotych pyłków one zginęły bezpowrotnie.
Blade usta kobiety uśmiechnęły się smętnie. W napływających wspomnieniach ujrzała pierwszą miłość, wątłą jak drobny kwiatek wiosenny, słaby, prędko przekwitający.
A jednak ona wierzyła w jego siłę nie myśląc nawet, że może przekwitnąć.
I ten pierwszy kwiatek wykwitły z jej serca zaprowadził ją do ołtarza.
Nie zawahała się, wierzyła głęboko w szczęście, wierzyła w swą miłość, ufając bezgranicznie temu, który ją zdobył.
Czy na długo?....
Usta kobiety opadły jakby pod wpływem przykrości, gorycz musnęła jej twarz.
Wspomnienia napływały.
Znikły barwne motyle, zostały ciemne otoczone mgłą.
Ten kwiatek zginął bardzo prędko zwiądł bezpowrotnie.
Kwitnąć nie mógł, taką już miał naturę.
Ona z początku nie wierzyła, nadto ufała w jego moc by odrazu dojrzeć więdnięcie. Lecz i to nastąpiło. Przeraziła się.
Rozpacznie zaczęła podwajać starania, chcąc zatrzymać zanik uczuć, lękała się czarnego kręgu pustki. Wszyskiemi siłami, ale już bez nadzieji, podźwignęła to, w co nie wierzyła Ze względu na dzieci było to dla niej drogiem. Szeptało jej w duszy, że ta wałka ją podtrzymuje, że w tem borykaniu się tli słaba iskierka nadzieji wskrzeszenia tego, co zamarło. Czuła, że gdy ta iskierka zgaśnie otoczą ją chmury czarne, ciężkie niedolą. Że wówczas pozostanie tylko obowiązek i że poniesie go bez osłody, bez jednego promyka jaśniejszego. Więc z głuchą rozpaczą szamotała się sama z sobą.
Napróżno! Walka nad siły. Sama podołać nie mogła — a ten, dla którego walczyła, nie dopomógł nigdy.
Przeciwnie, przeszkadzał stale.
Zdawał się nie widzieć jej starań serdecznych.
Przeszkadzał, bruździł, rwał to co nawiązała, gasił co zapalała, oziębiał co chciała ogrzewać.
Tytaniczne siły za słabe byłyby na taką walkę, musiała ulec.
Ta walka skończyłaby się u niej razem z życiem, może nawet zwyciężyłaby samą siebie, lecz brakło jej pomocy, a choćby nawet pewności — że i on pragnie tego, do czego ona dąży.
Miała inną pewność; on o tem nie myślał. Był na wszystko, co się tyczyło ich szczęścia, obojętnym. Szydził z najdroższych jej uczuć.
Wówczas opadły jej ręce.
I wtedy otoczyła ją czarna, ciężka chmura smutku, wzięła na swe barki obowiązek i wpatrzona w dzieci wytrwale szła naprzód.
Ale w sercu, jakkolwiek umieściła w niem dzieci, było pusto.
W duszy, chociaż oddała ją dzieciom, było pusto.
Głusza opadła ją zewsząd i ciężyła jej.
Z początku nie rozumiała się. Lecz bezmiar smutku i nagle obudzonej tęsknoty uświadomił ją, wskazywał istotną przyczynę pustki, która, mimo uczuć dla dzieci i gmachu obowiązków ogarniała ją co raz potężniej.
Drzemały w jej sercu, niespożytkowane siły duchowe, pragnienie szczęścia budziło się gwałtownie. I rozpacz zaczęła ją toczyć jak robak, gdyż wiedziała, że wszystko to już dla niej zamknięte.
Świat ją pociągał, nęciło inne życie — a musiała znosić własne.
Kobieta otworzyła oczy i zwolna wzniosła je na portret. Oświecały go ukośne promienie słoneczne, w oczach kobiety błysnął również jasny płomyk, na twarzy wystąpiły słabe rumieńce, odetchnęła głęboko.
Cóż się stało?...
Oto w czarnej chmurze, zaświecił złoty gorący ognik i uwieńczył ją, tchnął na nią nieznanym czarem.
Odżyła!
A chwila ta, przytłoczona ilością lat, musiała być znamienną reakcją w jej życiu, gdyż jeszcze teraz twarz kobiety odmłodniała. Wspomnienie, niby złoty motyl, rozsiało dokoła niej tysiące pyłków drogocennych. Twarz, kobiety promieniała.
Trzymając oczy utkwione we własnej fotografji, dotykała ręką korali, uśmiechnięty rozjaśniony wzrok znów podniosła na portret.
Ile lat! ile lat!
Kiedy pierwszy raz poznała tego, którego rysy widzi na portrecie, była wówczas bardzo młodą. Fotografja jej na biurku pochodzi z owych czasów, nawet z pamiętnej chwili pierwszego spotkania: miała na sobie tę samą popielatą suknię, i korale. Dziś jedynie na portretach przypominają przeszłość.
Tylko dusza jej pozostała niezmienioną, uczucie nie zestarzało się. Czy u niego tak samo?
Od owej chwili szczęśliwej, gdy pierwszy raz podali sobie ręce, przepłynęła fala czasu.
Ile walki, ile męki!
Ale dziś mogła spoglądać w swą przeszłość z podniesionem czołem, wybrnęła z trudnych warunków bez skazy.
Przechodziła ciężkie rozterki duchowe, zwalczała silnie pokusy i wyszła zwycięsko. Dla siebie nic nie żądając, była jednak szczęśliwą, kochała i miała wzajemność. Jej szczęście świeciło dla niej jak lampa zbawienia, nie mogła jej dosięgnąć, jedynie zdaleka brać z niej ciepło do swej duszy.
Chciała się bronić, przeczuwając, że ta miłość będzie jej niedolą, lecz jednocześnie, gwiazdą na jej ponurem niebie bytu.
Więc walczyła z miłością.... i kochała coraz potężniej.
Broniąc się rozpacznie... tą samą siłą brnęła w zaczarowane koło.
Nie pomogły obowiązki przywoływane na pomoc, ani groza ciasnych warunków w jakich wzrosła jej miłość.
Z przerażeniem spostrzegła, że jest na stromej pochyłości, jeden krok nie baczny — a runie w przepaść. Cofać się nie miała sił. I tłumiąc w sobie uczucia, zaciskając zęby, nakazując milczenie namiętnościom — pozostała na krawędzi przepastnej. Siła zbyt potężna rwała w niej wszystko!
W sercu, w duszy, w mózgu, we krwi, krzyczało jej: kocham! kocham!
Usta milczały, to zależało od niej i to postanowiła uratować.
Wówczas spostrzegła różnicę pomiędzy wątłym kwiatkiem wiosennych jej uczuć — a tym dzisiejszym wspaniale rozrosłym krzewem miłości.
Zrozumiała... słabiutki kwiatek zginał, nie mógł żyć na gruncie gdzie mogą wzrastać takie krzewy.
Poczuła siłę, której się w sobie nie spodziewała. Nosiła w swej duszy wielką potęgę, lecz nie mogła jej spożytkować — ale zamknąć, gorące wybuchy wtłoczyć gdzieś na same dno serca, aby najdrobniejsza iskierka nie wyjrzała z tej otchłani, aby nic nie odkryło istotnej prawdy.
I takie siły marniały. Taka miłość milczała. Dlaczegóż przyszła zapóźno?... Dlaczego w tak nieprzyjaznych warunkach?
Wielka prawda nie mogła mówić prawdy, musiała nawet kłamać.
Jakże powiedzieć ukochanemu: „kocham cię, choć należę do innego“ jak powiedzieć temu, z którym dzieliła życie: „kocham innego, choć należę do ciebie“.
I zgryzła w sobie miłość nieszczęsną, stłumiła jęk wyrywający się z piersi.
Dla ocalenia kobiecej godności, dla ocalenia ambicji.
Pomiędzy nią a ukochanym stało dwoje łudzi... ten, któremu ona przysięgała i ta, której tamten przysięgał.
Straszna otchłań! przepaść bez wyjścia. Przytem obok niej stały dzieci. Dla dzieci kobieta poświęci wszystko: szczęście, dolę, samą siebie.
Ona musiała zgnieść serce, aby dać dzieciom dobrą sławę matki Nie miała prawa odbierać im tego skarbu. Ona to rozumiała i on rozumiał.
Był szlachetny!
Kto nigdy nie walczył z potęgą uczucia — ten nie pojmie ile siły, rezygnacji i wytrwałości walka taka wymaga.
Zmaganie się uczucia z rozumem jest ciekawą batalją. Siły nie równe.
Uczucia to siła napadająca, strona zaczepna, to wreszcie armja zjednoczona. W zakres jej wchodzi serce — główny motor, pragnienie, tęsknota duszy, siła temperamentu, która popycha całą armję w stronę przez siebie oznaczoną. A jako wróg tej potęgi występuje zimny rozum, sztywny na wszelkie namiętności, bierny na wolę serca, głuchy na jego krzyk, obojętny na prądy temperamentu.:
Jak gladjator, występuje okuty w swe zasady, jak w pancerze. Cóż go obchodzi, że się jego przeciwnik męczy, że te blachy straszą go, że go zabijają. On dąży do swego celu.
I ma podstawy wielkie, prawdziwe, pełne prawdy i siły. Lecz występując do walki już przeraża...
Kobieta ciężko westchnęła.
Ona tak walczyła przed laty, takie siły w niej się zmagały.
Jak długo wytrwałaby?... może całe życie.
Los pokierował inaczej.
Przyszedł grom, niespodziewany i odwrócił kartę jej życia.
Po ciężkiej chorobie męża została samą z dziećmi, główną ich opiekunką.
Życie płynęło innym prądem.
Myślała, że ogólna zmiana położenia wpłynie i na zmianę duszy. Lecz światło zbawienia zamiast gasnąć zaczęło się rozświetlać. Potężny krzew uczuć rósł w niebotyczny pień. Wówczas ujrzała, że tylko śmierć potrafi zgasić w niej ten ogień.
Wszystko zostawiła za sobą — prócz miłości.
Wszystkiego się wyrzekła — prócz miłości.
Wzięła ją z sobą jak pochodnię, by oświecać i ogrzewać nią dalsze swe życie.
Odrzuciła wszystko, co on jej ofiarowywał.
Nie miała nadzieji, nie chciała niczego dla siebie, nawet zapomnienia.
Nie chciała widywać, nie zgodziła się na korespondencje.
Zabrała z sobą garstkę drogich wspomnień owianych tęsknotą, i z gorejącą iskrą w sercu poszła.
Śmiało podnosząc głowę i z dumą mówiąc:
Zwyciężyłam!
W męce, w bólu, z żalem ale zwyciężyła..... — — — — —
Kobieta podniosła oczy na portret.
Patrzyła w wyraziste rysy młodego mężczyzny z szacunkiem i wielką czcią. Usta jej szeptały:
— Zwyciężyłam, ale tyś mi do tego dopomógł szlachetnością, wyższością. Ty mię zrozumiałeś.
Jaki szlachetny!
Pozostało jej po tej walce nieskalane uczucie, drogie wspomnienie i... pewność wzajemności. Pozostało zaspokojenie sumienia i duma, że z tak strasznego chaosu wyszła bez zarzutu. Że błędne koło sprzysiężonych na nią nieszczęść nie zdołało zgnieść jej do ziemi. Że w oczach jego stanęła na takich wyżynach, do których mógł sięgać tylko szacunkiem. On wiedział, że go kochała, odczuwał jej mękę. Musiał ją cenić. Znał ją dobrze; nie była pozbawioną serca, ani temperamentu, więc jedynie siłą woli nakładała na nie wędzidło.
Podziwiał ją.
Rozstali się w przygnębieniu, z rozpaczą w sercach, lecz jednocześnie z potęgą duchową, która mówiła:
Jesteście czyści!
Mieli żal do losu, że postawił ich naprzeciw siebie po to, by odgradzać nieubłaganą zaporą.
Sumienie im mówiło, że idąc przebojem spadliby z wyżyn prawości.
Jak widmo stałaby przed nimi tamta kobieta, jego żona, która.... kochała go.
On o tem wiedział i nie miał prawa łamać jej życia.
Stało się, jak stać się było powinno.
Rozstając się uścisnęli sobie ręce z bólem, lecz z przekonaniem, że są godni siebie. Z cichej swej tragedji nie robili publicznego rozgłosu, schowali ją w duszy głęboko i w milczeniu poszli w dwie przeciwne strony.
On odszedł, unosząc z sobą całą jej duchową istotę. Miał ją w duszy, w sercu, w myśli.
Ona kochała pierwszą prawdziwą miłością.
Kochała w bezmiarze tęsknoty.
Kochała wspomnieniem.
Kochała każdą kroplą krwi, każdym nerwem, każdem włókienkiem swego istnienia, każdą tkanką duszy i ciała, każdem tętnem pulsu.
Nie widując go, kochała bez zmiany, tęsknota wzmagała w niej miłość — i ta stała się dla niej świętą.
Uwielbiając ją — czciła jak skarb najdroższy. A lata biegły, życie płynęło. Przeszłość zbłękitniała, lecz nie straciła uroku, siła drogich wspomnień nie osłabła. Stojąc ciągle na najwyższym stopniu potęgi, była tak czcigodną, że z piedestału swego nie mogła zejść na niższy stopień.
Pozostała na wyżynach. — — — — — — —
Kobieta wpatrzona w portret przymknęła oczy. Wspomnienia szły dalej.
Wiadomości o nim, które świat jej przynosił, zbierała jak drogocenne perły, kładąc je na sercu. Każdej wieści słuchała z rozkoszą, ze skupieniem, prawie z nabożeństwem.
O tajemnicy tak dla niej drogiej wiedziało zaledwie parę osób z jej najbliższych — potem gdy dzieci dorosły sama wyznała im wszystko, pragnąc, aby dowiedziały się o tem z ust matki, nie od obcych ludzi. Bo ludzie, domyślając się czegoś, sądzili ją rozmaicie.
Jednych zastanawiało, że będąc tak młodą, nie pragnęła nowych związków. Inni, odrzuceni, w gniewie szukali przyczyn, tworząc przeróżne domysły. Ale naruszyć jej dobrej sławy nikt nie potrafił.
Jej opinja pozostała nieskalaną.
Minęła wiosna jej życia i lato, nawet smętna lecz pogodna jesień była już po za nią.
Nadchodziła zima.
Lecz otaczał ją spokój. Kobieta przypominała listopadowy dzień, trochę oszroniony ale nie bez światła. W duszy czuła jasność, chociaż nieco melancholijną.
Nie wystygła tęsknota, nie uleciało wspomnienie drogiej przeszłości, wszystko to żyło w jej sercu przysłonięte księżycową srebrnicą marzenia.
Dawne walki, serdeczne niepokoje nie występowały wyraźnie jak w dniach młodości. Owiewał je cień ideału.
Czas i walki życiowe kładły na dawne uczucia piętno niemal religijne, jakby mistyczne. Wielka miłość przestała być ziemską, nie tracąc na swej sile. Żyła w całej istocie niezmiennie, ale jakby w słonecznej dali, w krainie Aniołów niedościgłych ludzkim pożądaniom. Wielka miłość realna i zmysłowa w swem powstaniu, miała wiele pierwiastków idealnych, nie zniszczył jej czas. Świetlana, choć z cichą tragedją połączona przeszłość, stała się cudną legendą rozjaśniającą dzisiejszą pomrokę, brzmiąc dźwięcznym hejnałem strun, jak złota harfa.
Kobieta na fotelu podniosła głowę, patrząc w okno. Było szeroko otwarte. Ciepłe wieczorne powietrze strumieniami lało wiosenne zapachy do przyćmionego pokoju. Smugi ogniste słały się na skłonie błękitów rzucając krwawe blaski na ziemię, ostatnie mrugania słonecznych źrenic.
Na trawnikach pachniały fijołki, bieliły się białe gwiazdki stokroci. Drzewa pokryte puchami wonnej bieli szemrały cichutko prowadząc rozmowy z przyrodą. Gwarzyły z kwiatami rosnącemi u ich stóp, z zielonemi kępami traw, z czerwienią obłoków i ostrym cieniem nadchodzącej nocy. Może opowiadały jak dziś grzało słońce, jak rzeźwiła ich rosa — i jak swym widokiem cieszyły oczy ludzkie. A może zapominając o radościach dnia, skarżyły się tylko na roje chrabąszczy i żuków, które po barbarzyńsku wplatały im się w ich białe welony.
Złe owady niszczą pachnącą ozdobę drzew, aż całe mnóstwo białych drobniutkich pyłków opada na ciemny aksamit traw. Drzewa się skarżą, żal im tej krasy, lecz nie chrabąszcze są główną przyczyną pozbawiającą ich piękna. To wiosna ich życia przechodzi.
Zamiast dzisiejszej sukni wiosennej będzie złota szata jesienna i znowu przyjdzie biała, ale zimna, bezwonma, a taka smutna, beznadziejna.
Dla czego ludzie nie mają tych praw?... dla czego oni gdy raz się przyobleką w szron, już się go pozbyć nie mogą.
Dla nich po zimie wiosna nie zaświeci, chyba ta nadziemska, W krainie obiecanej, do której duchem dążymy. Dla duszy wiosna powróci jak świetlana zorza, którą nosimy w swej wyobraźni, jak jeden z dogmatów religji. Ziemska powłoka nie ma odrodzenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kobieta westchnęła, jakiś ciężar gniótł jej piersi.
— Skąd mi takie myśli?.. szepnęła cichutko, i dlaczego nasuwają się dziś właśnie? Całe życie ujrzała jak w zwierciadle, wypadki, wrażenia przesuwały się niby obrazy.
Dlaczego właśnie dziś?....
Czy wpłynął na to pachnący wiosenny wieczór, czy zachód słońca ognisty i tak gorąco żegnający ziemię na całą noc. Czy owe motyle, ociężale zawiśnięte nad kwiatami?.... może i one przed swą słabiutką pamięcią rozsnuwają drobniutkie pyłki wspomnień z krótkiego istnienia.
A może dokazał tego portret oświecony tak ładnie gasnącym zachodem, owe rysy drogie, wyraziste choć nieme, pełne myśli, pełne życiaa jednak bez życia.
Kobieta rozrzewniła się.
Gdyby Go choć raz jeszcze zobaczyć, choć raz przed śmiercią. Jak wygląda?... czy i jego zbliżająca się zima pokryła już szronem, czy i u niego gną się już barki pod ciężarem lat?... Oboje są późnym wieczorem, ich słońce dawno zaszło.
Kobieta poruszyła się.
Ktoś szedł do niej pocichutku, na palcach. Odwróciła głowę.
— Babuńcia nie śpi? — zadźwięczał za nią młodziutki głosik, i smukła postać uklękła przy fotelu.
Delikatną ręką kobieta pogładziła jasną główkę wnuczki.
— Nie spałam moje dziecko, dobrze żeś przyszła.
Wesoły głosik zaszczebiotał znowu.
— Jak to dobrze! ja dla babuńci narwałam mnóstwo fijołków i stokrotek i żółtych kaczeńców z łąki. Daleko, biegałam po kwiaty dla babuńci, — a oto są.
Sięgnęła za fotel i na kolanach babki postawiła spory koszyk napełniony po brzegi pachnącem kwieciem.
— Czy to wszystko dla mnie?...
— Wszystko dla babuńci, a jakże! obsypię cały fotel, całą suknię babuńci, i biurko. Jak będzie ładnie!
Chwyciła pełnemi garściami pomieszane kwiaty i zaczęła je rozsiewać dokoła. Nagle śliczny, radosny uśmiech rozchylił jej wiośniane usta, oczy błysnęły.
— Babunieczka nie zdjęła korali?... jak to dobrze! babuńci w nich tak ładnie. Ja bardzo lubię stroić babuńcię w te korale.
— Moje dziecko, już teraz ty powinnaś je nosić — odrzekła babka i umilkła nagle. Dziwny ból uczuła w sercu, pulsa w skroniach zatętniały mocniej, przymknęła oczy.
— Co to babuńci?... może mamy poprosić?... babunia tak zbladła.
— Nic malutka, to przejdzie, głowa mię zabolała, to nic.
— Może zapach dusi babuńcię?... za dużo kwiatów.
— Nie, dziecko, owszem, niech kwiaty tu będą, nie zabieraj.
Odetchnęła silniej i pocałowała wnuczkę. Nagle dreszcz przebiegł jej ciało.
— Co to — co?... — zawołała przerażona, patrząc w okno — jakiś turkot?...
— Tak babuńciu, to pewno posłaniec z poczty przyjechał.
— Dowiedz się malutka, może są jakie listy, gazety?....
Dziewczynka zerwała się z klęczek — i resztę kwiatów wysypując na biurko z pustym koszykiem pochyliła się do babki.
— A babunci naprawdę nic nie jest?... — spytała troskliwie.
— Nie, dziecko. Idź, idź!
Dziewczynka skoczyła do drzwi.
Po jej odejściu kobieta oparła się ciężko o poręcz fotela, ręka przeciągnęła po czole.
— Straszno mi, czego ja się boję?...
Spojrzała na portret.
On mówi! On mówi do mnie... porusza ustami... Boże wielki!
Z zapartym oddechem wpiła oczy w jego rysy w obsłonie krwawej łuny zachodu.
Patrzyli na siebie.
W jego źrenicach drgało życie wzbudzone czerwienią blasków, usta zdawały się poruszać. Cicha mowa szła z tej typowej twarzy do tej drugiej wpatrzonej w nią uparcie.
Halucynacja trwała.
— Co mówisz?... niech usłyszę.... co mówisz?... — szeptały usta kobiety.
Była jak zahypnotyzowaną, oczyma wrośniętą w drogie rysy.
Już nie przerażona, lecz z dreszczem szczęścia, z uśmiechem na ustach.
Czyżby go rozumiała?...
Jeszcze dług a chwila głębokiego natężenia myśli, wzroku, i z ust kobiety wionął cichy szept, jakby w obawie, że głos duszy nie zostanie usłyszanym.
— Czy już czas?... czy się złączymy?....
Powieki na portrecie opadły ruchem potakującym, na ustach błysnął blady uśmiech. Kobieta widziała to tamując oddech w piersi, ogarniał ją nieokreślony lęk i tajemna rozkosz.
— Nareszcie! Po tylu latach przemówili do siebie.
Więc on nie zapomniał! — ale co znaczy jego żądanie? On chce połączenia?
A czyż to nie szczęście wyśnione przez lata?
Usta z portretu uśmiechały się do niej ciągle, wpatrzone w nią oczy zdawały się wzywać:
— Chodź ze mną, bądźmy razem.
Wizja stała się dla niej realną prawdą. On rozmawiał z nią, po tylu latach. Była tak olśnioną, tak szczęśliwą, że nie słyszała szybkich kroków wnuczki wbiegającej do pokoju.
— Babuńciu, listów nie ma, ale są gazety, przyniosłam babuńci ostatni numer.
Kobieta drgnęła z przestrachu. Kredowa bladość powlokła jej twarz, zimno wstrząsnęło ciałem, ręką przycisnęła serce bijące gwałtownym nienaturalnym tempem.
Dziewczynka położyła gazetę na biurku i chciała ją rozłożyć, lecz zaledwo zdjęła opaskę, gdy nagle babka zatrzymała jej rękę.
— Co to babciuni?...
— Nic dziecino... zostaw mię samą, chcę przeczytać.
— Zapalę lampę może już ciemno.
— Nie, malutka... zachód mi przyświeca i tak mi jasno!
Dziewczynka stała nie rozumiejąc. Strach przeniknął jej dziecinną duszyczkę. W zamroczonym pokoju, w krwawym zachodzie i w obec bladej babki — drżała. Przycisnęła wargi do chłodnej ręki, zwisłej na czerń sukni, z czułością ale z lękiem.
— Niech ci Bóg błogosławi dziecko, — rzekła babka trochę zmienionym głosem.
— Co babciuni jest?... ja się boję.
Uśmiechnęła się do wylęknionej wnuczki.
— Dziękuję ci malutka za kwiatki, widzisz jak ładnie mię stroją — a teraz idź, chcę przeczytać gazetę.
Dziewczynka wybiegła. Palił ją pocałunek babki, był jak zawsze gorący, lecz oderwany — nie z tego świata.
Dziewczynka prędko o tem zapomniała. Dla niej świeciła pierwsza wiosna życia, wrażenia przemijały szybko. — — — — —
Kobieta nerwowo otworzyła gazetę, serce biło potężnie sprawiając ból, usta zaciskał kurcz.
Jedna strona... nic, druga... nic, gorączkowo odkryła trzecią..., i... szeroka czarna ramka... krzyżyk... obok krzyżyka... Ś. P....
— Cóż zwykły nekrolog!
.....Kobieta załamała ręce, jęk głuchy podobny do skowytu wyszedł z jej piersi. Serce zaledwo pulsowało. Pot zimny, kroplisty wystąpił na czole. Załamane ręce podniosła w górę, wzrok pełen grozy utkwiła w portrecie, z ust wionęło.
— Przeczułam... odeszłeś... jesteś tam... a ja tu sama.
Wpatrzyła się w poważne jego rysy z natężeniem, aż całą postacią pochyliła się naprzód. Oczyma szukając jakiegoś znaku, wytężając słuch, by usłyszeć wezwanie.
Ale twarz na portrecie była już tylko portretem.
Wizja nie powróciła.
Kobieta czekała długą chwilę, twarz jej stopniowo traciła wyraz przerażenia, lęk ustępował.
Bił od niej cichy spokój. Płynęła z rysów łagodność.
Oczy kobiety błysnęły ostatnim promykiem zachodu, raz jeszcze szepnęła cichutko.
— Wzywałeś mię,.. zrozumiałam... przyszedłeś po mnie?... czy dla nas tam... odrodzenie?... — Pot wystąpił obfitszy, splecione ręce opadły na suknię. Ciężko wsparła się na fotelu. Westchnęła patrząc na portret. Blade usta jej zaszeptały cichutko, spłynęło z nich imię Bogarodzicy.
Serce bić przestało — — — — —
Ostatni krwawy promyk zachodu drgający na chmurach — wpełznął do mrocznego pokoju, musnął marmurową twarz śpiącej, zajaśniał na poważnych rysach mężczyzny z portretu i rozświetlił je.
Pod ognistym, ostatnim płomieniem korale na czarnej sukni zakrwawiły się gorejącem pasemkiem. Zadrgały jak czerwony obłoczek na czarnej chmurze. Trysnęły purpurą niby krwawe łzy. — — — —
Promyk zachodu wysunął się z pokoju. Unosił na swym szkarłacie dwa duchy ciche i szczęśliwe.
Skołatane życiem, teraz spokojne.
Niósł je w przestwór jasny, do krainy wymarzonej za życia.
Do nowej wiosny, do odrodzenia.
A kwiaty zdobiące ziemię, drzew a pokryte wonnemi puchami, mroczne obłoki na niebie i powiewy wieczorne, pełne upajających zapachów, szemrały radośnie:
Połączeni, połączeni na wieki!




ZACZYTANA


W zielonym buduarze, zanurzona w fotelu, czytała. Była noc świąteczna, po wieczerzy wigilijnej. Gęsta zamieć śnieżna sypała w szyby okien, jakby kto piasek rzucał z pełnych sit. W buduarze na konsolce paliła się świeca, błyskając żółtym ognikiem. Czerwono złote refleksy błądziły po zielonych ścianach, zapalały iskry na ponsowem obiciu fotela, igrały na obnażonych piersiach i szyi Zaczytanej, czyniąc niepochwytnym zwój gazy, co otulał jej kształty aż do ciemnej sukni ściśniętej w stanie. Włosy luźno spięte z tyłu głowy nabierały w ogniu połysków metalicznych. Ciepły, przytulny buduar dobrze ochraniał wątle okrytą postać Ireny, jednak dreszcze wewnętrzne wstrząsały chwilami jej ciałem. Oczy spuszczone na duże album w gustownej oprawie, mrużyły się często, z pod masy rzęs nie jedna łza spadła na welinowe kartki jaskrawe w blasku świecy.
Nie jedno westchnienie poruszyło żywiej zwojem gazy.
Tyle wspomnień!
Wieczór wigilijny, miniony, jakby w szarej pomroce oddalenia, znikł w pamięci ludzkiej Zielony buduar nie zapomniał, zachowując w swych ścianach dawne marzenia.
Od tamtej wigilji buduar nie widział już promiennych uśmiechów na twarzy Ireny, zaszły one razem ze słońcem szczęścia, za sunęły się chmurami.
I teraz jest noc powigilijna, i dziś jak wówczas śnieg sypie w okna, zamieć na dworze. W domu cicho, wszystko śpi.
Irena odczytuje ukochane album, gdzie ma mnóstwo pamiątek. Jaką moc czaru mieszczą welinowe kartki, zawrotną przepaść wrażeń, cudną woń irysów delikatnych, drażniących duszę i zmysły.
Irena przy ognistym pasemku jednej świecy, czyta i myśli, leci duszą przez śnieżne dale, gdzie szumi morze. Gdzie góry strome o zielonych stokach, wspaniałe w swym uroku i majestacie.
Myśl Ireny przebija zielone ściany buduaru i gna niepowstrzymana, leci z wichrem jak zamarzły płatek śniegu. Oczy utkwione w albumie widzą co raz nowe obrazy. Widzą wieczerzę wigilijną, taka radosną. On był wówczas z nią razem, łamali się opłatkiem — mówiąc sobie oczyma dużo. Usta musiały milczeć. Lecz mowa oczu daje często więcej szczęścia i upojenia, może ułudy?... słowa bywają za blade, aby wyrazić niemi całą potęgę uczucia.
Irena wspomina ubieranie drzewka wigilijnego i rozmowę przy zawieszaniu cacek. W tej chwili najtragiczniej przedstawił się im dramat ich życia. Zmuszeni ulec konieczności powiedzieli to sobie jasno i wyraźnie. A cacka na choince świeciły, drzewko szemrało, jak by mówiąc:
„Nie dla was szczęście, nie dla was życie rodzinne“.
Po wieczerzy śpiewali kolendy, ona rozdawała dzieciom zabawki, on pożerał ją smutnym wzrokiem i mówił do swej duszy pogrążonej w sadzy nieszczęścia.
— „Nie dla mnie ty, nie dla mnie“.
Minęły smutne święta, bo wigilja była dla nich przełomem ze złotej ułudy do szarych pustyń rzeczywistości.
Minęły święta, on wyjechał, rozstali się — może na zawsze?
I przeszedł rok. Znowu wigilja.
Świat się toczy!
Teraz Irena sama ubierała drzewko, każde cacko kropiąc łzami. On nie siedział w kącie salonu na foteliku, nie łamała się z nim opłatkiem. Przy wieczerzy łkanie tamowało jej głos, w piersi czuła ból rozpaczy i żalu.
A śnieg sypie tak samo jak przed rokiem, na dworze zamieć.
W ciszy nocnej zdaje się rozlegać pieśń uroczysta:

„Bóg się rodzi, moc truchleje“.

Irena czyta półgłosem:

„Ledwiem cię poznał, już cię żegnać muszę —
A żegnam ciebie, jak gdybym przez wieki
Był z tobą razem i kochał twą duszę,
A teraz jechał w jakiś kraj daleki
I nie miał nigdy już zobaczyć ciebie,
Chyba gdzieś, kiedyś po śmierci, tam w Niebie.

„...Te słowa Krasińskiego pisał on przed rokiem po wieczerzy wigilijnej, gdy zostali sami w salonie.
Irena poczuła wilgotną chmurę w, oczach, łzy splamiły welin. Jedna po drugiej spadały z pod ciemnych rzęs Zaczytanej — lecz nie czuła tego. Ręce jej drżały, łkanie porywało gwałtowne, zaciskała usta, by nie wydać jęku.
Wszystko stracone, nadzieje zamarły, w rzeczywistości nie żyły nigdy. Zwiędły piękne kwiaty szczęścia, zagasły ognie, co w sercu rozgrzewały namiętność.
Tylko iskry uczuć serdecznych wybuchają potężnie w złote stosy. Irena kocha wielką miłością, jej miłość dla niego rośnie i olbrzymieje, ubrana nie w jaskrawą szatę namiętności, lecz w bladą iluzję ideału.
Tej delikatnej, cudnej tkaniny, nie zerwie żadna siła w życiu, żadna brutalność światowa.
To szata Anielska. Przędą ją złotowłose Anielice w obłokach, gdzie nie sięga złość ludzka, gdzie ironja dostępu nie ma, bo ją tam depcą jak gada.
Jasne Anielice przędą tkaninę, snują z blasków zorzy, z bieli swych piór. Wdychają w nią wyżynę uczuć, powagę i anielski majestat. Takiej szafy świat nie zbruka, bronią jej potęgi.
Taka rozbłękitniona iluzja nie często ubiera uczucia ludzkie, ona idzie zawsze śladem ideału, unika jaskrawej szaty zmysłowej — wytworu duchów ciemnych. Owiewa jedynie uczucia uświęcone. Świat je nazywa — zbłękitniałemi.
Bo są potężniejsze od codziennych, tem samem nie dościgłe dla uczuć w jaskrawej szacie zmysłów.
Myśli Ireny, tętna jej serca są wyanielone. Genjusz ideału błądzi w zielonym buduarze.
Irena siedzi smutna, zaczytana w literach drogiego pisma.
A tam nad morzem, w kraju pomarańcz, tam gdzie słońce jak wielki, rozpalony lampion sypie na ludzi kaskady złota, tam gdzie brzmią słodko mandoliny, gdzie białe żagle prują błękity Adrjatyku, tam gdzie on podróżuje; — czy nad nim unosi się jaki duch?...
Jest mężczyzną i minął rok — wielka przestrzeń czasu!
Anielice przędzą swą otaczają przeważnie uczucia kobiet, mężczyźni częściej hołdują jaskrawej szacie zmysłowej.
Ta łatwo blednie w oddaleniu i bez widoku, który ją pobudza.
Więc czego on doznaje po upływie roku?...
Iluzja go nie owiewa. Irena nie zbłękitniała w jego uczuciach, a jaskrawa szata zbladła, może zanikła?
Co on odczuwa?...
Może piękność natury, może własny dobrobyt życia, może nudę czy apatję?...
Co porywa go?....
Czy wir życia?... czy zgiełk przy stole Kasyna i suche wołanie krupierów?....
Za czem tęskni?...
Ha! może za krajem?...
Genjusz z zielonego buduaru nie wyfrunie do niego, Anielice nie użyczą mu swej szaty.
Minął rok. Wielka przestrzeń czasu, otchłań zapomnienia!
Dla Ireny to czas nie zadługi, nie wygnał go z jej pamięci, ona nie odepchnie Anielic, nie zdejmuje iluzji. Genjusz ideału otaczać ją będzie aż do zmroku jej istnienia, aż do zaniku.
Łzy Ireny zdawały się zastygać w swym bólu.
Zamyślona smutnie, jasnowidząco, popadła w szarą zaćmę tęsknot.
A śnieg sypał w okna, wiejka nie przestała szaleć. Strop nieba nieznacznie zbladł.
Wstawał świt.
Boże Narodzenie — pierwszy dzień święta.
Nisko na konsolce dopalała się świeca, rzucając na zielone ściany buduaru, na obnażoną pierś Ireny, na zwoje gazy — czerwono złote refleksy.




W PRZEDZIALE I. KLASY


Pociąg rwał całą siłą pary.
Przez okna wagonu migały wzgórki i rozległe doliny, pokryte kępami jałowcu i karłowatą wierzbą. Pogoda była śliczna, godzina przedwieczorna, zalana krwawą łuną zachodzącego słońca. Biały kłąb dymu wylatując z lokomotywy, rozpadał się na pojedyncze kłaczki i świecąc w słońcu różowo, obsypywał gęsto wysoki nasyp toru.
W przedziale pierwszej klasy, pociągu kurjarskiego, przy oknie, siedziała młoda kobieta. Miała włosy jasno blond, z połyskiem, mieniące się w złoto; zaczesane bujnie nad czołem, lekko faliste, zakończał z tyłu duży węzeł skręcony luźno.
Siedziała wspierając głowę na dłoni, zapatrzona w jaskrawe łuny, z tęsknym wyrazem w ciemnych oczach. Druga ręka zwisła na sukni, trzymając rozłożoną książkę. W postaci kobiety przebijała apatja i rezygnacja.
Monotonny stukot kół wagonowych, świst lokomotywy, wpadał biernie do jej uszu.
Trwała w głębokiem zamyśleniu, może o tych roztoczach zalanych krwawiącym się blaskiem, które migały przed jej oczyma z szybkością niepochwytną, jak najlepsze chwile w życiu człowieka.
O czem myślała?... może o tem co już przeszła na ziemi, i co ją czeka jeszcze w wielkiej liczbie dni jej pozostałych.
Lubiła świat i ludzi. Wielkie zbiorniki cywilizacji, środowiska ludzkie pociągały ją również silnie, jak ciche łąki wiejskie z klekotem bocianów, jak rozległe pola ze śpiewem, fujarki pastuszej. Kochała naturę, wielbiła sztukę. Muzyka, byle harmonijna, upajała ją zawsze. Ludzi lubiła dla własnych studjów, mówiąc, że ma przeciwne zdanie od Seneki. Ten mędrzec twierdził, że ile razy poszedł między ludzi, mniejszym wracał człowiekiem. Ona zmieniała mniejszy na — rozumniejszy.
Ludzie i świat, gdy weszła wśród nich młodziutką dziewczyną, zaczynającą żyć, wzięli ją odrazu w dość barokowe ramy. Ale inteligencja dopomogła jej do prędkiego rozejrzenia się. Zrozumiała ludzi i pomimo ich błędów nie mogła bez nich żyć. Sama uważając się za pełną ułomności była wyrozumiałą na cudze winy. Z siebie nigdy nie czuła zadowolenia, wiecznie coś sobie zarzucając. I teraz w wagonie także karciła się widać, bo wyraz grymaśny i gniewny przemknął po jej ruchliwej twarzy.
Z głębokiej zadumy obudził ją głośniejszy huk hamulców. Dojeżdżano do stacji.
Wszczął się ruch w korytarzu, szmer głosów ludzkich i prędkich kroków. Lekkie szarpnięcie, przeciągły ryk lokomotywy, sygnały i pociąg stanął.
Młoda kobieta nie ruszyła się z miejsca. W korytarzu usłyszała głos konduktora.
— Proszę pana tu jest przedział zajęty tylko przez jedną panią, może pan pozwoli?
— Ja pozwolę, ale czy ta pani pozwoli? — odpowiedział żartobliwy głos męski.
— Poprosimy, — zawyrokował konduktor.
Drzwi się raptownie odsunęły, młoda kobieta odwróciła głowę, iskry gniewu zaświeciły w jej oczach.
Konduktor skłonił się.
— Pani pozwoli zająć tu miejsce........
Z po za niego ukazała się wytworna głowa męska, ręka odsunęła konduktora, i wysoki mężczyzna zdejmując kapelusz zawołał.
— Przepraszam panią, że robię jej różnicę — ale....
Nie dokończył, jak popchnięty posunął się naprzód, z rozjaśnioną twarzą. Młoda kobieta w łunie rumieńca, powstała żywo podając mu rękę.
— A to traf szczęśliwy!... bajeczne! — zawołał i jej dłoń podniósł do ust.
— Nie spodziewałam się pana spotkać — odrzekła z uśmiechem.
— Więc instaluję się tu na dobre. Pani tak groźnie spojrzała na mnie, żem chwilowo stchórzył, ale teraz nawet nie pytam.
— Taki pan pewny? a jeśli odmówię....
— Nie zrobi pani tego, zresztą ja nie usłucham, bo najpierw cieszę się na myśl wspólnej podróży, a powtóre nie mam się gdzie podziać, wszędzie zajęte.
Wyjrzał na korytarz i zawołał na konduktora.
— Niech tu przyniosą moje rzeczy.
Przy rozkładaniu walizek nie zamienili ani słowa. Gdy pociąg ruszył, usiedli naprzeciw siebie w milczeniu. On pochylił się do niej.
— Pani Anno, czy jestem wielkim intruzem?...
— Choćbym nawet powiedziała: tak, pan by na to nie zważał.
— Wolałbym jednak — nie.
— Więc powiem coś trzeciego: jest mi to obojętne.
— Brawo! ja tak mówić nie mogę, wolę jechać z panią niż z jakąś tłustą bankierową, albo w pustych ścianach.
— Słowem szanse możliwe.
— I dobrze nam z tem.
Patrzał na nią przenikliwie.
Anna cofnęła się w tył, i oparta o poduszki, spojrzała mu śmiało w oczy.
— Czy pan także do Warszawy?...
— Tak, jadę w swoich sprawach, a pani?....
— Ja do krewnych, na krótko.
W każdym razie obejrzy pani miejscowe wystawy sztuk pięknych, mówiąc nawiasem sztuk średnich, gdyż na prawdziwe piękno mamy zawsze posuchę. Będzie pani na paru operach.
— Zapewne, po raz setny odwiedzę wszystkie zakamarki godniejsze uwagi.
— I po raz setny wyjdzie pani znudzona.
— Znudzona?... to za silne, nie zachwycona, wyłączam opery, które zawsze lubię.
— A więc muzykę, jest pani złożona z tonów i refleksów bardzo subtelnych.
— Lecz nie zawsze harmonijnych, miewam dysonanse.
Skoro je pani odczuwa, to znak osobistego krytycyzmu, analizy jaką pani nad sobą rozciąga.
— Jest to system dobry, ale męczący.
— I pouczający, a bez walki nic.
— Jednak szczęśliwe są natury nie patrzące w siebie, ani po za siebie, żyją w miejscu, bez pragnień, dążeń, a zatem i krytycyzmu.
— Ale istnienie takich skorupiaków to moralna śmierć, na jaką bym się nie zgodził i pani również. Żyć bez horyzontów szerszych idei mogą ślimaki, bo im dobrze w ciasnej muszli, są szczęśliwe. Nawet nie pojmują istot unoszących się w górne sfery. Dla nich to tracenie czasu nadarmo, szukanie utopji, próżne błądzenie ambicji bez rezultatów. Ich postulaty odpowiadają intelektualnym zdolnościom, polegającym li tylko na umiejętnem budowaniu własnych ram i pełzaniu po ziemi.
— Zapewne, błądzenie w krainach abstrakcji jest wielką ponętą dla ludzi o umysłach bardziej skrzydlatych. Ale czy pan nie sądzi, że to istotnie utopja?... i że praktyczność jest po stronie skorupiaków?...
— Praktyczność?... bez kwestji, ale ona z ideałem nie ma nic wspólnego, to siostrzyca ziemi. Ideały są to dzieci błękitów, podobno nawet posiadają ich barwę.
— Więc praktyczność powinna być szarą?...
— Taką też i jest.
— Czasem ideały zmieniają się również w szare, nawet w czarne.
— Skąd taki pesymizm?... pani jest jakby spadłą z obłoków.
— Nigdy na nich nie byłam.
— Ale dążyła pani do nich.
— Bardzo śliska droga — rzekła z grymasem.
— Tem ponętniejsza! Par excellence nie lubię utartych szlaków.
— O i ja nie! lecz gdy się po kilka razy wspinać, zawsze napróżno, to w końcu zmęczy, zniechęci tak, że nawet istnienie skorupiaków wydaje się znośnem.
— Trzeba walczyć do końca.
— I zginąć wraz z nadzieją?...
— Nie — i zwyciężyć! Czy wie pani — rzekł zmieniając ton, widzę w niej wielką różnicę od ostatniego widzenia się.
— Od ostatniego i od pierwszego, niech pan doda.
— Prawda, żeśmy się tylko raz widzieli, czasem myślę, że znam panią od bardzo dawna.
— Mówiliśmy z sobą dużo.
— Tak, i o rzeczach jakie można zapamiętać. Rozmyślałem wiele o pani, szczególnie podobało mi się jej zdanie o ludziach, że im więcej się ich poznaje tem większa ochota do śmiechu, a mniejsza do życia. To dowodzi pewnej krańcowości, bo już na płacz nie znalazła pani zastosowania, a płacz to przecie objaw pośredni.
— Bo ludzie nie są warci płaczu.
— Tylko śmiechu, dobrze. Ale czemuż tak raptowny przeskok od śmiechu do śmierci?
— To są rzeczy różne, śmiech dla nich, śmierć dla mnie, gdybym już nie mogła ich znosić.
— Z tem się nie zgadzam, zamarna idea, aby dla niej pozbawiać świat takiej istoty jak pani.
— Gdyby mnie ludzie tak zrazili, że marzyłabym o śmierci, co by było wówczas światu po mnie?.....
— Bardzo wiele! wskazać pani inny cel, inne horyzonty, gdzie by pani ludzie nie dosięgli.
— Czy pan rysuje obraz klasztoru? to nie dla mnie.
— Nie, ja zmierzam do zamążpójścia pani.
— Rzuciła się w tył niecierpliwie, ironiczny wyraz osiadł na jej twarzy.
— Ach! i pan?... myślałam, że choć pan odstąpi od tego szablonu wydawania mnie za mąż. Zresztą jeśli by mnie ludzie zrazili, czyż mogłabym iść pośród nich znowu?...
— Owszem! iść ręka w rękę z człowiekiem, któryby się świata nie bał, a z ludźmi dał sobie radę.
— Więc musiałby w nich wierzyć.
— Nie koniecznie, mógłby ich równie dobrze puszczać kantem.
— To rzadki wytwór ludzkości — taki człowiek.
— Czyż pani wszystkich, bez wyjątku podsumowuje pod swój kodeks?....
Zamyśliła się.
— No nie, ja zresztą nie doszłam jeszcze do takiej ostateczności. Niekiedy doznaję wrażeń przeciwnych, są ludzie, którzy mnie nawet pociągają, wzbudzają ufność, którym wierzę.
— Doskonale! między nimi wybrać człowieka zastosowanego do pani, i w drogę, na przestworza! a ludziom rzucić na pożegnanie spazm ironicznego śmiechu.
— Powtarzam panu to nie dla mnie. Szablon, szablon!
— Za pozwoleniem, co pani nazywa szablonem w tym wypadku.
— Co?... wychodzenie za mąż, gdy się do tego nie ma przekonania, zwłaszcza powtórnie. Pojęcie ludzi, że młoda kobieta samotnie żyć nie może czy nie potrafi... bo ja wiem! W danym wypadku szablonem jest pańska troskliwość o moje secundo voto. Wszędzie naokoło to samo słyszę.
Przesunął ręką po czole i wpatrzył się w nią długo, poważnie.
— Pozwoli pani, że wszystkiemu zaprzeczę. Najpierw zamążpójście bez przekonania ja nazywam wprost niemoralnością. Oddanie się kobiety mężczyźnie bez wewnętrznego popędu, sugestji płynącej z jednakowych temperamentów, czy duchowych poglądów, jest usankcjonowaną prostytucją. Jednakowo nazwa ta przysługuje pannie jak i wdowie, nawet więcej wdowie, gdyż jest bardziej uświadomioną. To punkt pierwszy. Dalej: ludzie myślą, że młoda kobieta samotnie żyć nie może, czy nie patrafi. Może napewmo, ale czy potrafi to pytanie?....
— Ja nie widzę w tem różnicy — przerwała Anna.
— A jest wielka. Żyć samotnie, bez oddanego sobie człowieka, który panią osłoni i stanie się jej tarczą w życiu, mistrzem, dobrym duchem, pani żyć może, zapewne, ale czy pani za takiem istnieniem nie zatęskni?... Czy pani nie będzie jak bluszcz, co bez podpory nie rośnie w górę, lecz wbrew przeznaczeniu wije się na ziemi, tęskniąc za opoką?... Może żyć, tylko nie potrafi być szczęśliwym. Pani jest jak ów bluszcz, choć się pani podaje, co najmniej, za dąb. Więcej ma pani energji, niż siły i naturę swą tęgą, trzeźwą i oryginalną, ale kobiecą, przygniata pani ambicją wystarczania sobie. Popełnia pani błąd. Jest pani silną duchowo, ale nie tak dalece, aby przejść przez życie bez opieki i jakiejś większej siły. Jest pani trzeźwą, lecz nie do tego stopnia aby świat i ludzie jej nie razili. Jest pani bluszczem i mimozą, te dwie rośliny rzucone na pustyni zginą zawsze. Ma pani ideały, dążności, które w czyn wprowadzone być nie mogą, gdyż za słabą jest pani kobietą: wrażliwą, głęboko czującą, z sercem i wschodnim temperamentem. Niech się pani nie krzywi na ten superlatyw, zanadto go ludzie okrzyczeli. W rzeczywistości wyraz ten użyty dobrze, jest nie zastąpiony.
— Względem mnie jest źle użyty, — przerwała lekko wznosząc ramiona.
— Pani daruje, lecz sąd o tem ma zawsze druga połowa rodu ludzkiego. Wracam do rzeczy: Nie jest pani emancypantką, chociaż wysoce kulturalną kobietą, czyli że wszystkie cechy jakie wymieniłem, sformułowane, wytworzą stanowczy wniosek, że pani samotnie żyć może, ale szczęśliwą być nie potrafi i jak mimoza wśród piasków zwiędnie pani prędko, tak moralnie jak i fizycznie. A to by była szkoda nie do darowania. To punkt pierwszy.
— I ostatni chyba?
— Czy znudziłem panią?
— Co znowu?... — rzekła żywo. — Przeciwnie, to co pan mówi zajmuje mnie bardzo, pan mnie znudzić nie może.
— A jednak nazwała mnie pani szablonowym?...
— To w innej kwestji, to co innego.
— Właśnie teraz o tej innej kwestji będę mówił, raczej bronił się. Pani twierdzi, że szablonem jest moja troskliwość o pani secundo voto, otóż ja temu zaprzeczam.
Poruszyła się żywo.
— Już widzę, że się omyliłam, pan głębiej tłómaczy swą troskliwość i mówi pan z zasady, podczas kiedy inni tylko dla braku tematu, lub z obowiązku pochlebienia mi, że o mnie i o małżeństwie razem można jeszcze mówić. Miłosierne dusze! To jedynie nazywam szablonem.
— I jest pani w prawie; ja mówiłem z przekonania, a po drugie mam w tem osobisty cel.
Otworzyła szeroko oczy.
— Cel? — jaki? — spytała.
Podsunął się bliżej i wziął obie jej ręce w swe gorące dłonie.
— Abyśmy razem szli w przestworza i abyś wsparta na mojem ramieniu mogła rzucić ludziom spazm ironicznego śmiechu.
Głos jego o niskich tonach brzmiał uroczyście.
Anna zbladła, cofnęła się przestraszona, a le trzymał jej ręce jakby w kleszczach. Fala krwi uderzyła jej do głowy oblewając twarz i szyję.
— Panie, co to znaczy?. — wyjąknęła.
— Chcę abyś mi podała rękę, została moją żoną.
— Ależ panie Andrzeju! my się prawie nie znamy. Wie pan, że gdybym go mniej szanowała, mogłabym się obrazić.
— Nie pani, kobieta obrazić się może wówczas, gdy jej mężczyzna okaże brak czci. A ja składam jawny dowód, jak panią wysoko cenię, skoro ją chcę mieć dla siebie.
— Czy to ma być pochlebnem dla pana, czy dla mnie?...
— Dla nas obojga.
— Czyli że zaszczyt?...
— Jest z obu stron, — dokończył.
Patrzał jej w oczy z pewną dumą i wielką pewnością siebie. Ona po chwili spuściła powieki.
— Więc czy tak?....
Podniosła głowę, gwałtownym ruchem wysuwając ręce z jego dłoni.
— Proszę, niech mi pan powie, co pana skłania do podobnej prośby?...
Wyprostował się dumnie.
— Głębokie przekonanie — rzekł z mocą.
— Przekonanie?...
— Że będziemy szczęśliwi, że pan i jest kobietą jakiej dawno szukałem, a ja najodpowiedniejszym towarzyszem dla niej. Musieliśmy się w życiu spotkać i powinniśmy iść razem w jego szranki.
Patrzała na niego zdumiona, imponował jej, porywał czarem.
— Ależ gdzie jest pańska teorja, jaką pan przed chwilą głosił, że małżeństwo bez głębszych idei jest — jak pan to powiedział?....
— Niemoralne, i to samo teraz powtarzam, ale w naszem położeniu idea istnieje: obopólny pociąg ku sobie.
— Z pańskiej strony — rzekła z akcentem.
— I ze strony pani także — odrzekł śmiało.
— Pan jest zarozumiały! — wybuchnęła.
— Nie pani, tylko pewny siebie.
— Więc pan myśli, że go kocham?...
— Jeszcze nie, ale to nastąpi niebawem, za małośmy z sobą przebywali. Tymczasem jestem pani wybranym typem, tak jak pani jest moim. Mamy na siebie wpływy. Zrobiłem na pani wrażenie od pierwszej chwili, ja zaś ujrzawszy panią powiedziałem sobie, że będziesz moją. Jest to nieomylny znak jednakowej rasy, spotkanie się pokrewnych typów.
— Mówi pan jak Bourget.
— Ach tak! no więc i pokrewnych dusz. Czy pani wierzy w platoniczną miłość?...
Zastanowiła się, poczem poruszyła głową.
— Nie, może być platoniczne uczucie polegające więcej na przywiązaniu, ale miłość, w całem słowa znaczeniu, ma zawsze podkład inny.
— Zmysłowy, mówmy otwarcie, pani rozumie to jednakowo dobrze jak ja. Nasza miłość wyrośnie nie tylko na tej glebie. Obecnie pojmują się nasze duchy, i popycha nas ku sobie wspólność typów. Wszystko to z czasem stworzy potężne uczucie.
— Więc pan mnie również nie kocha?...
— Owszem, ale po swojemu. Poco pani powiedziała również?...
— Bo i ja pana nie kocham.
— Owszem, ale także na swój sposób.
— Ha! ha! ha! — śmiała się Anna podnieconym śmiechem. Wsparta o aksamitną poduszkę, śmiała się serdeczną, długą gamą.
On siedział milczący, wpatrzony w nią. Szare jego źrenice nabierały blasku, twarz bladła. Na sfałdowanem czole żyły miał nabrzmiałe, nozdrza mu latały, usta zacinał.
Nagle zerwał się, stanął przed nią i porywając jej ręce zawołał stłumionym głosem:
— Pani Anno, co znaczy ten śmiech?... On mnie obraża, z czego się pani śmieje?....
— Z sytuacji!... ha, ha, ha!...
Ściskał mocno jej dłonie, przeczuwał w tym śmiechu jeszcze coś innego i milczał.
Po chwili usiadł, ona się uspokoiła.
— Dlaczego sytucja nasza wydała się pani tak śmieszną?... — spytał.
— Nie wiem! nie wiem! nawet nie śmieszną ale... dziwną, sam pan przyzna, że nasza rozmowa....
— O tak, jest dość oryginalną, i mogła powstać tylko między ludźmi tego rodzaju co my. Z panią nie mogę rozmawiać jak z pierwszą lepszą panną, i nie umiem padać na kolana, prosząc o rękę. My z sobą musimy mówić inaczej. W każdym razie na odpowiedź pani czekam — za długo.
Spuściła głowę. Milcząc zaczęła gładzić białą, delikatną ręką fałdy sukni. Na palcu jej błyszczał brylant oprawny w złoto.
Milczenie trwało. Po twarzy jej przelatywały fale bladości, i gorące płomienie. Oczyma mrugała, usta jej drżały. Pierś opięta stanikiem podnosiła się szybkim tempem.
On oka z niej nie spuszczał. Powoli wziął jej rękę i bez słowa, z pewnością siebie, ściągnął migocący brylant z jej palca i wsunął na swój mały palec. W zamian na jej białej ręce, błysnął pyszny rubin oprawny w brylanty, i krwawił się, jak krwi kropla. Ona nie broniła się, więc pochylony, przycisnął do rozpalonych warg jej miękką, ciepłą dłoń. Wówczas powstała jakby siłą uniesiona, i w milczeniu, z ogniem w oczach, podała mu drugą rękę. Stali patrząc na siebie; z namiętnych ust jego wionął szept.
— Moja?...
— Tak! Wziąłeś mię.
Objął ramieniem jej postać i wyciągając rękę, wskazał szerokie równiny za oknem, w czerwieni gasnących zórz.
— A teraz w przestworza! — zawołał gorąco.
Spojrzeli na siebie poważnie i połączył ich długi, serdeczny uścisk.




„PANEM ET CIRCENSES!“[1]


W salonie księżnej Idy raut rozpoczęty.
Wśród cieplarnianych kwiatów przechodzą strojne pary, grupy palni kryją rozmarzonych.
Eros szepce tu ckliwe słowa, powiew jego skrzydeł roznosi echa. Zabawa kipi. Mężczyźni i kobiety chciwemi dłońmi czerpią z urny bogactwa i wesela, migotliwe cacka. Nurzają się w szerokiem źródle zapomnienia. Drogocenna klatka pałacu otacza ich miękko lecz stanowczo, chroniąc od zewnętrznych burz. Przewodników światła mają mnóstwo, elektryczność jest na zawołanie. Kwiaty, wykwintne potrawy na srebrze, wszechświatowe wina. I muzyka upoista, gdy się słuchać chce i amfory pełne uroczych nektarów zabawy.
Złota, ciepła, wygodna klatka.

Księżna Ida w otoczeniu przyjaciół żaliła się wdzięcznie, z grymasikiem na ustach, i po francusku.
— Jesteśmy pogrążeni w zupełnej ciasnocie warunków, taka bezmierna nuda, to źle działa na duszę, mnie już ogarnia spleen.
— Odwagi księżno, odwagi, — pocieszał hrabia Artur. Ten martwy sezon już się kończy.
— Ach tak się nieznośnie wlecze! Co hrabia myśli robić z jesienią?....
— No, przedewszystkiem wyścigi; zapowiadają się dobrze, ogromny będzie zjazd.
— I pyszne okazy koni — dodał jakiś hrabicz.
— A trenerzy?.... można powiedzieć europejskie siły.
— Trochę za mały nasz hipodrom — ozwał się z lekceważeniem baron Lulu. Mała satysfakcja, wolę totalizatora.
— O! pyszna gra. Pan zepewne jedzie potem za granicę?....
— Do Wiednia, hrabino — odpowiada Lulu, pożerając oczyma z pod szkieł, okrągłą figurę hrabiny Wiki, w mocno przewiewnej sukni.
— Rozkoszne miasto!
Lulu zaczyna się zapalać.
— To właściwie nasza stolica! w Warszawie nawet Jockey-Clubu nie ma.
— Co tu jest?... zżymnęła się księżna Ida — prócz Hersego, który.... ujdzie, więcej nic.
Lulu uśmiechnął się.
— Przedtem jednak muszę odbyć niemiłą podróż na Ukrainę do swoich dóbr.
Hrabia Artur spytał naiwnie.
— Pan się niemi zajmuje?....
— Wyciskam, — odrzekł Lulu z dowcipną miną, wysuwając głowę naprzód; ręką robił ruch jakby wytłaczał mokrą gąbkę.
— Ach tak! cela v a sans dire!
— Pocóżby inaczej jeździł? — wzruszyła obnażonemi ramionami piękna Wika.
— A panie jakie snują projekta na zimę?.....
— O bardzo urozmaicone, bardzo poważne. Namawiam księżnę, aby towarzyszyła nam w podróży — mówiła Wika. Jedziemy liczną paczką, na Wiedeń, Rywierę. Będziemy w Paryżu, nawet tam najpierw, bo nęcą nas wyścigi i miejscowy highlife.
— O! to projekta rozległe.
— Jeszcze nie wszystkie, mamy być w Madrycie na walce byków.
— Aż tak?....
— A tak, na walce byków — potwierdziła Wika z triumfem. To musi być bajeczna przyjemność, rozkosz podniecająca nerwy. Marzyłam o tem zawsze.
— I mnie to dziwnie ciągnie — zaśmiała się Ida — potrzebuję takich wrażeń, aby żyć. U nas ich brak szalenie. Teatr blady, nie sprawia emocji, jedynie operetka daje czasem żywszy impuls. Cyrk nędzny.
Lulu ujął się.
— No, walki siłaczów niezłe, to drażni.
— Tak, byłam parę razy, ale denerwuje mnie zawsze wyjąca tłuszcza na górze, nawet w loży nie można swobodnie patrzeć.
Hrabina Wika zmysłowo odchyliła swe perłowe ząbki z karminowych ust.
— Ja lubię siłaczów, szczególnie ten jeden taki piękny jak posąg, nazywał się Freszt. Gladjator prawdziwy.
Ida skrzywiła się.
— Mnie tylko zajmowała ich energja, i takie bajeczne muskuły.
— Zazdroszczę paniom Madrytu — mówił Lulu.
— Więc jedźmy razem.
— Z żalem, lecz nie mogę, mam pewne sprawy we Widniu.
— Erotycznej natury — bąknął brzegiem ust hrabia Artur.
Obie panie ciekawie błysnęły oczyma. Lulu patrząc na hrabiego położył palec na ustach.
— Dyskrecja hrabio.... szepnął z uśmiechem i dodał głośno.
— Mam się tam zjechać z przyjaciółmi, Jockey-Club nas zjednoczy.
— Pękną tysiączki — rzekł młody hrabicz.
Lulu spojrzał na niego z góry.
— Mam ich dosyć, Ukraina mi dostarcza, zresztą nie daję zasypiać jej, żądam stale dochodów i administracja musi dawać.
— A strajków u pana nie było? — spytał hrabia.
— Nie uważałem na to, to rzecz administracji. Ja muszę mieć pieniądze i dają mi je.
— Podobno w tamtych stronach społeczny ruch rozwinięty?
— Nie słyszałem, może wśród drobnych obywateli.
— Owszem było parę nazwisk naszych, myślę jednak, że i oni robili społeczność tylko dla rozrywki. To ma nowy smak, przytem wzbudza zaciekawienie u plebsu. Jedni dążą w ten sposób do zabawy, inni dla rozgłosu.
— Bo nam już wiele rzeczy spowszedniało — odrzekła Ida — pragniemy nowości, a tych niema. Wieczny głód wrażeń.
Lulu wysunął głowę naprzód mrużąc oczy.
— Ja prócz wrażeń pragnę jeszcze jednego motoru do życia, najgłówniejszego...
— Miłości?... — podchwyciła Wika.
— Mamony
Wszyscy potwierdzili, Wika wzruszyła ramionami.
— Ja tam o to nie dbam, muszę mieć dużo złota i mąż mi daje.
— A pani mąż musi mieć jeszcze więcej i również nie dba o to, bo muszą mu dać: majątki, różne dzierżawy, lasy — oto nasi bankierzy, od nich żądamy, od kraju — mówił hrabia Artur.
Orkiestra na ukwieconej estradzie w sali; zaczęła grać walca z „Czaru“, „Śpiewaj, ach śpiewaj, walczyku ty“. Hrabina Wika słuchała siedząc w niedbałej pozie, oczy melancholijnie przykryła powiekami. Wachlarz drżał w jej dłoni. Baron Lulu pochylił się do jej ramion.
— Pani marzy?...
Ocknęła się, powłóczyście wzniosła oczy.
— Ładny walc do tęsknot pobudza. Więc pan nie jedzie z nami?...
— A pani mąż?....
— Aż do Grudnia poluje na renifery, gdzieś tam u barbarzyńców północy.
Lulu przysunął się bliżej.
— W takim razie.... jadę.... jako gladjator.... czy zwyciężę?....
— Kusicielu! — szepnęła Wika zalotnie.
— Czy zwyciężę przeciwnika?... powtórzył.
— Męża?... przez to samo, że nie obecny.
— Co państwo projektują — spytał Artur.
Wiką i Lulu zaśmieli się swobodnie, — ona odrzekła.
Nowe igrzyska! baron jedzie z nami na walkę byków, potem do Monte-Carlo na tir aux pigeons i naturalnie... ruletę.
— Ja wolę trente et quarante — rzekła Ida.
— A ja baccarata — dodał hrabia Artur.
— Więc razem w świat do życia i zabawy! bo ono jest w niej — zawołał Lulu.
— A teraz słuchajmy walca.

W dobrach miljonowego magnata, którego okolica znała pod nazwą Krezusa, oczekiwano wielkich zmian. Krezus otrzymał bardzo znaczny spadek po rodzicach. Jego kapitały, mocno szarpnięte na różne potrzeby majątkowe, spęczniały poważnie. Krezus w każdym majątku miał fabrykę, gorzelnie, browary, turbinowe młyny. Podziwiano jego czynność, ale jakoś nie miał przyjaciół. On o to nie dbał, czując się wyższym nad opinję pospolitych ludzi. Używał świata i jego bogactw; w swych dobrach dawał zarobki wszystkim, którzy mu byli dogodni; roiło się tam od niemców i żydów, bo ich Krezus uważał za najpraktyczniejszych. Bawił się w sport, puszczając konie na tory, a gdy raz jeden koń złamał nogę, Krezus z zimną krwią zabił go sam. Nie lubił nieużytków. Do pasji jego należało polowanie z chartami, pierwszy pędził za niemi, wpijając ostrogi w boki wierzchowca aż do krwi. Z rozkoszą patrzał na psy jak rwały zająca, upajał się wrzaskiem mordowanego zwierza.
Krezus lubił i umiał się bawić po swojemu.
Nagle przyszły dziwne czasy, jakieś fermenty wśród ludu, agitatorstwo, filantropje.
Krezus kręcił głową powątpiewająco.
— Czego się to im zachciewa?.... — mówił do żony.
— Plebs zawsze nieugłaskany — odpowiadała ironicznie Krezusowa.
Ale ruchy w zrastały. Różne związki obywateli, uczącej się młodzieży, różne partje przewrotowe, zdumiewały Krezusa.
Społeczeństwo, kraj, lud, brzmiało dokoła, wywołując wielkie ofiary, rodząc zapał.
Do Krezusa zaczęły napływać prośby, odezwy o składki na cele społeczne. Z początku czytał i słuchał z zajęciem, potem — listy szły do kosza, a ustnie proszącym odpowiadał.
— Nie mam pieniędzy, jak dostanę spadek wtedy.....
Rzucał w powietrze obietnicę podkreślając ją wymownym gestem.
Życzliwsi brali jego stronę.
Nie ma gotówki, wszystko włożył w majątki, poczekajmy.
I fakt się spełnił. Olbrzymie sumy wzbogaciły kasę Krezusa. Oczekiwano zmian.
— Teraz on sypnie na dobre cele, teraz społeczeństwo pozna w nim opiekuna i patryjotę — mówili optymiści.
Posypały się piękne projekta okolicznych działaczów. Zakładanie szkółek w dobrach Krezusa, gdyż nie było ani jednej, ochron, szpitali.
Kosztorysy przedstawiono Krezusowi, ciesząc się z jego filantropijnych obietnic.
Grono obywateli pragnęło utworzyć parę instytucji społecznych, szerszej działalności, z udziałem inicjatorów. Liczono na największy współudział Krezusa. On kręcił głową na sesjach, wydymał usta, marszczył brwi i ciągle powtarzał:
— Genjalna myśl, tak, tak, wybornie.
Ale na sesjach się kończyło. Krezus pieniędzy nie dawał, ciągle mając na planie coś „pilniejszego“, a ruch brwi i gest ręki nasuwał pewność, że to coś bardzo ważnego.
Czekano cierpliwie, chociaż wśród pesymistów zaczęto sarkać. Optymiści uspakajali.
— Ależ czekajcie! to się pokaże, on pewno coś robi; dotąd skrycie, ale prawda wyjdzie na jaw; to musi być gruba robota.
I prawda wyszła. Krezus zaczął odnawiać pałac. Sprowadzeni z całego świata artyści kierowali robotami. Rzeźbiarze, malarze pracowali za olbrzymie sumy, czyniąc bogaty pałac skarbnicą przepychu i zbytku.
Marmurowe sale, kryształowe sufity, drogocenne materje rzucano na ściany. W parku zrobiono istny pogrom z niepotrzebnych drzew. Lipy, stare dęby, odwieczne buki, — to przesąd krajowy, — poszły pod topór Zastąpiły je angielskie ogrody, zagraniczne drzewa. Sadzono cyprysy, muzy, magnolie. Gustem naśladowano Szőnbrunn.
Krezusostwo krzątali się ogromnie zajęci.
— Cywilizujemy kraj — mówiła Krezusowa — trzeba mu dać choć jeden prawdziwie europejski pałac.
— A szkoły, szpitale?... a nasze projekta? — pytali trochę zmatowieni optymiści.
— Cierpliwości panowie, ja myślę o kraju, ja działam, lecz... do czasu... odpowiadał Krezus.
Znowu ruch dyskrecji i obietnic.
Pani Krezusowa tymczasem układała coraz nowe pomysły; dopomagał jej w tem jakiś młody, błękitny ptak miejski, który wplątał się w grono arystokracji i zyskał uznanie, nawet zachwyt. Stał się on encyklopedją gustu dla Krezusostwa, doradzał, chwalił lub ganił, i tysiące grzęzły w posadzkach i murach pałacu.
Pani Krezusowa jednocześnie bardzo polubiła zielony kolor. Okolica zdziwiła się ujrzawszy nowy zaprząg Krezusowej jadącej na spacer. Lando miało zielone (papuziaste) aksamitne wybicie, stangret i lokaj zielone liberje ze złotem, angielskie szory w zielone paski, a Krezusowa w jasno zielonej sukni z chińskiego jedwabiu, w takim samym kapeluszu, rękawiczkach, i z koronkową parasolką w zielone pasy.
Ludzie po wsiach otwierali gęby na tak niezwykły widok, a oświeceńsi zaczęli odgadywać do jakiej partji należy Krezus reklamowany przez żonę.
Pesymiści wyraźnie machali rękoma, nie mając już poparcia optymistów, gdyż i tych ogarnęło zwątpienie.
Dwa lata prawie odnawiali pałac, dwa lata najcięższych trosk społecznych, największych zaburzeń, najgwałtowniejszych potrzeb kraju.
Przestano wierzyć w obiecujące gesty Krezusa i odzywać się do niego w bieżących kwestjach. Rozżaleni optymiści spoglądali na niego z ukosa, pesymizm wziął górę.
Gdy pałac ukończono, Krezusostwo rozesłali mnóstwo zaproszeń na bal do nowej uklejnotowanej klatki. Przedtem jednak drgnął w Krezusie społeczny nerw, zapragnął działać.
Do okolicznych obywateli, pesymistów i optymistów, nadeszły własnoręczne listy jego, zapraszające na sesję w pałacu, gdzie przedstawi swe programy.
Powstał mały szumek, jedni się zapalali, drudzy chłodzili. Wiedziano bowiem, że odnowienie rezydencji pochłonęło takie sumy, że z dawnych zostały resztki. Ciekawość przemogła zwątpienie; pojechano.
Krezus przyjmował „braci patryjotów“ — tak ich nazywał — bardzo czule i gościnnie. Dał im wybornych win, jeszcze lepszych ostryg i najlepszych cygar. Wielu pod wpływem tych śliczności, wybaczyło mu wszystkie zawody, pito jego zdrowie z zapałem. Lecz większa część gości była wstrzemięźliwszą. Po obiedzie, czarnej kawie, cygarach przypomniano właściwy cel zjazdu, pytając o programy.
Krezus ruszył poważnie brwiami i uroczyście powstał z fotela. W głębokiej ciszy zaczął mówić pewnym głosem.
— Właśnie wezwałem tu panów, pardon!... sprowadziłem.... właściwie... prosiłem na sesję... tak, na sesję, w celu omówienia pewnych pomysłów społecznych. Dziś stoimy na drabinie, bardzo rzec można górnej, mówię — my, patrjoci. Szerokie horyzonty mamy przed sobą do działania. A zatem.... a zatem nie zasypiajmy panowie! dzwon obowiązku nas woła, nie cofajmy się!....
W salonie przemknął lekki szmer, kilka głosów mruknęło.
— Nie może się cofać, kto nie szedł.
— My nie spaliśmy wcale.
— Dzwon obowiązku, dawno brzmi.
Krezus mówił dalej.
— .....Ja więc jako patryjota, pragnę panów wciągnąć w swe zamiary, mam nadzieję, że pójdziemy społem, nie odmówcie mi!
Znowu pomruk.
— Nas wciągnąć?... to myśmy wciągali, bezskutecznie.
— ....Chcę przedstawić projekt — mówił Krezus — abyśmy wszyscy jednocześnie, podnieśli płacę dla służby. Ja daję przykład. To panowie będzie czyn filantropijny, to trzeba przegłosować. Rzucam myśl! Teraz druga.....
Spojrzał po obecnych, sprawdzając wrażenie. Siedzieli zagadkowo milcząc, tylko jego sekretarz kręcił się na krześle.
— ....Teraz druga: trzeba po wsiach, (uradzimy w jakich] pootwierać małe sklepy, rodzaj restauracji, gdzie mogliby zjeść i wypić, na wzór zagranicznych bierhallów. Do sprzedawania nic, tylko opłata, (uradzimy jaka) za jedzenie i picie. To punkt drugi.....
Znowu spojrzał na salę, czekał oklasków, ale nie było ich; sekretarz kręcił się ciągle.
— .... Punkt trzeci i... ostatni, dać ludowi, który nic nie ma prócz pracy.... dać mu.... teatr!....
Milczenie; sekretarz spadał z krzesła. Wszyscy siedzieli jak uśpieni, istotnie myśląc, że śnią. Krezus zniżonym głosem kończył.
— ....Te trzy punkta zaznaczam jako niezbędne. To podniesie ducha, wzmoże siły, i ostatecznie będzie kulturą dla tych mas.... ciemnych. Wierzcie mi panowie, że teatr da ogromny impuls, sztuka wyrobił w ludzie estetykę i zamiłowanie do piękna. Ja powtarzam, daję przykład i zaprowadzam to u siebie.
— Ale za co?... — odezwał się rozgorączkowany sekretarz.
Krezus zdumiał się.
— Jakto za co?
— Bo na to, panie szefie, trzeba pieniędzy dużo, a u nas....
— Co?... co? nie rozumiem!
— A u nas już ich... nie wiele.
Zgromadzenie poruszyło się. Panowie powstali rozległy się głosy chłodne, zawiedzione ostatecznie.
— Choćby pan miał pieniądze — mówiono do Krezusa — to nie jest cel pakować w bierhalle zagraniczne i rozpajać lud do reszty. Restauracje również nie na czasie.
— Co do podwyższenia płaty, to żaden z nas na to się nie zgodzi, z tej racji, że na to nie ma. Podwyżki były po strajkach, są już wyżyłowane, więcej dać nie możemy.
— Filantrop ja z cudzej kieszeni, — padł jeden głos.
— A teatr jest głupstwem, tam gdzie brak szkół, analfabetom potrzebniejszy belfer, niż aktor.
— Myśmy pozakładali ochronki, ale te nic nie znaczą wobec ogromnej potrzeby oświaty.
— Liczyliśmy na pana i jego dawne obietnice. Społeczeństwo wymaga ofiar, nie okruszyn.
Gdy po chłodnych pożegnaniach z obrażonym Krezusem „bracia patryjoci“ rozjechali się, on mówił do żony z ironiczną miną.
— To profani! nie potrafili ocenić moich pomysłów. Cóż wznioślejszego jak dać ludowi byt i sztukę?....
Krezusowa leżąc na kanapie ziewnęła rozkosznie.
— Mówiłam ci daj pokój, nie wdawaj się z nimi, sameś sobie winien.
On kręcił głową i uśmiechał się.
— Dziwni, dziwni ludzie — powtarzał.
Pani nagle zerwała się z kanapy.
— Mój drogi mówmy o balu! już za parę dni. Co ty sobie myślisz?....
Krezus ożywił się.
— A prawda! no więc? mów. Plan powzięty, opracowałaś go pewno?...
— Naturalnie ze szczegółami. Otóż najpierw bal, z udziałem muzyków i śpiewaków. Przytem rakiety, ognie bengalskie, potem turnieje. Mam zamiar urządzić konnego kadryla. No, i zresztą polowanie par force. To już twój wydział a na jesień uciekamy za granicę, prawda?....
Położył się na kanapie, i wyciągnięty wygodnie, mówił powoli.
— Chyba tak. Pałac skończony, możemy jechać, a tam się jakoś inaczej żyje, miękko i zarazem podniecająco. Wiesz?... tęsknię już do francuskich sałat i Lacrima Christi.
— A do rulety?...
— O także! muszę dużo wygrać, trochę jesteśmy spłókani. Ten pałac bajeczny — ale drogi.
— To trudno, mon cher, noblesse oblige, my nie możemy mieć innego pałacu.
— Muszę wygrać, — powtórzył sennie Krezus.
Przymknął oczy, i widział już czarny stół w kasynie, poznaczony figurami krupierów. Złoto błyszczało gromadnie.
— Muszę wygrać!

Południowe, złote słońce Rzymu rozjaśniało olbrzymie mury Colosseum. Wpełzając w szczerby i oczodoły okien, świeciło na kamieniach, ogrzewało gruzy. Październikowe słońce, już łagodniejsze, lecz zawsze jaskrawe. Miljonowy raz rozbłysło na jasnych kostjumach pań i panów, którzy weszli na dawną arenę podziwiając jej starożytność.
Panie brały piasek w rękę, i odłamki kamieni. Mężczyźni dotykali murów.
Wszyscy byli rozciekawieni, weseli.
Księżna Ida oglądała gmach z zajęciem.
— Czy ta arena większa? czy Madrycka?
Hrabia Artur badawczo badał ruiny.
— Trudno osądzić, tu pustka, a tam urządzenia, ławki i publika.
— Ach te walki! nie wychodzą mi z myśil — rzekła jedna z pań.
Przewodnik wskazywał lożę Cezara, powtarzając słowa nieskończonej śpiewki swego fachu.
Baron Lulu, Wika i Krezus chcieli koniecznie usiąść na ruinach dawnej loży, ale im odradzono, powalają się ubrania.
— Tu siedziała Poppea i Neron — mówiła jakaś księżniczka, — a tu może Winicjusz i Petroniusz.
— A tu na arenie była Ligia i Ursus.
Przewodnik nie słuchając rozmowy turystów, objaśniał bez przerwy, trzepiąc po włosku, wskazywał górne piętra ruin.
— Tam gromadził się lud rzymski zebrany na igrzyskach.
Hrabia Artur zamyślił się.
— Tak! — rzekł po chwili. Mury te pamiętają dużo, czasem i tu rozbrzmiewało nieludzkie wycie plebsu:
„Panem et circenses!“
Towarzystwo skrzywiło się, niesmak osiadł na wszystkich ustach.
— Eee! takie wstrętne rzeczy pan wspomina — zawołała Wika.
— Fe! idźmy stąd — rzekł Lulu — Hrabia poruszył poziome wspomnienia.
Krezus uśmiechnął się.
— To okrzyk i dewiza zbestwionego tłumu, już się on nie powtórzy. Mamy cywilizację.
Nachmurzeni z wyrazem wstrętu w twarzach, panowie magnaci wychodzili z murów.
Wielkie ruiny Colosseum zdawały się śmiać ironicznie, wyszczerzonemu oczodołami dziurawych lóż. Odwieczny gmach igrzysk żegnał nowoczesnych inteligentów barbarzyńskim okrzykiem:
„Panem et circenses!“




IDEA

ZAWÓD IDEI.

Spłynęła z błękitów kolorowa, śliczna w przejaśni, co jak złoty krąg otaczała jej mistyczną postać.
Spłynęła w fioletowej łunie natchnienia — w różowym zawoju uczuć subtelnych. I niosła wonny, wybujały kwiat Ideału. Sama go wypielęgnowała, wzrósł na jej łonie i równie był biały i niepokalany.
Wetchnęła weń zapach czarowny słodkich upojeń i dała mu siłę panowania i potęgę tytanicznego wyrostu w bezmiar, w nieskończony rapsod szczęścia.
Posypała go gwiezdnym pyłem marzeń, by świecił jak mleczna droga na ciemnych przestrzeniach nocy.
Pokropiła go brylantową rosą z tęczowej rzeki natchnień, by skrzył się miljardami ogniwek i roznosił swe race wysoko, hen, łącząc ziemię z tęczą błękitów.
Ona rozrzuciła mnóstwo takich kwiatów pośród ludzi, stworzonych na swem łonie i cisnęła je na świat hojną dłonią w nadziei, że rozrosną się wspaniale, że świat wezmą w swój krąg.
Silnym ludziom rzuciła na głowę pączki swych kwiatów.
Słabym podarowała rozwinięte kielichy — aby, upajając się pięknem ich, dążyli na wyżyny...
I spłynęła z błękitów, aby ujrzeć rozkwit siewu, nakarmić się obfitością plonu. A jeden kwiat zabrała z sobą by dawał przykład ludziom: do jakich rozmiarów i piękna dojść można — gdy się pragnie celu.— — — — — — —
I kolorowa, śliczna w łunach z fioletu z białym kielichem w dłoni, spłynęła na niziny ziemskie, roztęsknionem okiem szukała wśród ludzi — rozświtu jutrzenki.
Cicho, jak wiew motyla zsunęła się nad marmury pałaców. Lśniły w słonecznej roztęczy bielą przeczystą, a zimną, jak fala jeziora. Migotały wykwintne płyty, otaczał je przepych i moc kwiecia.
Ona, szukała plonu.
Mnóstwo cudów! wyniesione szczyty pałacu w koronach wieżyczek, śmiało wskazujących obłoki, zdobne w klejnoty fresek marmury ścian, arkady rzeźbionych balkonów, kryształy szyb zimowego ogrodu, wszystko tonęło w rozrosłych djademach drzew, ciemne kontury otulały biel pałacu — niby aksamitna toga dziewicze ciało.
I pałac — jak dziewica — rozsuwał na jezioro ciężką togę, aby fale mogły poić się wdziękiem kształtów, pieściwych, uśmiechniętych rozkosznie do słońca — również zakochanego.
Kwiaty wieńczyły podnóże marmurów, czepiały się balkonów, spływały festonami z okien. Potop kwiecia, barw, zapachów, królował, ozdabiał połyskujące zęby schodów, omotywał wiadukty, plątał się na wodotryskach i posągach.
Kwiaty i kwiaty — przepaść! otchłań!
Róże wspaniałe, rozkosznie oddane słońcu, kąpały się w tęczy, drażniąc ilością barw. Zmysłowe róże! Na hamakach ze szmaragdowych atłasów bujają się ułożone w pysznym rysunku miękkich powabnych ciał. Dokoła czuć perfumy tych zbytnie: silne, odurzające, roznamiętnionym motylom oczadzają głowy. Róże opylone brylantowym pudrem, czerpanym z przestworzy świetlików powietrznych, — słońce pieści się niemi i całuje aż do zapamiętania; gorącem pożądliwych oddechów, spala delikatne płatki boginek rozkoszy.
One tego pragną; spoczywając na siatkach, kołyszą się wyniośle, uśmiechnięte, mrużąc piękne oczy i wabiąc kokieteryjnie licznych zalotników.
Zmysłowe róże!
Ale białego kielicha o gwiezdnej aureoli, kwiatu Ideału wśród nich niema. — — — — — — — — — — —
Ona, ta z błękitów sfrunięta, płynie i szuka dalej.
Białe liije, niby takie niepokalane — czyste, — mają na swych pręcikach pył żółtawy, który brudzi je za każdem wstrząśnięciem. Stoją sztywne bardzo majestatyczne i nieprzystępne, z powagą pochylają czaszki lśniące jak srebrna lama, wygięte z klasyczną finezją. Jednak złamać je łatwo, byle mocniej pochylić a ścisnąć palcami, zaraz więdną, — na wygiętych wachlarzykach występują ciemne plamki i... koniec. Ale woń, jak marzenie, taka nieuchwytna, trochę nastrojowa.
Obok nich kapryśne, pełne fantazji — dalekie krewne — w stylu modne irysy.
Powróciła ich przedwiekowa świetność, kiedy wieńcem kielichów ozdabiały tryklinia Cezarów, ogrody Palatynu i z anemonami rozpanoszały się w pachnących komnatach rzymianak. Wróciły dobre czasy.
I dziś irysy święcą triumf, podnoszą secesyjne głowy butnie, ponad zielone szable swych liści, z lekka rozchylają ciemne i jasne lila koszyczki. Ale i wśród nich niema gwiezdnego kwiatu Ideału.
Ona, ta z obłoków sfrunięta, płynie i szuka dalej.
Smutne roztęsknione powoje zarzucają ramiona na białe arkady marmuru, obficie kwitną ozdobne maki, tęczowe barwy goździków z dygocącem wewnątrz piórkiem serduszek.
Wielka rozsnuwa się po klombach emalja bratków, aksamitnych, zdobnych w niesłychanie piękne źrenice, i azalje bukieciaste, i tuberozy i lewkonje pachnące, szczodrą wonią. Wiją się kółka różnobarwnych werben — wyniosłe tulipany sterczą jak dzidy, pospólstwo kwiecia, oceany barw, roztocz woni.
Tu posiew za ginął, nieodpowiednia gleba.
Ona, ta z błękitów sfrunięta, popłynęła dalej szukać plonu.
Opuściła marmury — tu go nie znajdzie. Gorycz zaćmiła śliczny róż zawoju marzeń, pyszny gwiezdny kielich drgnął rozżalony.
Suną w skromniejsze siedziby. Wszędzie zawód. Wszędzie inny krzew rozrasta się wspaniale. Tam cieszy się miłością lepki chwast Egoizmu, tam niski krzak Namiętności pęcznieje i wyrasta w drzewo kolosalne. Lecz z największego powodzenia słyną jaskrawe kwieciska Dobrobytu i tyje wielki, tłusty pień Pychy. Nigdzie ani pyłka z gwiazd mlecznej drogi, wszędzie ponury szmat cieni.
Zasmuciła się Idea, zgasiła fiolet łuny, wichr żalu rozwiał róż zawoje.
Wymarzony plon zginął, pochłonęły go rośliny rozwielmożnione żarłocznie.
Zawód bolesny! bo to, co szczęście daje istotom ludzkim, co podnosi ducha, odmładza starców, uszlachetnia młodych — to nie wyrasta.
Biednaś kraino, gdzie takie giną kwiaty! Mizerna glebo, w której marnieje taki siew!
O! straszno Ludzkości — gdy zwiędną wśród niej gwiezdne Ideału kwiaty.
Czara z nektarem szczęścia, zamyka złowróżbnie skarb, już nie płyną zdroje Altruizmu; — nie ulatnia się wonny dym wybujałych — myśli, — wszechprzestrzeniowych pragnień — bo te skrystalizowane, tworzą Dzieła.
Gdy ich brak, Ludzkość pogrążona w sybarytycznej mierzwie — zaraża się upodleniem i następuje rozkład.
Idea, ta z błękitów sfrunięta, westchnęła nad krajem gdzie zginął jej kwiat.




WALKA IDEI.

Lecz oto drgnął gwiezdny kielich w Jej dłoni, drgnął i popchnął ją do czynu. I rzekła sobie — walcz!
Łunę z fioletu rozjaśnił blask, kwiat sypnął gwieździste rakiety.
Wskrzesić, pobudzić, na nowo tchnąć!
I rzutem kochającej Matki, na widok zranionego dziecka, Idea poszła na wielki bój.
Oni skrzywdzeni — ocalę ich!
W kolorowych dymach idąc ku — Ludzkości, wzniosła w górę wonny kielich; spadło z niego tysiące kwiatuszków, niby kaskada pereł z mlecznej drogi — na szare padoły. Spadły jako nowy dar, hasło do podniesienia przyłbicy tym, którzy boją się Idei i jej tchnień, jako surm wojennych dla tchórzów — co zamknięci w ciasnych namiotach bytu, drżą w obawie walk.
Posypały się kwiaty rozbłysłe gwiazdami. Złotodajna ręka szafuje bogato, sypie na marmury i wieżyce, na rozkwitłe ogrody.
Sypie na kolosy miast i tam podwaja hojność, sypie na skromne siedziby — sypie na Ludzkość — niewdzięczną, a siejąc Idea woła!

Rośnij — rośnij w plon!
I różne rzeczy ujrzała.

Bywają miejsca twarde, gwiezdny kwiat rozpada się w pył, w proch brylantowy, nieprzystępne miejsca dla siejby z rąk Idei. Inne kielichy toną w morzach — Rozpętania.

Groźne morza o huczących bałwanach i czarnej fali. Pianą śliny zatruwają kwiat, ciągnąc go w otchłań brudu gdzie ginie. Czasem biały kielich boryka się z wichrem Szału — co chce go przerobić w płomienny krzew, aby niósł pożogę w przestworza — Ludzkości. Kielich, gdy zwycięży, gasi pożar Szału — lecz i sam w świszczących żarach schnie.
Gdy gwiezdny siew dosięgnie nizin — Ambicji — otoczonych łańcuchem gór — Próżności, — znowu walczy. Tam chcą go mieć za szyld, aby rozszerzał sławę.
Gorliwie oprawiają go w ramy, by świadczył o tożsamości Idei tam, gdzie jej niema. Stawiają go przed sobą jak lampę elektryczną, by wobec świata rozjaśnił ciemności ich wewnętrznego śmiecia. Ale nie zasadzą Idealnej płonki na gruncie trwałym, nie użyźniają kompostem czynów nie skropią rzeźką Myślą. — Służy im za dekorację. Próżność — i ambicja, lubią strój pożyczony w fioletowych łun, bo to ma wyłączny urok — wzbudza ciekawość.
Człowiek Idei — to nastrojowo brzmi.
W innych miejscach łzy — Niedoli — warzą płatki białego kielicha; tam rozrost byłby możliwy — ale wielki brak powietrza dławi, grzęskie bagniska — Nędzy — zamykają drogę do polotów, okrutne mrozy — Nieszczęść — łamią łodygę kwiatu. Niemożebnością jest karmić kwiat i czekać jego rozpęku, gdzie brak powietrza, pokarmu, a obfitość bolących cięgów zmartwią ciało, zbydlęca, ducha.
Potop białych kwiatuszków z rąk Idei spadł w takie straszliwe gehenny Ludzkości — bezskutecznie.
Tu ginął, tam go wyrzucali, inne rośliny znajdowały opiekę, inne kochano.
Ona — ta z błękitów sfrunięta, broniła swego kielicha z zawziętością matki — dającej dzieciom zdrowy pokarm miast słodkich trucizn.
I walka jej nie ustawała, z Jej łona szły tchnienia głębokie z oczu skrzyły się żary miłości dla ludzkich stref. Z Jej ust mistycznych wybiegał srebrny głos ku dolinom — Wszechbytu — niby organ wzywający:
— Bierzcie mój kwiat, pielęgnujcie, kochajcie!
A ręka siała i siała wciąż.




ROZPACZ IDEI.

Zmogły się gigantyczne siły, umilkł błagający organ.
Ona, z błękitów sifuniętą, zgasiła fiolety, i otoczona mgłą niechęci, porzuciła ludzkość. Rozpacz — jak czarna ptaszyca z czeluści mocnych, okryła ją skrzydłem.
A ciężkie ono i chropawe.
Idea usunęła się w głębie puszcz nieprzebytych i zapomniana, przypadła do szmaragdowych mchów, gdzie błyszczały opale rosy.
Skryła się pod sklepienia borów, pośród zarośli, aby wśród — Natury, zapomnieć o Niewdzięcznych.
Otulały ją niebotyczne jodły, szumiące igliwiem; chrzęst srebrnej lamy przelatywał czuby drzew i kołysał ją do snu.
Grały jej fujarki ptasie i fleciki owadów. Leszczyna szemrała nad Nią atłasiście. Brzoza biła w kastanietki listków, sosny roznosiły szumy tytanicznych oddechów.
Potężne dęby huczały basem, klony jasno zielone, powiewały jak wachlarze z piór. A mchy o pluszowym włosie, niby puch łabędzich piersi, gotowały Jej łoże, pachnące ziołami; zdobne w ametystowe trzęsienia wrzosów i pęki lila macierzanki, drobniusiej, jak tysiączne banieczki z pachnidłami, jakiemi wiatr okadza powietrzne prądy.
Cisza wielka i spokój Natury i bezmiar dziwnego roztęsknienia.
Tam na mchach wtulona Idea oddawała się rozpaczy. Tam Jej łono zadrgało szlochem żalu — w żarnych Jej oczach błysły mistyczne łzy.
Tam płąkała za Ludzkością — widząc zgubę Jej, odczuwając przepaść co ją pochłonie.
Zaparliście się mnie? Zginiecie!
I szloch wpadł w bolesny jęk.
Idea płacze — szemrała Natura, wieść ta niosła strach.
Bo to wielki grom.




WZLOT IDEI.

Gwiezdny kielich kwiatu, przyćmiony, nadwiędły, pobudzał soki. Wspaniałym ożył kolorytem, świetną rakietą sypnęły gwiazdy, buchał krąg jasności. Ocknęła się Ona, ta z błękitów sfrunięta, otrząsnęła gorzkie łzy, uśmiech szczęścia rozpalił Jej usta.
Wzniosła kielich w górę.
— Wzlot! wzlot Idei! do Ludzkości!
Płynęła, kolorowa, śliczna, w przestworza ludzkich mas. Nadzieja szła za nią grając hejnały na arfiie szczęścia. Płynęli nad grody i jaskółcze siedziby biednych, nad wyniosłe dachy, kryjące Bogactwo, Sybarytyzm, Grzech.
Straszni mieszkańcy! — Na górze, pod krokwiami gnieździ się Bieda, Praca, jeszcze coś.....
Płynąć, płynąć, tam!
Ach! jeszcze.... Idea.
Tam w okienku, w nędznej doniczce niedostatku coś bieleje, świetnie. Jakby z Mlecznej drogi spadła jedna perła — jedna gwiazdka, jeden opal.
I migoce, błyska choć słaba, ale pielęgnowana starannie — ukochana sercem co goreje pożogą pragnień.
Jest! jest! jeden kwiatek, nikły, ale żyje kwitnie — nawet zapach ma.
Ci co go kochają — pomimo Biedy — mają jasne twarze, źrenice palą żarem natchnień, w sercach śpiewa rapsod szczęścia... Krzepi ich Ideału kwiat.
Ona kolorowa, śliczna, z błękitu sfrunięta zagrała w organ z triumfem radości.
Żyje Idea! już rozkrzewi się!
Fioletowe łuny rozogniła blaskiem.






SKARGA JESIONA


Bór, gęsty i ciemny rósł swobodnie. Mijały nad nim stulecia, burze i straszliwe huragany. On stał. Stał zawsze jednakowy, pozornie tylko, bo wewnątrz piastował coraz nowe pokolenia, które z wątłych nasionek, rzucanych w trawy przez wiatr z wierzchołków swych macierzy, rosły w delikatne płonki, w smukłe latorośle, potem w młode drzewa bujne i raźne, wreszcie stawały się starcami o siwej korze mchem pokrytej, o grubych, muskularnych konarach, pełnych sęków i zgarbień.
Drzewa — starcy, wyniosłe ponad poziom tłumnego boru, chroniły go, strzegły gąszcz leśną od sił wrogich ze świata idących.
Szumy tu były różne. Powagi drzewne, rozrosłe matrony i patriarchowie, grzmieli niezmierną potęgą, twórczą mocą bytu, mądrością istnienia, wszechznajomością tajemnic wszechświata. Swą tężyznę duchową wlewali w dusze młodych pokoleń, ale i sami uczyli się bez wytchnienia, zgarniając co raz nowe zakresy i zagadki świato-bytu.
Drzewa nie są jak ludzie, których starość zwycięża, którym ciała okrywają się zmarszczkami, duch zaś tępieje i miast stałego wznoszenia się, opada bezsilny, ciągnąc w grób całą istotę. Drzewa nie podlegają prawom ludzkim i zwierzęcym, one stworzyły sobie prawa własne, samoistne i niezwalczone, prawa mocarzów; ich stwórcą — Bóg, matką — ziemia, chrztem — powietrze!
Drzewa przemożne, łowią do serc swych cały bezmiar myśli i natchnień wirujących w przestrzeni, cały obszar gienjalny wchłaniają w siebie, wsiąka on w nich atomami i rozrasta się w ogrom, napawa wielkością. Bo każdy ogrom składa się z miniaturowych pyłków, każdy gienjusz zawiera w sobie różnorodne cząsteczki złe i dobre, te zaś zlane z sobą, zrównoważone tworzą wszechwiedzę świata, są wyższe ponad małostkowość, patrzą śmiało w tarczę słońca, ono mówi im to, czego już trawy nie usłyszą, choć są również promieniami ozłocone. Poziomki rumienią się pod dotykiem słońca, lecz tylko dlatego, by nadmiernie dojrzeć, opaść z szypułki i zeschnąć, lub by je ludzie zerwali i zjedli.
Drzewa gwarzą ze słońcem i żyją, nawet olbrzymieją. Łagodnie pieszczą się nocami z księżycem, czytają wyroki z gwiazd i z drogi mlecznej. Drzewa czują co mówi przeszłość i czują co przyszłość chowa po za swą zasłoną. Nic dla nich niema tajemnego, nic nieodgadniętego, bo czerpią wiedzę nie z ludzkich umysłów, nie z ich wytworów, lecz z tej przeogromnej nauki, którą sam Bóg rozlał w przestrzeni. Czyli biorą cud z samego źródła cudów, najpotężniejszego, jedynego i niezmiennego.
Niezmiennego, ponieważ nie jest ostatnim wyrazem nauki, lecz jej absolutem.
Nic nie jest skończonem prócz istotności wszechświata i nic równie silnem i nic mądrzejszem.
To nie jest nawet nauka, lecz dogmat, o którym traktuje nauka.
To jest sam Bóg.
Drzewa pijąc z takich oceanów jedynej mądrości, muszą tem samem przenikać duchem swój byt i byt całego świata. Są pełne majestatu niesłychanego, pełne — powagi.
Że zaś posiadają wiedzę bezwzględną, zatem są dobre.
Bo rozum — to dobroć, ale ta dobroć wyższa, nieziemska.
Drzewa są dobre, łagodne, są wyrozumiałe. Nigdy niczemu się nie dziwią.
Nil admirari.
Bo świat składa się z zapytań, które zadaje natura, i z odpowiedzi, które wyławiają z niej wynalazki ludzkie.
Składa się z prawdy, którą ludzie, najczęściej nie rozumiejąc, obracają w fałsz. Składa się z napaści i obrony, z tworzenia i zaników, ze zbrodni, które często poprzedza cnota i z cnót wyrosłych nieraz na podkładzie zbrodni.
Ludzie się łapią na takie abstrakcje, męczą się, gniewają z sobą i dziwią się.
Drzewa poważnie szumią, bez gorączki, bez grzechów zabójczych dla ducha, ponieważ wiedzą wszystko.
Ich spokój bezdenny koi, ich ogrom otuchą napawa, trzeba tylko pojmować duszę drzew, wsłuchać się i rozumieć ich mowę. Niema smutku, aby nie zmalał wśród ciszy i uroku leśnego, nie ostoi się w nim apatja, nie rozwielmożni gorycz, żal najgłębszy pierzchnie wśród ciszy boru. Spokój bezmierny jest hasłem pustoszy leśnych, tajemniczość wieje z ich głębin, nieledwie mistycyzm. Drzewa cicho szemrzące są jak mędrcy, skupieni na wiecu; roztrząsają najistotniejsze cele świata, jego przejawy.
W świątyni, przebywa się zawsze w uroczystym nastroju, bo jest przybytkiem wyobrażenia Boga; w lesie powinno się być w takim samym, nawet w szczerszym, bo to przybytek, świątynia natury, nad nią zaś Bóg.
Świątynie z cegły i kamienia budują ręce ludzkie, obrazy święte także są ich ręką malowane. Ale bór, tę świątynię Natury, tworzy Sam Wszechmocny, to dzieło Jego ducha, Jego gienjuszu.
Las przeczuwa szczęśliwości i tragizmy jakie przeżywa ludzkość. I własne losy drzewa umieją sobie przepowiedzieć.
Oto bór stoi cichy i milczący, śni ogrzany gorącą źrenicą lipcowego słońca. Ale sny zaczynają niepokoić drzewa. Są jakieś niewesołe, drażniące. Czuby dębów, klonów, grabów muskularnych drżą niemile, konary kurczą się w dziwnym bezwładzie. Westchnienie spływa z wierzchołków, korony przebiega złowrogi zew i spada w dół, gdzie mnóstwo młodzieży trwoży się. Młode pokolenie nic jeszcze nie rozumie, więc obawia się, bo czuje niepokój swych ojców i praojców. Jedni z mocarzów boru zarażają drugich niepojętym lękiem! Jesiony rozpostarły swe liście, niby długie palce rąk i trzęsą niemi i szemrzą.
— Co się dzieje s..s.skąd ten s.strrrach.
— Jakieś nieszszszczęście na nas idzie — mruczą sosny.
— Pachną łzzzy, będzie — jakaś rzzzeź — szept przebiega klony.
Długowłose brzozy zaczynają szlochać, rozplatając warkocze jako symbol smutku.
— Szszkoda łez, szszkoda! cicho! szszsza! — huczą dęby.
Ale i same są jak zwarzone, tłoczy je przeczucie.
Usposobienie władców lasu odbija się na jego poddanych i trwoga wewnątrz rośnie.
Noc wonna, księżycowa, odurzająca zapachami lip, nie przynosi ulgi. Drzewa mają sny chorobliwe, nerwy ich i członki nie mają zwykłej rzeźwości. Cudny, różowy świt nie cieszy lasu jak zwykle. Parność rozlewa się w powietrzu, coś tak ociężałego i melancholijnego, jakby niezliczone mnóstwo opjum rozlało się dokoła i wsiąkło w ciała drzew.
— Pół — sen, — pół — rzeczywistość gnębi, nie upaja, umęczenie dziwne pływa wśród boru. Starcy leśni już wiedzą, co to jest, jaki to objaw — odgadują.
Oto: — idzie śmierć.
Idzie straszna, nieubłagana, by mordować drzewa, by zniszczenie siać.
Szum w lesie wzmaga się, rozbrzmiewają modlitewne szepty, niby testamentalne pogwary. Kłonią się z dreszczem przerażenia wichry mocarzów leśnych i gałęźmi gładzą głowy swych dzieci niżej rosnących.
Nie bójcie się młodzi, woła Boża i Jego miłosierdzie.
On nas stworzył i On nad nami panuje.
Ciche łkania przebiegają z brzegu w brzeg boru, który wstrząsa się, jakby podrzucany jakąś niewidzialną potęgą.
Lecz i nadzieja błąka się wśród młodych.
Patrzą z ufnością na wielkość swych patronów, na ich siłę i wyniosłość.
„Nie może być, oni oprą się śmierci, zatracenie nie dla nich, oni zwalczą każdą siłę wrogą, będą stali jak stoją potężni, mocarmi.“
Nadeszło południe.
Słońce paliło niebywałym ogniem, huta gorąca waliła z nieba na ziemię, rozpalała drzewa płomieniem, dusiła ich oddech.
Parność.
Piekielny żar i duch.
Niebo z błękitnego stało się mętne, pył kipiątka słonecznego zasnuł czystość lazuru. Niepokój podwajał swą nieokreśloną grozę, kurczył liście drzew, targał niemi zapamiętale.
Huk odległy, ponury, niby z grobu roztoczył się w przestworzu raz, drugi i trzeci.
Huk głuchy a straszny — niby zwiastun nieszczęścia.
„Zdrowaś Maryja, łaskiś pełna“ — szepnęły drzewa.
Ale inne krzyki zagłuszyły modlitwę.
— Ptaki uciekają! Ptaki nas opuszczają! Klęska nadchodzi! Módlmy się bracia, dzieci i wnuki.
Istotnie całe stada ptaków z wrzaskiem unoszą się ponad świetne korony dębów, ponad ciemnowłose sosny i jasne brzozy, ponad klony bogate w liście, ponad jesiony ulistwione w strusie piórą.
Więc i ptaki, niby obłędem strachu gnane, uchodzą ze swych gniazd, gdzie się lęgły, wychowywały i umierały. Więc i one czują niebezpieczeństwo, grożące ich życiu, przeczuwają śmierć.
Tłumy ptaków, całe roje i gromady wyfruwają z pomiędzy liści i krążąc nieprzytomnie nad drzewami, lecą w poszukiwaniu nowych siedzib.
A huk odległy wzmaga się, zbliża, przeraża.
Już widać na krańcach horyzontu czarną masę chmury, sunie się potwór jej cielska, by zagładę nieść. Tworzą ją cztery słupy, niby tytaniczne kominy. Idzie ciężko, poprzedzona pomrukiem za wziętej wściekłości.
Wysyła naprzód swój oddech.
I oto nagle oderwała się chmurka z jednego komina i rwie naprzód pędem niesłychanym.
Zmąciło się niebo, powietrze, świat cały. Wir szalony runął jak lawina, złapał zda się niebo i ziemię, i szarpał niemi, bódł jedno o drugie.
Trąba powietrzna z rykiem szatanów rzuciła się na bór. Nadeszła śmierć.
Okrutna, bezwzględna.
Las zatrząsł się, zawył z bólu, jęknął żalem żegnając życie i marł posłusznie, bezsilny pod ciosami trąby.
Ona zaś grzmiała, niosąc ruinę.
Padały olbrzymy dębów, kładły się pokotem na braciach swych, waliły się buki stuletnie, szły w niwecz piękne brzozy, konały jesiony, klony, sosny legły jedne na drugich. Gwizd okropny, wrzawa straszliwa, ryk tysiąca istnień mordowanych.
Ginął bór wiekowy, rzeź rozpanoszyła — się.
Orkan miotał się, wyrywał drzewa z korzeniami lub je łamał w połowie jak igły. Szły istnienia leśnych władców i poddanych na ofiarę przemocy.
Szły pod obuchem wichru w grób swego bytu.
Wojna niemiłosierna, to już nie walka, to mord rozpętanej siły, to zbrodnia.
Trąba wpadła huraganem, spełniła nad borem gwałt niebywały, grozą skuwający, przeleciała z trzaskiem, łomotem, z hukiem piorunowym i równie szybko popędziła dalej.
Ucichło. Tylko wiatr pozostał na pobojowisku i rozpłakał się rzewliwie.
Kośba śmierci tu przeszła, tragiczne cmentarzysko.
Dęby mocarne! gdzie wasza stuletnia chwała?
Drzewa, drzewa przemożne! gdzie wasz cudny potężny świat życia?
Leżycie oto martwe, powalone z ciał, ale duch wasz jeszcze kołacze, boleść wasza tragedji pełna.
Stosy gałęzi, pogruchotane konary, wielkie gmachy korzeni wraz z ziemią wyrwanych, sterczą do góry jakby w rozpaczy wołały.
— Boże! za coś nas ukarał!
Wy skarżycie się konając, lecz na dużej przestrzeni położonego pokotem lasu stoi samotny, ocalony, lecz osierocony jesion. Dokoła niego jedna mogiła, pole klęski, szlak śmierci. On został, cudem jakimś nie upadł za braćmi. Ogromny pień jego nie naruszony, korona trochę poszarpana, zdartych moc liści, ale jednak stoi i patrzy z bezkreśną trwogą; spazm goryczy w strząsa jego mięśniami, skarga płynie z serca drzewa.
— Czemu ja żyję, gdy oni już — trupy!
Płaczę nad ich grobem, ja samotnik! bracia moi, na toż ocalałem, by widzieć wasz zgon?
Jesion w żałobie spuścił w dół gałęzie swe, liście chwieją się napół martwe, zmęczone, jakby ostatnie pożegnanie słały poległym.
Duch jesiona słabnie, serce mu drętwieje z żalu, z niewysłowionej rozpaczy nad śmiercią boru, nad swem sieroctwem.
I płacze jesion i jęczy.
— O! nędzna potęgo, o władyki nasze! Siło, siło nasza, coś zawiodła!
O wszechmocna wolo, która tworzysz, by w niwecz obracać swoje twory. Naturo wielka, takaś bezmierna i taka niezgłębiona.
Niedocieczone posiadasz zagadki, jesteś szczera w swych przejawach i czynach. Ale nie zdradzasz myśli ideowych, któremi się kierujesz, tajemniczość jest twoją dewizą rzeczywistą, spowitą w abstrakcji. Pozornie nic nie ukrywasz.
Jednakże, powiedz, dlaczego spełniłaś ten mord? Poco ten bór potężny zmiotłaś z ziemi. Zmagały się moce obie z łona twego poczęte.
Więc jaki cel? gdzie idea?
Naturo, tyś okrutna!
Jesion łkał, ale wszystko milczało, bo konał bór.




LEGENDA O PRZEZNACZENIU


Słońce kapało złotem; łąki i pola mieniły się tęczą. Łany kłosiste żyta i pszenicy błyszczały jak atłas; i spokój i cisza była wielka.
Pomiędzy lasem kłosów szło młode pacholę, wysmukłe, bujne niewyczerpaną myślą, gorące zapałem. Szło pewne siebie, z wiarą w trafność swych kroków, z odwagą, nawet z zarozumiałością.
Lecz staruszek Los i matka Fortuna, pomni na młodość i niedoświadczenie pacholęcia, szli za niem w pewnem oddaleniu, uważając na każdy jego krok.
Ono zaś bawiło się wesoło, rwało po drodze zioła i kwiaty, plotło z nich cudowne wieńce i stroiło niemi głowę.
Wreszcie łąki ukwiecone skończyły się, nie widać było traw, ani ziół różnorodnych; tylko obszerny łan pszenicy.
Pacholę szło prędko, odpychając z niecierpliwością ziarniste dobre kłosy, które niby w pokłonach skłaniały ku niemu swe złote głowy. Pacholę gniewało się, obfity, ciężki łan drażnił je, męczył.
Oczyma szukało czegoś bardziej błyszczącego, świetniejszego.
Pacholę dążyło na oślep, popychane przez fantazję.
Szukało, aż znalazło.
Był to ogromny łan maków, krwisto-czerwonych, świecących jak rubiny, oprawne w złote ramy kłosów.
To były tylko wątłe, nikłe maki bez wartości, jedynie świecące zdaleka.
Biedny młodzieńczyk został oczarowany. Z żądzą młodocianą zaczął rwać pełnemi garściami piękne maki, tarzał się w nich, rozkoszował, i był taki szczęśliwy, taki rozpromieniony.
Los i Fortuna stali na boku milcząc.
Mówili do siebie oczyma:
— Niech się nacieszy, niech się upaja, niech rozkosz trwa.
Czy nastąpi przesyt?....
Długo na to Los i Fortuna czekali z cierpliwością, z którą dochodzi się do wszystkiego.
Aż ujrzeli przesyt.
Maki spowszedniały pacholęciu, zbyt prędko więdły, za płaskie, za wiotkie, nazbyt powierzchowne miały listki.
Były utopią.
Pacholę osłabło w swym zapale, lśniące urodą maki zaczęły je drażnić, nawet niepokoić.
— Więc to tylko złuda? — myślało złotowłose pacholę. — Więc po za błyszczącą urodą niema nic w tych kwiatach tak świetnych z pozoru? Są bez woni i bez wartości, więdną, czernieją, schną i stają się śmieciem. Gdzież jest ich dusza? Czy one mają serca? Czy tylko płonące głowy, które porywają imaginację, które nęcą wzrok? Więc to są moralne trupki w jaskrawej szacie królewskiej?
— Wstrętne! Wstrętne! a tak unoszą wyobraźnię, tak podniecają namiętność i szał.
Z nerwową szybkością zaczęło pacholę zrzucać z siebie zwiędłe, pokurczone płatki, i z rozpaczą widziało się przez nie otoczonem. Maki czepiały się młodzieńca ze wszech stron, rozchylały przed nim swe purpurowe łona, w których pulsy kołatały tylko życionośne, bez atomu duchowości. Cudne ich kształty były jedynie formą bez treści.
Pacholę odrzucało je od siebie z niechęcią i odrazą, one zaś oplatały je uściskiem, chcąc zatrzymać dla siebie.
Wreszcie pacholę omdlało.
Zmęczone walką z tą krasą bezduszną, straciło pamięć i zbolałe osłabło zupełnie.
Wówczas Los i Fortuna, cicho, bez słowa, dźwignęli zmordowane pacholę i troskliwie przenieśli je tam, gdzie pacholęciu miało być dobrze, gdzie zaspokoi się głód duchowy młodzieńczyka, gdzie oczy jego ujrzą prawdziwy, nie ułudny blask.
Pacholę ocknęło się, otworzyło zmęczone powieki; źrenice były jeszcze pełne gorącej barwy maków. Ale pierś chłonęła w siebie jakąś rzeźwość i dziwny, uzdrawiający aromat.
To nie jest duszący zapach maków, który uderza do głowy i sprawia zamęt, to jakiś inny, cudowny powiew, pełen energji rzeźkości i fantazji, pełen zarazem niepojętego czaru.
Pacholę podniosło się ciekawie, rozejrzało dokoła i ogarnęło je zdumienie. Nad niem szumiały bujne, złote kłosy pszeniczne.
— Ja to już znam, ja tu już byłem! Ukochać tego nie mogłem i uciekałem! — szepnęło z przerażeniem.
— Lecz teraz zostaniesz — rzekł staruszek Los, przesuwając się obok zdumionego pacholęcia.
— I ukochasz to, coś nienawidział! — szepnęła Fortuna tocząc się na swem kółku.
— Kto wy jesteście? — spytało pacholę.
— Jam jest odwieczny Los.
— A ja wirująca Fortuna.
— I to wyście mię tu przenieśli?
— Nie; przeniosło cię Przeznaczenie, tylko na naszych ramionach.
— Gdzież ono jest?...
— Ono jest.... w tobie — rzekła Fortuna.
— W twojej duszy — dopełnił staruszek Los. Bo każdy człowiek swoje Przeznaczenie nosi w sobie, ale najczęściej nieświadomie. Przeznaczenie jest duchem dobrym, lecz w ludzkiej jaźni ma wrogów potężnych, z którymi walczy.
Gdy człowiek wstępuje n a drogę niebezpieczną, gdy stawia fałszywe kroki, popycha go tam Namiętność, która jest najgroźniejszym wrogiem dobrego ducha, Przeznaczenia. Ten duch jest wysłańcem Boga, więc musi być dobrym.
— Zatem, powinien panować zawsze, — zagadnęło pacholę.
— Ale wówczas nie byłoby walki — odrzekła Fortuna.
Nie byłoby instynktów ani namiętności, rozum ludzki i wola stałyby się biernemi.
Gdzie zaś niem a walki, nie może być zwycięstwa.
Przeznaczenie — mówił Los — zwycięża wtedy, gdy rozum i wola nie ulegną złym instynktom, lecz zwalczą je. Jeśli namiętność ogarnie i umysł ludzki, wówczas Przeznaczenie usuwa się a panuje wszechwładnie — Fatum, to zaś niesłusznie łączą z Przeznaczeniem. Fatum — to konieczność, nieszczęście wieńczące zwycięstwo zmysłów.
— A jeśli rozum i wola ulegną uczuciu szczerszej miłości, co wtedy? — spytało pacholę.
— Wtedy rozciąga nad nimi skrzydła — Przeznaczenie. Ono sieje dobre uczucia i rozdaje ludziom.
Ale Fatum czyha zawsze by zniszczyć jego twory. Walka trwa, rozstrzyga zaś ją skłonność ludzkiej jaźni do dobrych lub złych instynktów. Czasem, gdy obie skłonności się zrównoważą, walka nie ustaje.
— Więc mylnem jest sądzenie, że nikt się nie obroni od Przeznaczenia? — pytało pacholę.
Przeznaczenie swoje każdy nosi w sobie — powtórzył Los. — I ty młodzieniaszku, gdybyś nie doznał przesytu i wstrętu wśród maków, byłbyś przez nie pochłoniętym. Grzązłeś w nich, pchany namiętnością, przejrzałeś, z pomocą rozumu — więc myśli, cierpiałeś zawiedzionem uczuciem miłości, ocalił cię dobry instynkt, Przeznaczenie zaś wyniosło cię z nieszczęścia.
— A wy oboje co robiliście?
— My byliśmy bierni. Gdyśmy zauważyli w tobie moc Przeznaczenia uratowaliśmy ciebie. Ale my jesteśmy zmienni, służymy tak samo Przeznaczeniu jak i Fatum. Takim jest udział nasz wśród ludzkości.
Mówiąc to, oboje znikli w mętnych oparach tajemniczych.
Pacholę uczuło że świt wstaje, świt jego szczęścia.
Roztęsknioną duszę wysłało na pasma, na różane smugi wstającej światłości, i ogarnęło je marzenie, błogość nieziemska. Pacholęciu zdawało się, że ma skrzydła u ramion. Zgarnęło moc kłosów złotych na swą jasną głowę i całując je w uniesieniu, padło na kolana. Wzniosło ręce w górę, jakby do onej światłości duchowej i zawołało z pełnej piersi.
— Gratias tibi, o Domine!




ONA ODCHODZI...


Na Olimpie zasiadano do nowej uczty. Bogini Ceres okazała się hojną. Po spożyciu Ambrozji i Nektaru, roje dziwacznych karlików wniosło złote tace i misy pełne wykwintnych jarzyn. Cerera rozdawała swe dary.
Wielkie, seledynowe grona fasoli, długie szmaragdy ogórków, gładko wypolerowanych, lub o szorstkiej włosiennicowej powierzchni. Ogromne krwisto czerwone pomidory, błyszczące, pełne różowego soku. Wyglądały jak klejnoty. Na innych półmiskach rozkładały się dumnie, otoczone zielonemu liśćmi, ścisłe, perłowe głowy kalafjorów, rubiny buraków. Tam karlik niesie wspaniałe szyszki, jak bukiety karczochów, ładne złotawo-żółte brukwie i białe kalarepy.
Mnóstwo jarzyn pięknych barwą i kształtami, smacznych. Karzełki uginają się od bogactw matki Cerery, znoszą co raz nowe dziwa, ściągnięte z różnych części świata.
Hojną jest matka ziemi. Lecz najpiękniejsze jarzyny idą na talerz ślicznej córki Cerery, żony podziemnego boga Plutona. Młodziutka Prozerpina jest w gościnie u matki, już szósty miesiąc bawi na Olimpie, przyjmowana owacyjnie przez cały areopag. Bogowie wysadzali się na umilenie czasu wdzięcznej koleżance, każdy na swój sposób chciał ją zabawić. Matka witała ją dywanami fijołków, pod jej stopy słały się pyszne tkaniny z białych przylaszczków, złotych jaskrów, i zielonych aksamitnych traw. Powiewały nad nią wachlarze z irysów i białych lilji, baldachimy róż i moc kwiecia różnego. Do kraśnych ust boginki spływały purpurowe grona wisien, różowe korale czereśni. Na ziemi świeciło mnóstwo małych krwawniczków poziomek, i granaty czarnych jagód. Apollo napawał ją muzyką; w przyrodzie wszystko grało. Mały pazik Apollina — słowik — śpiewał hejnały dla pięknej Prozerpiny. Wilgi roznosiły echem swój gwizd, hukała kukułka, klekotały bociany. Wszystko rozradowane, szczęśliwe z nadejścia — Wiochny. Nawet zimnociałe żaby nie zostały obojętne, co dzień wieczorem do spółki z derkaczami zawodziły tęskne opowieści do su bogince. Miodowym dźwiękiem grały na lirach roje pszczół, basowo dudniły chrabąszcze, a stada dzikich gołębi jęczały monotonnie, co raz wyżej podnosząc głos.

„I my kochamy cię
I... my ko.. cha... my... cię
I... my... ko.... cha.... my.... cię“....

Marząca bogini Wenera rozsiewała na powitanie Prozerpiny miłość w naturze. Wszystko się kochało, tęskniło. Djana urządzała dla niej bogate łowy, Neptun ubierał rzeki i stawy w piękne brylantowe łuski, marszczył toń w koronkowe desenie, narzucał na wody ciemne aksamitne płachty. Aurora dawała jej w dani seledynowo-różowe poranki, Febus — powiernik Apollina darzył ją jaskrawą kulą słońca i błękitem obłoków. W nocy oświecała ją bladolica bogini Selene. Lecz najwspanialsze widowiska sporządzał dla niej sam Jowisz. Grzmiał z armat Olimpijskich i tytaniczne hurkoty przewalał wzdłuż firmamentu, ciskał ogniste race piorunów, świecące gzygzaki i złote materje błyskawic. Zaciemniał obłoki czarno-sinemi zwojami chmur, różował je zachodem, krwawił purpurą.
Olimp ścigał się w zabawach.
I oto już przy końcu wakacji pięknej boginki, Cerera urządziła ostatnią pożegnalną ucztę.
Po spożyciu jarzyn, matka ziemi zaprosiła wszystkich bogów do swych ogrodów na wety. Febus rozsypał drabinki promieni, po nich Olimp spłynął na ziemię.
Cóż za przepych! jakie piękno!
Bogowie chodząc po ogrodach oniemieli z podziwu.
Istna przepaść owoców.
Zielenieją winnice, oblepione ciężkiemi gronami, zielone jak z chryzolitu, jak żółte bursztyny, czarne jak zlepione kulki z lawy. A wszystkie lśnią, przeświecając sokiem i pestką. Śliwy granatowo-fiołkowe w siwym meszku i zielone okrągłe ich siostry i złoto-żółte i różowe. Całe trzęsienia z śliwek. Złocą się morele, nęcą wzrok wytworne pluszowe brzoskwinie. Grad czerwonych jabłek, barwne dzbanki gruszek, i rajskie jabłuszka, jak koliberki oblepiają gałęzie, zakrywając liść.
Nisko na grzędach widać opasłe, szare melony w siatkach, na wypadek pęknięcia; są bardzo dojrzałe. Leżą zielone góry arbuzów, jeden rozłamał się ukazując soczystą czerwoną miąż. W pewnej odległości od tego pospólstwa, spoczywa dumny arystokrata — ananas. Cały w płaszczu z czerwono-żółtego atłasu pięknie pikowanym, na głowie nosi szumny djadem, sztywny i kolczasty, szarozielonej barwy. Ciemno-ceglane granaty o twardej skorupie, migdały, orzechy, świeże figi i przeróżna moc słodyczy, rozsianych szczodrą dłonią Cerery.
Bogowie nie mogą się nacieszyć.
Tylko Prozerpina, choć dla niej są te cuda, ma smutną minę. Zjadła gronko winne, przeźrocze i świeże jak jej młoda pierś i chodzi zamyślona wśród tworów matki, przeczuwając prędki odjazd. Z boskich oczu Prozerpiny płynie melancholja, rzewną tęsknotą oddycha jej łono. I cisza wieje od niej i poddanie i bezmierna ociężałość. Już tylko polny konik zaćwierka jej czasem ze zwiędłej trawy, z powietrza dochodzą wrzaski odlatujących kluczy żórawi.
Bogowie raczą się owocami; a Prozerpina trochę sennie duma.
Nagle pośród bogów pojawił się Hermes, skrzydełka na piętach miał zapylone, widać odbył daleką podróż. Bogowie spojrzeli na niego ciekawie, Prozerpina zadrżała.
— Co przynosisz?... — spytał chór bogów.
Hermes kłaniał się pokornie na wszystkie strony, a widząc bladość Cerery uśmiechnął się złośliwie.
Na swej skrzydlatej nodze zrobił kilka skoków do Prozerpiny i zgiął się przed nią do ziemi.
— Przychodzę do Ciebie, o złotolica, jako wysłannik Wułkanowładcy, małżonka twego, który pragnie abyś już zeszła w jego ramiona, o wiosenna pani. Hades przygotawia się na twe przyjęcie. Cerber otrzymał nowy garnitur zębów, by mógł cię bronić od ziemskich napaści.
Prozerpina zbielała na twarzy.
— Kiedy to ma nastąpić?....
Hermes dotknął czołem ziemi.
— Natychmiast, kwiecie przyrody, mam rozkaz odprowadzić cię do bram Tartaru a tam oczekują piekielne roty i Cerber z nowym garniturem zębów. W głębi zaś Hadesu tęskni za tobą Płomieniowładny twój małżonek.
Prozerpina posłusznie spuściła głowę.
— Idę — szepnęła z tajonym żalem.
Hermes zadowolony z poselstwa rzucił się do winnic i począł słodkie grona łapczywie objadać, tak jednak, aby nie zobaczyła Cerera.
Hermes przeczuwał, że za swe poselstwo nie dano by mu owoców.
A Cerera wpadła w rozpacz. Ziemią posypała głowę i jęła się żalić. Wszystkim bogom oblicza zaszły mgłą, lecz nic poradzić nie mogli. Małżonek upominał się o swoją żonę, Musiała iść. Tylko Jowisz, znany zdrajca szeptał na ucho Prozerpinie, aby nie słuchała męża, i z nim puściła się w podróż. Kusił ją, namawiał, obiecywał, że się zamienią w gołębie, lecz nic nie wskórał. Prozerpina chciała pozostać wierną żoną, a Junona — patronka małżeństw, pochwalała jej to gorliwie, pragnąc jednocześnie zrobić na złość Jowiszowi.
Po hucznych pożegnaniach, bogowie gremjalnie odprowadzili Prozerpinę do bram Tartaru.
Tylko Jowisz i Junona nie byli w orszaku. On został, bo mu nie wypadało odprowadzać poddanki. Junona postanowiła pilnować go, by się nie zmienił w gołębia.
Biedna Cerera przez czas podróży żółkła z zazdrości o córkę, z gniewu płonęły jej policzki, cała postać schudła i zwiędła. Złote włosy bogini posiwiały, rwała je z głowy.
Już nie była świetną panią, w wieńcu z kwiatów, zbóż wszelkich i owoców. Żal ją zgryzł, postarzała.
I oto w przyrodzie zielone liście struchlały, pożółkły, zaczęły się kurczyć. Poszarzały trawy, zmierzch wionął na ziemię. Białe włosy Cerery rozsnuły się na polach, oplątując siecią smutne rżyska.
Orszak stanął u celu. Bogowie uściskali słodką Prozerpinę i na szarych pasmach mgły unieśli się do Olimpu. Cerera nie poszła. Runęła na ziemię i jęła wyć z rozpaczy.
I oto w przyrodzie zahuczały wiatry, jęk poszedł po lasach, liść opadał hurmem. Wszystko zczerniało, zmąciło się w jeden kłąb smutku.
U bram Tartaru nastąpiło rozstanie.
Prozerpina rzuciła się w ramiona zbolałej matki. Ostatni, słoneczny uśmiech dała jej na pożegnanie i otoczona hufcem podziemnych rot, weszła w państwo Plutona. Cerber stugłowy, powitał ją przyjaznem kłapaniem strasznych paszcz, a gdy odeszła zawarł bramę Tartaru i stanął na straży, wyszczerzając z wściekłością nowe, groźne kły.
Cerera leżała na ziemi wyjąc z bólu.
Ale gdy piękną Prozerpinę wziął w swe dębowe ramiona potężny Pluton, małżonek jej i pan, i tulił śliczną boginkę namiętnym uściskiem i całował ją i pieścił, matka Cerera rozerwała szaty. Żal okrutny, ból, zawiść szarpnęły nią z siłą morskiej nawałnicy, i płacz jej buchnął po ziemi. Szloch i jęk zatrząsł jej królestwem.
I oto w przyrodzie lunęły deszcze, wielkie kropliste, zaciemniając falą świat. Płakały drzewa, spłynęły wodą suche trawy. Nagie gałęzie wznosiły żałośnie w górę sterczące badyle. Łkanie napełniło przestwór.
Wszystko wołało dokoła.
— Jesień! jesień.... beznadziejna jesień.
Symbol żałoby matki Cerery.
Na Olimpie Jowisz zły na Cererę mruczał:
— I czego ta baba wyrzeka? zbabrała mi ziemię łzami.
Poczem jął zbierać sine opary z łez Cerery i zamrażać je na przyszły śnieg.
— Zasypię babę, dość mam jęku.
A Cerera płakała wciąż.




IN PLENO


Do małej izdebki na trzeciem piętrze wchodził powoli, pod naciskiem ciężaru. Niósł go w duszy, dźwigał w mózgu. Bezmierny ciężar nowej troski, nowych zawodów. Uginały się młode barki.
Machinalnie, zakręcił klucz w zamku i, jak był w mokrem palcie i zabłoconych kaloszach, usiadł ciężko przy stole zawalonym książkami. Czapkę z lampasem cisnął na ziemię, ręce zanurzył w ciemnych włosach. Twarz jego szczupła, blada, nasiąkła bólem, żal pełzał po rysach osiadając gęsto na czole i żłobiąc na niem posępne drogi. Ciemne źrenice utkwione w oknie, mieniły się stalowym błyskiem buntu, gorzały zlotem marzeń. Lecz jakiś ruch z ulicy, najlżejszy odgłos, wypędzał złote pyły z oczu Jurka. Jego dłonie zanurzały się głębiej w gęstwę włosów, twarz drgała nerwowo, i źrenice grzęzły w ponurej miedzi apatji.
Wicher jesienny, wtłaczając się przez szpary w oknie, hulał po studenckiej norce. Wązkie żelazne łóżko, umywalnia na trójnogu, półka pełna książek, i stół założony tomami — całe umeblowanie. Na umywalni zbite lusterko, obok na stołku maszynka „Prymus“ i butelka spirytusu. Na stole wśród stosu książek, zeszytów, mnóstwa notatek, lodowaciała w szklance niedopita czarna kawa, leżała paczka z cukrem i sucha bułka.
Praca i mozół miały tu swoją filję. I miłość.
Na stole świecił gracik, różny od surowych paragrafów. Ładna, zielona ramka z jasną plamą dziewczęcej fotografji pod szkłem, ozdobiona wiązanką zeschłego wrzosu. Zabytki wakacyjne, słodkie wspomnienia wędrówek z nią po lasach, zbierania kwiatów, cichych rozmów. Tyle nadzieji nosiło młode serce pod studenckim mundurem, pragnienie mozolnej pracy, byle prędzej do końca.
— „Już nie wiele, już tylko rok“ — powtarzały usta Jurka, a oczy biegły daleko, po za mury i baszty wielkiego grodu, do cichej wsi polskiej, do białego dworu — do niej.
— „Już nie wiele, już tylko rok“ — mówiły usta dziewczęce i myśl gnała w potężne mury miasta, w ciasny „piereułok“ na trzecie piętro — do niego.
Ale czarny ptak niedoli załopotał skrzydłami, ostre szpony wpił w brzemienną pracę i rwał ją bezwzględnie.
Audytorja puste! Fatum powtarza się, czy na długo?...
Jurek tarł blade czoło, nadzieja ulatywała, rozpacz szła do niego ponura, jak deszczowa noc.
— Znowu strata czasu, może całe półrocze?...
Boże!... — jęknął załamując ręce.
Zwrócił jego uwagę szelest między papierami, spojrzał z pod palców splecionych na czole.
Ze stosów bibuły wyglądała szara kulka, jak wełniany kłębuszek. Małe oczka czarne, niby dżety, spoglądały bystro, wcale nie przestraszone. Sterczące wąsy przy mordce poruszały się komicznym ruchem, uszka strzygły zapamiętale.
Jurek wzruszył ramionami, zły zacisnął mocniej ręce na czole. Nie zabawiała go dziś jego ulubiona towarzyszka samotności. Przeciwnie, zirytowała. Ale mysz śmiało posunęła się naprzód. Oczka szukały żeru, wreszcie dopadła do bułki i zaczęła w nią skrobać ząbkami.
Jurek siedział pogrążony w myślach. Godziny mijały. Krótki dzień jesienny zwolna zasypiał. Zdawało się, że powietrze wchłania w siebie i roztapia popiół. Szare macki przedwieczorne rozłaziły się po dachach, omaszczały mury. Nagle do izdebki wpłynął głuchy bas dzwonu. Zakołatał, obił o ściany i poszedł dalej, wywołując echa. Za nim runęły barytonem inne dzwony, podnosząc i zniżając głos — od pianissima do ostrego staccata. Rozbrzmiały wieczorne hymny, szedł metaliczny śpiew co raz donośniej, dźwiękliwiej. Soprany, tenory, alty zlały się w bezmiar tonów, w nieskończony spiżowy huk.
Jurek podniósł głowę, słuchał z natężeniem, jakby pierwszy raz.
— Sobory grają — szepnął.
Odjął ręce od czoła i rzucił je na stół.
— Wieczna pieśń tęsknoty — dla mnie — rzekł ze smutkiem.
Zmrużył oczy i w duszy mu zadźwięczał świergot sygnaturki w rodzinnym kościółku, zapachniały mu lipy kwitnące, w oczach mignęły kobierce kłosów i chabrów. Ujrzał w wyobraźni swą ukochaną dziewczynę, i żal wznowiony ścisnął mu serce.
— Napiszę do niej.
Schylił się nad ćwiartką papieru. Dzwony jęczały w szarzyźnie wieczoru. Jurkowi zdawało się, że to potwór straszliwy ryczy, trzyma go w szponach, wydziera mu życie i nie puszcza. Zaczął pisać, rozmowa z ukochaną pochłonęła go, upajał się.
W tem na list spadła gałązka wrzosu, suche drobniusie kwiatki prysnęły rozsypane. Za ramkę skoczyła wystraszona mysz. Jurek jak wściekły porwał zwierzątko i cisnął na podłogę. Żałośnie pisnęła. Zabolało go to; prędko wstał i pół żywą mysz odchuchiwał w dłoni. Przecie to jego towarzyszka, współlokatorka, powiernica jego tęsknot. Ułożył ją wygodnie w pudełku po gilzach, i nasypał okruszyn z bułki. Ale czarne oczka spoglądały na niego nieufnie, nóżki zrywały się do ucieczki. Jurek umieścił wrzos na ramce i znowu pisał do ukochanej. Przerwał mu stukot drzwi i wołanie kolegów. Otworzył im niechętnie.
— Audytorja puste!... strajk!... nie idziemy na wykłady!... — mówili wchodząc.
Jurek zachwiał się.
— Jakto postanowione?....
— Tak, nie można inaczej; wyrok zapadł.
— Które wydziały? — jęknął.
— Wszystkie! In pleno!
— Więc półrocze stracone, semestru nie zaliczą?
— To trudno, gdzie drzewa rąbią, wióry lecą; ten strajk to nasza konieczność.
— Dawniej dwa lata, teraz znowu — rzekł jeden z kolegów złamanym głosem.
Jurek milczał.
— Filologja w audytorjach — rzekł któryś.
— A prawo?... medycyna?...
— Strajkują! In pleno!... In pleno!
Studenci rozgościli się w izdebce Jurka, twarze były poważne. Tylko paru miało buńczuczne miny i czapki na bakier.
Ci strajkowali z zamiłowaniem, nie patrząc w przyszłość, nie pragnąc nauki:
Jurek nieznacznie przykrył kajetem fotografję ukochanej, rozsypany wrzos zgarnął do portfelu. Bał się żartów, nazywano go już romantykiem.
Siedział wśród gwaru kolegów, mówił z nimi, ale zgryzota zaćmiła mu wzrok. Widział w myśli starych rodziców, zgnębionych wieścią z uniwersytetu, widział zbolałą nad jego listem, swoją dziewczynę.
Widział nową pustkę przed sobą i nieubłaganą konieczność, jakiej musiał ulec dla zasady.
Ginęły siły w tych zapasach, rwała się energja. Duch upadał i wiara w lepszą przyszłość. Ale musieli kołatać o własne prawa, to było już obowiązkiem.
Nad tą garstką młodych serc, bujnych umysłów, nad tą wiązanką pięknych myśli, ideowych pragnień i zapału, rozsnuł skrzydła czarny ptak Niedoli; solidarność wiązała mu lotki.
In Pleno!...
Po własnej krzywdzie i krzywdzie swych najdroższych musieli deptać, dla dobra ogółu, dla przyszłych pokoleń.
Czy ta wielka ofiara zdoła wyplenić grasujące w audytorjach — Fatum?...
Umilkły dzwony, tylko echo niosło się jękliwie ponad wieżyce grodu.




NENUFAR
(NOWELA)


Dotąd ją widzę w marzeniach swych w oczach, tęskniących za nią.
Była biała i smukła. Niosła w sobie słodycz; przed nią szedł czar niesłychany, z a nią postępował urok.
Owiewała ją cicha melancholja. Ujrzałem ją pierwszy raz podczas wakacji. Byłem daleki od marzeń erotycznych, pomimo dwudziestu lat i żywego temperamentu.
Huczały mi w głowie nauki, nowe ich zdobycze nęciły żywy umysł. Rój pomysłów, którymi, zdawało mi się, świat zwalę, ludzkość całą na nowe wprowadzę gościńce, zdobędę taki obszar wiedzy, która już absolutną być musi.
Myśli uderzały mi o mózg z siłą taranów, czułem ich dotknięcie i pragnąłem wydobywać je z głowy energiczną mocą tworzenia.
Czynów, czynów chciałem!
Przyjechawszy do kolegi na wieś, prosto z ławy uniwersyteckiej, błądziłem wśród bujnej natury pól i lasów. Nurzałem się w rozkwitłych łąkach, wśród zbóż dojrzewających i umacniałem swe ideały duchowe.
Było ich takie mnóstwo, że ogromem równały się z naturą. I tak żyłem: ideały i przyroda — to mi wystarczało.
Raz, w ciche, trochę parne popołudnie, zaszedłem w swej wędrówce dalej, niż zwykle. Minąłem znajomy mi tęgi las przepysznych kolosów, gdzie każde drzewo zdawało się osobno żyć, nie tylko materją, lecz i duchem, tworzyć swój świat odrębny i swój myślokrąg. Las ten to była jedna dynastja, płodna w silne tworzywa jędrnych istnień drzewnych. Była to rodzina wielka i zgodna, potężny gmach społecznego ustroju przyrody. I niosła w górę dumny poszum swych koron niebosiężnych, swój hymn wiekuistej chwały dla Stwórcy.
To nie był bór, to był raczej wszechmocny sejm augurów drzewnych, stojących jak opoka niezwalczona, z taką mocą, z taką imponującą siłą, że zdawało się, ziemia nie wytrzyma i ugnie się pod ich ciężarem.
Kochałem ten bór!
Przy końcu jego drzewa rozbiegały się pojedynczo, jakby warta czuwająca na straży, jakby pikiety przed główną armją. Tu i tam stały masztowe sosny, powleczone od dołu złoto-różową, błyszczącą korą. Dęby przysadziste rozgałęziały szeroko swe mocarne konary. Zaczynały się łąki wilgotne, porosłe soczystą roślinnością.
Zamyślony, minąłem samotne drzewa i, brodząc po kolana w mięsistej trawie, szedłem naprzód. Nogi mi grzęzły, miejscami woda chlupotała pod stopami. Ale upajał mnie rzeźwy zapach kwiatów i wód, których jednak nie widziałem. Pomimo to prąd powietrza był wilgotny i odrębny, znamionujący blizkość dużej wody. Zaciekawiony, szedłem coraz śpieszniej.
Opodal, na wzgórku, widniała jakaś zielona, gęsta, jednolita masa, jak winnice nadreńskie, wysokie i smukłe.
To chmiel na drutach rozpięty. Warkocze jego pędów, bujne w szorstkie liście, grube od dołu, wyrastały ze wzgórków, jakby każdy pęd, rosnąc, unosił za sobą ziemię. Im wyżej się wspinały te zielone warkocze, tem były szczuplejsze, bardziej wiotkie, aż u szczytu kończyły się wąsem delikatnym, zakręconym, zdobnym w drobne listki i odroślą.
Pochyłe, mocne słupy podtrzymywały sieć drutów, niby olbrzymy, które rozpięły przed światem festony zielonych girland. Smukłe kolumny potężnych łodyg obsypywały pęki siwego chmielu. Sute grona, szyszki szaro-zielone zwisały gęsto, szeleszcząc łagodnym szmerem.
Zachwycony tym nowym widokiem, wbiegłem do środka plantacji. Otworzyły się przademną wąskie, długie tunele zieleni, szmer się zwiększył, miałem wrażenie, że dokoła mnie szeleszczą jedwabie. Patrzałem w górę.
Co za wspaniałość wzrostu! A wszystkie te wieże zielone stoją proste, strzeliste. Jakieś jakby dumne, dziwnie wyniosłe, zarozumiałe.
„Ale z czego?“ — pomyślałem sobie.
Wszak to nie drzewa, które stoją o własnych siłach, bez oparcia i podpory. Tu już nie natura stwarza piękno, lecz pomoc ludzka.
I ogarnęła mię litość.
Coby się z wami stało, wspaniałe pędy chmielowe, gdyby nie druty, które was dźwigają w górę, które nadają wam taki pomnikowy wygląd. Drutom winneście wdzięczność. Gdyby nie ta sieć żelazna, pełzałybyście po ziemi, skotłowane w jeden nieprzebity gąszcz. Wasze szorstkie łodygi gryzłyby się z sobą żarłocznie, a bez ratunku. Miażdżyłby was deszcz, pył ziemny zamulałby wasze liście, wasze srebrne szyszki gniłyby, jak pospolity chwast. Więc wasza chwała i uroda to zasługa ludzi, kultury. Nie macie się czem pysznić. A jednak nie, to prawda! Ludzie się tylko na was poznali i dlatego was podnieśli z ziemi, dla swego pożytku i dla wygody. Ale zasługa jest wasza, że potrafiłyście zmusić ludzi do nadania wam piękności i znaczenia.
Zasługa jest, ale nie może być chwały, bo jednak bez opieki, którą — wyzwałyście, jesteście... zielskiem.
A dęby wielmożne, a sosny, buki, klony przeogromne, nawet zalotne, wiotkie brzozy żyją samowładnie, nie żebrząc opieki, i same przez się urodziwe.
Więc to natura, im chwała i cześć!
Rozmyślałem, nurzając się w alejach z chmielu. Nademną błękitniał wąski pasek nieba. Cała plantacja pocięta była na takie wysokie i niezmiernie długie korytarze, niby halle spacerowe, niby tajemnicze przesmyki kapłanów wśród murów klasztornych. Zaczęło mię to męczyć. Nigdzie odpoczynku dla zdumionych oczu, wszędzie ciasne, równe zaułki.
Zniecierpliwiłem się tem bardziej, że słońce spadało coraz niżej, a ogniste jego blaski grały różnobarwnemi plamami na liściach kolumnad chmielowych, mieniąc się na nich, jak na szkłach witraży w mrocznej świątyni. Drażniły mię te bogate kolory słoneczne i drażnił, niepokoił coraz silniejszy zapach wód, niby surowe tchnienie bliskich jezior.
Zacząłem się szarpać, szukając najkrótszej drogi wyjścia z labiryntu plantacji. Ale na wszystkie strony ciągnęły się niebotyczne wąwozy, zda się bez końca.
Ogarnął mnie gniew. Doznałem przykrego wrażenia ciasnoty, poczułem się, jak w więzieniu. Żądza przestrzeni, powietrza owładnęła mną gwałtownie.
Na wolność! na wolność! Pędem puściłem się środkiem jednej alei, zacinając zęby z wściekłości, bo szerokie łapy chmielu, szorstkie macki jego wąsów łapały mnie, jakby zatrzymując. Rzucały mi się na szyję, biły w twarz, czepiały się ubrania. Nieprzyjemne, twarde, niby szczeciną powleczone ramiona chmiel ciskał za mną i przedemną. Czy mię tu chciano zdławić, czy zatrzymać przemocą, nie wiem, bo biegłem jak szalony, uciekałem z rozmysłem, gnany żywiołowem pragnieniem swobody, strachem zabobonnym, którym mnie natchnęły te olbrzymie pnącze, zagradzające mi drogę.
Zwyciężałem jednego tytana za drugim, z rozkoszą widząc, jak opadały im zaborcze ramiona i jak te potwory usuwały się za mnie pokonane.
Gdy dopadłem krańca chmielami, okrzyk bezwiedny wyrwał się z mych piersi. Okrzyk triumfu z ocalenia, ale i zarazem jakby wstydu, że uciekałem. To był krzyk dezertera, gdy się poczuł wolnym, lecz... zhańbionym.
Uległem wrażeniu, jak dzieciak, zmykając przed naturą.
Nie miałem już czasu na urąganie sobie, bo nowy, zupełnie niespodziewany widok przykuł mój wzrok. Stałem, jak ogłuszony, bez słów, tylko z wyjątkowem w rażeniem zachwytu.
Przedemną leżały stawy.
Wielkie lustra kryształowych tafli wód. Przestrzeń wodna! Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się stawy i stawy. Przecinały je groble, otulone w zwoje srebrno-zielonych wierzb, niskich, karłowatych. Wężowymi skrętam i biegły te zielone wały wskroś wód, haftując bogato gładką toń stawów. Tu i ówdzie rosły kępy wysokiej rogoziny, zdobnej w twarde, długie, bronzowe kity. Niektóre groble mieniły się w słońcu błękitem niezapominajek lub czerwonością kwitnących szczawiów, albo płową barwą traw suchych i sitowia.
Krzyk unosił się nad wodami. Kwiliły czajki i białe zwinne mewy. Piszczały kuliki; gęg kaczek wpadał hałaśliwie w cichy, jednostajny bełkot fal, bijących w groble. Woń szła odurzająca, ale zdrowa jakaś, pełna rzeźwości, woń tataraku i głębin wodnych.
Czerwone refleksy zachodzącego słońca kładły na fale złotolite makaty, dziergały je w drogocenne rzuty klejnotów. Niebo kąpało się w spokojnej toni, krasząc ją sobą, a ona odbijała w swej tafli niebieskie ciała i wysmukłe pasma promieni, idących na nią z świetlistego majestatu króla niebios i przestworzy — słońca.
Schodziłem powoli z pagórka chmielowego, mając oczy utkwione w stawach. Po pierwszym zachwycie, duszę moją opanowała bezmierna tęsknota. Szelest wody, monotonny a rzewny, potęgował ją. Śmiganie białych skrzydeł mew nanosiło do serca roje pragnień niepojętych. Tyle melodji grało w mej duszy, tyle pieśni duch mój wznosił, jakbym zbliżał się do ołtarza, gdzie ofiarę odprawia sam Bóg. Uniesiony byłem w zaświaty i wstąpiłem na pierwszą groblę, z podniosłem uczuciem wdzięczności dla natury, że daje ludziom takie oto chwile błogosławione, brzemienne w słodkie upojenia.
Szedłem, jak lunatyk, po wąskim przesmyku wśród wód. Szemrało, bełkotało, gwarzyło coś dokoła. Fale szeptały z sobą, może odmawiały wieczorne psalmy?...
Błyszczące łątki, krwawe przy zachodzie słońca, tańczyły nad wodą, bzykając z cicha, razem z komarami, do wtóru rozgwarzonej toni. Często rzucały się ryby, mącąc na chwilę pogodę wodną, kola tęczowe rozchodziły się szeroko i plusk wzrastał. Otaczały mnie różowe głębiny stawów, pod stopami miałem wieńce poplątanych traw i niezapominajek, które teraz były różowe, rubinami rosy świecące. Niska, siwa wierzbina sięgała mi do pasa, nie tamując widoku.
Zatrzymałem się i posłałem oczy w dał, śladem lśniących nurtów. I nagłe... zdumiałem się.
Z prawej strony, na grobli, przedzielającej dwa stawy-jeziora, w otoczeniu trzcin i kwiatów, szła wolno biała, smukła postać niewieścia. Cicho sunęła i równo, z rękoma zwieszonemi i głową jakby sennie pochyloną na piersi. Szła powiewnie, cała przeróżowiona zachodem, dziwnie tęskna w ruchach, dziwnie harmonijna.
Sama melodja.
Szła, jak muzyka, cudna, jak pieśń.
Tuż obok, jej śladem przy grobli płynęło małe stadko perkozów. Białe, jak perła, żaboty ptaków, dumne głowy z nastrzępionymi czubami odbijały się wypukło na tle różowej fali i były niby orszakiem paziów zaczarowanej królewny.
Zdawało mi się, że śnię. Że wrażenia, jakie odczuwałem pod wpływem przyrody, skrystalizowało się oto w obraz fantastyczny, nie mający nic wspólnego z realnością. Że to nie żywa istota idzie tam, przeprowadzona przez ptaki wodne, tylko jakaś fantasmagarja, wizja, wywołana nerwami.
Byłem najpewniejszy, że to złuda, ale oczu nie przecierałem, bo złuda była piękna, obraz pełen kolorytu i niesłychanej plastyki. Zadziwiał mię tylko ruch tej białej postaci, ciągle idącej naprzód, a także kwilenie perkozów. „O ile to tylko fatamorgana wzrokowa, to postać powinna stać w miejscu“ — myślałem.
Ale prędko przestałem analizować i, pochłonięty widokiem, oddałem się cały urokowi widziadła.
Chciałbym w owej godzinie przeżyć całe życie, tak było mi błogo i tak nieziemsko.
A oto słońce zgasło. Siwy mrok padł na wody, omaszczając je ołowiem.
Wizja znikła.
Na załamie grobli, gdzie rosły gęste wierzby, rozpłynął się mój sen.
Taki żal zdusił mi serce, taka głusza zapanowała w niem, że stałem, jak omdlały, z poczuciem dotkliwej krzywdy. Znikła! Może to była goplana wodna, może syrena, czy wieszczka fal. Roztopiła się jednocześnie z ostatnią zorzą słońca. Więc to może boginka dnia, czy zwiastunka wieczoru dla wodnych roztoczy?...
Już tęskniłem za nią.
Ciężkimi krokami ruszyłem naprzód, z myślą pójścia na ową groblę, w te gąszcze wierzbowe, gdzie ona znikła.
Ona... ta biała.
Ten mój Nenufar tajemniczy.
Mój! Tak, bo jeśli jest żywą istotą, to jest już moją; mam ją w swej duszy; jeśli była wizją, to jest również moją, bo duch mój ją wywołał.
Egzaltacja mię unosiła.
Nagły chrzęst piór ptasich zbudził mię do rzeczywistości. Ujrzałem tuż przed sobą wysmukłe perkozy. Wyszły z wody, otrzepując się z niej skrzydłami, i na swych płetwach, kołysząc się, wstępowały prędko na groblę.
Ach! otóż i ona! Mój Nenufar!...
Wysunęła się z za srebrnej wierzby i... ujrzałem ją tuż przed sobą.
Więc nie wizja, ale... bajeczna rzeczywistość.
Stanęła trochę przerażona.
Oczy jej tęskne, przeźrocze, w wszechświat jakby patrzące, a śliczne, pełne wyrazu, spoczęły na mnie zdumione. W białej, długiej, lnianej sukni, luźnej i bez żadnej ozdoby, wyglądała posągowo. Ciemne, miękkie włosy, rozsypane swobodnie, związywała na karku długa łodyga lilji wodnej, zakończona stulonym kwiatem. W opuszczonych rękach, delikatnych, jak piersi perkozów, trzymała dużą więź tych samych lilji, ciągnąc łodygi po trawie.
Drobny, bardzo szczupły owal twarzy, niby z płatka nenufaru wycięty, okalały luźne pasma włosów, które, spływając po bokach czoła, nie mąciły wytwornego rysunku cienkich brwi, jakby pendzlem artystycznym nakreślonych. Rysy wykwintne, subtelne, zakończały soczyste usta, koralem lśniące.
Była nieuchwytna jakaś, czy z mgły utkana, czy stworzona z odłamku obłoków.
Otaczały ją siwe stawy i otaczał blask. Towarzyszyły jej perkozy i towarzyszką jej była harmonja przedziwna. Stała tak, bez słów, w melodyjnym rytmie zawarta. Stała prześliczna, jak jedna nuta pieśni z epopei, jak jedna strofa poezji anielskich.
Stała czysta, jasna, boska i niepokalana.
Moja... Victoria regia.
Nie wiem już, co do niej mówiłem. Tylko pamiętam, że, gdym sięgnął do jej ręki, cofnęła się z przestrachem, zaś perkozy z wrzaskiem rzuciły się na mnie.
Ona przemówiła do ptaków łagodnie, dotykała dłonią dumnych głów, a uśmiech dobrotliwy rozchylił jej wargi delikatne jak stokrocie.
Czułem, że wdzięk, bijący od niej, otumania mnie, że mózg mi rozsadza natchnienie tak szczytne, jakbym był wieszczem i chłonął do swej duszy twórczość genjalną.
Krótka chwila, ale upoista.
Moja wieszczka skinęła mi głową i wolno odeszła, błyszcząc na ciemnej grobli, wśród masowych wód, bielą swej szlachetnej postaci.
Nie śmiałem iść za nią.
Tylko znowu ją podziwiałem.
Księżyc wypłynął z poza chmielami i cisnął na stawy roztopione opale i perły. Rosa na groblach świeciła brylantami, wody w poświacie miesiąca stężały; były nieruchome, niby tafle lodu. Na szybach ich ślizgały się białe pasma mgieł.
Ona szła prosta, klasyczna, niezmącona w linjach. Widok stał się nieco borealny, przetkany srebrzystością, pełen cieni i białych motów mgieł, jak zaspy śnieżne.
Nad ranem dopiero powróciłem do domu. Lecz w południe znowu błądziłem po groblach wśród stawów. I... spotkałem ją. Samotną, jedynie w towarzystwie ptaków. Mewy krążyły nad jej głową, a ona rzucała im ciasto.
Powitałem ją uśmiechem, wręczając duży pęk traw i kwiecia. Przyjęła radośnie ten mój skromny dar i, usiadłszy, zaczęła wić wieniec.
Milczeliśmy. Nie umiałem do niej mówić. Spytałem wreszcie nieśmiało:
— Dlaczego pani taka samotna?
I było mi przykro, że tak głupie zadałem pytanie; jakbym się pytał syreny, dlaczego przebywa w morzu?
Ona odrzekła tylko:
— Kocham swoje stawy.
— Gdzie pani mieszka?
Znowu się zarumieniłem ze swej głupoty. Pytanie w rzeczy samej było logiczne, lecz... dziwnie do niej nie dopasowane.
— Błazen jesteś! spytaj ją jeszcze o paszport — wymyślałem sobie w duchu.
Ona odrzekła ze słodyczą:
— Tu mieszkam, wśród wód.
— I nie tęskni pani do ludzi?
Byłem pewien, że odpowie z patosem: „kocham naturę“. Tak mi podszepnął jakiś szatan złośliwy. Ale zawiódł się, bo ona tylko pokręciła swoją malowniczą główką i rzekła całkiem naturalnie:
— Nie.
Zapatrzyłem się w nią bezpamiętnie. Porywała mnie ciszą i łagodnością dziecka. Ona nie zwracała na mnie uwagi. Plotła wieniec i przemawiała do perkozów, które stały dokoła niej, jak cerbery, patrząc na mnie wrogo i groźnie.
Był to nowy, zupełnie charakterystyczny widok. Jakkolwiek mojej boginki nie uważałem już za nadprzyrodzoną istotę, lecz pomimo to miała ona w sobie coś znamiennego, co ją raczej zbliżało do bajki, niż do realności. To była dziewica, ale dziewica-myt, zawierająca w sobie samą tajemniczość, pozazmysłowość. Owiewało ją jakieś misterjum, że zdawała się nie mieć dała, tylko promień jasny, natchniony duchem. I posiadała moc dziwną w głosie, w spojrzeniu i w każdym ruchu. Tę moc wyłączną, którą przedwiekowe czarownice-syreny wabiły ludzi, wprowadzając ich na manowce, którym zdołał oprzeć się tylko Odys z Itaki.
Ona, ta moja Syrena, mała właśnie ten czar. Ale ja nie byłem nań głuchy. Nie zalepiałem swych uszu „woskiem miodnego plastru“, nie przywiązałem się do masztu. Przeciwnie, siedziałem u jej stóp, pochłaniając z chciwością urok, płynący od niej.
Rozmowa nasza swobodniejszą się stała. Pytałem ją o poranki i wieczory letnie nad stawami, pytałem o pomruk fal i szmer traw na grobli.
A ona mi mówiła radośnie, że kwiaty i trawy modlą się do Stwórcy.
— O co się modlą? — spytałem.
— O nieśmiertelność, miłość i piękno — odrzekła.
— A o czem gwarzą wody?
— Wody to są zebrane łzy ziemi; spływają z jej oczu, z jej lic do źródeł zapomnienia, szczęścia lub niedoli. Z nich tworzą się jeziora, hej! morza całe, oceany. Jedne są raźne, wesołe i piękne, bo zebrały się w nich dobre łzy — łzy, wylane ze szczęścia, łzy rozczulenia i upojenia. Ale inne jeziora bywają ponure, smutne i czarne, bo w nich są łzy ziemi zawiedzionej, łzy tęsknoty, żalu, okrutnego bólu. Och! woda w takich jeziorach jest gorzka, wiecznie jęczy i tłucze się o brzeg, bo łzy w nich palą, łzy dręczą.
Słuchałem jej słów, jakby natchnionych. Mówiła naturalnie, bez patosu, patrząc na wodę. Nie mogłem od niej oczu oderwać. Pochylony do niej lekko, jakby w obawie, by nie spłoszyć jej spokoju, szepnąłem:
— Jakie są łzy... w tych oto pani stawach zawarte?
Drgnęła i nieco przybladła. Westchnienie uniosło jej piersi białe i drobne, jak stulone kielichy nenufarów.
— Tu są... różne łzy — odszepnęła. — Ten staw Wielki, zamyka w sobie łzy żalu i goryczy mojej ziemi, gdy ją... sprzedawano.
Ostatnie słowo powiedziała z takim bólem, że się w strząsnąłem.
Ona szeptała dalej, ożywiając się. A wszystko dokoła, i ja i perkozy, słuchaliśmy w skupieniu.
— Tu, do Wielkiego — mówiła — łzy ciekły strumieniem. Ziemia płakała, jej łono szloch rozrywał, szloch bolesny, bo ją ćwiartowano, bo deptali ją obcy ludzie, bo synowie, na niej wyrośli, przez nią wykarmieni, handlowali teraz matką, jak... łachmanem. Pokrajano ją, tę naszą świętą żywicielkę; słyszała targi, słyszała brzęk złota, którem za nią płacono, a nie widziała tęsknoty, ani żalu, ani łez w oczach tych, co ją sponiewierali, marnotrawnych synów.
I ziemia płakała, strasznie płakała. Z tych łez ciężarnych bólem powstał ten — Wielki. I dlatego on zawsze taki smutny, fale ma duże, ciemne nurty, żałobny jest. Czasem słońce go okrasi; wtedy płonie purpurą, krwawi się, a łzy rzęsiste drgają na jego powierzchni. To wielka cysterna niedoli ziemi, jej łzawnica. A jaki on często jest straszny! jaki ponury! Toń jego czernieje, burzy się, grzmi i rośnie w górę, prawie groble zalewa. Sroży się i buntuje i przeklina.
Łzy go pieką, to jest przypomnienie przygód; to są treny żałobne ziemi kochanej. A łzy z niej spływają do tej Wielkiej urny, by rodzić nowy, niewygasły żal.
Usta mówiącej zadrżały, na powiekach osiadła rosa, lekkie cienie przebiegały po ślicznych pastelowych policzkach. W zruszenie owładnęło ją silne.
Po chwili rzekła wprost do mnie:
— Pan się pyta, o czem gwarzą wody? One gwarzą o ludzkiej niewdzięczności, o chciwości ich i złych sercach. Łzy, które tworzą te stawy, modlą się przytem za ludzi1, co krzywdzą ziemię. Bo sponiewieranie ziemi, to krzywda ciężka, to grzech! Ten, kto ziemię do płaczu zmusza, nie ma serca. I ten, przez którego ziemia plącze, nie zazna szczęścia... nigdy. Sumienie mu nie da spokoju, prędzej czy później odezwie się i zemstę zgotuje.
Groza wiała z jej słów, niby przepowiednia z wrogich ust kapłanki Pytji. Zrobiła ręką ruch okrągły, zakreślając widnokrąg stawów, i rzekła znowu:
— Oto są zbiorniki łez ziemi. Jej rozpłakane łono zrodziło te jeziora.
— Czy wszystkie jednakowo smutne?
— Och, nie! Smutny jest Wielki, Siny, Czarny, Zimorodek i Bławat; a Modry, Jutrzenka, Różany, Radosny i Miły to wesołe stawy, w których są także łzy ziemi, ale łzy wesela, nadzieji i szczęścia, wylane z powodu, że... na glebie, rozcząstkowanej przez synów, została chociaż... córka, kochająca swą ziemię i nie oderwana od niej nigdy i przez nikogo.
Patrzyłem na nią w zachwycie, tak była piękna w swym zapale, z gorejącemi oczyma i rumieńcem na twarzy.
— Tą córką jest pani — szepnąłem.
— Tak — odrzekła z prostotą.
Nagle zwróciła się w stronę jednego stawu, świecącego zdaleka, jak niebieska źrenica, i rzekła:
— Tam jest Modry — widzi pan? jak jedna niezapominajka. A jaki wesoły! Jego fale wołają do mnie: „Zostałaś i zostaniesz z nami!“ Przytem się śmieją.
Spojrzała na mnie groźnie.
— Pan myśli, że fale się nie śmieją?... A ja panu mówię, że tak. Niech pan zauważy: czasem bełkot wody i jej powierzchnia jest poważna i spokojna. Wtedy fale rozmawiają z sobą, a czasem się żalą i jęk przebiega nurty, a czasem płaczą; słychać szlochanie, ponury zew wydobywa się z głębin. Ale i śmieją się także. Figlarne falki chichoczą radośnie, igrając w słońcu, jak wesołe dzieci.
— Więc w nich są łzy radości?
— Tak, łzy wesela, łzy szczęścia — odrzekła poważnie.
Poddawałem się zupełnie jej wpływowi. Patrzyłem jej oczyma, odczuwałemi jej sercem i nerwami. Ona wymieniała mi charaktery swych jezior, ja zaś, słuchając, widziałem plastycznie wszystko to, oo ona widziała. Chodziliśmy razem po groblach, nurzaliśmy się wśród kwiecia, ona robiła wieńce i wiązanki, poczem rzucała je na fale. Raz rzekła:
— Niech pan zauważy, że nawet inna jest roślinność na stawach smutnych i wesołych. Wielki jest gęsto pokryty kępami bronzowej rogoziny o żałobnych kitach; liście one mają ostre i w kształcie mieczów. Rośnie tatarak siwy i ponure kiście płowych traw. Pływają gęsto po smutnych stawach lilje, nenufary; to kwiat żałoby. A niech pan spojrzy na staw Różany, na Jutrzenkę, czy na Radosny: jaka tam moc niezapominajek, jakie mnóstwo jasno-zielonych, wesołych tataraków, czerwonego kwiecia, nenufarów, ale żółtych, często znajdują się i różowe. Brzegi wesołych wód okalają różnorodne kwiaty, pełno kaczeńców, białej kaszki, macierzanka aż odurza zapachem, szczaw kiściami ceglanemi potrząsa zawadjacko, a żab, a małych rybek — całe społeczeństwo.
— Czy i ptaki odróżniają naturę wód? — spytałem.
Ożywiła się ogromnie, widocznie ucieszona mojem zainteresowaniem się. Zaczęła mówić ustami, pełnemi uśmiechów:
— Ależ tak, panie, ptaki również odczuwają charakter jezior. Perkozy częściej się grupują na smutnych wodach, to ptaki poważne. Mewy — rozmaicie, ale i one garną się raczej do smutnych. Ale jaskółki, kurki wodne, kuliki, o! te już przebywają przeważnie nad wesołą falą. Dzikie kaczki, gęsi, to są sybaryty: idą tam, gdzie wygodniej, subtelności w nich mało, dążą za dobrobytem i... tyją. A bąk, naprzykład... Czy pan zna ponury głos bąka, niby z pod ziemi idący? To także mieszkaniec żałobnych wód. On nawet nie często się odzywa, tylko wtedy, gdy odczuje jakieś... nowe łzy. Wtedy huczy żałośnie, skarży się i złorzeczy. Och! to groźny zwiastun niedoli, to wróżbita wodny. On przeczuwa smutki, trwogę roznosi; to dzwon żałobny fal, piewca cmentarny. Jakże on przeraźliwie huczał, jak jęczał, gdy... przyjechali kupcy na naszą ziemię. Jak on płakał, przeklinał, wołał głosem muezzina, zwołującym jakby na modlitwę wszystko, co żyło i czuło, by ratować ziemię, gdy ją... rozgrabiano.
Moja wieszczka umilka, wzruszona, ja zaś nie śmiałem przerywać jej skupienia i — milczeliśmy długo.
Tegoż dnia, późno wieczorem powróciwszy do domu, zastałem liczne zebranie. Rodzice mego kolegi dopytywali się mnie, gdzie przebywam po całych dniach. Widziałem drwiące, nieprzyjemne uśmiechy, słówka dwuznaczne o jakichś udanych Ofeljach, poszukujących Hamletów, o czarownicach i rusałkach. Rozumiałem, do czego skierowane są te złośliwe kpinki: wyśledzono mnie i szydzą z mego zajęcia się moją wieszczką. Nie odpowiadałem na te złośliwości, duszą całą byłem tam przy niej. Czułem, że spotyka ją duża krzywda i że ludzie, nie rozumiejąc jej, źle ją sądzą. Byłem niesłychanie ciekaw jej historji, lecz nie chciałem pytać nikogo. Nawet kolega, z którym zawsze rozumieliśmy się, spytał mię z ironją:
— Słuchaj, czy ty się kochasz w tej warjatce z nad stawów?... Uważasz, bądź ostrożny; to goplana, ni z pierza, ni z mięsa, w dodatku ma pomieszanie zmysłów.
— Znasz ją? — przerwałem porywczo.
— Dajże spokój! ja się z obłąkanymi nie wdaję, nigdy. Widywałem ją, jak się snuje pomiędzy stawami, ale wiem, że ludzie żegnają się na jej widok, jak przed straszydłem, albo czarownicą. Co ona tu wyprawiała, jak parcelowali Jeziorzyska! mówię ci, skandale. Gryzła podobno ludzi, wyła, niczem hijena. Jej bracia mieli z nią kłopot. Tak się awanturowała, że musieli jej zostawić cały obszar stawów, zamiast schedy, bo pieniędzy nie chciała dotknąć. Ee! mówię ci, to idjotka!
— Jakto, i wszyscy ją opuścili? — spytałem z żalem.
— Dobry sobie! A któż będzie się zajmował zbłąkaną Ofelją? Chyba takie Hamlety, jak ty!
— Znowu to samo! — pomyślałem sobie i skończyłem rozmowę.
Ale mój Nenufar interesował mnie coraz więcej, śledząc ją nieznacznie, wykryłem, gdzie mieszka. Oto w małej chatynce, ginącej w zaroślach, na wyspie, wśród stawów. Żywność donosił jej stary karbowy z Jeziorzysk, również oburzony na nowe porządki i zamieszkujący w rybackiej chacie swego syna, tuż obok stawów. Żyła więc, jak prawdziwy nenufar. Kwiatem swej postaci pływała wśród wód, zaś przywiązaniem i miłością i uczuciem była jak łodyga nenufaru, zatopiona głęboko w ziemi swej ukochanej.
Któregoś dnia rozmawiałem ze starym Jackiem, byłym karbowym jej braci. Poważny, siwy chłop mówił uroczyście:
— Nieszczęście tu przyszło, paniczu. Młode pany sprzedali ojcowiznę rodzoną, bez sumienia. Stary pan płakał, biedował, i — co miał robić? poszedł do synów na łaskę. Starszy panicz pono żeni się bogato, to trza mu było pieniędzy na pokazanie się. To i co? sprzedał ziemię, jak, nie przymierzając bydlę, dobrał się grosza i poszedł w świat. Jakby bieda zmusiła, czy inne jakie nieszczęście — to jeszcze, niechby ta! bieda do niejednej ciężkiej rzeczy zmusi. Ale on przehandlował ziemię, ot sobie — dla rozkoszy, po pańsku to się nazywa... dla kaprysu. Panienkę naszą skrzywdził, bo co tam te stawy! I za małą cząstkę Jeziorzysk nie starczą. Ostawił jej ino to, i dobrze! O na cierpiała tak, że ludziom mdło się robiło, jak patrzyli na jej żal. Do nóg się braciom rzuciła, zaklinała na prochy matki, to ją skrzyczeli i warjatką nazwali. Biedowała, biedowała, aż i...
Jacek machnął ręką.
— I co? — podchwyciłem struchlały.
— A ot! A bo to panicz nie widzi? Któraż to panna będzie żyć sama, bez ludzi, bez męża (a miała tu kilku, co ją za żonę chcieli), jak pustelnica, ino z, kwiatami i z ptakami, co je sobie oswoiła, że latają za nią, jak dzieci? Ciągle ona tylko do nich gada, z wodami rozmowy prowadzi, śpiewa tak żałośnie, że się płakać chce, i zawsze gdzieś, patrzy daleko, jakby niebo widziała. Ona się boi ludzi, ale i ludzie jej się strachają, bo myślą, że to duch dawnej, ślicznej panienki Bożenny ze dworu, ale nie ona sama.
— Ona ma imię... Bożenna? — spytałem uderzony trafnością imienia, tak odpowiedniego do jej postaci.
— Bożenna Jezierzówna — odrzekł stary Jacek. — To już teraz moja cała radość na świecie, to nasza jasna dusza. Moja żona się do niej modli, jak do świętej. Młode pany z okolicy to ją przezywają rozmaicie; a to jakaś rusałka, a to najada, czy ki djabeł! Ale dla nas i dla tych, co ją znają, to ona jest, jak anioł.
I dla mnie ona była aniołem. Widywałem ją codziennie, przynosiłem jej kwiaty, ona zaś wieńczyła niemi stawy. Mówiliśmy z sobą dużo. Umysł jej, żywy i giętki, chwilami wahał się i błądził po utopiach niesłychanych; zapadał w abstrakcje, w niepojęte ideologje, które dla umysłów normalnych były wprost obłędnemi. Miewała wizje, tak widocznie przecudne, że z ekstazy i zachwytu omdlewała. Nie mogłem się jej wówczas docucić.
Kochałem ją bezmiernie. Wielką skalę swych uczuć złożyłem u jej stóp; twórczą potęgę miłości oddałem jej z rozkoszą, stałem się jej niewolnikiem, jej czcicielem.
Gdy szeptałem jej o tem, ona uśmiechała się, jak dziecko, słuchające bajki. Ślicznie kiwała główką, patrząc swemi przepaścistemi oczyma, w których dusza cała i wszystkie jej wzruszenia, umysł, pełen barwnych myśli, i... ten jej obłęd subtelny, odbijały się, jak obłoki w Modrym stawie. Często nie rozumiała, co do niej mówię, i na moje serdeczne zwierzenia odpowiadała jakąś uwagą o wodach, ptakach lub Bogu.
Na temat Boga i nieśmiertelności rozmawialiśmy najwięcej. Zadawała mi niektóre zagadnienia tak głębokie, że musiałem sięgać myślą do mojej wiedzy filozoficznej, aby móc odpowiedzieć jej zadawalająco.
Dysputowała ze mną z zapałem, lecz w trakcie najgorętszej rozmowy nagle milkła i albo zaczynała śpiewać, albo chwytała mnie za ramię, mówiąc bolesnym szeptem:
— Czy pan wie o zbrodni?... Jeziorzyska sprzedane! Ziemia rozszarpana! Mój Boże!
I usta jej krzywiły się do płaczu.
Wiedziałem, że Bożenna jest obłąkana, ale kochałem ten jej obłęd, w egzaltacji umiłowania poczęty. Kochałem jej nirwanę i kontemplacyjność. Razem pływaliśmy łodzią, razem śpiewali i poetyzowali. A gdym ją witał codzień rano, uśmiechała się do mnie radośnie, a gdym ją żegnał wieczorem, szeptała tak ślicznie:
— Dobranoc, do jutra.
Przeżywałem poemat swego życia, przeżywałem czarowny sen, który każdy człowiek prześnić może tylko raz jeden. Miłość moja dla niej to była wzniosła, natchnieniem nasiąkła rapsodja, to był sonet, grany na boskich strunach, to była mistyczna pieśń ideału, hejnał, płynący z harf błękitnych. Pomimo dość groteskowych warunków i otoczenia, miłość nasza była samym ideałem, zespoleniem się dwóch istnień przesubtelnionych, duchów uleciałych z nadziemskości, w krainy ponadczłowiecze, niebytu materji, a królestwa krańcowego idealizmu.
Mówię „miłość nasza“, ponieważ i ona mnie kochała. Spostrzegłem to pierwszy raz, gdym jej oznajmił, że muszę pożegnać ją i wracać do uniwersytetu. Bożenna zbladła, oczy jej zalały się łzami.
— Więc się pożegnamy na zawsze, już na... nigdy?...
Zacząłem ją uspakajać i prosić, by jechała ze mną. Odkrycie, że ona mnie kocha, napoiło mnie szczęściem tak przeogromnem, że odrazu powziąłem postanowienie zabrać ją z sobą. Nie rozważałem, nie analizowałem. Czułem tylko jej serce, bijące dla mnie, i pragnąłem nie rozdzielać się z jej duchem. Ona, wysłuchawszy mnie, rzekła z promiennym uśmiechem:
— Dobrze! ale weźmiemy ze sobą nasze stawy i ptaki i kwiaty...
Mówiła nieprzytomnie, oczy jej rozszerzały się dziwnie.
— Bo gdybym jeszcze ja stąd odeszła, to łzy te wezbrałyby strasznie, zalałyby świat! Gorzkie, słone łzy ziemi skrzywdzonej. Ja nie odejdę, ja tu zginę!
Wykrzyk jej był trochę dziki. Nie przeraził mię jednak. Postanowiłem ją zabrać i leczyć. Ale daremne były prośby, błagania. Bożenna tylko o swych łzach mówiła, płakała i śmiała się. Obłęd jej wzrastał. Widocznie uczucie dla mnie, zrodzone w jej sercu, wzmocniło chorobę mózgu. Wpadała w melancholję, tonęła w apatji.
Nadszedł wieczór ostatni, nazajutrz wyjeżdżałem do uniwersytetu.
Nic nie pomogły moje zaklęcia, aby jechała ze mną. Im więcej ją nagliłem, tem ona sztywniejszą się stawała. Mewy kwiliły przeraźliwie, bijąc mię skrzydłami. Zdawało się, że i wody w stawach pociemniały, grożąc mi. Cała przyroda broniła tu swej królewny.
Rozstaliśmy się. Ja z rozpaczą w duszy, ona z tęsknotą i łzami w oczach.
Gdym całował jej dłonie, gdym stopki jej drobne do ust przyciskał, klęcząc przed nią, gdym ją żegnał, jak oszalały, ona szeptała słodkim swym głosem:
— Ja przyjdę do ciebie, zobaczysz! We śnie ci się ukażę, wkrótce ujrzysz mnie przy sobie.
Poczem nachyliła się do mego ucha i spytała:
— Powiedz, czy i ja będę nieśmiertelna w przyszłości?...
— Będziesz, jedyna! Twoja dusza nie zaniknie i we wszechświecie i w mojej duszy żyć będzie wieczyście.
— To dobrze, dobrze — szeptała.
Oderwałem się od niej przemocą. Zostawiłem ją na tej samej grobli, na której ujrzałem po raz pierwszy. Wieczorne opary spowiły przestrzeń wodną w kłęby swych białych dymów. Niby obłoki spadły na stawy, tak się mgły burzyły w górę i rosły w olbrzymy, w potworne masy, skłębione, jak runa gęste, ruchome, zatłaczające sobą wszystko.
Bożenna stała wśród tych oparnych chmur, biała i wiotka, jakaś mniejsza, a nadewszystko najdroższa. Powiewała do mnie pękiem siwych traw i śpiewała. Głos jej, pełen czystych, jak lazur, tonów, brzmiał smutnie i nikł w oparach. Malała mi w oczach, ginęła.
Cała moja przyszłość, nauka, uniwersytet, zdobywcze pomysły, zbladły wobec tej jedynej, nieuchwytnej wieszczki wód, wobec tego białego Nenufaru, który zostawał samotny i kwitł na stawach.
Szarpałem się z sobą, i była chwila tak silnego żalu, tęsknoty za nią, żem chciał biec do jej stóp, wszystko rzucić, o wszystkiem zapomnieć, byle zostać z nią.
Jednak odszedłem. Ale gdy mi się już ona rozpłynęła w mgłach, gdym prócz zwojów białych pian nic więcej na stawach nie ujrzał, padłem na ziemię i szlochałem z rozpaczy. Może moje łzy spływały do Wielkiego i może w bełkocie fal powiedzą jej o moim żalu za nią.
Może?...
Zaszedłem do Jacka, prosiłem go o troskliwość nad nią. Uśmiechnął się pobłażliwie.
— A toć moje dziecko prawie, to nasz anioł. Nie trza prosić. Jak nad świętą, tak czuwam nad nią — odrzekł mi stary sługa Jezierzów.
Wysypałem mu na stół dużą kwotę pieniędzy, prosząc, by lepiej odżywiał Bożennę. Ale stary nie przyjął daru.
— Wystarczy dla niej to, co mamy. Ona, jak ptak, dużo nie potrzebuje — odparł surowo.
Uciekałem do domu, uciekałem, bojąc się, że wrócę. W środku chmielami miałem wrażenie, że jestem na olbrzymiem cmentarzysku moich marzeń i ideałów.
Wysokie baszty chmielu były niby mauzolea, zamykające mój świat, prześniony z nią, moje ubóstwienie. Doleciał mnie przenikliwy krzyk czajki z nad Wielkiego stawu. Ukłuł mig w serce boleśnie.
Runąłem na ziemię pomiędzy kolosami chmielu i wyłem, jak zwierz. Ból targał mi serce, wszystkie włókna życia, nerwy, mięśnie, mózg mi wyrwał z czaszki. Gryzłem ziemię, wpijałem się w nią palcami, ale... nie wróciłem.
W uniwersytecie zająłem się pracą bez wytchnienia. Myślą przewodnią była mi ona, celem — zabranie ją z czasem pod swój dach.
Minął miesiąc. Którejś nocy przyszła do mnie we śnie. Widziałem ją, niby na jawie. Stała nad stawem, cała jak nenufar biała, śliczna. Patrzyła mi w oczy głębinami swoich i szepnęła:
— Idę w nieśmiertelność...
Poczem zeszła do wody. Zanurzała się w niej, jak kwiat, zalewany falą. Z uśmiechem zgarniała dłońmi wodę, szepcąc:
— Moje łzy, moje łzy...
Pogrążała się coraz głębiej, a słońce zachodzące oblewało ją różem.
Przerażony, rzuciłem się, by ją ratować, lecz ona poruszyła główką i rzekła:
— Nie, nie! Dobranoc, do jutra...
Znikła w fali cicho, jak łza. Został tylko po niej brylantowy krąg wody, niby tęcza spadła z niebios. Pochłonęła ją toń.
Nad nią rozkwiliły się mewy, płakały perkozy, wznosząc żałosny hymn pożegnania. Z daleka huczał basem organowy głos bąka. Widziałem ją, jak opadała lekko, a coraz niżej na dno. Rośliny wodne spowijały ją litośnie, jak wstęgi zielone. Oplotły ją łodygi nenufarów, rzęsa wodna okryła ją niby całunem. I tak tonąc wolno, wolno zasnuwała się zielenią, jak jedwabnik w kokonie swoim. Fala ułożyła ją wygodnie w gąszczu korzeni tatarakowych, na miękkich roślinach i kołysała jej białem ciałkiem, szemrząc nad nią nokturn wieczystej tajemnicy. Zginęła z oczu ludzkich, zginęła dla świata. Leży oto w puchu wodnych traw, czysta, bezpieczna, nietykalna. Cieszyłem się, że jest opleciona tak silnie i tak głęboko zachowana w sitowiu, że jej woda nie wyrzuci na wierzch. Pozostanie na dnie łzawicy.

Obudziłem się z przestrachem i pierwszym pociągiem jechałem do niej.
Utonęła! Tem słowem powitał mię stary Jacek.
Utonęła nie wiadomo w którym stawie, ale wieczorem, przy zachodzie słońca, na parę godzin przed moim snem.
Zwłok nie szukano. Stawy były zbyt głębokie i zarosłe. Liczono na to, że woda ciało wyrzuci.
Jacek, łkając, opowiadał, że jej obłęd spotęgował się; była stale nieprzytomną.
Ale łzy ziemi zachowały zazdrośnie ziemską powłokę swej umiłowanej.
Pozostała w nich.
Utonęła w cysternie łez ziemi, bo po moim odjeździe podobno często płakała i tęskniła, ciągle widząc na wodach łzy.
Ja także myślałem, że dostanę obłędu...
Razem z Jackiem zbudowaliśmy na środkowej grobli, gdziem ją poznał, duży krzyż brzozowy, biały, jak ona. Otoczyliśmy go barjerką; na kamieniu, u stóp krzyża, wyryłem napis:
„Śpij spokojnie wśród łez, któreś ukochała“.
Wypłakawszy na tych stawach resztę swoich łez, powróciłem z rozdartą duszą do nauki.
Lecz z filozofjii przeszedłem na medycynę. Jestem specjalistą chorób umysłowych. Leczę obłąkanych z zamiłowaniem, kocham swych pacjentów i... podobno — zyskuję sławę.
Ona żyje w mej pamięci, jest mi zawsze natchnieniem.
Dla okolicy Jeziorzysk może stanie się legendą?...




ZIELONA BRYCZKA


W dużym salonie wiejskiego dworu znajdowało się kilku panów, wyświeżonych, we frakach, z białymi bukiecikami przy klapach; rozmawiali z sobą cicho. Jeden mówił:
— Czy uważacie, jak długo pan młody nie przyjeżdża? Panna już dawno ubrana, tylko udaje, że się jeszcze stroi, bo się pewno wstydzi, a może i złości.
— Daj pokój — może jej przykro.
— Więc sądzisz, że jej tak o niego chodzi? o niego osobiście?
— Nie byłaby jego narzeczoną.
Młody, zgrabny brunecik rozśmiał się wesoło, pobłyskując białemi zębami pod ciemnym, jedwabistym wąsikiem.
— Paradny jesteś, Stefanie! Że jest jego narzeczoną, to niczego nie dowodzi. Wątpię, by się ona mogła tak prędko zakochać, ona — powtarzam. Znają się zaledwie ze dwa miesiące, to dla niej za mało. Mój drogi, ona woli jego miljoniki, niż jego pocałunki, woli brylanty, niż oczy, Och! znam ja tego rodzaju gwałtowną miłość.
— Cynik jesteś — odrzekł wysoki, tęgi blondyn o marzących oczach, zwany Stefanem.
— A ty idealista.
— Wolę to.
— Ja zaś wolę być cynikiem, zwłaszcza w tym razie jestem przewidujący.
— Co ci zawiniła panna Emilja, że ją tak posądzasz?
— Och! mnie nic, nie myślcie, że jestem zazdrosny. Cała sprawa w tem, że i ja dawniej błyszczałem i przez moje garście płynęło złoto, dlatego wiem, co to jest być świetną partją, och! wiem aż nadto dobrze. Ale od czasu, jak ojciec mnie wziął w ryzy, a moi rywale ogłosili za bankruta, szczęście do dam prysło, nigdzie nie mam weny.
— Różański może się podobać nietylko jako świetna partja, ma urodę, postawę, bardzo wykształcony, inteligentny.
— To znaczy, że ja pod tym względem byłem upośledzony — zażartował brunecik, muskając wąsik.
— Nie, to znaczy, że panna Emilja naprawdę kochą Różańskiego, ja za to ręczę.
Kilka głosów odezwało się:
— Niech pan nie ręczy za nikogo, panie Stefanie, to się nie opłaci.
— Kto wie, czy Staś nie zna lepiej panny Emilji od nas.
— I może lepiej wie, czem się zapala ta rakieta.
Staś podniósł patetycznie ramię w górę i potrząsając dłonią, zawołał:
— Elektrycznym blaskiem brylantów, moi panowie, niczem więcej; ona nie potrafi inaczej kochać.
— A on?
— On się prawdziwie zakochał; ona go wzięła na oczy, on ją na miljony.
— Kto tam jeszcze wie, czy on naprawdę taki bogaty.
— Racja, kto to może wiedzieć.
— Ba! Skiby — słyszałem od Wołyniaków — śliczny majątek, oprócz tego ma jeszcze gdzieś jakieś dobra.
— Byłeś u niego? widziałeś? Mieszka daleko, koleją przyjeżdża, co tam można widzieć. Fama łatwo się rozchodzi.
— Ależ, dajcie pokój! — oburzył się Staś. — Bieda często ukrywa się pod korcem, bo ją niechętnie prezentują, ale miljony, fiu! fiu! o ile same błyszczą, o tyle lubią przedstawiać się strojnie. Różański, to bogacz, tego mu nie można kwestjonować; zresztą, dowodzi tego, żeniąc się bez posagu; teraz nie słychać o ślubie biedaka z biedaczką! Spytajcie Józefa Okmińskiego, to kuzyn Różańskiego, więc wie najlepiej.
Wysoki, elegancki mężczyzna z czarnym zarostem wzruszył ramionami.
— Cóż mam mówić, sami zobaczycie.
— Aby tylko nie umknął, bo coś się djablo spóźnia — rzucił ktoś z boku.
— Prawda! Dalibóg, gotów drapnąć! — zaśmiał się Staś.
— Nie bądźże pan złym prorokiem.
— Byłaby katastrofa, co! Pomyślcie, ile dramatów i rozdzierających scen; panna Emilja musiałaby wyszarpnąć ze swej duszy brylanty. Stary wyga Lacki zacząłby szukać znowu bogatego zięcia i — o zgrozo! oko jego mogłoby paść na naszą grupę. Gwałtu! czekam jeszcze pół godziny! kwadrans! potem kwituję z wesela i zmykam!
— Cicho! idzie ktoś.
— Idzie i szeleści — może już panna Emilja.
— Cicho bądź, Stasiu — mitygował kuzyna pan Stefan.
Do salonu weszła prędko młoda, przystojna kobieta, ubrana w różowy atłas i ciemno-bordo róże. Spojrzała na grupę panów i szybko posunęła się naprzód, mnąc w ręku koronkową chusteczkę.
Pan Józef Okmiński wyszedł na jej spotkanie. Ona chwyciła go za rękę.
— Józefie, bój się Boga, czemu on nie przyjeżdża?
— Przecież panna młoda jeszcze nie gotowa?
Skrzywiła się i wzruszyła ramionami.
— Dawno ubrana, czeka i nie chce tu wychodzić, bo się wstydzi. Ale co to jest, że jego niema?
— Spóźnił się poprostu, zaraz pewno nadjedzie.
— Przecie on ma przyjechać własnemi końmi, prawda?
— Właśnie dlatego spóźnia się; ze Skib trzeba jechać dwie doby, może na jakim popasie coś go zatrzymało. Wreszcie niepotrzebnie się alarmujecie, dopiero po piątej.
— Dobry jesteś! o szóstej naznaczony ślub.
— Do tej pory dwadzieścia razy przyjedzie, uspokój się, Marychno! a gdzie są młodzi Laccy? nie zbyt gościnni, że tak schowani.
Młoda kobieta uśmiechnęła się.
— U Emilki są, chodzą od okna do okna. Słuchaj, Józiu, a jak on naprawdę nie przyjedzie?
— Ale co znowu! mówię ci, bądź spokojna; dwa dni rwał końmi, może je zmęczył i teraz się wlecze.
— Pójdę, uspokoję Emilkę.
Zaszeleściała suknią i wybiegła z pokoju.
Pan Staś przyskoczył do kuzyna.
— A co! nie mówiłem ci, ubrana już, czeka, złości się, a tu się wstydzi wyjść, bo nie chce być pierwszą, cha, cha, cha! czy nie mówiłem?
— To nie dowodzi, że idzie za niego dla miljonów — odparł Stefan.
— Czuję, że dziś wszystko się sprawdzi, com rzekł.
W tej chwili zaturkotało przed domem.
— Wiwat! przyjechał! — zawołał Staś.
Jednocześnie weszli a raczej wbiegli dwaj młodzi Laccy. Jeden we fraku, drugi w galowym studenckim mundurze, z pretensjonalnie podkręconym wąsikiem. Obaj skoczyli do okna.
Ogromne zdziwienie odbiło się na ich twarzach, spojrzeli na siebie, potem na obecnych panów, a starszy rzekł:
— Ależ to chyba nie Janusz? Cóż to znaczy? Kto to taki?
Panowie zbliżyli się do okna.
Przed gankiem stała bryczka, pomalowana na jaskrawo zielony kolor. Siedzenie przykryto kraciastym kilimkiem, z pod którego wyglądała słoma. Na koźle siedział parobek w szarej burce i zwykłej czapce, trzymając w czerwonych rękach lejce i gapiąc się z otwartemi ustami na dwór i panów w oknie. Para koni chudych, z powycieranemi bokami od szlei, dopełniała całości zaprzęgu. Konie, widocznie zmęczone, oddychały szybko, para buchała z ich boków, łby pospuszczały smutnie. Z bryczki wyskoczył lekko młody człowiek w płaszczu podróżnym.
Na wszystkich twarz ach odbiło się zdziwienie; Laccy powtórzyli: „co to jest? co to znaczy?“ — i wolno, nie śpiesząc się wyszli z salonu.
Staś spojrzał na towarzyszy i wybuchnął tłumionym śmiechem.
— A to historja! Jak mamę kocham, pęknę od śmiechu! Cha, cha, cha!
— Ot, pokazał się twój miljoner! — zażartował Stefan.
Staś szeroko otworzył oczy.
— Cóż ty serio myślisz, że to jego własne konie?
— A czyjeżby?
— Cha, cha, cha! pyszny jesteś, jeszcze lepszy, niż ta bryczka i ten fornal!

W przedpokoju rozebrał się pan Janusz Różański i spoglądał na drzwi zdziwiony, że nikt nie wychodzi, nawet lokaja nie widać. Stanął przed lustrem i poprawiając klapy fraka, obejrzał siebie od stóp do głowy. Był to młody, bardzo przystojny mężczyzna; wysoki, dobrze zbudowany i zgrabny. Ale na czole pojawiła się zmarszczka, gęste ciemne brwi zsunęły się gwałtownie. Najeżał palcami przystrzyżony wąs i znowu spojrzał na drzwi.
Nikt nie wychodził, zawsze go serdecznie przyjmowano, a teraz, kiedy przyjeżdża na ślub.
— Może kto chory — pomyślał z obawą.
Doszedł go z salonu tłumiony śmiech, poznał głos Stasia, który mówił:
— Cóż ta kareta tak długo stoi przed gankiem?
Brwi Różańskiego zsunęły się mocniej, podniósł głowę i chwilę popatrzał na zamknięte drzwi salonu. Coś rozważał, kombinował. I twarz mu drgnęła, oczy błysnęły trochę złowrogo, a zarazem jakby ciekawością, zacisnął usta i przeciągnął ręką po czole.
— A może?... — wyszeptał.
— Jakaś myśl uderzyła go raptownie; wyszedł prędko na ganek, kazał sobie parobkowi podać walizkę. Wziął ją i zawołał do gapiącego się chłopaka:
— Jedź pod stajnię, niech ci tam dadzą obroku — mówił donośnie.
Poczem wszedł znowu, postawił walizkę i chciał otworzyć pierwsze drzwi z brzegu, gdy do przedpokoju weszli bracia Laccy.
Różański wyciągnął dłoń serdecznie.
— Jak się macie? — przemówił swobodnie. — Późno przyjechałem, prawda? Ale spieszyłem bardzo, możecie mi wierzyć. Czy zaraz jedziemy do kościoła, panna Emilja czy zdrowa, gotowa już?
Dość chłodno podali mu ręce i starszy rzekł:
— Tak... zdaje się ubrana — proszę do salonu.
— Cóż jesteście tacy lakoniczni — zdziwił się z bladym uśmiechem, patrząc na nich z pod przymrużonych powiek.
Starszy otwierał drzwi, młodszy odpowiedział:
— Siostry ślub, to nic dziwnego.
— Przecie wiedzieliście, że ten ślub będzie, a gdzież panna Emila? — dodał, wchodząc do salonu.
— Zaraz wyjdzie — ubiera się jeszcze.
Panowie otoczyli pana młodego kołem, witali go wesoło i hucznie. Laccy zakłopotani, zacierali ręce, wolno chodząc to tu, to tam po salonie.
Różański nieznacznie śledził ich oczyma. We drzwiach stanęła panna młoda, cała w bieli, zasłonięta welonem i zapłakana. Ale patrzyła śmiało przed siebie z pewną dumą i widocznym chłodem w niebieskich źrenicach. Za nią postępowało kilka pań w strojnych tualetach.
Różański żywo wyszedł naprzód, skłonił się paniom i stanął obok narzeczonej. Chciał wziąć jej ręce, mając na ustach serdeczne słowa, ale powstrzymało go jej zimne spojrzenie.
Podała mu obojętnie końce palców i wysunęła, zanim zdołał do ust podnieść, poczem zwróciła się do starszego brata. Różański zdumiał się, krew uderzyła mu do głowy, zdawało się, że wybuchnie, ale trwało to chwilę, zmógł się całą siłą woli i uprzejmie zaczął witać panie, rozmawiając swobodnie.
Weszli rodzice panny młodej. Różański zmarszczył brwi i zbliżył się do nich.
— A, witam! — rzekł obojętnie stary Lacki, podając mu rękę, i dłoń Różańskiego prędko uścisnąwszy, ustąpił miejsca żonie.
Pani Lacka nie pocałowała, jak zwykle, przyszłego zięcia w głowę, tylko pochyliła się trochę dla pozoru, gdy całował ją w rękę i zaraz odeszła do córki.
Drużki zajęły się przypinaniem bukiecika panu młodemu, panowie, ze Stasiem na czele, dopomagali paniom w utrzymaniu wesołego nastroju. Lecz pomimo starań atmosfera była ciężka, chłód wisiał w powietrzu.
Rodzice panny młodej wałęsali się po pokoju bezmyślnie, powtarzając każdemu z osobna: „że chwała Bogu, ładna pogoda na ślub Emilki“.
Synowie szeptali z sobą lub od czasu do czasu bąknęli coś do siostry, która w swej białej długiej szacie stała, jak posąg, mozolnie poprawiając coś przy wachlarzu! Pan Józef z różowo ubraną żoną szeptali na boku, uśmiechając się dyskretnie.
A Staś wstrzymywał dławiący go śmiech na widok zdumionej miny Stefana. Jeden Różański był spokojny pozornie, bo w duszy mu się coś łamało; uczucia serdeczne zamieniały się stopniowo w gorycz, ale nie chciały jeszcze wybuchnąć, jeszcze tliła w nich nadzieja, jeszcze myślał.
— Może się mylę, może nie to!
Z bukiecikiem bielejącym u fraka stanął obok narzeczonej. Byli na boku od całego towarzystwa; zlekka pochylił się i głęboko spojrzał w jej oczy.
— Czy pani niezdrowa, panno Emiljo? bo coś pani jest — spytał tak serdecznym tonem, na jaki mógł się w tej chwili zdobyć.
Ona drgnęła, odparła chłodno, nie patrząc na niego i wciąż majstrując koło wachlarza:
— Myli się pan, nic mi nie jest.
— Nie wierzę, bo nawet pani zbladła.
— Nie powinien się pan dziwić... ślub dla kobiety, to krok tak ważny... bez wrażenia przejść nie może.
— Lecz u pani wrażenie jest cokolwiek... za silne, staje się niepokojącem, niekonsekwentnem z dawną pogodą.
Spojrzała na niego dumnie.
— Pan mi wymówki robi? już?
Zbladł, dotknięty, zacisnął zęby i rzekł spokojnie:
— Nie poznaję pani! i widzę, że wrażenie przedślubne jest dla panien bardzo niebezpieczne.
Milczała ze spuszczonemu oczyma, gryząc wargi.
— Pani widocznie czuje brak odwagi do połączenia się ze mną, czy tak?
— Prawie — wycedziła z grymasem.
— Nie dziwię się, bo i ja coś podobnego odczuwam.
— Pozwoli pan, że odejdę, głowa mnie boli...
— Och! nie śmię pani krępować.
Popatrzył na nią badawczo, ale jeszcze miłość nie dozwalała rozpanoszyć się zwątpieniu w duszy; reszta nadzieji szeptała:
— Może nie to?
A Staś mówił do kuzyna:
— Stefan, uważasz? rozumiesz?
— Uważam, ale nic nie rozumiem.
— Zrozumiesz — poczekaj!

W gabinecie pana Lackiego, niby przypadkiem, zeszła się cała rodzina, wysunąwszy się z salonu.
Panna Emilja chodziła wzburzona po pokoju, przykładając do oczu chusteczkę.
— Mój Boże, mój Boże! taki zawód, i to w ostatniej chwili!
Pan Lacki rozłożył ręce bezradnie.
— No, trudno, stało się! ale teraz nie czas na lamenty, trzeba jechać do kościoła. Ktoby się to spodziewał, że tak będzie.
— Papo, może ja jeszcze zerwę z nim. Jeszcze czas.
Pani Lacka, siedząca apatycznie na fotelu, podniosła głowę.
— Może Emilka ma słuszność, może zerwać?
Ale ojciec zaprzeczył.
— Dajcie spokój! — zawołał gniewnie — zerwać, zerwać, łatwo to mówić, a potem co? Znowu oglądać się na wszystkie strony za zięciem i trafić na byle kogo? Co wam w głowie?
Panna Emilja zapłakała.
— Mój Boże! mam dwóch braci, prosiłam, aby tam do niego pojechali, zobaczyli jak tam jest, jakie te Skiby i czy one są, bo może ich niema. Tak jak i te majątki na Wołyniu, także niewiadomo; pytałam raz Okmińską, czy on naprawdę taki bogaty, odpowiedziała, że bardzo, ale tak dziwnie na mnie spojrzała, że więcej nie pytałam. Żeby który z was pojechał, a obejrzał wszystko, nie byłoby tego.
— Moja Emilko! — odezwał się starszy brat — ja mam dużo zajęcia, wiesz o tem, nie mogłem jechać, zresztą nie było czasu, tak to szybko poszło, poznanie, zaręczyny; sama nagliłaś. Wszyscy mówią — miljoner!
— To mógł jechać Wicio.
Student gwizdnął przeciągłe.
— Nie jestem kontrolerem Różańskiego ani jego kieszeni, zresztą nie zapraszał mnie wcale. Julek miał do niego jakiś osobisty interes, mógł jechać.
— Jaki interes? — zapytał ojciec starszego syna.
— Chciałem u niego pożyczyć parę tysięcy na wyścigi, wie przecie papa, że chcę puszczać konie.
Student rozśmiał się.
— Pfiu, jeśli te tysiące jego, czy tam miljony taka sama bajka jak i ekwipaże, to ci winszuję powodzenia.
Zapanowało głuche milczenie, pierwszy odezwał się znowu Julek.
— No, może kazać zaprzęgać, bo to już naprawdę czas. W którym powozie pojadą państwo młodzi, w naszym klekocie, czy też może Okmiński swojego lando pożyczy? bardzo eleganckie, żeby ten bogacz chociaż takie miał; może pożyczą, to przecież kuzyni tego... miljonera.
Zaśmiał się szyderczo — złośliwie.
— A może pan młody na swej dryndulce powiezie ukochaną, umyślnie ją pewno pomalował na zielono; szkoda tylko, że liberja nie ładniejsza.
— Zostaw, Wiciu, nie drażnij Emilki — rzekł ojciec.
— Mamo, ja nie chcę być żoną hołysza — szepnęła panna młoda.
Stali bezradni, nie wiedząc, co robić.
Student wyszedł, ale po chwili wpadł znowu, zaczerwieniony i machając rękoma, wołał gwałtownie.
— Chodźcie, chodźcie prędzej, ktoś jedzie bardzo elegancki, śliczną karetą, już jest w alei, czwórka w lejce, powiadam wam, cudne czyjeś konie, prędzej, prędzej!
To ich poruszyło.
Panna Emilja wpadła do swego pokoju i przed tualetą zaczęła się pudrować, pani Lacka poprawiała pióra na głowie, pan Lacki naglił i po chwili znaleźli się wszyscy w salonie.
Różański stał przy oknie, rozmawiał z Okmińskim, Staś z resztą panów zabawiali panie, nie pojmując, gdzie się ukrywa panna młoda, jej rodzina i dlaczego nie jadą do kościoła. Nie wiedzieli, jak to sobie tłómaczyć, zaczynali się czegoś domyślać, czekając, co dalej będzie. Gdy weszła z rodziną, wszyscy byli pewni, że nastąpi błogosławieństwo, rozmowy ucichły. W tem zatętniało, przepyszna czwórka siwych jabłkowanych arabów, sprzężona w lejce, w eleganckiej, świecącej od bronzów uprzęży przedefilowała przed oknami, nie zatrzymując się wcale.
Wszyscy podbiegli do okien, patrząc z zaciekawieniem na lśniącą lakierami, wspaniałą karetę, błyskającą przez szyby białem atłasowem obiciem i girlandami białych kwiatów. Na koźle siedział poważny stangret z siwemi bokobrodami, w białych rękawiczkach, w liberji piaskowej i w tegoż koloru cylindrze. Obok niego wyprostowany lokaj ubrany tak samo jak stangret. Kareta okrążyła trawnik i zatrzymała się na boku.
— Kto to przyjechał?... kto to jest?... dlaczego nie podjeżdża... co to znaczy?... — wołali rozgorączkowani bracia Laccy.
— Czyje to konie? — pytali chórem rodzice panny młodej.
— Kto to taki? — wołała zaciekawiona panna Emilja, zapominając o swej niedoli.
Różański spojrzał w okno i rzekł obojętnie:
— A!... to moja kareta...
Starzy Laccy, młodzi Laccy i panna Lacka osłupieli.
— Jakto? co?! jakim sposobem? — pytali rodzice panny młodej.
Różański, zawsze spokojnie, zwrócił się do narzeczonej i rzekł:
— W miasteczku Stajankach złamał się dyszel przy karecie, nie mogłem jechać dalej, karetę zostawiłem u kowala, a sam nająłem pierwszego lepszego chłopaka z końmi, chcąc stanąć prędzej na miejscu. Myślałem, że naprawa dłużej potrwa, widzę, że się prędko załatwili — dodał jakby do siebie.
Panna Emilja uśmiechnęła się rozkosznie, z oczu jej tryskało szczęście, podeszła o krok bliżej do narzeczonego i szepnęła w zruszonym głosem:
— Jakie to szczęście, że panu nic się złego nie stało, nic mi pan o tem nie mówił... a jaki niedobry...
I spojrzała mu w oczy ze słodką kokieterią.
Zmiana była tak prędka, że Różański patrzał na nią zdumiony; promienny blask w oczach, które spoglądały tkliwie, radość, bijąca z całej twarzy, głos pieszczący, sprawiały mu ból nieznośny.
Domyślił się wszystkiego, zagryzł usta i mruknął z cicha:
— Coś bajecznego!
— Co pan mówi? — szepnęła z uśmiechem.
Wzdrygnął się, ale się opamiętał i odparł prędko:
— Nic mówiłem nie o tym drobnym wypadku, ponieważ pani wydała mi się nieswoja.
Podała mu rękę żywym ruchem i rzekła z prośbą w glosie:
— O! niech mi pan daruje! Byłam dla niego tak niedobrą, ale bolała mnie głowa. Zresztą wzruszenie...
— Teraz już panią nie boli? — zapytał z odcieniem ironji w głosie, której nie zauważyła.
— O! czyż długo mogłabym być cierpiącą... pan tak zbawiennie na mnie działa... skoro się kocha... niema mowy o żadnem cierpieniu.
Patrzał na nią, słuchał wzburzony do głębi; ufność prysła, gorycz i zawód zalały mu duszę ironją, szyderstwem, wzgardą. Patrzał na tę kobietę, kochaną bardzo jeszcze przed paru godzinami i pomyślał, że liść tak prędko nie opada z drzewa, jak od niego ulatywała miłość. Puścił jej ręce i przeszył ją ostrym wzrokiem, ale ona tego nie widziała, stała uśmiechnięta słodko, promienna radością, a on pomyślał znowu, że ta słodycz i ta promienność skierowane są wyłącznie do karety, symbolu jego bogactwa. Dla niego zaś osobiście ma chłód i niechęć, któremi go witała.
Jeszcze chwila, a możeby wybuchnął strasznie, ale zbliżyli się do niego rodzice i bracia Laccy. Twarze mieli uśmiechnięte, rozradowane, otoczyli go w koło i Julek rzekł:
— Pytałem się stangreta, mówi, że dyszel dobrze naprawiony, konie także podkarmił, czeka, kiedy podjechać, mówi, że bardzo się spieszył.
Stary Lacki wziął Różańskiego za rękę.
— To i nie zwlekajcie, drogi chłopcze, już tam i księża oczekują, już pora.
Julek objął go za szyję i rzekł wzruszony:
— Januszu, zabierasz nam siostrę, ale nie wiesz, jak cię kochamy, bądź nam bratem. Tobie go oddaję, Emilko, weź go i kochaj zawsze... To rzekłszy z powagą starszego brata złączył ręce młodych ludzi!
Panna Emilja podniosła oczy na narzeczonego i mrugając powiekami, jakby chcąc ukryć łzy, szepnęła z wyrazem tkliwości na twarzy i w głosie:
— Kocham... i ufam, że będę szczęśliwa!... Co za szczęście!
Zwrócił się do niej gwałtownie ze zmienioną twarzą i spytał prawie szorstko:
— Pani już nie czuje obawy?
Zmieszała się, lecz uśmiech wesoły błysnął na jej ustach.
— Ach, cóż znowu! niemądra byłam, proszę tego nie pamiętać...
I ścisnęła go za rękę.
Pani Lacka raptownie załkała!
— Ach! ojciec każe jechać... porywają cię, moje dziecko — chodźcie, niech was pobłogosławię.
— Klęknijcie przed rodzicami — wygłosił z całą powagą Julek Lacki.
Panna Emilja zgięła kolano, ale Różański nie drgnął; spokojnie lecz stanowczo uwolnił rękę z uścisku narzeczonej i rzekł z akcentem prawie groźby:
— Przedtem proszę o chwilę rozmowy... na osobności.
— Czy tylko ja mam iść? — spytał stary Lacki, trochę zdziwiony.
— O nie! proszę wszystkich państwa i pannę Emilję również.
Poszli do sąsiedniego pokoju, Różański na końcu z jakimś zagadkowym uśmiechem na ustach, muskając elegancki wąs. Wszedł ostatni i zamknął drzwi za sobą.
W salonie panie i panowie zgrupowali się w ciasne koło, poszły w kurs szepty i uśmieszki, odezwały się głosy.
— Chyba po błogosławieństwo?
— Nie godniśmy takiej uroczystości.
— Dziwna to jakaś para!
— To jest właściwie dziwna panna młoda, jak pogoda w marcu, tu chmury, tu słońce; na takiem weselu jak żyję nie byłem, sam początek oryginalny.
— Chyba o północy ten ślub będzie?
— Jeżeli będzie notabene.
— Ale Różański wspaniały, co za uroda, postawa, jaka dystynkcja, o! bardzo może się podobać.
— Ha! inni wolą jego czwórkę arabów i liberję.
— I wiedeńską karetę.
Wszyscy szeptali, każdy objawiał swe zdanie.
Staś wziął na stronę kuzyna.
— Zrozumiałeś? — spytał.
— Okropność! — odparł pan Stefan.
— Tedy powiadam ci, że potrafiła zadziwić nawet mnie, chociaż nazwałeś mnie cynikiem. Potwór nie kobieta. Ale czy uważasz, jak się wszystko sprawdza, co przepowiedziałem? Czytam, jak z książki proroctwa i będę zgadywał do końca, zobaczysz.
— Szkoda mi Różańskiego.
— Już ty się o niego nie troszcz!
— Kochał ją, a jeśli spostrzegł taki zawód! Żal mi go.
— Och! o niego bądź spokojny!
Staś zaśmiał się i powtórzył z największą pewnością:
— Dalibóg, bądź spokojny!

Różański w buduarku spojrzał na zaciekawione twarze rodziny i opierając dłoń o poręcz fotelu, przemówił bezdźwięcznym głosem:
— Przykro mi bardzo, że w chwili ostatecznej zmuszony jestem państwu i pani, panno Emiljo, zwrócić słowo; ślub nasz; nie może się odbyć.
Gdyby w tej chwili Różański padł rażony śmiertelnie, wrażenie nie byłoby silniejsze. Panna Emilja zbladła, jej twarz nie różniła się od sukni i welonu, przerażone oczy utkwiła w narzeczonego i oniemiała. Rodzice i bracia stali, jak dotknięci gromem.
Pierwsze zdumienie przeminęło, odzyskali mowę, posypały się pytania pełne trwogi i niepewności.
— Co to znaczy? — co to jest?... jak to?... dlaczego?...
Różański podniósł głowę.
— Zauważyłem, że panna Emilja nie ma dla mnie takiego uczucia, o jakiem mnie zapewniała, nie chcę więc jej krępować niemiłym dla niej związkiem.
— Ale cóż znowu, pan się myli!... Emilko?... — wolał desperacko stary Lacki.
Panna Emilja z bladej stała się purpurową; podeszła do Różańskiego i chwyciła jego rękę.
— Panie Januszu... co pan mówi... ja pana bardzo kocham... bardzo... i prawdziwie, z całej duszy.
Uśmiechnął się sarkastycznie, wzruszając ramionami:
— Ach! już wiem! pan się gniewa na mnie za to powiedzenie, że mi brak odwagi, ależ ja, mówiąc to, żartowałam... zresztą głowa mnie bolała... wtedy mówiłam, niebardzo wiedząc, co mówię, nie byłam szczerą, proszę mi darować...
I schyliła głowę, ocierając nerwowo oczy.
Ale Różańskiego komedja ta nie rozczuliła i odparł dobitnie:
— Właśnie wtedy była pani zupełnie szczerą — teraz nie.
— Panie Januszu, na miłość Boską, co pan mówi? och Boże!
Żachnął się niecierpliwie.
— Niech pani nie wzywa Boga na świadka, bo On najlepiej wie, gdzie była szczerość.
— Czyż przed chwilą w salonie nie okazywałam panu, jak go kocham? — wybuchnęła gwałtownie.
— O tak, pani, to była dla mnie chwila rozstrzygająca.
Uśmiechnął się złośliwie.
— Zresztą, powtarzam, nie chcę pani krępować; nie kochając mnie, nie mogłabyś być szczęśliwą. Żegnam państwa.
Chłodno skłonił się i cofnął się z powrotem do salonu.
Towarzystwo weselne mocno już zniecierpliwione, rzuciło ciekawe spojrzenie na bohatera dnia, który wydawał się bardzo dziwnym. Widocznie wzburzony i blady, ale zawsze z tym samym sarkastycznym uśmieszkiem, zbliżył się do nich i podając po kolei rękę wszystkim, mówił serdecznym tonem:
— Bardzo przepraszam za zawód, jaki robię, ślubu nie będzie, odjeżdżam do domu, mam nadzieję, że panie mi raczą wybaczyć... Moje uszanowanie.
Wyszedł do przedpokoju. W salonie zapanowało głuche milczenie, spowodowane zdumieniem tak wielkiem, że aż przerażającem. Nikt słowem się nie odezwał, spoglądali na siebie, pytając oczyma, co to znaczy.
Po chwili ktoś mruknął: „skandal“, drugi głos zawołał zcicha: „zuch Różański“. Okmmski szepnął do żony: „nie mówiłem ci, że tak będzie?“ — ale inni nie mogli pojąć, co się stało, jeszcze nie rozumieli. Tylko Staś nie zdziwił się; on jeden wiedział odrazu, że nie po błogosławieństwo wyszli do buduaru. Dostrzegł bolesną grę uczuć na twarzy Różańskiego i nagłą zmianę w pannie Emilji i rodzinie Lackich na widok zielonej bryczki, a potem karety.
Zaturkotało przed gankiem.
— Patrzcie państwo, już odjechał — zawołano.
Staś rzekł z komicznym przestrachem:
— Moi państwo, wy sobie zostawajcie, jak chcecie, ale ja, dalibóg, uciekam, boję się oczka pana Lackiego. Kto wie, może on nie uwierzył w pogłoskę o mojem bankructwie! Zmykajmy, żeby potem nie było zapóźno. Pamiętajcie, że ja dziś jestem jasnowidzący.
— To panu musimy przyznać — potwierdził Okmiński.
— Brawo, Staś! — zawołało kilka głosów.
— Nie mówcie tylko bis, boby się sprawdziło to, com mówił na końcu.
Odpowiedziano mu tłumionym śmiechem. Sytuacja mimo swej niezwykłości zabawiła mniej interesowanych.
Oczekiwano zakończenia trzeciego aktu tej tragikomedji.

— Jaśnie pan dokąd rozkaże? — spytał zdziwiony stangret Różańskiego, gdy ten wsiadał do karety.
— Do domu — rzucił krótko.
Stangret otworzył usta, lokaj osłupiał, ale nie okazał tego; włożył walizkę pod przednie siedzenie, zatrzasnął oszklone drzwiczki i wskoczył na kozioł.
— Czy chłopak ze Stajenek odjechał? — spytał Różański.
— Odjechał, jaśnie panie.
— To dobrze, ruszaj! Nocować będziemy w Stajankach.
Kareta potoczyła się w stronę bramy, poprzedzona głuchym tupotem kopyt ślicznej czwórki.
Stangret i lokaj popatrzyli na siebie w milczeniu i nieznacznie wzruszyli ramionami, nie mogąc pojąć, dlaczego zamiast do kościoła jadą z powrotem do Skib i zamiast państwa młodych, wiozą tylko pana młodego. Dla nich było to zagadką.
Kiedy wyjechali za bramę, Różański zaśmiał się ironicznie, coś jakby ciężar spadł mu z piersi.
— Ocalony! — szepnął sam do siebie — a wszystko przez złamany dyszel i zieloną dryndulkę; warto ją ozłocić.
— I to kobieta? — myślał — co za oschłość serca, wyrachowanie i obłuda! I ja, osioł, nie poznałem się na niej wcześniej, a tobym wpadł dopiero!...
Niebawem rozległ się tętent i wołanie. Stangret zatrzymał konie.
— Co tam? — spytał niecierpliwie Różański, spuszczając okno karety.
— Proszę jaśnie pana jakiś konny — odrzekł lokaj — pędzi i wola, ażeby stanąć, ot i on!
Galopem przycwałował służbowy chłopak na koniu, zatrzymał się raptownie i zeskoczywszy z siodła podał Różańskiemu kartkę, zdzierając czapkę z głowy.
— On wziął ją spokojnie, rozwinął i przeczytał.
„Emilja zachorowała, chce koniecznie pana widzieć, proszę spieszyć.

Juljusz“.

Przez twarz Różańskiego przebiegło sto hamowanych uśmiechów szyderczych, pełnych jadu.
Zawsze spokojny, napisał ołówkiem na odwrotnej stronie tej samej kartki:
„Życzę pannie Emilji prędkiego wyzdrowienia i narzeczonego, któryby miał mocniejsze powozy, ja spieszę do domu.

Różański“.

Złożył kartkę i oddał ją chłopakowi.
— Ruszaj! — zawołał do stangreta.
Popatrzał za oddalającym się jeźdźcem w gasnących zorzach zachodzącego słońca. Na twarzy latały mu żartobliwe płomyki i nie wytrzymał, parsknął serdecznym, głośnym śmiechem.
— Cha, cha, cha!
— Co jaśnie pan... każe? — zapytał odwracając się, lokaj, zdziwiony śmiechem pana.
— Nic, nic! dostaniecie obaj po dziesięć rubli za dyszel... naprawiony.
— Dziękujemy, jaśnie panie! — zawołali obaj.
Konie ruszyły pełnym kłusem.




IDEAŁ I PIENIĄDZ


Szerokim, bitym traktem toczył się gruby pieniądz. Nie połknął się nigdy, bo drogę miał równą, wygładzoną jak szyny. Pieniądz się toczył, a tchnienie jego biegło naprzód i czyniło teren odpowiedni dla jego wielmożności. Wszelkie przeszkody były mu niczem, wszystkie mocą swą zwalczał...
Był butny i pewny swej potęgi. Był przekonany, że nikt i nic mu się nie oprze, że jego tchnienie posiada siłę magiczną, władzę bezkresną, która narody gnie, zwalcza tytany, w przyrodzie jest bóstwem, ironizującem z wszelkich tworzyw i objawów, że jego wola kładzie bory niebotyczne, równa przepaście i drwi z przeszkód, czyniąc je uległemi dla siebie.
Pieniądz wiedział, że jest panem świata, że jego blask oślepia ludzi, zgina karki najtwardsze, zuchwałych czyni pokornymi, oszczerców pochlebcami, małych wielkimi.
Pieniądz miał świadomość swego uroku, jaki wywierał na ludzi, swej czarownej mocy hypnotyzującej śmiertelnych. Buta jego rosła, wzmagały się kaprysy i fantazje. Szlak przez który wędrował upiększał się i stawał się drogą cywilizowaną, non plus ultra. Plonowało tu bogactwo, dobrobyt. Jak kwiaty wyrastały piękne miasta, pałace, wille strojne, ogrody, parki. Wznosiły się olbrzymie fabryki, jeździły pyszne ekwipaże, zaprzężone w cudne konie, samochody, tramwaje, latały aeroplany, balony, wiły się drogi żelazne. Ludzie tu nie dźwigali ciężarów, wyręczały ich w tem mechaniczne bloki i wagony parowe, oraz konie na szynach. Wszędzie tchnienie pieniądza, wszędzie majestat jego i jakby osobna atmosfera dla niego.A przytem hołd, cześć, służalczość.
Pieniądz się toczył, potężniał, ogromniał, uświetniał się, uwieczniał, jak wszechwładny pan i samowładca świata.
Tocząc się tak w blaskach i w chwale niezmiernej, pieniądz ujrzał nagle przed sobą jakiś promień pastelowy, promienny a subtelny.
Błękitnawy był, tchnął różowością i mglisty. Ale choć tak nikłym zdawał się ten abstrakcyjny twór, jednak miał w sobie moc raczej odczutą niż widzialną. Nie usunął się z pokorą przed pieniądzem, nie zgiął się przed nim, hołdu mu nie oddał, przeciwnie, nie widział go, lekceważył.
Pieniądz, zdumiony, stanął w swym pochodzie, zmierzył dumnym wzrokiem chuderlawego przybysza, i czekał — aż ten się ocknie z zadumy i przejrzy kogo ma przed sobą. Pieniądz się niecierpliwił, lecz tym razem chciał być wyrozumiałym, by tem silniej zmieszać śmiałka i ukarać go, jakkolwiek nie miał pojęcia, z jakich krain przybywa ta zjawa, i czego tu chce, w państwie samowładnem mamony.
Ale dziwne zjawisko nie zmieniało swej pozycji, siało wyniosłe, dumne, jakby miało podstawy niezłomne, jakiś piedestał z marmuru. Jakby było pewne, że i ono tu króluje.
Pieniądz złowrogo błysnął.
— Kto jesteś? — spytał wielkim głosem.
Zjawisko milczało, pomimo to pieniądz czuł, że ono go przewyższa i że się z niego naigrawa.
— Kto jesteś, coś wszedł w moje wszechwładne państwo? — spytał powtórnie.
Wówczas odezwał się głos przedziwny, słodki i jakby wonny zapachem lilij i tuberoz, miękki i ciepły, jak spokojna toń rzeczna w pogodny ranek majowy. Ale zarazem tchnący siłą tajemniczą, ukrytą potęgą; głos bezsprzecznie jedyny.
I przemówiło zjawisko:
— Dla mnie granice nie istnieją żadne, więc i twego państwa. Chodzę samotnie i tam, gdzie zapragnę. Odzie mnie niesie natchnienie.
— A jakoże się zwiesz?...
— Ideał.
— Piękne miano! Lecz co ono w sobie zawiera?
— Zawiera istotne szczęście ludzkie, — brzmiała odpowiedź tak jasna i niebotycznie pewna siebie, jak himalajskie szczyty są pewne, że nad górami świata górują.
Pieniądz zdumiał.
— Ty zamykasz w sobie istotne szczęście ludzkie?....
— Tak, ja je noszę w sobie.
— Kłamiesz! Szczęście ludzkie jest we mnie, ja je posiadam.
— W tobie jest dobrobyt, blichtr; lecz to nicość wobec ideału.
— Ale cóż daje ideał?...
— Daje moc ducha, daje uczucia święte i szczytne, ty ich nawet nie rozumiesz. Zgłębić ich nie potrafisz.
— Ha, ha! Ależ to szaleństwo! Moc daje człowiekowi tylko pieniądz i myśli szczytne rodzą się na jego glebie i wszelkie uczucia. Pieniądz jest esencją życia, jego likworem. Bezemnie człowiek staje się włóknem, jak owoc bez soku, żyć nie może.
— Żle sądzisz! Jest przeciwnie. Pieniądz to tylko ich podpora życiowa, to materjalny byt, zatem to jedynie materja. To nie duch. Dopiero człowiek, który pielęgnuje w sobie pewien ideał, jest człowiekiem.
— Tak sądzisz? A ja ci mówię, żeś w błędzie, przechwalasz się jak zarozumialec. Bo pomyśl sam, coby począł człowiek naładowany najszczytniejszemi ideałami, gdybym ja go nie nakarmił najprostszym w świecie chlebem. Co by się z nim stało? Myślisz, że te ideały żywiły by go? ręczę ci, że umarł by z głodu, jak pospolity żebrak.
— Mówisz tak, bo nieznasz wartości ideału.
— Nieznam istotnie, ale się domyślam, co on wart. Słyszałem, że jest gdzieś kraj zwący się „Utopją“, ty pewno jesteś jego mieszkańcem?
— A cóż to jest utopja, jeśli łaska?.....
— Utopja to kraj warjatów, krótko mówiąc, wogóle ludzi, którzy, mając przed sobą miskę grochu ze sperkami, lekceważą ją i lecą pod niebiosa, by dotknąć skrzydeł anielskich, tych zaś oczywiście nie napotykają nigdy i najczęściej wówczas spadając na łeb, na szyję, z wyżyn na niziny, tłuką swą poczciwą miskę z grochem i.... giną.
— Dobrze, wedle twego widzimisię. Ale powiedz co to jest Ideał?
— Tego niewiem dokładnie. Lecz ponieważ to dziecko „Utopji“ zatem.... nieciekawe.
— Jesteś profanem. Wybaczam ci boś nieświadomy. Ale słuchaj: Ideał to przedewszystkiem twój antypod i przewyższa cię o tyle, że niewart jesteś pełzać u jego stóp. Ideał to kwiat ducha, to jego nektar, jego ambrozja. Człowiek, którego duchowa jaźń wyda ten kwiat, jest miljonerem, co mówię, jest biljarderem ludzkości. To olbrzym. Taki wybraniec, taki bogacz potrafi dźwigać narody, świat weźmie na swe barki. On, czując w łonie swem tętno ideału, walczy i zwycięża, jak tytan. On zapatrzony w swą przewodnią gwiazdę, którą mu zapala jego ideał idzie przez zaspy ludzkich zawiści, przez kopeć i brudy nigdy nienasyconych żądz, zemst i krzywd, i dąży stale do celu zawsze wielkiego, dąży, choćby miał pozory małe, dąży do spełnienia swych marzeń dostojnych.... i spełnia je. Co zdziałać może ideał, tego nikt na świecie nie zdoła. To mocarz!
— Przestraszasz mię! Czyżby on, ten twój ideał, miał lepszą walutę niż moja. Nieznam tego rywala.
— Co to jest... waluta? — spytał Ideał niepewnie.
Chwila milczenia.
Pieniądz się rozjaśnił śmiechem, wsparł się w boki z pyszną miną i zawołał.
— Nie wiesz co znaczy waluta? No, nic dziwnego, jesteś przecie Ideałem, mrzonką, dymkiem z piankowej fajeczki, próżniaku, w który gdy dmuchnę zostanie... powietrze. Waluta, mon cher, to moja sukienka, stosuję ją do mody bieżącej i zmieniam czasami. Zarazem powiem ci, że ta suknia to moja moc i jeśli ty, ideale, nieznasz jej nawet z nazwy, to ci bardzo winszuję, ale nie zazdroszczę. Co zaś do twego rywalizowania ze mną, to, jak odgaduję, taka jest między nam i proporcja: ja nowy elegancki bucik, złoto oklamrzomy, drogi, cenny, i najmodniejszy, ty zaś stary, zdeptany, prunelowy pantofel, który dla tradycji, że go kiedyś nosiła praprababka, schowany jest w szafce z szanownemu gratami.
— Za wiele mówisz, znać żeś syty — przerwał mu Ideał. Wszystkie twe dowodzenia i owa waluta nie starczą za jeden atom ideału. A dlaczego? bo ty jesteś giętki, pochylasz się, upadasz, znowu się wznosisz, kołyszesz się i stosujesz do tej waluty swą postać, giest, nawet wartość. Więc tyś chwiejny. Wypadki światowe zdolne są ciebie zgiąć aż do ziemi, jak służalca za czasów niewolniczych i potrafi znów za podmuchem innego wiatru sprostować ci poddańcze biernie ramiona. Widzisz, tu przewyższam cię o całe niebo. Mnie żadna wroga siła nie zegnie, żaden zły uśmiech fortuny nie zaciemni mi lic. Jam w sobie jak skała, trwam i trwać będę, żadne wpływy nie są zdolne wycisnąć na mnie swego piętna. Moja szata jest jedna i ta sama wiekuiście... świetlana; ku niej dążą masy ludkie, zapatrzone w błękitnawy, cudny blask, bo ideał promieniuje. Wchłania w siebie wszystkie gwiazdy świecące dla ludzkości, jest astralną atmosferą. To potęga duchowa niezwalczona przez żadne życiowe obuchy i ciosy. Ideał to duch Boga zatem jest niezniszczalny.
— Ja go zniszczę zawsze jeśli zechcę.
— Czem?!...
— Swą władzą. Odejmę mu żywotność, więc umrze.
— Zdejmę z Boga aureolę, zniszczę jego ołtarze i nie będzie Boga... prawda? — przedrzeźniał Ideał. — Mówisz jak dziecko, które pragnie gwiazdy na zabawkę i tupie nogami, by mu ją dano. W końcu gdy nazbyt kaprysi, zamykają okiennice, dają bębnowi błyszczącą paciorkę i cicho. I ty pewno w ten sposób nieraz się łudzisz.
— Nie, ja spełniam fakta. Ja w złote mosty budowane przez ideały na rzekach fantazji rzucam tyle dziur, że połamie sobie nogi każdy prześwietlisty ideał, o ile nie zdoła tych dziur załatać, czyli o ile nie wejdzie ze mną w porozumienie, ponieważ skład wszelkich materjałów ratunkowych jest u mnie. Dalej.... może sobie ideał malować przepiękne obrazy barwami astralnemi, utopijnemi i jakiemi chce, ale gdy po tych ślicznościach ja przeciągnę najordynarniejszym wiechciem, umaczanym w prostym dziegciu, cuchnącej nędzy, to już żadna astralność przez tę maź się nie wydostanie, ręczę za to.
Znowu zaległo milczenie.
— A co! przegadałem cię? O! Ideale! — zaśmiał się rubasznie pieniądz.
— Ani trochę! Zresztą może mnie i przegadasz, ale nie przekonasz. Ty ciągle mówisz o nędzy materjalnej, stawianej w poprzek ideałowi, a nie rozumiesz tego, że ideał dąży również do dobrobytu i bogactwa, tylko nie koniecznie własnego, często cudzego...
— No, to już skończony idjota!
— I nie koniecznie materjalnego, bo częściej duchowego.
— Jeszcze lepiej! Warjaci!
— Altruizm jest naszą dewizą, miłość dla ludzkości pragnienie ocalenia jej od nędz moralnych, co pociąga za sobą często nędzę materjalną.
— I vice versa, luby Ideale. Nędza materjalna pociąga za sobą nędzę moralną. Jeśli łaska, to kombinacja taka bywa nawet o wiele częstszą. Nędza moralna przeciwnie, rodzi czasem wielki los, zdobywa złoto masami. Zatem jesteś w błędzie.
— Nie przerywaj! łagodnie rzekł Ideał. Nasze hasło brzmi jak dzwon odrodzenia dla ludzkich mas. Idea to miłość ogółu, Ideał to wizja świetlanej przyszłości, Ideał to wyzbycie się swego ja dla pięknego celu; wszechdobra ogólnego. Ideał to męka. Ideał to czar. To kwiat pachnący i kolący oset. Ideał to marzenie, to droga do szlachetnych dążeń, to niedościgniona nigdy doskonałość, to wiecznie żywa, jak puls, myśl wybujała o złotych skrzydłach i źrenicach z brylantów, które przestrzeń szarą przenikają i widzą po za nią czarowne, arcycudne wcielenie idei... Ideał to droga kolczasta do boskości. Ideał to miłość nadziemska, to krańcowa tama egoizmu, to wzlot ku niebiosom z pełną czarą zachwytu. Ideał to dobroć i szał upojeń. Ideał to rozwój sztuki, nauki, piękna.
— Ten się rozgadał! Ależ daj do słowa dojść, mon cher blanc bec Idéał! Teraz ja ci powiem, co to jest pieniądz. Tyś na mnie zwalił cały wulkan pochwał dla ideału, ja teraz chlusnę na cię oceanem zachwytów dla mamony. Pieniądz kochanku, to nie żadna tam abstrakcja, lecz prawda najistotniejsza i bez niej nic. Jestto kolosalny motor, dźwigający wszelkie ciężary, poruszający wszystkie możliwe tryby życiowe, to jednem słowem modus dicendi świata, to dopiero jego hasło. Cała ludzkość runęłaby w przepaść bez tej podstawy, na pieniądzu stoi i toczy się wszechświat...
— Aby nie to! — przerwał Ideał gorączkowo. — Może się toczyć świat, lecz nigdy wszechświat.
— To dla mnie, równoznaczne. Wszechświatem zwie się świat realny i świat abstrakcyjny, astralny, planetarny, duchowy. Ale wszystko to za pomocą pieniądza odkrytem zostało. Umysł ludzki, by osiągnąć wszechświat, musiał najpierw osiągnąć naukę, ją zaś mógł dostać tylko za pieniądze.
— Przesadzasz! Wszelkie odkrycia są genjalne, to wytwór umysłu, bez twej pomocy. Więc początek wiedzy obywa się bez ciebie.
— Tak, ale chcąc aby umysł rodził wiedzę i tworzył — musi żyć, musi być zasilonym przez soki życiodajne, a to już jest mój wydział, nie zaprzeczysz. Pieniądz, mon petit bijou jest wszechmocny, jest uniwersalny. To ogrom, nie dający się zmierzyć ani przewyższyć, to głębina nigdy nie zgruntowana. Pieniądz wciela ideały, bo wprowadza je w czyn. Pieniądz utrwala miłość, często ją stwarza, daje zbytek, uśmiech budzi na licach ludzkich, rodzi słodycz życiowego istnienia, daje zdrowie, zadowolenie, szacunek, szczęście. Wszelkie ideały bez pieniędzy to miraże, to fata morgana, to złuda, im piękniejsza, tem okrutniejsza. Ja daję dobroć i miłosierdzie, ale daję również złość, gniew straszny i zbrodnię. Jam jest dola i niedola, jam światłość i głód, przepych i nędza. Tworzę etykę, moralność, i dusze wtłaczam w otchłań zgniłą, w brud, w krańcowy upadek. Rozwijam ludzkość i umiem ją zgnieść, użyźniam i suszę, rodzę i zabijam. Ja żywioły w przyrodzie ujarzmiam tworzę cuda, otwieram nowe światy. A nazwą moją jest Wszystko.
Ideał słuchał cierpliwie, lecz bez przekonania. Rzekł z dumą.
— Tak, tyś potrzebny, jako dobre narzędzie dla Ideału, dla jego wyobraźni i fantazji. Tyś jest młotem do tworzenia drogi Ideałom, ty otwierasz różne podwoje świata, które Ideał rozkaże ci otworzyć, tyś kilof do rozbijania skał realnych, stojących Ideałom na zawadzie, tyś jest kula i dynamit, któremi Ideał dąży do swych celów. Słowem tyś sługa... a ja pan.
Pieniądz łyskał złośliwie.
— Taki sługa, że gdy weźmie na kieł, to... i pana nie stanie — zaśmiał się szyderczo. Spróbuj się mnie wyzbyć, wyrzeknij się mmie, a zobaczysz rezultaty. Dostaniesz suchot i zginiesz pod płotem jak nędzarz.
— Jak nędzarz materjalny, ale nie duchowy. Mocarzem duchowym zostanę do końca i będę nim w życiu pozagrobowem, wsiąknę we wszechświat i z nim przetrwam wieki. Albowiem nasz byt początek i naszą będzie nieskończoność! Ideały pchnęły świat do czynów i ciebie stworzyły, jako realną potrzebę, jak zresztą mnóstwo innych narzędzi potrzebnych do rozwoju ich planów. Więc tyś był, jesteś i będziesz działaniem, nigdy pomysłem, pomysłem jest Ideał.
— Nie rozumiem, co wart pomysł bez działania, — bryzgnął jadowitym śmiechem pieniądz.
— Ja zaś nie pojmuję działania bez pomysłu — spokojnie rzekł Ideał. Pomysł jest początkiem, ty zaś tylko dopełnieniem, ty jesteś wykonanie.
— Bon! Ale zastanów się, że pomysł, vel ty, bez wykonania — vel mnie, pozostanie zawsze jedynie pomysłem i strupieszeje bez pożytku. Ładnieby wyglądała ludzkość, gdyby istniały tylko pomysły, Ideały bez czynów.
— Ależ pieniążku pomyśl, że gdyby Ideały nie rodziły pomysłów to i twój czyn nie miałby racji bytu. Twoja wartość spadłaby do minimum, do zera. Karmiłbyś ludzi, ubierał i kwita. Czyż miałbyś dzisiejszą minę, butę i zarozumiałość? Przenigdy nie! Ideał bez ciebie żyłby jednak i fantazjował, i zwiedzał podgwiezdne szlaki i gościńce Utopji. Zatem bez ciebie nie umierałby; ale ty bez Ideałów i pomysłów w ludzkości, skurczyłbyś się i zmalał tak, że byłbyś jeszcze mniejszy i nędzniejszy od Ideału niż teraz. Dziś tyś potęgą, lecz w porównaniu z Ideałem jesteś miernością. Zgódź się na to łaskawco, gdyż to jest prawdą niezbitą. Być może dla ciebie smutną, ale to już absolut. Dixi!
Długie, ciężkie milczenie. Pieniądz jednak nie dał za wygranę. Rzekł z emfazą.
— Mój ty chudy, mglisty Ideałku, mów sobie co si się podoba, dodam tylko, że trzy czwarte świata należy do mnie, i mnie hołduje, a jedna czwarta to twoi wielbiciele. Trzymaj ich ostro, by i oni ci nie uciekli, a przynajmniej nie chudli tak przeraźliwie. Znasz przysłowie „jak cię widzą, tak cię piszą“. Otóż ja i moi stronnicy mamy wygląd magnacki, mamy postawę, minę i dlatego torują przed nami drogi, zdmuchają pyły, sypią nam kwiaty i gną przed nami karki. A Idealiści, cóż osiągnęli? potrącają was chuchraków na drodze życia, lekceważy was życie i ochudza stale.
— Tak, ale idealistom stawiają pomniki, składają hekatomby.
— Za pieniądze. Więc znowu ja.
— Tak, znowu ty nam służysz.
— Do licha! Jesteś uparty.
— O! Toś dobrze powiedział. Jestem uparty i szorstki, pomimo mej błękitnawo pastelowej powierzchni, ty zaś jesteś bardzo śliski, jaskraw o świecisz i brząkasz, szeleścisz ponętnie. To powód twego rozrostu. Nie trzymasz się uparcie ludzi, lubisz rozmaitość, toczysz się szybko i migasz. Uganiają się za tobą, bo umiesz kokietować, łechtać i wyciekać, jak złota struga wina. Ja przeciwnie, gdy kogo opanuję, gdy wezmę kogo w swe posiadanie, już mnie żadna siła nawet twoja oderwać od niego nie potrafi. Gdy kogo ukocham ten już mój na wieki, ten może być całe życie mizerakiem i cierpieć biedę, ale o nim potomni będą wiedzieli, ten stanie się już nieśmiertelnym dla świata, bo on minie, ale echo jego zostanie. Dzieci Ideałów są wieczne, pamięć o nich do historji przechowa. A twoi miljarderzy, o ile są tylko miljarderam i z pieniędzy, bez ideałów i myśli, przemijają bez echa, giną jak złoto ciśnięte w głębinę morską, śladu po nich nie zostanie, bo byli pasorzytami społeczeństwa pomimo miljonów. Sam pieniądz to tylko motor, ale motor, musi być puszczonym w ruch, inaczej będzie stał bezużytecznie. To siła, lecz siła martwa; żywym i twórczym pulsem jest Ideał.
— Ja się na to nie zgadzam, jesteśmy w konflikcie.
— Pozwól sobie na to, jednak pomimo twej obrazy służyć mi musisz.
— Jeszcze ci dam dowód mej wyższości — puszył się pieniądz. Oto, Ideał to próżniak, a pieniądz to pracownik. Wszelkie marzenia, fantazjowania, filozofowania twoje — to dolce far niente. Czyli summa summarum, ty wałęsasz się, próżnujesz, ja zaś działam Co lepsze?
— Działasz, ale zawsze z moją inicjatywą.
— Mogę cię nieznać, równie dobrze.
— Wówczas działasz bez pożytku.
— Nawet wtedy cieszę ludzi.
— Chyba tem, że błyszczysz?
— Nietylko, bo daję rozkosz.
— Sybarytom i próżniakom. U skąpców leżysz w skrzyni jak próchno.
— Lepsze takie próchno realne niż twoje abstrakcje. Spytaj każdego, coby wybrał, a zobaczysz.
— Kwestja zapatrywań i ustroju psychicznego. Kto posiada więcej duszy wybierze mnie, u kogo przeważa ciało ten pójdzie za tobą.
— Takich jest więcej.
— Bezwątpienia, lecz to nie dowód twej wyższości.
— Przeciwnie. Mam więcej poddanych, zatem jestem silniejszy i więcej wpływowy. A już obecny duch czasu całkowicie jest po mej stronie.
— Doczesną jest twa potęga, zarozumiały pieniążku, moja zaś niespożyta. — Ty Ideałku chudziaczku, nieboraczku, zawsze się łudzisz, a ja żyję prawdą.
— Ty Ideałku, chudziaczku, nieboraczku, zawsze się łudzisz, znany obłudnik i uwodziciel. Wiary nie potrafisz dotrzymać, służysz każdemu kto cię posiada i złodziejowi i szachrajowi i zbrodniarzowi. Za ciebie można kupić nóż do zabijania i truciznę. Bezduszna, bezmyślna bryła, którą każdy rozporządza jak sam chce i równa się z Ideałem, pnie się jak góra złota do słońca. Bądź jeszcze większym a słońca, vel ideału nie dosięgniesz.
— Dosięgnę i przewyższę.
— Nigdy!
— Ej Ideałku, spokojnie, bo przyjdzie czas, że będziesz skomlał u mnie, błagając o miłosierdzie, będziesz żebrał o sojusz ze mną. Ja zaś wtedy zafiukam ci na flecie, brzęknę na lutni, pokażę ci pustą przestrzeń, gdzie wiatr hula sobie i powiem tak: Chybaj mgławico w mgły, w szlak powietrzny, w pyły złociste, na gwiazdy, na obłoki sine i... giń! Oto co jest. Ha!
— Gdyby nastąpiła taka hańba świat runąłby w otchłań, ty mu nie wystarczysz. Bez ciebie może być głód, bezemnie zanik kompletny, koniec świata. Pycha cię unosi, niecierpię pyszałków. Z brutalną siłą molocha niemam nic wspólnego. Za hańbę uważałbym sobie wszelkie z nim sojusze. Niechcę dłuższej rozmowy z tobą.
— Bo cię przekonałem. Ha, ha.
— Nie, bo tobą gardzę. Idź precz Molochu złoty!
— Ja zaś brzydzę się tobą, bo nie cierpię rozmazanych ślamazarów, błędnych ogni, niewyraźnych mrzonek. Z mglistym ideałem niechcę się bratać, nazbyt siebie cenię. Nie mam czasu na romantyczne elegje na twój temat. Zatem marsz mi z drogi! nie zabłękitniaj mi tu swoją idjotyczną, idealną mgłą moich szlaków złotonośnych.
— Ja miałbym ustąpić tobie? Ja duchowy patrycjusz parwenjuszowi?... natchnienie twórcze swemu wykonawcy?...
— Ty, chudopachołek, mizerak, żółtodziób — Ideał, mnie molochowi złota. Z drogi, z drogi, maro blada!
Ideał błysnął promiennie, przejasny był i gwieździsty.
— Nie unoś się bezczelny molochu — rzekł z siłą lecz spokojnie. — Ja się przed tobą nie usunę, nie ugnę. Rozsadzą nas wieki. Historja notuje karty twojej świetności i mojej chwały. Na jej łamach ja będę promieniował świetlistym gwiazdozbiorem, zorze pójdą moim śladem wytycznym. A ty......
— A ja? — zawołał pieniądz — zaleję świat oceanem swoich blasków.
— Nie! ty będziesz błyszczał jak złota olbrzymia góra, ale bez szczytów, a dokoła ciebie mrok zimny i czarne przepaście zaniku ducha, wiary, nędzy moralnej — pomimo błyszczącej bryły złota. Będziesz błyszczał, lecz nie promieniował. Tę różnicę zasadniczą między nami wykaże przyszłość, historja.
Ideał rozblękitnił się, zalśnił cudnym różem, sypnęły z niego gorące promienie nadziej! i wiary, uniósł w górę śnieżne pióra swych skrzydeł, jakby z obłoków i mgły utkane.
Pieniądz był nadęty i jakby zmieszany. Ujrzał się nagle kolosalnie wielką bryłą złota, błyszczącą bezdusznie i jakby martwo, kuszącym blaskiem kruszcu, w mrokach, w śród czarnych otchłani, wśród bezbrzeżnych pustoszy z których... uleciał Ideał. Ani jeden atom z bryły złotej pieniądza nie promieniował, ani jedna smuga świetlna nie przenikła mroków. Błyszczał on sam, pieniądz, bez aureoli świetlistych zórz, bez tęczy promienie siejącej. Był blask jego własny, umiejscowiony w nim, nie słoneczny, nie oświecający i nie ogrzewający. Jak próchno.
A przyszłość. Historja? zbierze na swe łamy, jak na wagi, wszystką promienistość Ideału i błyszczącą bryłę Molocha. Co przeważy?.......
Rubinowy rumieniec oblał pyzate oblicze pieniądza. Brzęknął, błysnął i potoczył się swoim szlakiem, butny, opasły, pewny siebie.
Przyroda szeptała dokoła.
— Niech walka trwa, wszak na niej świat stoi.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Chleba i igrzysk!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.