Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Brawo, Staś! — zawołało kilka głosów.
— Nie mówcie tylko bis, boby się sprawdziło to, com mówił na końcu.
Odpowiedziano mu tłumionym śmiechem. Sytuacja mimo swej niezwykłości zabawiła mniej interesowanych.
Oczekiwano zakończenia trzeciego aktu tej tragikomedji.

— Jaśnie pan dokąd rozkaże? — spytał zdziwiony stangret Różańskiego, gdy ten wsiadał do karety.
— Do domu — rzucił krótko.
Stangret otworzył usta, lokaj osłupiał, ale nie okazał tego; włożył walizkę pod przednie siedzenie, zatrzasnął oszklone drzwiczki i wskoczył na kozioł.
— Czy chłopak ze Stajenek odjechał? — spytał Różański.
— Odjechał, jaśnie panie.
— To dobrze, ruszaj! Nocować będziemy w Stajankach.
Kareta potoczyła się w stronę bramy, poprzedzona głuchym tupotem kopyt ślicznej czwórki.
Stangret i lokaj popatrzyli na siebie w milczeniu i nieznacznie wzruszyli ramionami, nie mogąc pojąć, dlaczego zamiast do kościoła jadą z powrotem do Skib i zamiast państwa młodych, wiozą tylko pana młodego. Dla nich było to zagadką.
Kiedy wyjechali za bramę, Różański zaśmiał się ironicznie, coś jakby ciężar spadł mu z piersi.
— Ocalony! — szepnął sam do siebie — a wszystko przez złamany dyszel i zieloną dryndulkę; warto ją ozłocić.
— I to kobieta? — myślał — co za oschłość serca, wyrachowanie i obłuda! I ja, osioł, nie poznałem się na niej wcześniej, a tobym wpadł dopiero!...
Niebawem rozległ się tętent i wołanie. Stangret zatrzymał konie.
— Co tam? — spytał niecierpliwie Różański, spuszczając okno karety.
— Proszę jaśnie pana jakiś konny — odrzekł lokaj — pędzi i wola, ażeby stanąć, ot i on!
Galopem przycwałował służbowy chłopak na koniu, zatrzymał się raptownie i zeskoczywszy z siodła podał Różańskiemu kartkę, zdzierając czapkę z głowy.