Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w gorycz, ale nie chciały jeszcze wybuchnąć, jeszcze tliła w nich nadzieja, jeszcze myślał.
— Może się mylę, może nie to!
Z bukiecikiem bielejącym u fraka stanął obok narzeczonej. Byli na boku od całego towarzystwa; zlekka pochylił się i głęboko spojrzał w jej oczy.
— Czy pani niezdrowa, panno Emiljo? bo coś pani jest — spytał tak serdecznym tonem, na jaki mógł się w tej chwili zdobyć.
Ona drgnęła, odparła chłodno, nie patrząc na niego i wciąż majstrując koło wachlarza:
— Myli się pan, nic mi nie jest.
— Nie wierzę, bo nawet pani zbladła.
— Nie powinien się pan dziwić... ślub dla kobiety, to krok tak ważny... bez wrażenia przejść nie może.
— Lecz u pani wrażenie jest cokolwiek... za silne, staje się niepokojącem, niekonsekwentnem z dawną pogodą.
Spojrzała na niego dumnie.
— Pan mi wymówki robi? już?
Zbladł, dotknięty, zacisnął zęby i rzekł spokojnie:
— Nie poznaję pani! i widzę, że wrażenie przedślubne jest dla panien bardzo niebezpieczne.
Milczała ze spuszczonemu oczyma, gryząc wargi.
— Pani widocznie czuje brak odwagi do połączenia się ze mną, czy tak?
— Prawie — wycedziła z grymasem.
— Nie dziwię się, bo i ja coś podobnego odczuwam.
— Pozwoli pan, że odejdę, głowa mnie boli...
— Och! nie śmię pani krępować.
Popatrzył na nią badawczo, ale jeszcze miłość nie dozwalała rozpanoszyć się zwątpieniu w duszy; reszta nadzieji szeptała:
— Może nie to?
A Staś mówił do kuzyna:
— Stefan, uważasz? rozumiesz?
— Uważam, ale nic nie rozumiem.
— Zrozumiesz — poczekaj!

W gabinecie pana Lackiego, niby przypadkiem, zeszła się cała rodzina, wysunąwszy się z salonu.