Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chwila święta, chwila uroczysta, wieczna w swej piękności. Cud mistyczny spełniony, cud duchowy! światłość.
— Cesia!.... ty moja szepnął Andrzej gorącem swych ust. Miłowanie płynęło z jego głosu, z tego szmeru.
Jęknęłam tylko, bez odpowiedzi.
Ogarnął mię ramieniem, tak lekko, jak skrzydła motyle kwiat ogarniają. Uczułam jego oddech tuż obok swych ust.
— Ty... moja! — powtórzył.
Straciłam przytomność.
Orkan szczęścia. Tak tylko nazwać możnaby tę chwilę.
— Twoja! — szepnęłam prawie głośno.
Byłam bez woli, bez myśli. Serce me z całym zastępem uczuć, wypełzło mi na wargi i wyznało.
— Duszeńka! Cesia! maja niewiesto!...
Runęło szczęście! Prysło jak nabrane serdeczną krwią serce ludzkie, ciśnięte fatalną ręką na ostre zęby.
Te słowa Andrzeja, ten akcent, ten język był dla mnie przeręblem z lodu.
Chlusnęła na mnie prawda obrzydliwą cieczą i wstrętem wstrząsnęła całą duszą, potworny młot rzeczywistości rozszarpał ją na strzępy.
Zanim Andrzej zdołał przycisnąć mnie do swej piersi, już stracił mnie na zawsze.
Krótko, stanowczo, zdyszanym głosem, wypowiedziałam mu treść i nędzę swych uczuć. Nie kłamałam! Kocham i byłam szczerą. Rzuciłam mu swe wyznanie.
Alę nic nadto. Żadnej nadziei!
Nic! Nic!
W smutku powstała moja miłość i w nim pozostanie.
On błagał, zaklinał, modlił się...
Nie pomogło.
Żądał nadziei na podstawie mej wzajemności...
Nie pomogło!
Płakał, a mnie w duszy wyły wszystkie rozpacze świata.
Ale... nie uległam.
Tej samej nocy Andrzej wyjechał z Archangielska.