Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W dużym salonie wiejskiego dworu znajdowało się kilku panów, wyświeżonych, we frakach, z białymi bukiecikami przy klapach; rozmawiali z sobą cicho. Jeden mówił:
— Czy uważacie, jak długo pan młody nie przyjeżdża? Panna już dawno ubrana, tylko udaje, że się jeszcze stroi, bo się pewno wstydzi, a może i złości.
— Daj pokój — może jej przykro.
— Więc sądzisz, że jej tak o niego chodzi? o niego osobiście?
— Nie byłaby jego narzeczoną.
Młody, zgrabny brunecik rozśmiał się wesoło, pobłyskując białemi zębami pod ciemnym, jedwabistym wąsikiem.
— Paradny jesteś, Stefanie! Że jest jego narzeczoną, to niczego nie dowodzi. Wątpię, by się ona mogła tak prędko zakochać, ona — powtarzam. Znają się zaledwie ze dwa miesiące, to dla niej za mało. Mój drogi, ona woli jego miljoniki, niż jego pocałunki, woli brylanty, niż oczy, Och! znam ja tego rodzaju gwałtowną miłość.
— Cynik jesteś — odrzekł wysoki, tęgi blondyn o marzących oczach, zwany Stefanem.
— A ty idealista.
— Wolę to.
— Ja zaś wolę być cynikiem, zwłaszcza w tym razie jestem przewidujący.
— Co ci zawiniła panna Emilja, że ją tak posądzasz?
— Och! mnie nic, nie myślcie, że jestem zazdrosny. Cała sprawa w tem, że i ja dawniej błyszczałem i przez moje garście płynęło złoto, dlatego wiem, co to jest być świetną partją, och! wiem aż nadto dobrze. Ale od czasu, jak ojciec mnie wziął w ryzy, a moi rywale ogłosili za bankruta, szczęście do dam prysło, nigdzie nie mam weny.