Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

imponującą siłą, że zdawało się, ziemia nie wytrzyma i ugnie się pod ich ciężarem.
Kochałem ten bór!
Przy końcu jego drzewa rozbiegały się pojedynczo, jakby warta czuwająca na straży, jakby pikiety przed główną armją. Tu i tam stały masztowe sosny, powleczone od dołu złoto-różową, błyszczącą korą. Dęby przysadziste rozgałęziały szeroko swe mocarne konary. Zaczynały się łąki wilgotne, porosłe soczystą roślinnością.
Zamyślony, minąłem samotne drzewa i, brodząc po kolana w mięsistej trawie, szedłem naprzód. Nogi mi grzęzły, miejscami woda chlupotała pod stopami. Ale upajał mnie rzeźwy zapach kwiatów i wód, których jednak nie widziałem. Pomimo to prąd powietrza był wilgotny i odrębny, znamionujący blizkość dużej wody. Zaciekawiony, szedłem coraz śpieszniej.
Opodal, na wzgórku, widniała jakaś zielona, gęsta, jednolita masa, jak winnice nadreńskie, wysokie i smukłe.
To chmiel na drutach rozpięty. Warkocze jego pędów, bujne w szorstkie liście, grube od dołu, wyrastały ze wzgórków, jakby każdy pęd, rosnąc, unosił za sobą ziemię. Im wyżej się wspinały te zielone warkocze, tem były szczuplejsze, bardziej wiotkie, aż u szczytu kończyły się wąsem delikatnym, zakręconym, zdobnym w drobne listki i odroślą.
Pochyłe, mocne słupy podtrzymywały sieć drutów, niby olbrzymy, które rozpięły przed światem festony zielonych girland. Smukłe kolumny potężnych łodyg obsypywały pęki siwego chmielu. Sute grona, szyszki szaro-zielone zwisały gęsto, szeleszcząc łagodnym szmerem.
Zachwycony tym nowym widokiem, wbiegłem do środka plantacji. Otworzyły się przademną wąskie, długie tunele zieleni, szmer się zwiększył, miałem wrażenie, że dokoła mnie szeleszczą jedwabie. Patrzałem w górę.
Co za wspaniałość wzrostu! A wszystkie te wieże zielone stoją proste, strzeliste. Jakieś jakby dumne, dziwnie wyniosłe, zarozumiałe.
„Ale z czego?“ — pomyślałem sobie.