Krumir/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Krumir
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Krumir
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KRUMIR.
I.
Saadis el Chabir.

Była wprawdzie dopiero dziewiąta godzina przed południem, lecz promienie słońca afrykańskiego paliły już z intensywnym żarem położoną przed nami dolinę. My dwaj schroniliśmy się dobrze przed spiekotą. Nad głowami naszemi roztaczał się olbrzymi mastyks, w którego pierzastem listowiu szemrał lekki północny wietrzyk, a korzenie jego kąpały się w chłodnej wodzie strumyka, śpieszącego szybkim biegiem ku rzece.
Przybyliśmy z prowincyi Konstantyny, a przekroczywszy granicę Tunisu pomiędzy Dżebel Drima a Dżebel el Maalega, poszliśmy na przełaj przez Wadi Melis. Wśród stromych zachodnich zboczy Dżebel Gwibub rozłożyliśmy się na nocleg pod figami i granatami, a dziś ruszyliśmy we wschodnim kierunku przez wzgórza i zatrzymaliśmy się właśnie na krótki spoczynek poranny.
Chcieliśmy przed wieczorem dostać się do Seraia bent i w tym celu musieliśmy przeciąć Wadi Mellel, pokryte cyprysami, rożkami i krzakami migdałów.
— Jak daleko jeszcze do Kef? — zapytałem służącego.
— Według miary Franków może być dwadzieściapięć kilometrów, sidi — odpowiedział.
Był on przez długi czas w Algierze i dlatego znał się na miarach francuskich.
— A do Seraia bent?
— Ośm kilometrów w prostym kierunku. Jak słyszałem, znajdują się tam na pastwiskach Arabowie Uelad Sebira. Panie, zobaczę nareszcie moich ukochanych, ojca, matkę i...
Ostatniej osoby nie wymienił.
— Kogo jeszcze? — zapytałem.
— Sidi, nie pytałeś mnie dotąd nigdy, czy mam bent el amm[1]. Wiem, dlaczego tego nie uczyniłeś, powiadam ci jednak, że Bedawi[2] nie uważają za grzech mówić o kobietach i pokazywać ich oblicza. Żony i córki Uelad Sebira mają serce gołębia, lecz oczy ich nie są jak u tancerek, nie potrzebują więc zasłaniać twarzy.
— Jest więc dwoje gołębich oczu, których spojrzenie duszę twoją rozjaśnia?
— Nie mam jeszcze żony, lecz szejk Ali en Nurabi ma córkę. Nazywa się Mochallah, woniejąca. Nogi jej są jako nogi gazeli, włosy podobne do splotów Dżeherazady, oczy jako gwiazdy na niebie, głos jej przyjemny jako śpiew piasku o północy, a chód jej jak krok królowej, kiedy stąpa pośród swoich niewolnic. Allah il Allah, Bóg jest jeden, ale jedna jest także Mochallah. Zobaczysz ją, sidi, a język twój wysławiać będzie szczęście moje, szczęście wyższe od nieba, głębsze od nurtów morza i szersze od pustyni es Sahar i wszystkich krajów na ziemi.
Podniósł się na siodle. Oczy mu się świeciły, brunatne policzki pociemniały, a ręce towarzyszyły słowom w żywej giestykulacyi.
— Czy Mochallah, woniejąca, będzie twoją żoną? — pytałem dalej.
— Będzie moją żoną. Ona jest słońcem dni moich, snem moich nocy, chlubą mych czynów i celem wszystkich myśli moich. Sidi, byłem ubogi, lecz żeby ją pozyskać poszedłem od namiotów dzieci es Sebira. Hamdullillah, dzięki Bogu, że pobłogosławił moją rękę i nogę! Zarobiłem sobie dużo franków i piastrów, ale najdobroczynniej przyświecała mi twoja łaska, effendi, mogę więc teraz zapłacić szejkowi to, czego żądał odemnie za swoją córkę. Jestem Achmed es Sallah i będę najszczęśliwszym ze śmiertelnych, jeśli się Bogu spodoba!
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze. Oby drzewo twego żywota pachnęło jak kwiat el Mochallah, która oczarowała ci duszę!
— Effendi, drzewo mego żywota będzie jako drzewo raju, pokryte zawsze kwieciem i owocem, a z jego korzeni wypłyną tysiące chłodnych źródeł. Tam wznosi się długie pasmo Dżebel hemormta wergra; aż do jego podnóży pasą moi bracia swoje trzody. Ruszajmy, żebym nie utracił ani kropli z morza szczęśliwości, którego szum już mię dolatuje!
— Czy nie powinniśmy dać jeszcze koniom wypocząć, Achmedzie?
— Koniom, sidi? Czyż twój kary ogier nie był najlepszym koniem Arabów el Haddedihn, między rzekami Frat i Tigris? Czyż nie nazywa się Ri[3], ponieważ jest szybszy i bardziej nieznużony niż wichr, lecący z gór Aures? Moja zaś kasztanka czy nie urodziła się w Wadi Serrat słynnem ze swoich nigdy nieznużonych zwierząt? Możemy dzisiaj jeszcze dostać się do Kef pom imo gór i rzek, leżących na naszej drodze.
— Dobrze, wsiadajmy!
Miał słuszność. Co do mego konia, to byłbym nie zamienił go za żadnego innego na świecie, a jego należał do najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. On sam był także człowiekiem, którym można się było cieszyć. Średniego wzrostu, lecz silnej i pięknej budowy ciała, wyglądał w swoim białym haiku, z powiewającą chustą turbanową i z obitą mosiądzem bronią jak postać z czasów Saladyna Wielkiego. Był przytem wierny, uczciwy, prawdomówny, otwarty, zahartowany na wszystkie trudy i niewczasy, a nieustraszony, nawet rzekłbym, zuchwały w każdem niebezpieczeństwie. Oprócz tego mówił nietylko wszystkiemi narzeczami krajowemi, lecz także, będąc przed wyjazdem do Algieru w Stambule, zapoznał się tam dostatecznie z językiem tureckim. Z tych to powodów był dla mnie bardzo cennym towarzyszem, z którym obchodziłem się raczej jak z przyjacielem, aniżeli ze sługą. Żal mi było serdecznie, że już niebawem miałem go utracić.
Zjechaliśmy wzdłuż potoku po krótkiem zboczu aż na dół, poczem ruszyliśmy doliną prosto ku rzece. Woda Wadi Mellel nie rozlewała się szeroko; z łatwością przeto dostaliśmy się na drugi brzeg, a tam na niezbyt wielką, zupełnie równą polanę, otoczoną dokoła dzikiemi zaroślami oliwnemi.
— Maszallah, cud boski, co to jest, sidi? — zapytał nagle Achmed, wskazując na lewo.
Spojrzałem w oznaczonym kierunku, czyli powyżej naszego stanowiska, i zobaczyłem trzódkę gazeli, wypadającą z zarośli. W tej chwili obudziła się we mnie żyłka myśliwska.
— Idą wprost na nas, Achmedzie. Uciekają!
— Tak jest, sidi. Czy widzisz fahada[4], który teraz wyskakuje za niemi z zarośli? Cóż teraz zrobimy?
— Zapolujemy także i zastąpimy antylopom drogę. Mój koń szybszy od twego. Ty zatrzymaj się tu, przy rzece, a ja pojadę na prawo.
— Ależ, sidi, czy możemy sobie na to pozwolić? Ten fahad należy pewnie do jakiegoś szejka, a może nawet do emira z Kasr el Bordż!
— Ale bądź spokojny. Jazda!
Jak wyrzucony cięciwą przebiegł mój koń przez równinę. Gazele były zapewne bardzo wystraszone, bo nie dostrzegły nas, chociaż dzieliła je od nas odległość niewielka. Rogi ich były dwa razy zgięte w kształcie liry, grzbiety jasno-brunatne, brzuchy białe, ogony i pasy na bokach ciemno-brunatne. Mieliśmy więc przed sobą antilope dorcas L. Naliczyłem czternaście sztuk, a wobec tego zostawiłem dwururkę na plecach, a pochwyciłem za sztuciec Henryego, z którego mogłem dłużej strzelać bez nabijania za każdym razem. Strzelba ta oddała mi wielkie usługi w Ameryce, Australii i Azyi i wywołała podziw u dzielnego Achmeda.
Lampart dopadł był właśnie ostatnią gazelę, rzucił się na nią w wielkim skoku i powalił. Ja zatrzymałem konia i pokazałem mu strzelbę, a on stanął w tej chwili nieruchomo, jak odlany ze spiżu. Teraz mogłem nawet godzinę siedzieć na nim i strzelać, a on byłby nawet głową nie poruszył: tak znakomitą tresurę arabską przeszedł w swej dalekiej ojczyźnie. Mój pierwszy wystrzał huknął, a równocześnie zajaśniał błysk ze strzelby Achmeda: dwie antylopy padły na ziemię. Wtem rozwarły się znowu zarośla, wyrzucając z siebie sześciu jeźdźców, pięciu w strojach arabskich, a szóstego w kapiącym od złota mundurze wysokiego oficera tunetańskiego. Na lewej jego pięści siedział szahihu[5]. Na nasz widok utknął oficer na chwilę, potem zdjął ptakowi z głowy kapturek i podrzucił go w górę. Sokół uderzył natychmiast na jedną z gazeli, ale nieszczęśliwym trafem na tę, którą ja właśnie wziąłem był na cel. Nie zdołałem już odjąć palca, wypaliłem, a oba zwierzęta zaczęły tarzać się po ziemi. Nie troszcząc się o nie, zwróciłem się za pomykającemi gazelami i wystrzeliłem jeszcze dwa razy. Wtem usłyszałem za sobą tętent konia, a jakaś ręka pochwyciła moją.
— Chammar el kelb, ty psie pijaka, jak śmiesz tutaj polować i strzelać do mojego szahihu? — huknął na mnie.
Odwróciwszy się, zobaczyłem przed sobą oficera. Oczy iskrzyły mu się gniewem, końce wąsów drgały gwałtownie, a jego dobroduszna pewnie zazwyczaj twarz poczerwieniała. Nie miałem bynajmniej ochoty pozwolić, żeby do mnie w ten sposób przemawiał, strząsnąłem więc jego rękę z mojej, mówiąc do niego głośno i z naciskiem:
— Hawuahsz, daj mi spokój! Powiedz jeszcze jedno takie słowo, a zwalę cię z konia tą pięścią!
— Allah ajenak, Boże dopomóż ci! — odparł, chwytając za rękojeść dżam bijeha[6]. — Człowiecze, czyś zwaryował? Czy wiesz, kim jestem?
— Właścicielem niezręcznego sokoła i niczem więcej!
— Ten człowiek gani mego sokoła — zawołał oficer. — Allah istaffer, niech mu Bóg przebaczy! Czy zsiędziesz natychmiast z konia, by mnie przeprosić?
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Oby pokierował twojemi myślami tak, żebyś się nie ośmieszał! Czyś ty może Mohammed es Sadak bej, władca Tunisu, lub nawet sułtan ze Stambułu, że wymagasz, żebym cię prosił o przebaczenie?
— Nie jestem ani sułtanem, ani bejem Tunisu, któremu oby Allah błogosławił, ale jestem jego apha el harass, dowódcą jego gwardyi przybocznej. Dalej z konia, jeśli nie chcesz skosztować bastonady!
W najwyższem zdumieniu cofnąłem konia.
— Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy rzeczywiście jesteś bej el memluk władcy Tunisu?
— Tak powiedziałem! — odparł wyniośle.
Co za spotkanie! Ten człowiek to był „Kriigerbej“, oryginalny dowódca gwardyi tunetańskiej. Słyszałem o nim bardzo często. Nie był bynajmniej Afrykaninem, pochodził z Europy, a był synem piwowara. Rzucony przez swój kismet w trzydziestych latach do Tunisu, przeszedł na islam, czem zdobył sobie łaskę proroka i wszystkich świętych kalifów w tym stopniu, że posuwał się coraz to wyżej, aż w końcu otrzymał zaszczytne zadanie bronienia na czele przybocznych mameluków drogiego życia Mohammeda es Sadak baszy. Lecz ze strony ojczyzny, której się wyparł, spotkała go jednak sroga kara. Oto w Afryce zapomniał dużo z języka ojczystego i ilekroć chciał się nim posłużyć, musiał się dobrze napocić i nasmażyć w piekielnym ogniu gramatyki.
— Do stu kaduków, panie pułkowniku, gdybym był wiedział, że z panem mam zaszczyt mówić, byłaby nasza rozmowa wypadła trochę przystojniej — wyraziłem swe zdumienie po niemiecku.
On otworzył oczy i usta, jak wrota, usłyszawszy swój język ojczysty, którym oddawna już nie mówił.
— Maszallah, do pioruna! Jest więc pan... ach tak omal się nie przemówiłem! Pan chyba nawet Niemiec?
— Właśnie.
— Allah, wallah, billah, tillah — nie pojmuję tego, to całkiem niemożebne!
— Dlaczego?
— Dlatego... bo... o ile... no, Allah jest wielki i wyprowadza wspaniale swoich i waszych. Czegóż pan chce w Tunisie?
— Odświeżyć dawne wspomnienia, a przytem poznać kraj i ludzi lepiej, aniżeli to przedtem było możliwe.
— Dawne wspomnienia, kraj i ludzi? Czy pan był już kiedy tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Dalej na południu, nad szotami. Jechałem wówczas do Tripolis, Barki i Egiptu.
— Tripolis, Barki, Egiptu? Wallahi, tallahi, do kroćset batalionów, to większa przechadzka, aniżeli z Berlina do Koepeniku. A skąd pan dziś tu przybył?
— Przybywam przez Dżebel...
Dalszy ciąg uwiązł mi na języku, gdy rzuciłem okiem na twarz człowieka, który zsiadłszy z konia, zajął się był zabitym sokołem, a teraz zwrócił się do nas i podszedł bliżej. Gdzie ja już widziałem tego człowieka, nieskończenie długiego i tak cienkiego, że omal się nie złamał? Czyżby to był rzeczywiście lord Dawid Percy, osobliwy oryginał, syn Earla Forfaxa? On zatrzymał się i spojrzał na mnie z wielkiem zdumieniem.
Good Lack! To wy, czy nie wy, old Rifleman? — zapytał.
— Lord Percy, czy to być może?
Egad! — potwierdził. — Welcome amidst this tedious part of the world, powitać w tej nudnej części świata!
Podał mi rękę, którą ją uścisnąłem serdecznie.
— Nudnej? — zapytałem.
— Dlaczego?
— Hm! Przyjechałem tutaj, aby strzelać Iwy, tygrysy, nosorożce, słonie i hipopotamy. Dotychczas nie widziałem nic oprócz pcheł pustynnych, jaszczurek i tych oto skór. Nudny kraj, hm!
— Ja nie uważam go za nudny.
— Tak, sir, z wami co innego. Wy sięgniecie ręką, gdzie wam się tylko podoba, i macie przygodę. Mnie tak szczęście nie sprzyja. Weil! Muszę się znowu do was przyłączyć, jak w East Indiens.
— Byłoby mi bardzo miło i na rękę, sir. Może przedstawicie mnie łaskawie temu gentlemanowi? Nie wymieniłem mu jeszcze mego nazwiska.
Yes, niech tak będzie!
Wykonał jeden ze swych olbrzymich ruchów ręką i przedstawił mnie dowódcy gwardzistów, poczem dodał:
— To był dobry strzał, sir. Nie jesteście temu winni, że trafiliście ptaka. Ma to być sokół, ale był chyba thistle-finch[7], albo goose.[8]Był źle wytresowany, niezręczny i wziął gazelę za gardło, zamiast powyżej oczu. Wasza kula musiała go dosięgnąć. Well!
— Panowie znacie się z sobą? — zapytał Krüger-bej.
— Tak. Zwiedziliśmy obydwaj dobry kawał Indyi — odpowiedziałem.
— Maszallah, niech mnie kaczka kopnie, to zdumiewające! Znali się w Indyach i spotykają się w Tunisie! Jestem dobrym muzułmaninem, ale to już coś więcej, niż kismet; to przypadek, który mię nieco zastanawia. Szkoda, że pański przyjaciel umie tylko po angielsku i niewiele po arabsku. Niepodobna z nim się rozmówić.
— Gdzie pan się z nim spotkał?
— Przedstawił mi się w Tunisie i poszedł potem ze mną do el bordż[9], która leży stąd niedaleko. Musiałem się tam udać z achordarem[10], aby koni zakupić. Dzisiaj chcemy polować i pożyteczne połączyć z przyjemnem. Teraz pojedziemy jeszcze do Seraia bent, które czasem nazywa się Mozole.
— Do Seraia bent? — spytałem ucieszony.
— Tak, tam rozłożył się obozem szejk en Nurabi, który podobno ma kilka pysznych koni i musi mi je pokazać.
— To dobrze, bo i ja udaję się po Mozole.
— Wspaniale! Jedziemy razem. Ale jak tam z gazelami, he?...
— Należą oczywiście do pana. Ale z powodu szahihu proszę na mnie się nie gniewać. Był źle wytresowany i uderzył w niewłaściwej chwili. Gdyby był zwierzynę wziął w odpowiedniem miejscu, byłoby mu się nic nie stało.
— To nie szkodzi. W Egipcie łowią ich więcej. Bej otrzymuje je często od wicekróla. Ale gazele, które panu zastrzeliła strzelba, są pańskie; nie chcę inaczej. Widzi pan, oto nadchodzi jeszcze dwóch moich sais[11], a każdy ma po jednym sokole i jednej gazeli, którą ja zabiłem. Mam więc podostatkiem dziczyzny.
— Dobrze, dziękuję serdecznie i daruję te zwierzęta szejkowi en Nurabi.
— Słusznie! Całkiem praktycznie! Co się tyczy m nie, to odeślę ludzi zbytecznych.
Tymczasem założono kaptur lampartowi, a jeden z ludzi wziął go do siebie na konia i odjechał z pachołkami do el bordż. Reszta towarzyszy pułkownika gwardyi zabrała pozostawioną mi zdobycz myśliwską, poczem zwróciliśmy się ku wznoszącej się na wschodzie, bocznej ścianie doliny. Nie była ona zbyt stroma i łatwo się było na nią wydostać, ponieważ na górę prowadziło coś na kształt drogi. Na górze znaleźliśmy małą bezdrzewną równinę, poza którą teren znowu się wznosił. Tam rosły krzaki i las, a ponieważ słońce stanęło właśnie na zenicie, przeto postanowiliśmy na krótki czas odpocząć.
Rozmowa, która od chwili wyruszenia była utknęła trochę, ożywiła się teraz znowu. Lord Percy był z natury milczący, ale za to Krüger-bej chciał wiele i wszystko wiedzieć.
Musiałem mu opowiadać o ojczyźnie, o moich podróżach i o rozmaitych innych rzeczach, a gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, poklepał mnie po ramieniu i rzekł:
— Rzadko kiedy bywało mi tak dobrze jak teraz. Na Allaha, niech mnie kaczka kopnie! Powiadam panu, że nie prędko pana od siebie puszczę. Nie biorę panu za złe, że pan ojczyznę kocha, ale powiadam, że byłoby dobrze dla pana zostać w Tunisie. Wprawdzie nie każdy awansuje tak wysoko, ale dla człowieka z pańskiemi zdolnościami nie będzie trudno dojść do dobrego stanowiska. Podaj mi pan rękę! Wystarczy mi słówko powiedzieć, a zrobiłbym z pana coś lepszego, aniżeli pan w swoim kraju może zostać.
— Serdeczne dzięki, panie pułkowniku! Rozważę sobie gorliwie pańską ofertę.
— To słusznie! Człowiek nie powinien nigdy swego szczęścia deptać nogami. Mam zaszczyt uważać pana już za obywatela Tunisu. O Mahomecie i jego kalifach możemy sobie kiedyś później pomówić. Mimo to nie nawrócę pana na islam, ponieważ chrześcijanin może do czegoś doprowadzić już wtedy, jeśli wierzy, że pro rok i kalifowie byli rzeczywiście na świecie. Ale teraz chciałbym wiedzieć, gdzie musimy jechać — w prawo wzrot, czy na lewo?
— Mój służący zna dobrze te strony.
— Czy był już tutaj?
— Pochodzi z Uelad Sebira, do których się udajemy.
— Przywołaj go pan! Czy to zacny chłop?
— Uważam go raczej za przyjaciela, aniżeli za podwładnego.
— To proszę mi go przedstawić!
Przywołałem Achmeda skinieniem. Krüger-bej przypatrywał mu się z miną łaskawcy i zapytał go po arabsku:
— Czy na imię ci Achmed?
Zapytany zrobił dumny ruch ręką i odpowiedział:
— Nazywam się Achmed es Sallah Ibn Mohammed er Raham Ben Szafei el Farabi Abu Muwajid Khulani.
Wolny Arab jest dumny ze swoich przodków i nie omieszka nigdy w odpowiednim czasie wyliczyć ich przynajmniej do dziadka. Im dłuższe imię, tem zaszczytniejsze, a krótkie uważa się niemal za hańbę.
— Pięknie! — rzekł bej mameluków. — Imię twoje jest dobre, a pan twój jest z ciebie zadowolony. Będę cię więc...
— Mój pan? — wpadł mu Achmed w słowo z zaiskrzonemi oczyma. — Ty możesz mieć władcę, ale ja jestem wolny syn Beni Rakba z ferkah[12] Uelad Sebira. Ja nie mam pana, kocham tylko tego sidi, ponieważ nietylko jest mędrszy i waleczniejszy od wszystkich innych, lecz także dobrotliwszy. Czego sobie życzysz ode mnie, effendi?
— Jak dostaniemy się do Uelad Sebira, na prawo, czy na lewo?
— Jedź na prawo! Skoro tylko zdołasz objąć okiem dolinę, zobaczysz ich namioty.
Zawrócił, a my poszliśmy za jego wskazówką. Krüger-bej przyjął spokojnie tę małą nauczkę Araba.
— Dumni hultaje ci Beduini — rzekł. — Żaden inny książę nie ma takich poddanych!
— Poddanych? — zapytałem z uśmiechem. — Czy są rzeczywiście posłuszni baszy Mohammedowi es Sadak?
Zapytany przybrał minę wysoce dyplomatyczną i odpowiedział:
— Oczywiście, że uważają go za swego władcę, to rozumie się samo przez się. A może jest kto inny, na czyje panowanie byłby pan skłonny dla nich się zgodzić?
— Nie znam istotnie nikogo.
— A widzi pan! Bej Mohammed es Sadak nie panuje ani zapomocą rózg, ani zapomocą skorpionów jako ów król Rehabraham, czy Jerobraham z Israhel, jak mówi koran. A może to jest w biblii? On jest rozumny, a dzięki temu Beduini wcale nie czują, że mają zaszczyt być jego poddanymi.
— Ale jeśli w bardo, gdzie zwykł w sądzie zasiadać każdej soboty, dostają bastonadę, lub idą na stryczek, wtedy to poznają: nie prawdaż?
— Mahlesz, to nic nie znaczy! Bastonada i szubienica są także zapisane w księdze żywota i nikt nie może im ujść, komu je raz przeznaczono. Kto nie chce słuchać, ten musi czuć! To stara prawda; zrozumiano?
— A co będzie z bastonadą, którą ja dopiero co miałem otrzymać?
— To skończone i przedawnione. Allah kerihm, Allah jest miłościwy, a moja dusza lubi też łaskę. Jesteśmy przyjaciółmi i nie potrzebujemy obijać sobie podeszew. Ale tam w dole stoją namioty. Zdaje mi się, że wnet dojdziemy do celu.
Anglik, który obok nas jechał w milczeniu, zobaczył także namioty, rozsypane po równinie.
— Czy to Uelad Sebira, sir? — zapytał mnie.
— Przynajmniej jakiś ich oddział. Należą do wielkiego szczepu Rakba, który może w pewnych okolicznościach wystawić ponad dziesięć tysięcy wojowników.
— Waleczne zuchy?
— Tak słyszałem.
— Rozbójnicy?
— Hm! Beduini są i byli tem mniej więcej wszędzie i po wszystkie czasy.
Well! Czy będzie wobec tego jaka przygoda?
— Poczekajmy trochę.
— Ja chcę mieć przygodę, sir, rozumiecie? Z wami przeżywa się nieco inne rzeczy, aniżeli z tym kolonelem gwardyi przybocznej, z którym nawet mówić niepodobna. Ja nie odejdę już od was.
— Chętnie was widzę.
— Jaką rutę obraliście sobie?
— Chcę udać się przez Kef na równinę słynnych Uelad Ayar, a stamtąd przez góry Melbili i Margeli do wielkich duarów Feriany, a potem przez Gaffa, Seddada,, Tozer i Nefta nad szot Dżerid. Na tym szocie omal życia nie utraciłem przed laty, pragnę teraz przypatrzyć się temu miejscu.
Zounds! Przygoda? Opowiedzcie ją!
— Niema na to czasu. Patrzcie! Już nas zauważono i wychodzą naprzeciw.
Pomiędzy namiotami pasło się wiele owiec, koni i wielbłądów, przed każdem zaś z białych mieszkań letnich wbita była w ziemię włócznia, a do niej przywiązany wierzchowiec właściciela. Na nasz widok wyjęto włócznie z ziemi, około ośmdziesięciu wojowników dosiadło koni i utworzyło oddział, który ruszył pędem naprzeciw nas. Ludzie ci wydali głośny, wyzywający okrzyk, wymachiwali włóczniami i zaczęli strzelać do nas z długich flint. Sir Dawid Percy sięgnął pa rusznicę i rozluźnił pistolety za pasem.
Thunder storm! Oni zachowują się wrogo. Nareszcie raz będzie walka, przygoda!
— Nie cieszcie się zbyt wcześnie! Widzą przecież, że nas tylko siedm osób, które nie mogą żywić względem nich wrogich zamiarów. Przyjmą nas arabskim zwyczajem wojenną „fantazyą“, lecz o jakiejś walce nie ma mowy.
Dull, extremely dull, to głupie, nadzwyczajnie głupie! — mruknął.
Zwróciłem się do Krüger-beja:
— Czy pan w swoim mundurze jest tutaj pewny gościnnego przyjęcia?
— Tak. Rakba są naszymi przyjaciółmi. Ich zadaniem jest pilnować drogi karawanowej, idącej z Tunisu przez Testur, Nebor i Ket do Konstantyny i otrzymują za to podarunki. Nie grozi nam nic z ich strony. Zresztą zna mnie dobrze szejk Ali en Nurabi, ponieważ był już raz ze mną w Tunisie. Ucieszy się, gdy mnie zdrowym zobaczy. Może mi pan wierzyć. A jeśli mu pana przedstawię jako swego ziomka, to dotknie go to bardzo przyjemnie. O tam nadjeżdża na czele swego szwadronu. Poznał mnie już. Proszę, najedźmy na nich cwałem, gdyż jest to zwyczaj arabski, który u Arabów musi zasługiwać na nazwę zwyczajnego!
Pędziliśmy ku sobie wyciągniętym cwałem, przyczem obie strony krzykiem i strzelaniem narobiły ogromnego zgiełku. Wyglądało to tak, jak gdybyśmy chcieli na siebie najechać, lecz w ostatniej chwili przed zderzeniem zawracał każdy swojego konia i igraszka zaczynała się na nowo. Wygląda to wprawdzie wspaniale, ale nadweręża bardzo koniom nogi, czasem zwierzęta nawet padają przytem. Pędziliśmy w tej pozornej bitwie przez obóz, ożywiony przez kobiety, starców i dzieci, i zeskoczyliśmy przed namiotem, którego rozmiary i ozdoby pozwalały się domyślać, że należy do szejka. Mężczyźni otoczyli nas półkolem. Aż dotąd nie padło jeszcze ani jedno słowo pozdrowienia, teraz dopiero przystąpił Ali en Nurabi do dowódcy przybocznych mameluków i podał mu rękę.
— Pustynia cieszy się deszczem, zaś Ibn es Sahar swoim przyjacielem. Marhaba, bądź pozdrowiony. Wejdź do namiotu swego brata i zobacz, jak cię miłuje!
Szejk był prawdziwym Beduinem, o słabym zaroście w dojrzałym wieku męskim. Miał na szyi zawieszony hamail[13], co wskazywało na to, że był w Mekce i Medynie. Krüger-bej zachował się z wielką godnością i tak odpowiedział:
— Księżyc otrzymuje światło od słońca, a dla mnie niema radości bez przyjaciela mej duszy. Imię twoje wielkie jest w górach, a klacz twoja słynie na dolinach. Ojciec twój był najmężniejszym z bohaterów, a dziad twój najmędrszym z mędrców. Oby synowie twoi byli mocni jak Chalid, a synowie synów twoich waleczni jako ogier, broniący swoich żon i dzieci! Przyprowadzam, ci dwu mężów z Zachodu. Są oni wielkimi emirami u swoich i przychodzą do ciebie, by poznać twoją potęgę i uprzejmość, a potem wysławiać ją w krajach, kędy słońce zachodzi.
— Ty będziesz moim rafik[14], a ty moim aszab[15], — rzekł szejk, podając najpierw rękę Anglikowi, a potem mnie. — Jesteście w moim namiocie tak bezpieczni, jak gdybychronił was dsu ’l fekar[16], pałasz proroka. Wejdźcie i podzielcie się ze mną chlebem!
Weszliśmy do namiotu. Towarzysze Krugera zostali na dworze, a z nimi Achmed, którego szejk ani słowem, ani nawet skinieniem głowy nie powitał. Czy stało się to dlatego, że szejk musiał najpierw uczcić swoich gości? A może miało to inne, mniej przychylne dla Achmeda, powody! W głębi namiotu stało nizkie drewniane rusztowanie, pokryte rogożami, czyli t. zw. serir, na którem wszyscyśmy pousiadali. Osobnego przedziału dla kobiet nie było prawdopodobnie w namiocie. Żeńscy członkowie rodziny szejka mieścili się zapewne w namiocie mniejszym, położonym obok wielkiego. Ze szczytu namiotu zwisało na zielonym jedwabnym sznurze szklane naczynie, które szejk zdjął, by je nam podać. Zawierało drobno tłuczoną sól ze słonych jezior południa, a obok leżała porcelanowa łyżeczka. Zarówno czara szklana jak łyżka porcelanowa były tu zbytkiem, z którego szejk był widocznie nadzwyczaj dumny. Zjedliśmy po kilka grudek soli, Ali en Nurabi zaś uczynił to sam o i rzekł uroczyście:
— Nanu malahin, zjedliśmy sól z sobą. Jesteśmy braćmi i żadna nieprzyjaźń nie zdoła nas rozłączyć.
Następnie zdjął ze ściany trzy fajki, napchał je własnoręcznie, podał nam i zapalił. Potem oddalił się na krótki czas. Kiedy powrócił, weszła za nim starsza kobieta i młoda dziewczyna. Pierwsza niosła dziewięciocalowy senieh[17], który postawiła przed nami. Drugą można było nazwać skończoną pięknością. Miała czarne włosy, splecione w długie, grube warkocze, przetykane srebrnymi sznurami, a dokoła pełnej, jasno brunatnej szyi układał się sznur korali, na którym wisiała złota moneta. Otulała ją śnieżnobiała saub[18], wycięta na szyi w ten sposób, że widniał z poza niej czerwony jedwabny sudamejrijeh[19], obejmujący pełną pierś, nie ściskając jej wcale. Bardzo szerokie rękawy koszuli tak były rozcięte, że odsłaniały rękę po łokieć. Koszula sięgała w dół aż po kolana, spadając na sarwa[20] w białe i czerwone pasy. Nagie stopki tkwiły w błękitnych pantofelkach, a na przegubach rąk i nóg błyszczały metalowe pierścienie, do których przytwierdzonych było kilka talarów Maryi Teresy i złota pięciopiastrówka.
Dziewczyna niosła w rękach sporą tacę z grubego włókna palmowego, założoną rozmaitemi przekąskami, które potem obie poukładały na stoliku.
Były tam fubir[21], kruche kebah[22] i małe talerzyki z dibs[23], mieszanina z ogórków, granatów i melonów,, oraz rozmaite gatunki daktyli, z których el szelebi zwróciły szczególnie moją uwagę, gdyż są na dwa cale długie, mają małe ziarnka, oraz wspaniały smak i zapach. Gatunek ten pochodzi z Medyny, jest więc stosunkowo drogi. Jeżeli szejk mógł temi daktylami raczyć gości, to musiał być zamożnym człowiekiem.
Kobiety nie powiedziały ani słowa, a skoro się oddaliły, wskazał szejk na potrawy i rzekł:
— Jeśliście łaskawi, to skosztujcie nieco z tego, zanim zarzną i przyrządzą jagnię!
— Hamdullilah! — odezwałem się, sięgając po jedzenie. — Twoje serce jest dobre, o szejku, a ręce twoje otwarte dla gości. Przyjm i ty od nas mały dar, który przeznaczyliśmy dla ciebie. Polowaliśmy na el rassahl, gazelę, i zabiliśmy kilka sióstr jej. Leżą przed twym namiotem i są twoją własnością.
— Rabbena chaliek, ia sidi, niech cię Bóg zachowa, sidi! — odpowiedział. — Przybywasz z dalekiej Belad er Rumi[24], a mimoto znasz przykazania koranu, który powiada, że Allah wynagradza każdy dar dziesięćkrotnie. Przyjmuję gazele, a wy spożyjecie je z nami.
Wtem zapytał Krüger-bej:
— Widziałem bent es Sebira, najpiękniejszą córę twego szczepu, lecz nie widziałem twoich synów. Czemu nie przyszli pokazać mi swego oblicza?
— Odeszli do el Hamza. Moi wywiadowcy usłyszeli, że synowie Uelad Hamema przybyli, aby napaść na kaffilę, której oczekujemy tutaj z Testur. Dlatego wysłałem część młodych wojowników, żeby zbadali, gdzie znajdują się nieprzyjaciele.
— Beni Hamema? Czyż ci rozbójnicy zachodzą aż tak daleko na północ?
— Oni są wszędzie, gdzie tylko można coś złowić. Szejk ich jest synem dyabła. Jego ręce ociekają krwią. On nie oszczędza kobiet ani dzieci — hańba mu!
— Już go Mohammed es Sadak-bej potrafi odszukać!
— Tak sądzisz? Nikt go nie złapie. Szczep jego ma wiele strzelb, a najgorszym ze wszystkich rozbójników jest jego towarzysz.
— Co za towarzysz?
— Czyż nie słyszałeś o Saadisie el Chabir?
— O Saadisie, Krumirze z ferkah ed Dedmaka? On osławiony jest w całym kraju. Musiał uciec z ojczyzny, ponieważ przelał krew, a teraz ściga go zemsta. Jest to chabir el chabir, największy z dowódców. Zna wszystkie doliny i góry, wszystkie źródła i rzeki w całym kraju. Jeżeli Beni Hamema jemu się powierzą, to będą jeszcze groźniejsi niż zwykle.
— Obrali go swoim dowódcą, wczoraj widziano go nad Bah el Halua. To zły znak dla karawany. Niech ją Bóg chroni!
Chociaż nie brałem udziału w tej rozmowie, jednak zajmowała mnie ona nadzwyczaj, ponieważ i ja niejedno słyszałem o Saadisie el Chabir. Mówiono o nim w każdym namiocie i przy każdem obozowem ognisku. Imię jego żyło w ustach gawędziarzy i kobiet, które chciały dzieci swoje zmusić do posłuszeństwa. Kriigerbej sprowadził po pewnym czasie rozmowę na cel swojego przybycia, a szejk zaprosił nas, żebyśmy się przypatrzyli jego koniom.
Opuściwszy namiot, dosiedliśmy koni i w towarzystwie wszystkich Arabów rodzaju męskiego udaliśmy się na miejsce, gdzie się stado pasło. Widok koni wprawił w szybszy obieg krew Anglika, znawcę i namiętnego miłośnika tego najszlachetniejszego ze zwierząt domowych.
Behold! — zawołał. — Jakie wspaniałe okazy! Przypatrzcie się tej białej klaczy. Zapłaciłbym za nią tysiąc funtów. Well!
— Nie dostaniecie jej i za dwa tysiące, sir — odpowiedziałem mu. — A jednak znajduje się tutaj zwierzę, może jeszcze cenniejsze, chociaż nie takie drogie.
— Które?
— Popielaty hedżin z tamtej strony. Ma tę sam ą barwę, która nawet włosom kobiet użycza tyle piękności; Francuz nazywa to cendré. Przypatrzcie się jego głowie, oczom, piersiom i nogom! To biszarin hedżin i prawdopodobnie znakomity biegun.
Heigh-ho! Dajcie mi spokój ze swoimi wielbłądami! Czy siedzieliście już kiedy na takiej bestyi, sir?
— Hm! Nawet często. Wszak wiecie, że już przedtem byłem na Saharze kilka razy.
— Słusznie! Jakże wam było, kiedyście pod swojemi biednemi zwłokami mieli taki garb?
— Bardzo dobrze.
— Na prawdę? No, to się zgadza z waszą naturą! Wiem, że wasze nerwy są ze skóry hipopotama. Kiedy ja po raz pierwszy wsiadłem na takie stworzenie, spadłem najpierw z tyłu, a potem z przodu. Później trzymałem się trochę lepiej, lecz nie zapomnę tej jazdy przez całe życie. Opanowało mię potem coś gorszego, niż morska choroba. Zdawało mi się, że połknąłem tysiąc dyabłów, które chciały polecieć ze mną na cztery wiatry. Nigdy już nie dosiądę takiej nędznej kreatury!
Podczas tego zaklęcia rozczepierzył odpychająco wszystkie dziesięć palców i rozstawił swoje nieskończenie długie nogi, jakby miał jeszcze pod sobą wielbłąda, o którym mówił.
Przed nami przeprowadzono jedno po drugiem najlepsze ze znajdujących się tam zwierząt. Krüger-bej był także ową klaczą zachwycony. Dobroduszna twarz jego promieniała rozkoszą.
— Czy widział pan już kiedy takiego konia? — zapytał mnie.
— Niech mię kaczka kopnie, jeśli to nie jest prawdziwa rawuan[25]! Takiej nie ma nawet następca tronu, sidi Ali-bej, w swojej stajni w el Marfa, sławnych kąpielach morskich w Tunisie.
— Słyszałem, że dużo wydaje na konie.
— Bardzo dużo, ogromnie dużo, na konie, powozy i kobiety. Ma trzysta kobiet, ale takiego siwka nigdy jeszcze nie miał.
— Czy uważa pan tego konia rzeczywiście za niezrównanego?
— W każdym razie. Wolę jego, aniżeli wszystkie trzysta kobiet sidi Ali-beja, między któremi nie znajdował się nigdy taki siwek.
— To przypatrz się pan łaskawie mojemu karemu ogierowi!
— To nie tak łatwo. Zawinąłeś go pan tak w libet[26], że widać mu tylko nogi i nos.
— To przypatrzy mu się pan potem.
— Jego chód i postawa już mi wpadły w oko. Niewątpliwie ma dużo ducha i ognia. A dlaczego pan go tak nakrywa?
— W ostatnich czasach musiał jadać durrha, a to mu trochę zaszkodziło. Ale, uważaj pan!
Szejk dosiadł siwki, by ją przećwiczyć. Zwierzę okazało się znakomitem, chętnie byłbym je puścił w szranki z moim karym, gdybym nie był gościem właściciela siwki, a wiadomo, że dla Beduina niema większego strapienia nadto, gdy ulubiony koń jego musi innemu ustąpić pierwszeństwa.
Wśród wyciągniętego cwału zatrzymał Ali en Nurabi klacz tuż przed nami i zapytał Krüger-beja z błyszczącemi Oczyma:
— Ta klacz nazywa się Utheif[27]. Jak ci się podoba?
— Może nosić proroka po raju. Czy mi ją sprzedasz?
— Czy chcesz mnie obrazić, pułkowniku? Czynie wiesz, że syn Sahary prędzej zabije siebie, swoją żonę i dziecko, aniżeli odda za pieniądze klacz swoją?
— Wiem o tem, szejku. Czy znasz konia, króryby dorównał Utheif?
— Niema do niej podobnych.
— Możebyś przypatrzył się ogierowi tego effendi?
— Żaden effendi z Frankistanu nie może mieć konia, którego oczy mogłyby spocząć na Utheif. Mimoto będzie zapewne ten ogier niezłym koniem, skoro pan jego owinął go tak troskliwie. Jak się nazywa?
— Jego poprzedni pan nazwał go „Ri“ — odrzekłem.
To zafrapowało trochę pytającego.
— Ri, to słowo arabskie — rzekł. — Czy pan tego konia był Beduinem?
— Był to Mohammed Emin, szejk Haddedinów ze szczepu Szammar.
— W takim razie twój ogier jest zwyczajnem zwierzęciem, gdyż nikt z Szammarów nie sprzeda dobrego konia.
— On go nie sprzedał, lecz ofiarował mi w darze. Czy to koń lichy, zaraz zobaczysz.
Zsiadłem z konia i skinąłem na służącego Achmeda, który przysłuchiwał się dotąd z zajęciem naszej rozmowie, a teraz pośpieszył z radością, by zdjąć z karego osłonę, już naprzód dumny ze zwycięstwa, którego się po moim ogierze spodziewał.
— Wallahi, billahi! — zawołał szejk, kiedy koc opadł na ziemię. — Ten koń ma czerwone jak krew nozdrza, a zbudowany jest, jak es Saleh, ulubiony koń Haruna el Raszyda. To radżi pak, najczystszej krwi. Żaden Beduin nie darowałby nikomu takiego skarbu. Ten koń poszedł za tobą bez wiedzy swego pana!
To znaczyło innemi słowy, że go ukradłem. Te słowa mogło wywołać na usta szejka tylko uczucie niezwykłego podziwu. Usłyszawszy to, ściągnąłem brwi i położyłem rękę na sztylecie.
— Czy wiesz, co mówisz, szejku Ali en Nurabi? — zapytałem. — Czy tu na Dżebel Gwibub jest zaszczytem zaliczać się do koniokradów? Tam, gdzie ja się urodziłem, jest to hańbą. Gdybym był nie zjadł z tobą soli, to żelazo tkwiłoby już w twojem sercu. Bądź na przyszłość ostrożniejszy!
Oczy szejka zajaśniały także. Gdybym nie był jego gościem, przyszłoby było pewnie do sprawy na noże. Opanował się jednak i zapytał:
— Czy twój ogier ma tajemnicę?
— Ma ją, jak każdy koń czystej krwi.
— Czy znasz tę tajemnicę?
— Znam.
— W takim razie przebacz mi! Nikt nie zdradzi tajemnicy swojego konia; dopiero na łożu śmierci przekazuje ją każdy swemu spadkobiercy. Kto zna tajemnicę swojego konia, ten musiał otrzymać go w sposób rzetelny. Jeśli jednak szejk Haddedinów darował ci tego ogiera z własnej woli, to i ty musisz być wielkim szejkiem, lub emirem!
— Szejk Haddedinów był moim przyjacielem i to niech ci na razie wystarczy. Może wieczorem ci opowiem, w jaki sposób otrzymałem tego konia.
— Sądzisz, że on dorówna mojej klaczy?
— Sądzę.
— To dosiądź go i udowodnij, że tak jest!
— Nie wolno mi zmartwić klaczy człowieka, w którego namiocie mam spocząć.
— Wolno ci, effendi. Żądam tego od ciebie, by ci pokazać, że moja „Jaskółka“ szybsza jest, niż twój „Wiatr“.
Ja wahałem się jeszcze, gdy Krüger-bej zauważył:
— Wszak sam tego chce! Do pioruna, ja także jestem ciekaw, jakie to będą wyścigi! Gdym pańskiego ogiera zobaczył, zdumiałem się nad swoją ślepotą, że tego przedtem nie spostrzegłem. Szejk nie powinien się gniewać, jeśli zwyciężycie, gdyż sam was o to prosi. Puść pan dyabła w taniec. Powiadam panu, że ucieszę się, jeśli pańskiemu „Wiatrowi“ nie zabraknie wiatru i jeżeli go całkiem nie straci.
Sir Dawid Percy niezupełnie wprawdzie zrozumiał naszą rozmowę, lecz na widok mojego konia kilka razy wydał głośny okrzyk podziwu; przeczuł, o co chodziło, i rzekł do mnie:
S’death, a to koń! Będziecie się ścigali z szejkiem?
— Zgadliście.
— Zróbcie to, zróbcie! Przypuszczam, że kary może pójść w zawody z siwką!
— Pod względem chyżości i wytrwałości przewyższa ją nawet, ale obawiam się, że obrażę szejka, jeśli klacz jego zawstydzę.
— Ale, co za gadanie! Sława takiego konia więcej warta, aniżeli ten brunatny chmyz!
„Tajemnica“ konia, to rzecz całkiem szczególna. Każdy Arab przyzwyczaja swego konia do pewnego znaku, na który zwierzę ze spotęgowaną chyżością pędzi, dopóki nie padnie. O tym znaku nie mówi Arab nikomu, nawet synowi, ani najlepszemu przyjacielowi, a używa go tylko wtedy, kiedy życie jego jest w niebezpieczeństwie, lub kiedy chodzi o zdobycie nagrody cenniejszej dlań, aniżeli zwierzę. Mój znak polegał na tem, że głośno wymawiałem słowo „ ri“ i lewą dłoń kładłem ogierowi pomiędzy uszyma. Doświadczyłem już nieraz, że wtedy trudno było jakiemukolwiek jeźdźcowi mnie doścignąć. Nie bałem się też klaczy szejka, ale nie chciałem zranić jego dumy. Ucieszyłem się przeto przerwą, jaka na razie odwróciła naszą uwagę od próby z końmi. Oto jeden z Arabów krzyknął głośno i wskazał ręką na północ, gdzie ujrzeliśmy kilkanaście punktów, zwiększających się szybko w miarę zbliżania się do nas. Byli to jeźdźcy szczepu, u którego bawiliśmy właśnie w gościnie. Zaledwie szejk to rozpoznał, dał znak, by jechać za nim i popędził z zawrotną niemal chyżością.
— Za nim, za nim! — zawołał do mnie Krüger-bej. — Doścignij go pan! To najpiękniejsza sposobność do pokazania przewagi ogiera nad klaczą!
Zrobiłem ręką ruch odmowny i zachowałem to samo tempo co drudzy. Zbliżających się do nas jeźdźców było około dwudziestu. Prowadzili w środku Araba, przywiązanego do konia sznurami z łyka palmowego. Dwu z nich podjechało szybciej do szejka i zatrzymali przed nim konie. Byli to jego synowie.
— Hamdullillah! — zawołał jeden z nich. — Dzięki Allahowi, który oddał nam w ręce największego rozbójnika i mordercę!
— Kto jest ten jeniec? — zapytał szejk.
— To Krumir Saadis. Allah inhal el kelb, niech Bóg zniszczy tego psa, jego i cały ferkah ed Dedmaka! On zastrzelił Abu Ramzę, walecznego wojownika i kilku z nas pokaleczył. Oby imię jego zostało zmazane a krew jego niechaj zapłaci za winę, która go zawiedzie do piekła!
Tym jeńcem był więc słynny Krumir, o którym rozmawialiśmy przedtem. Ręce jego przywiązane były do tylnej części arabskiego siodła, a obie nogi skrępowano mu sznurami, przechodzącymi pod brzuchem konia. Mimoto siedział na siodle prosto, dumnie i chłodno, zwróciwszy na szejka ostre, kolące oczy. Nizkie czoło z cienkiemi, szczecinowatemi brwiami, ostre kości policzkowe, cienki jastrzębi nos, obrzękłe wargi i silnie rozwinięta dolna szczęka nadawały mu wyrazu nieczułości i okrucieństwa.
— Abu Ramza nie żyje? Gdzie on? — zapytał szejk.
— Tam go wiozą.
Mówiący to wskazał ręką za siebie, gdzie ukazali się dwaj jeźdźcy, prowadząc między sobą konia, do którego przywiązany był trup zastrzelonego.
— A kto zraniony? — zapytał szejk znowu.
Dwaj jeźdźcy wskazali w milczeniu na krwawe plamy, widoczne na białych płaszczach.
— Opowiedz, jak spotkaliście się z nim! — rozkazał Ali en Nurabi.
Syn zaczął opowiadać:
— jechaliśmy w dół Wadi Milleg i zatrzymaliśmy się nad Fum el Hadżar[28]. Wtem nadjechał ten potomek psa parszywego. Siedział na koniu, oczy jego szukały czegoś, jak oczy szpiega, a jazda jego była jako chód zdrajcy. Naraz ujrzał nas i zwrócił się do ucieczki, my jednak dopędziliśmy go wkrótce. Zanim zdołaliśmy go pojmać, zastrzelił nam towarzysza, a tych dwu zranił. Ed dem b’ ed dem — en nefs b” en nefs, oko za oko — ząb za ząb! On podpada krwawej zemście!
— Ed dem b’ ed dem — en nefs b’ en nefs! — zawołały głosy dokoła.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/223 Szejk nakazał milczenie.
— Zebranie naradzi się nad nim — rzekł. — Czy przyznał się wam, gdzie jego ludzie?
— Nie. Nie powiedział ani słowa. Usta jego są jako wargi śmierci, która milczy na wieki.
— Ostrza naszych włóczni i nożów nauczą go słów, których zażądamy od niego. Zaprowadźcie go do obozu!
Podczas tej niedługiej rozmowy nie drgnął Krumir nawet powieką i przypatrywał się z nietajonym podziwem mojemu i szejkowemu koniowi. Twarz jego została nieruchomą, a kiedy przejeżdżaliśmy obok trzody, zatrzymał konia lekkim naciskiem kolan, aby zachwyconem okiem znawcy przypatrzyć się popielatemu wielbłądowi. Zdawało się, że o los swój zupełnie się nie troszczy.
Kilku Arabów pośpieszyło naprzód do obozu, aby zanieść wiadomość, że najgorszy z ich nieprzyjaciół dostał się do ich niewoli. To też cała ludność powitała nasz orszak głośnymi objawami radości. Jeźdźcy przebiegali obok siebie w śmiałych podskokach, a reszta klaskała radośnie w ręce, okazując co chwila jeńcowi pogardę obelżywemi minami i spluwaniem. On sam nie drgnął na twarzy nawet wówczas, kiedy przed namiotem szejka zabrano się do odwiązania go od konia. Zaledwie jednak rozwikłano ostatnie węzły, zeskoczył potężnym susem, odrzucił na bok otaczających go ludzi i znalazł się w jednej chwili przy pobocznym namiocie, w którego drzwiach stała córka szejka. W mgnieniu oka pochwycił ją i postawił przed sobą, jak tarczę.
— Dakila la szejk, jestem wybawiony! — zawołał — i natychmiast opadły wszystkie ręce, które wyciągnęły się za nim.
Stało się to tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić. Na wszystkich twarzach odbiło się gniewne zdumienie, lecz nikt nie odważył się podnieść ręki na tego, który wymówił uświęcone słowo, chroniące nawet najgorszego złoczyńcę przed zemstą nieprzyjaciół.
— Eddini szarbat, ia ambrel banaht, daj mi się napić, ozdobo dziewcząt! — rzekł do Mochailah, którą ten wypadek przestraszył.
Ona spojrzała pytająco na ojca. Dokoła odezwał się lekki pomruk, szejk jednak nie zważał na to i rozkazał córce:
— Daj mu wody, lecz ani chleba, ani soli! Starszyzna osądzi, co się z nim stanie.
Dziewczyna zniknęła wewnątrz namiotu dla kobiet, a zaraz potem wyszła z czarką wody, którą podała Krumirowi.
— Weź i pij, wrogu mojego szczepu! — rzekła.
— Piję! — odpowiedział dumnie. — Oby moi nieprzyjaciele zniknęli, jako krople tej wody, a napój ten niechaj będzie ma el furkan[29] dla Saadisa el Chabir, syna Beni Dedmaka!
— Allah jenahrl el Dedmaka, Allah niech potępi Dedmaka! — odezwał się jakiś głos, pełen gniewu.
Słowa te wymówił mój służący Achmed es Sallah. Szejk zmarszczył groźnie czoło i odpowiedział:
— Allah iharkilik, oby Bóg spalił ciebie, ciebie i twój język! Czyż nie widziałeś, że ten człowiek wypił nuktha al karam[30] z córką twojego szczepu? Ale ja wiem, że udałeś się na obczyznę, aby zapomnieć o zwyczajach i prawach twojego narodu, a teraz nie wiesz już o tem, że Beduin powinien słuchać, kiedy mul el duar[31] głos swój podniesie. Przekleństwo proroka spotyka człowieka, który hańbi swojego gościa, a ja powiadam wam, że zabiję każdego, ktoby się ośmielił strącić włos z głowy tego Dedmaka, zanim dżemma[32] naradzi się, co z nim zrobić!
O biada! Z tych słów poznałem, że szejk nie jest zbyt dobrze usposobiony dla biednego Achmeda. Co mogło się stać teraz z miłością obojga młodych ludzi? Oczy Achmeda zaiskrzyły się. Słowa, wyrzucone przeciw Krumirowi, niewątpliwie podyktowała mu zazdrość. On nie dostąpił jeszcze tego szczęścia, żeby zamienić słowo z ukochaną, a ten zbój i morderca bezkarnie ją dotykał i pił z jej rąk. To go z pewnością dręczyło, ale teraz był na tyle rozsądnym, że nie poddał się zbytnio wpływowi uczuć, lecz cofnął się z gniewem od namiotu.
Na skinienie szejka wzięli dwaj wojownicy Krumira między siebie i zaprowadzili do szejkowego namiotu. Krüger-bej położył mi dłoń na ramieniu, mówiąc:
— No, teraz rozpocznie się narada, czyli my jesteśmy tu zbyteczni. Może mi pan będzie towarzyszył?
— Dokąd?
— Trochę na przechadzkę, aby nogi rozruszać. Będzie to rodzaj uprzejmości wobec szejka, ponieważ, potrzeba mu teraz namiotu na naradę. Za kwadrans skończy się wszystko, będziemy więc mogli powrócić.
— Zabierzmy z sobą Anglika!
— To się samo przez się rozumie. Któż miałby go wezwać, żeby z nami poszedł, jeśli nie my?
Skinąłem na sir Dawida Percy. Powierzyliśmy Achmedowi nadzór nad końmi i zwróciliśmy się ku grupce palm, których korony obiecywały w pewnem oddaleniu trochę chłodnego cienia.
— Co to za drab, którego pochwycili Uelad Sabira, sir? — zapytał mnie Percy. — Widziałem wprawdzie wszystko, ale nic nie rozumiałem.
— To Krumir z ferkah ed Dedmaka, wysoce niebezpieczny rozbójnik karawanowy. Do jego ręki przylepła niejedna kropla krwi ludzkiej.
— Hm! Jak się nazywa ten człowiek?
— Saadis el Chabir.
— Co to znaczy?
— Saadis jest właściwem jego imieniem i znaczy: „szósty“. Ten człowiek zna dzięki wyprawom po Algierze i Tunezyi każdą górę i każde wadi. To najpewniejszy przewodnik w całym kraju, a od wybrzeża Morza Śródziemnego aż po Belad el Dżerid[33] ma licznych przyjaciół i miłych sprzymierzeńców, jak londyński złodziej kieszonkowy ma swoich ukrywaczy od Holborn aż do Isle of Dogs. Podobno nawet na niebezpiecznych słonych jeziorach południowych czuje się tak pewnym jak jeździec na siodle. Dlatego wynajmują go często rozbójnicze plemiona Beduinów na przewodnika.
— Hm! Słyszałem już raz to imię, lecz nie wiedziałem, że ten Saadis i ów opryszek, to jeden i ten sam łajdak.
— Więc widzieliście go już, sir? — zapytałem czemprędzej.
Yes! — potwierdził Anglik.
— Gdzie?
— W Tunisie, albo raczej koło Tunisu. Well!
— Kiedy?
— Przed trzema tygodniami. Spotkałem się z nim na końcu Manuby[34]. Siedział na przepysznym srokaczu i cwałował ku górom Saghoan. Przybywszy do Bardo[35], dowiedziałem się, że skradziono właśnie bejowi konia, sześcioletniego srokacza. Zeznałem, co widziałem i przyłączyłem się do pogoni za łotrem, ale kiedy dojechaliśmy do końca Manuby, on dostał się już na Dżebel Saghoan. Niepodobna już go było dopędzić.
— I poznaliście go teraz napewno? Nie mylicie się?
— To stanowczo jest on. Tej fizyognomii nie można zapomnieć i założę się o wszystko przeciw niczemu, że się nie mylę. Yes!
— Czy Krüger-bej wie o kradzieży?
— Oczywiście. On był w tym czasie w Bardo.
— A wy nie powiedzieliście mu teraz jeszcze, że ten Saadis jest owym łotrem, którego spotkaliście wówczas?
— Nie.
— To niechaj zaraz się dowie! Powiedziałem pułkownikowi gwardyi o tem, co dopieroco od Anglika usłyszałem. To zaskoczyło go tak niespodzianie, że aż usta otworzył ze zdumienia i przez długi czas nie mógł ich zamknąć.
— Co? — zawołał w końcu.
— Ten Saadis el Chabir, ten arcyłotr, to byłby on? Czy lord się nie pomylił?
— Nie myli się napewno!
— Do stu piorunów! To dobrze! To będzie połów, za który mi Sadak-bej ofiaruje największą wdzięczność. Ale gdzie srokacz?
— Pewnie sprzedany, skoro Krumir nie jechał dzisiaj na nim.
— Niech dyabeł porwie tego draba! On dopóty będzie brał bastonadę w podeszwy, dopóki się nie przyzna, gdzie schował srokacza. Proszę pana, zawróćmy czemprędzej, ażebyśmy przyszli tam jeszcze, zanim tego łotra ułaskawi zgromadzenie starszyzny i weźmie go przez to w swoją opiekę!
— Czy pozwolą nam stanąć przed zebraniem?
Krüger-bej zatrzymał się i zamyślił.
— Nie — odrzekł potem — i to jest przykre. Mimo to wracajmy, ponieważ nigdy się nie wie, co w takiej sprawie może znaczyć jedna chwila i jaki skutek może pociągnąć za sobą zaniedbanie czegoś. Cały batalion w tył zwrot i marsz!
Udaliśmy się więc czemprędzej do duaru. Przed nim pilnował Achmed obok pasących się koni. Ja stanąłem przy nim, a tamci dwaj poszli dalej. Widocznie Achmed otrzymał jakąś przyjemną wiadomość, gdyż otwarta twarz jego błyszczała od zachwytu.
— O sidi — rzekł — słońce weszło nad twoim przyjacielem i sługą, a Allah wylał nań pełnię szczęścia!
— Czy wolno wiedzieć, jakiego posła użył Allah, by cię obdarzyć tem szczęściem?
— Tobie wolno, lecz tylko tobie. Mochallah, najpiękniejsza z hurysek, przechodziła tędy, by zobaczyć, co się dzieje z wielbłądami szejka. Musiała być bardzo ostrożną, ale przecież powiedziała mi, że o północy będzie na mnie czekała pod palmami. Szejk gniewa się na mnie, ponieważ jako sziluh i amazigh[36] poszedłem do wielkich miast i zostałem nawet sługą niewiernego. Pomówimy o tem, jakby ułagodzić gniew jego.
— Gniewa się na ciebie z powodu mnie? To obraza, za którą się zemszczę!
— O sidi, oszczędzaj go! Ramię twoje jest silne, a nóż twój nigdy celu nie chybił, ale szejk jest ojcem Mochallah, którą ja miłuję. Ty nie zasmucisz mojego serca!
— Eh! Ja go przecież nie chcę zabić! Wszak wiesz, że jestem chrześcijanin i że moja kitab el mukaddas[37], zabrania przelewać krwi bez koniecznej potrzeby.
— Cóż więc uczynisz, effendi?
— Zemszczę się na nim w ten sposób, że ja, niewierny, wstawię się za tobą. Poproszę go, żeby oddał ci za żonę twą „woniejącą“.
— Czy to prawda? O sidi, czy zrobisz to rzeczywiście? — pytał uradowany.
— Tak. I ciekaw jestem, czy każe licom moim spłonąć ze wstydu. Wiem przecież, że prorok zabrania zawstydzać gościa.
— Panie, jeśli to zrobisz, to będziesz gotów spełnić mi jeszcze jedną prośbę, a ja wielbić będę twą dobroć z dzieci na wnuki!
Hm! Poczciwy Achmed mówił już o swoich potomkach w drugiem pokoleniu, zanim jeszcze mógł się rozmówić z babką swoich wnuków. Miłość to rzecz szczególna, zarówno w Laponii jak w Tunisie, nad Mississipi i u Papuasów; najlepiej pozostawić jej własną wolę. Zapytałem więc mego Araba:
— Jakie masz jeszcze życzenie?
— Czy nie sądzisz, że mogliby mnie z Mochallah zaskoczyć?
— To bardzo możliwe.
— Sidi, ja nie mam nikogo innego. Niechaj twoje oko nas strzeże, abyśmy byli pewni siebie!
— Aha! To było niezłe! Mój poczciwy Achmed ufał widocznie memu dobremu sercu. Ale czemu nie miałem mu wyświadczyć tej drobnej przysługi? Gdyby na mnie jaka Mochallah czekała pod palmami, on byłby także z radością czuwał nad bezpieczeństwem naszego rendez-vous.
— Achmedzie es Sallah — odpowiedziałem mu na to — idź śmiało pod daktyle. Ja potrafię przytrzymać każdego zdrajcę!
— O sidi, łaska twoja tak wielka, jako drzewo esz sziab, na którem spoczywa ziemia, a litość twoja sięga tak daleko, jak cziur el dżinne[38] latają. Oddam ci życie moje, jeżeli zechcesz!
— Zachowaj je dla Mochallah „woniejącej“! Powiedz jej, że jestem twym przyjacielem, który przemówi za wami u jej ojca!
Po tej rozmowie poszedłem do namiotu szejka, gdzie Percy i Krüger-bej już stali. Ledwie się zatrzymałem przed namiotem, otworzyło się wejście i ukazał się szejk razem z Krumirem i starszymi.
— Co postanowiliście o tym człowieku? — zapytał pułkownik gwardyi.
— Zgromadzenie było dla niego łaskawe — rzekł Ali en Nurabi. — On wypił wodę pozdrowienia, lecz nie jadł chleba ni soli gościnności. Przez trzy dni będzie bezpieczny w naszych namiotach i na naszych pastwiskach; po upływie jednak tego czasu, a nawet przedtem, skoro tylko przekroczy nasze granice, podpadnie pod krwawą zemstę.
— On ucieknie!
— Konia jego strzegą nasi ludzie.
— On mimo to ucieknie. Czy wiesz, szejku, że on należy nietylko do was lecz także i do mnie?
— Dlaczego?
— Zaraz się o tem dowiesz!
Krumir nie słyszał pozornie ani słowa z tej rozmowy. Oko jego spoczywało na przywiązanej w pobliżu siwce en Nurabiego, następnie prześliznęło się po namiocie dla kobiet, przed którym zajęta była Mochallah mieleniem durrhy na kamieniu. W spojrzeniu jego malował się wyraz pożądliwości i szyderstwa, a ja wyczytałem mu z twarzy myśl, że zarówno koń, jakoteż piękna dziewczyna były dla niego czemś, o co warto było się pokusić. Po ostatnich słowach Krüger-beja zwrócił się do niego z dumnym wyrazem twarzy.
— Byłeś przed trzema tygodniami w Tunisie? rzekł doń pułkownik gwardyi.
— Co ciebie moje drogi obchodzą? — odparł.
— Więcej aniżeli przypuszczasz! Czy zaprzeczysz temu, że tam byłeś?
— Nie chcę ani zaprzeczać, ani odpowiadać ci na cokolwiek. Jestem wolnym synem Dekmaka, ty zaś niewolnikiem baszy. Zaczekaj, dopóki mi się nie spodoba z tobą pomówić!
— Musi ci się spodobać, ty wolny ed Dekmaka, który jesteś jeńcem walecznych Uelad es Sebira. Ten obcy emir z Inglistanu widział ciebie w Tunisie.
— Niech sobie widzi kogo chce! Co mnie to obchodzi?
— Jechałeś na srokaczu.
Coś, jakby wyraz przerażenia, przemknęło po żelaznem obliczu Krumira, zapanował jednak nad sobą i odpowiedział:
— Czy ten obcy emir przybył na to tylko z Inglistanu, żeby oglądać srokacze?
— Skradziono go baszy, a ty jechałeś na nim z Bardo przez Manubę do gór Saghoan. Nie mogliśmy już ciebie doścignąć.
Krumir zaśmiał się krótko, złośliwie.
— W takim razie był ten srokacz bardzo dobrym koniem! rzekł. — Ten, kto go ukradł, jest widocznie lepszym jeźdźcem od tych, którzy go ścigali.
— A jednak dopędzili go, jak teraz widzisz, baadisie el Chabir, gdzie ukryłeś skradzionego konia?
— Ja?... Czy smum, zły wiatr pustynny, mózg ci wysuszył, że ośmieliłeś wypowiedzieć to pytanie?
Na te słowa położył pułkownik mameluków dłoń na rękojeści jataganu i zawołał:
— Kelb, ibn el kelb — psie i psi synu, czy ty mnie znasz?
— Znam, ponieważ widziałem cię w el Marfa[39] na ulicy sidi Morgiani i przed dar el bej[40] na czele niewolników. Pochodzisz z krajów północnych, gdzie mieszkają niewierni, których oby Allah potępił! Czy jesteś jeszcze na tyle rhassihm[41] w krainie wiernych, że odważasz się nazywać psem Krumira z ferkah ed Dedmaka? Czy wiesz, że tylko z tym możesz się obchodzić jak ze złodziejem, kogo bezpośrednio po kradzieży zastaniesz na skradzionym koniu? Gdybyś był nawet dzisiaj zobaczył u mnie tego srokacza, nie byłby on skradziony, bo mogłem go otrzymać w podarunku, zamieniać, albo kupić. Gdybyś nie był gościem tych ludzi, u których piłem wodę, ugodziłbym cię nożem. Ale powiedz jeszcze jedną obelgę, a dusza twoja pójdzie do ojców. Syn Krumirów nie pozwala obrażać siebie po raz wtóry. Zapamiętaj to sobie!
Ta groźba nie wywarła żadnego wrażenia na czcigodnym Krüger-beju, bo przystąpił o krok bliżej i zapytał:
— Ty śmiesz kłamać, że nie ukradłeś tego konia?
— Nie mam potrzeby kłamać, ani przyznawać się do niczego. Mów, z kim chcesz, tylko nie ze mną!
— No, to dobrze, niech się spełni twoje życzenie, ale nie sądź, że mi umkniesz! — rzekł Krüger-bej, poczem zwrócił się do Alego en Nurabi. — A więc ten Saadis el Chabir jest rzeczywiście pod waszą opieką?
— Tak; przez trzy dni może wolno i bez przeszkody chodzić wśród nas, jak gdyby do nas należał. Czwartego dnia w porze feczeru[42] otrzyma napowrót swego konia i będzie mógł od nas się oddalić. Ale wraz z zorzą poranną popędzimy za nim, a jeśli go dościgniemy, zabierzemy krew jego! Tak postanowiła rada starszych.
— Lecz on przedtem ucieknie!
— Przysiągł, że tego nie zrobi.
— Jaką złożył przysięgę?
— Na Allaha, na proroka i na wszystkich świętych kalifów.
— W takim razie dochowa przysięgi. Ja jednak nie przyłączam się do waszego postanowienia, gdyż nie przyrzekałem mu pozwolić na ucieczkę między mrokiem nocy a zorzą poranną. Zaczekam nań na granicy waszych pastwisk, by go tam pojmać i zabrać do Tunisu.
— Na to musimy się zgodzić — odrzekł szejk — ale, zanim ty go zabierzesz do Tunisu, padnie on od naszych kul. Teraz wejdźcie do namiotu! Dolatuje mnie już woń owcy, zabitej dla was.
Krumir odszedł z podniesioną głową, my zaś udaliśmy się do namiotu, gdzie nas obsługiwały Mochallah i jej matka. Ani szejk, ani nikt z jego ludzi nie wziął udziału w uczcie. Zwyczaj zakazywał im jeść przed pochowaniem zabitego towarzysza.
— Nad czem naradzał się ten kolonel gwardyi z szejkiem? — zapytał mnie sir Percy podczas jedzenia?
Gdy mu wytłómaczyłem całą sprawę, odpowiedział:
— Hm! To nędzny drab, ten Krumir! Taki łotr nie powinien nam umknąć! Yes! Ja także pomogę zabrać go do Tunisu.
— Zdaje mi się, że chcieliście przyłączyć się do mnie?
— Ach, słusznie! Wy udajecie się na południe, a ja z wami, ale przedtem możemy przyczynić się do pojmania tego ptaszka.
— Zobaczymy! Ja nie wierzę ani jemu, ani jego przysiędze. Może jeszcze przed upływem umówionych trzech dni zajdzie co nadzwyczajnego.
Zanim jeszcze przestaliśmy jeść, dały się na dworze słyszeć żałobne wycia. To zabierano się do pogrzebania zabitego. Jako goście mieliśmy obowiązek przyłączenia się do tej żałobnej uroczystości, opuściwszy więc namiot, wyszliśmy przed obóz, gdzie wszyscy zgromadzili się dokoła zwłok, leżących w białym całunie obok płytkiego dołu. Tuż przy zwłokach stali krewni, a reszta ugrupowała się dokoła wielkim kręgiem. Kobiety i dziewczęta lamentowały przeraźliwymi głosami, mężczyźni zaś stali w milczeniu z posępnem, żądnem zemsty spojrzeniem. Krumira nie było widać; miał na tyle rozsądku, że się nie pokazał.
Ponieważ kapłana nie było we wsi, przeto zastępował go szejk przy obrzędzie. Podniósł rękę i natychmiast zapanowała zupełna cisza. Teraz zwrócił twarz w kibla[43] i zaczął:
— W imię Boga wszechmiłosiernego. Na mądry kuran, tyś jest jednym z posłańców Boga, który ma nauczyć drogi prawdziwej. To objawienie wszechmocnego i wszechmiłosiernego Boga, iżbyś ostrzegł naród, którego ojcowie nie byli ostrzeżeni i dlatego żyli bez troski i lekkomyślnie. Wyrok na nich już zapadł, dlatego nie mogę wierzyć...
To był początek trzydziestej szóstej sury, którą Mahomet nazwał kwelb el kuran, czyli sercem koranu. Odmawia się ją w godzinie śmierci lub na pogrzebie. Podczas słów: „Znakiem zmartwychwstania niechaj mu będzie martwa ziemia, którą deszcz ożywia na nowo“, położono trupa w grobie twarzą ku Mekce. Przy słowach zaś: „Zahuczą trąby i patrz, oto powstali z grobów. Oto, co nam wszechmiłosierny obiecał. Jeden tylko dźwięk trąby i patrz, wszyscy już zgromadzeni przed nami“, zaczęto rzucać ziemię na umarłego. Podczas tego odmówił szejk surę do końca. Obok leżały już przygotowane kamienie, z których ułożono nad grobem mogiłę. W końcu odmówił szejk jeszcze surę siedmdziesiątą piątą i zakończył pogrzeb mahometańskiem wyznaniem wiary: „Bóg jest jeden, a Mahomet jego prorokiem“. Kobiety zaczęły chodzić dokoła grobu, a mężczyźni występowali szeregiem jeden po drugim i wbijali noże w ziemię na znak, że śmierć towarzysza broni ma być pomszczoną.
Gdyby Krumir był obecny przy tej osobliwej przysiędze, byłby może nie potrafił zachować dumnej i pewnej siebie postawy. Gdyśmy weszli do namiotu szejka, zastaliśmy go tam na serirze. Sądził z zupełną słusznością, że mu tam najbezpieczniej. Pomimo swego niezbyt miłego położenia nie okazywał nam żadnych względów. Leżał wyciągnięty i obojętny, jak gdyby nie widział nas wcale. Ja i Kruger nie zważaliśmy na to, gdyż wystarczyło nam miejsca na to, żeby przykucnąć na sposób turecki, lecz sir Dawid Percy nie był przyzwyczajony do tej pozycyi, którą na wschodzie nazywają rahat otturm ak[44].
— Zabierz nogi, master łajdaku! — rzekł niestety po angielsku, lecz z ruchem ręki, który Krumir bezwarunkowo musiał zrozumieć.
Mimo to nie ruszył Saadis el Chabir nogą, aby zrobić miejsce Anglikowi.
Well! Skoro nie chcesz, to się posankuj!
Wziąwszy przy tych słowach Krumira za nogi, zrzucił go szybkim ruchem z seriru aż pod wejście do namiotu. W tejże chwili zerwał się napadnięty z ziemi i skoczył ku Anglikowi. Sir Percy, jako zręczny bokser, na przyjęcie napastnika uderzył go tak mocno pięścią w twarz, że ten stracił przytomność, a w następnej chwili wyleciał z namiotu.
Spotkanie przeciwników odbyło się tak szybko, że niepodobna było im przeszkodzić. Percy usiadł na serirze, ja zaś dobyłem noża, by mu dopomóc, gdyż spodziewałem się, że Saadis el Chabir poszuka sobie jakiej broni i wtargnie znów do namiotu. Uderzenie jest dla Beduina największą obelgą, a zmyć ją można tylko krwią.
— Coście zrobili, sir? — zapytałem. — Teraz życie wasze w niebezpieczeństwie!
Anglik wyciągnął spokojnie jeden z pistoletów, odwiódł kurki i odrzekł chłodno:
— Życie moje w niebezpieczeństwie? W takim razie ja wpierw jego trochę zabiję. Nie mogę pozwolić koniokradowi na to, żeby się ze mną brutalnie obchodził.
— Na miłość Boga, nie strzelajcie! On pozostaje teraz pod osłoną całego szczepu i śmierć jego sprowadziłaby na was zemstę krwi.
Pshaw! Czy może sądzicie, że Englishman zna to głupstwo, które się zowie: strachem lub obawą? Ten człowiek obraził mnie wedle zwyczajów mojego kraju, za to ja obraziłem jego wedle zwyczajów jego kraju. Temsamem sprawa między nami załatwiona. Jeśli mu to nie wystarczy, to już będzie jego rzeczą. Yes! Obawy moje co do wtargnięcia Krumira do namiotu nie spełniły się na szczęście. Krüger-bej potrząsnął na to głową, mówiąc:
— Ten ed Dedmaka stracił chyba poczucie własnej godności, inaczej bowiem życieby naraził, byle pomścić tę obelgę, którą można chyba nazwać największą. Czy Anglik by go zastrzelił?
— Boję się o to.
— W takim razie musimy się zastanowić, jakby temu zapobiec. Gdyby ten drab odważył się wejść do namiotu, przytrzymamy go natychmiast, ażeby nie mógł się ruszyć. Potem zawołamy szejka i oddamy mu jeńca, aby w ten sposób uczynić go nieszkodliwym.
Lecz do wykonania tego planu nie przyszło, ponieważ Krumir się nie zjawił. Dopiero, gdy nadszedł szejk, dowiedzieliśmy się, że Saadis skarżył się przed nim na nas i zagroził nam ciężką zemstą. Na czas pobytu we wsi dano mu inny namiot.
Tymczasem upłynęło całe popołudnie, a zdaleka zabrzmiały słowa: „Hai aal el sallah, tak, gotuj się do modlitwy, kiedy słońce zanurza się w morzu piasczystem!“
To nadszedł mogreb, czyli pora modlitwy o zachodzie słońca. Zanurzyliśmy więc ręce w wodzie, wyszliśmy przed namiot, z wyjątkiem lorda, który został w namiocie, i upadliśmy na ziemię. Podczas moich wędrówek pośród muzułmanów nie wykluczałem się nigdy od ich ablucyi i modlitw, a zdaje mi się, że mimo to zostałem nadal dobrym chrześcijaninem.
Po modlitwie dosiadł szejk konia, by postarać się o zabezpieczenie trzód. Przyłączyłem się doń, ponieważ zależało mi na tem, żeby pomówić z nim w cztery oczy o moim służącym, który był właśnie w duarze przy moim koniu.
— Achmedzie es Sallah — zawołałem nań — nie odstąpisz od konia ani na chwilę i przywiążesz go na noc podczas snu do siebie!
— Rozumię cię, sidi — odpowiedział. — Nie tylko przywiążę go do siebie, lecz nadto głowa moja spoczywać będzie na nim, kiedy się do snu ułoży.
— Na co ta ostrożność? — spytał mię szejk, jadąc dalej. — Czyż nie jesteś moim gościem, którego mienie jest w bezpieczeństwie, dopóki znajduje się u mnie?
— Czy oddasz mi mego ogiera, jeśli go jutro rano nie znajdziemy?
— Któżby go mógł uprowadzić?
— Saadis el Chabir.
— Mylisz się, on nas nie okradnie. Zresztą przysięga zatrzyma go u nas przez trzy dni.
— Ty możesz mu ufać, ale ja ani słowa mu nie wierzę. Czy wiesz wogóle, że on sam był w Wadi Milleg?
— Gdyby nawet miał towarzyszy, mimoto nie ośmieliłby się napaść na obóz Alego en Nurabi. Oni mnie znają. Jutro pojedziemy do Wadi Milleg, aby ich poszukać, jeśli się tam znajdują. Czy pojedziesz z nami, effendi?
— Nie.
— Dlaczego? Koń twój wypocznie do tego czasu.
— Wypoczynku ani ja nie potrzebuję, ani mój koń, jakkolwiek teraz jadę na jednym z twoich. Zostanę u ciebie jutro dlatego, że nie chcę, żebyś popełnił wielki błąd.
— O jakim mówisz błędzie?
— Czyż nie uważałeś tego za wielki błąd, że Achmed jeździł ze mną? A teraz sam chcesz, żebym ja był z tobą! O szejku, od kiedyż to w kraju Uelad es Sebira panuje zwyczaj zasmucania gości? Przejechałem Saharę od Dżebel Abiad na zachodzie do Wah el Dakel na wschodzie, od Dżebel Aldeda w kraju Krumirów na północy do straszliwej pustyni Tintuma na południu. Byłem w Mafr[45], w świętym kraju el Arab, potem dalej na wschodzie aż u Kurdów i Persów, byłem w takich krajach i pośród takich ludów, których nazw ty nigdy nawet nie słyszałeś, ale nigdzie nie spotkałem szejka, któryby pozwolił policzkom gościa spłonąć ze wstydu. Ja wiem, że mój kary zwyciężyłby twoją siwkę, zaniechałem jednak zakładu, gdyż mieszkam pod twoim dachem. A ty? Udam się stąd do krajów Kramemssa, Segrelma, Meszeer i Neszaima, pójdę nawet przez wielki szot, by odwiedzić jeszcze raz dzieci Merasigów. Cóż im wszystkim powiem, gdy mię zapytają o szejka Alego en Nurabi z ferkah Uelad es Sebira? Będę musiał im powiedzieć, że obrażasz swoich gości, że nazywasz mnie giaurem, chociaż odmówiłem już dzisiaj z tobą el azr i el mogreb. Zowiesz mnie giaurem, ponieważ modlę się do Iza Ben Marryam. Ale co mówi o Nim twój prorok? Czyż święci i nauczyciele islamu nie uczą sami, że Iza Ben Marryam zejdzie w dzień sądu ostatecznego na meczet Ommajadów w Damaszku, aby sądzić żywych i umarłych? Dlaczegóż tedy nazywasz niewiernym tego, który się modli do Niego? Odpowiedzże mi, szejku Ali en Nurabi!
Wyczytałem mu z twarzy, że słowa moje wprawiły go w wielki kłopot.
— Kto ci powiedział, że nazwałem cię giaurem. — zapytał po chwili milczenia.
— Dlaczego pytasz, skoro wiesz dobrze, że tak zrobiłeś? Patrz, tu na mojej szyi wisi święta księga; jestem hafizem, czyli człowiekiem, umiejącym kuran na pamięć. Przyznaj teraz, czy zasługuję na nazwę giaura?
— Nie. Nie jesteś kafirem, ani giaurem!
— Dlaczegóż więc z powodu mnie gniewasz się na Achmeda es Sallah?
— Nie ze względu na ciebie gniewam się, lecz za to, że opuścił duar, aby pójść do miast.
— Wszak sam go wypędziłeś. On zaś poszedł, żeby zapracować sobie na cenę, której żądasz za Mochallah. A może ty uważasz to za grzech, jeśli ktoś opuści ojczyznę? Czyż sam prorok nie mówi: „Widzisz wędrowca, idącego przez kraje i Allah jest z nim. Widzisz statki prujące wodę, abyście z dostatków Boga dostąpili bogactw i byli mu za to wdzięczni]!“ Czyż więc Achmed, opuszczając duar, działał przeciwko woli pro roka?
— Nie.
— Dlaczegóż tedy gniewasz się na niego?
— Nie gniewam się na niego.
— A czemu odmawiasz mu Mochallah, duszy jego życia? Szejk poczuł, że zapędziłem go w kąt, dlatego odpowiedział z wahaniem:
— Ja jestem szejkiem, a on tylko wojownikiem.
— Niech Allah kieruje twemi myślami! Czyż Achmed ciebie chce mieć za żonę? On pragnie córki twej Mochallah, a ona nie jest szejkiem! Bóg tylko może wywyższać i poniżać. Achmed to człowiek mężny, wierny, prawdomówny, nabożny i rozumny. Nie chcę już dziś o tem więcej mówić! Pomyśl nad tem, o szejku, a uznasz, że jest godzien posiadać kwiat Uelad es Sebira.
Na tem urwała się rozmowa. Objechaliśmy obóz wielkim łukiem i powróciliśmy w porze aszii[46]. Po skromnej wieczerzy rozniecono na środku duaru wspaniałe ognisko, dokoła którego zgromadzili się mężczyźni, aby przy dymie fajek usłyszeć poraź setny starodawne hikkajah[47], lub przysłuchiwać się aghani[48], śpiewanym przy bezpretensyonalnych dźwiękach rababah[49]. W godzinę potem udali się wszyscy na spoczynek.
W namiocie szejka porozkładano koce, które nas miały uchronić przed znanym chłodem nocnym w tych tak gorących za dnia okolicach.
— Spijcie spokojnie i bezpiecznie pod moim dachem — rzekł Ali en Nurabi. — Allah będzie z wami. Leilkum zaaide, życzę wam błogosławionej nocy!
W kilka chwil potem chrapał szejk na wszystkie tony gamy chromatycznej. Krüger-bej poszedł za jego przykładem, Anglik zaś również wkrótce zasnął, co było można poznać po długich, półgłośnych jego oddechach. Ja zabrałem rewolwery i wysunąłem się z namiotu.
W obozie panowała zupełna cisza. Zdała dolatywały głębokie, pośpieszne „ommu, ommu“ hyeny, na które odpowiadał szakal swoim jasnem „i-a-u “, a gdzieś bliżej odzywało się krótkie szczekanie fenneka[50]. Achmeda zastałem na tem samem miejscu, na którem wedle mego zlecenia miał się znajdować. Leżał pomiędzy moim koniem a swoim, owinąwszy sobie dokoła ciała sznur, który łączył oba zwierzęta.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, że przybywasz! — powitał mnie. — Czekałem na ciebie, jak noc na rosę.
— Dlaczego? Czy ci tak pilno? Północ jeszcze nie nadeszła.
— Nie, ale Mochallah, korona cór, już nadeszła i czeka tam pod palmami. Przechodziła o minutę przed tobą.
— Minutę? Całą minutę? To okropne! Teraz nie — dziwię się, że czekałeś na mnie jak noc na rosę.
— Sidi, czy mówiłeś już z szejkiem?
— Tak.
— Cóż on na to?
— Nic. Ale o tem możemy później pomówić. Śpiesz się teraz, ażeby „korona cór“ nie pogniewała się na ciebie!
— Effendi, muszę ci przedtem coś powiedzieć.
— Co?
— Gdy nadszedł wieczór, usłyszałem na dole w krzakach szemt i loz[51] śpiewającego bulbula[52], a ponieważ lubię go słuchać, podszedłem bliżej. Stałem z końmi w zaroślach i zobaczyłem umykającego człowieka; nie był to kto inny, jak tylko Saadis el Chabir.
— Czy poznałeś go dobrze?
— Całkiem dokładnie.
— A on ciebie widział?
— Nie.
— Czy zdaje ci się, że uciekł?
— Nie; wszak przysiągł, że pozostanie.
— W takim razie wyjście jego nie jest bynajmniej podejrzanem. W duarze nikt nie chce o nim wiedzieć, nudy więc wypędzają go na pole.
— Panie, ja w to nie wierzę. Ten Krumir jest niebezpieczniejszy od assaleh[53], śmierć przynoszącej.
— Zgadzam się z tobą pod tym względem. Czy wrócił potem do duaru?
— Nie wiem, sidi, gdyż musiałem wrócić tutaj, ażebyś mógł mnie odszukać.
— To idź teraz. Gdybym co zauważył, co mogłoby wam przeszkodzić, wydam cichy głos hedży[54], zbudzonej ze snu.
— Jak długo będziesz miał dla nas cierpliwość, sidi? — Dopóki Mochallah nie otrzyma od ciebie ostatniego pocałunku. Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale nie dla mnie, gdyż nie obdarzył mnie ani jedną Mochallah.
— Effendi, ty znajdziesz jeszcze bardzo wiele, gdyż ja rozniosę sławę twoją po wszystkich krajach ziemi. Możesz mi wierzyć!
Poczciwy Arab poszedł do swej „woniejącej“, ja zaś, jego pan i władca, jego sidi i effendi, musiałem zostać przy koniach. O losie, czyż to było słusznem i sprawiedliwem z twej strony? Owinąłem się haikiem i przytuliłem do ciepłego ciała konia mojego i szeptałem mu do ucha sury koranu, a on słuchał ich w spokoju. Przejąłem od jego poprzedniego właściciela ten zwyczaj, który okazał się bardzo pożytecznym, gdyż rączy jak ptak karosz nie uznawał nikogo za swego pana, kto wieczorem nie szeptał mu w ten sposób do ucha. To było także częścią „tajemnicy“ tego konia.
Pod palmami pewnie sur nie szeptano, nie zazdrościłem jednak dzielnemu Achmedowi es Sallah. Nademną rozpięło się sklepienie, głęboko granatowego nieba południowego z błyszczącemi iskrami węża, strzelca, niedźwiadka i wilka. Gwiazdy te tak sam o czarowały, jak owe dwie, w których uroczem świetle tonął teraz mój służący bez lunety i perspektywy.
Czekałem pół godziny, potem całą i znowu pół, a w końcu jeszcze pół... Mochallah, gdzież ten ostatni pocałunek, do którego przyrzekłem zaczekać? Aby się pozbyć urzędu strażnika, chciałem właśnie dać umówiony znak, kiedy na prawo odemnie dał się słyszeć jakiś lekki szmer. Przyłożyłem ucho do ziemi, a mogłem się na nie zdać całkiem, gdyż wyćwiczyło się do statecznie na preryach północno-amerykańskich, i usłyszałem odgłos kroków, zbliżających się od strony palm i zmierzających ku namiotom. Czyżby to była Mochallah? To mi się wydało wątpliwem. Zdjąłem z siebie czemprędzej biały burnus i równie jasną mahrameh[55] tak, że moje ciemno-niebieskie tureckie spodnie i bluzę trudno było odróżnić od otoczenia, położyłem się płasko na ziemi i poczołgałem się sposobem indyańskim tam, skąd doszedł mnie odgłos kroków.
Jakiś mężczyzna przesuwał się ostrożnie pomiędzy namiotami. Ruszyłem za nim, korzystając z każdej osłony i starając się ciągle mieć namiot pomiędzy nim a sobą. Przed namiotem szejka przywiązane były jego ulubione zwierzęta: biała klacz i popielaty biszarin hedżin, a za namiotem dla kobiet leżała atusza[56], oraz kilka sardż[57], którym się ten człowiek przypatrywał. Zobaczyłem przytem twarz jego — był to Krumir Saadis el Chabir.
Wracał tak późno z przechadzki. Dlaczego nie udał się zaraz do przeznaczonego sobie namiotu? Czemu szpiegował tutaj? W jakim celu wykradł się znowu z obozu? Postanowiłem dowiedzieć się o tem i dlatego udałem się za nim, jak mogłem, najostrożniej. On skierował się ku krzakom akacyi i migdałów, o których Achmed przedtem wspominał. Zaledwie zmiarkowałem, że tam dąży, popędziłem w bok, ażeby przed nim się tam dostać. Zatoczyłem łuk dość wielki, ażeby nie mógł mnie poznać i popędziłem wielkimi skokami, choć niedosłyszalnie, ku zaroślom.
Stanąłem tam, wyprzedziwszy go o trzydzieści kroków, i położyłem się na ziemi. On zatrzymał się na skraju zarośli, zaledwie o trzy kroki odemnie, i cicho klasnął w dłonie. Na ten znak usłyszałem szelest, zbliżający się do nas. Cofnąć się już nie mogłem, skoczyć w bok lub naprzód także nie, wpadłem więc w położenie bez wyjścia.

W tem wysunęło się z zarośli kilka osób, a jedna z nich utknęła na mnie. Zerwałem się natychmiast z obydwoma rewolwerami w rękach, aby ich uprzedzić, ale wypróbowane moje szczęście zawiodło mnie tym razem, Beduini natomiast zachowali całą przytomność umysłu. Zanim jeszcze zdołałem wymówić: „kto tu?“, uderzono mnie strasznie w głowę, rewolwery z rąk mi wypadły, a ja runąłem nieprzytomny na ziemię...

II.
Abu ’l Afrid.

Nie był to pierwszy cios myśliwski, który mi owej nocy podstępnie zadano. Dobroczynna natura osłoniła mój mózg dość odporną warstwą kości, a dzięki temu pokonywałem zazwyczaj rychło skutki takiego uderzenia. Tak stało się i tym razem. Przytomność wróciła mi niebawem, choć nie tak prędko, jak sobie tego życzyłem. Kiedy bowiem przyszedłem do siebie, klęczało na mnie cztery czy pięć postaci, które wsunęły mi właśnie knebel w usta, a teraz wiązały ręce i nogi tak mocno, że ruszyć się nie mogłem. Saadis el Chabir stał przy tem i kierował tą niemiłą dla mnie czynnością.
Dlaczego ci ludzie nie zabili mnie natychmiast? Skoro się tak z niewiadomego mi powodu nie stało, to najlepiej było udać omdlenie, w nadziei, że może usłyszę jakieś słowo, dotyczące mego przyszłego losu. To postanowienie okazało się już po kilku chwilach korzystnem, gdyż usłyszałem zapytanie Krumira:
— Rusza się?
— Nie — odpowiedział jeden z ludzi. — Jest sztywny jak włócznia. Dobrze ugodziłem go kolbą. Pewnie już nie żyje, ale ja wolę go jeszcze pchnąć nożem w serce.
— Nie czyń tego! Słyszałem z rozmów Uelad Sebira, których oby Allah potępił, że ten człowiek jest bogatym emirem z Zachodu. Jeśli się obudzi, zabierzemy go z sobą i zażądamy potem wielkiego okupu. Na razie wpadł w nasze ręce tak, że nam szkodzić nie będzie.
— Czego on tu mógł chcieć?
— Nie wiem. Może to poeta, który chciał mówić z el kamarem[58], bo ci synowie książąt z obcych krajów są podobno wszyscy poetami. Zostawcie go tak; zaglądniemy tu później.
— A co teraz rozkażesz? Czy rzeczywiście zabierzemy klacz białą?
— Nietylko ją.
— A którego konia jeszcze?
— Karego ogiera, o wiele cenniejszego od tej klaczy. Należy do tego cudzoziemca.
— Hm, wszyscy bracia będą nam zazdrościli zdobyczy!
— I jeszcze coś. Mamy bent es Sebira[59], piękniejszą nad wszystko, co widziałem dotychczas. Podsłuchałem, że znajduje się tam pod palmami.
— Sama?
— Nie; jest przy niej jeden z młodzieńców...
— Którego zabijemy.
— Nie. Najmniejszy szmer mógłby nas zdradzić. On nie wróci z nią do duaru, ponieważ ma pilnować ogiera. To córka szejka Alego en Nurabi. Zaczaimy się na nią, kiedy będzie wracała do domu i nie pozwolimy jej wydać głosu z siebie. Jeden z was ją uprowadzi. My zabierzemy klacz i pysznego hedżina, przywiązanego także przed namiotem szejka. Obok leży lektyka.
— Posłyszą nas. Szejk trzyma niewątpliwie dobre psy.
— One mnie już znają, gdyż leżałem przy nich w namiocie. Jeden uprowadzi dziewczynę, jeden zabierze klacz, jeden wielbłąda, a jeden atuszę. My pójdziemy potem za duar po ogiera i będziemy musieli oczywiście zabić dozorcę.
— Gdzie się zbierzemy?
— Wprost na południu przed obozem u wejścia do pierwszego parowu, schodzącego na dół do rzeki.
— A jeśli nas posłyszą i odkryją?
— Wstydź się, chłopcze! Czy kogo z nas kiedy odkryto? Czy oczy nasze nie są jako oczy pantery, a stopy nasze nie są niedosłyszalne jako stopy fenneka, albo kota. Czy nie ma dość koni do ucieczki, zanim jeden Sebira zdoła podnieść strzelbę do strzału? A może sądzisz, że należy postępować jeszcze ostrożniej? W takim razie dobrze. Porwiemy najpierw córkę szejka, Mochallah, i poślemy w miejsce bezpieczne. Potem zakradniemy się we trzech przed namiot szejka, a reszta tam, gdzie stoi ogier. Wreszcie na dany przezemnie znak Beni Hamemów spełni każdy z nas zlecone mu zadanie. Ostatni pośpieszy tutaj po tego Franka, którego jednak porzucimy na wypadek niebezpieczeństwa.
— A potem nie wrócimy do Bah el Halua?
— Nie. Przyrzekłem to już tym, którzy czekają na karawanę. Udamy się natychmiast na południe, przejdziemy przez Bah Abida i skierujemy się w poprzek przez pustynię er Ramada do Dżebel Tibuasz, za któremi leżą duary Beduinów Meszeer, a ci uchronią nas pewnie, gdyby es Sebira chcieli nas ścigać. No, czas na nas, abyśmy się nie spóźnili na powrót dziewczyny!
W następnej chwili zniknęli wszyscy, nie wydawszy głosu z siebie, ja zaś leżałem skrępowany i zakneblowany, bezsilny jak dziecko, a nawet gorzej, bo nawet wołać nie mogłem.
Znajdowałem się rzeczywiście w okropnem położeniu. Znałem cały nikczemny zamach tych ludzi, a nie mogłem mu przeszkodzić! A więc przecież dobrze osądziłem Krumira! Miał on zamiar złamać przysięgę, a oprócz tego uprowadzić troje najlepszych zwierząt z obozu, oraz córkę szejka i mnie. W dodatku miano zabić poczciwego Achmeda. Znając chytrość i przezorność, z jaką syn pustyni dokonywa takich zuchwałych przedsięwzięć, nie wątpiłem ani na chwilę, że zamach się uda. Ani Indyanin, ani żaden europejski opryszek nie dorówna Arabowi pod tym względem; przewyższyć go może chyba jedynie rodowity Hindus.
Wytężyłem wszystkie ścięgna i mięśnie i podniosłem się w pętach tak, że mi się wcięły głęboko w ciało, ale nie puściły. Próbowałem językiem wytrącić z ust knebel, lecz napróżno, gdyż przymocowany był chustą, którą obwiązano mi nos i usta. Musiałem ze zgrozą wyrzec się wszelkich wysiłków, gdyż groziły mi uduszeniem. Jedno tylko postanowiłem i mogłem uczynić: ukryć się tak, ażeby mnie Krumir nie znalazł. Gdyby mi się to udało, wówczas można było naprowadzić Uelad es Sebira na ślad zbójów i nietylko pomścić śmierć Achmeda, lecz także odebrać Mochallach i zwierzęta. Spróbowałem więc potoczyć się z tego miejsca na inne. To mi się powiodło szczęśliwie i niebawem znalazłem się tak daleko od pierwotnego miejsca, że czułem się dość bezpiecznym. Najważniejsze zaś to, że tocząc się, nacisnąłem ciałem na rewolwery, które były mi przedtem wypadły. Ponieważ miałem ręce związane tylko w przegubach, przeto po pewnym wysiłku zdołałem jakoś rewolwery pochwycić palcami i utrzymać w garści. Jeśliby nie powróciło do mnie więcej rozbójników tylko jeden i gdyby ten znalazł mnie nawet na nowem miejscu, spróbowałbym pomimo niekorzystnego położenia rąk strzelić do niego... Strzelić? Czyż miałem czekać, dopóki mnie nie znajdą tutaj? Czy nie mogłem zapobiec całemu napadowi?
Ledwie mi to na myśl przyszło, już wprowadziłem postanowienie w czyn. Nadawszy lufie rewolweru położenie, wykluczające wszelkie niebezpieczeństwo dla mnie, wypaliłem wszystkich sześć naboi. Strzały zahuczały w cichą noc tak ostro i jasno, że musiały obudzić najgorszego śpiocha. Zaledwie przebrzmiał ostatni wystrzał, doleciał mnie krzyk sępa brodacza. Czyżby to był „znak Beni Hamemów“, o którym Krumir wspominał? Jeszcze przez pół minuty panowała zupełna cisza, a potem usłyszałem wystrzał pistoletowy, jeden i drugi, poczem podniesiono w obozie głośne wołania i wrzaski. Wszyscy się obudzili, rozpoczął się zgiełk, wzmagając się z każdą chwilą.
Kto mógł dać ostatnie strzały? Krumir? Mogłem się założyć, że poznałem dobrze głos pistoletu, z którego padły te strzały. Był to pistolet Achmeda. Wrzaski zmieniły się wkrótce w wycie wściekłości, a po chwili przegłuszył wszystko głos szejka, wołającego o Mochallah, o klacz i o wielbłąda. Potem doleciał mnie głośny krzyk Achmeda, pytającego, czy mnie kto gdzie nie widział.
Na to ja wypaliłem pierwszy raz z drugiego rewolweru. Nastąpiła chwila ciszy, a potem zawołał Achmed:
— Sidi! O, to mój effendi, gdyż żaden z nieprzyjaciół nie ma takiego rewowah[60], jak on. Sidi, Sidi!
Strzeliłem po raz wtóry.
— Czemu nie odpowiada ustami? — wołał wierny Allah kehrim, Bóg jest łaskaw! Mój effendi nie może przemówić; jest widocznie w niebezpieczeństwie! Trzymajcie jego konia, ja muszę śpieszyć do niego!
Podziękowałem Bogu za ocalenie Achmeda i konia, a usłyszawszy z zarośli odgłos wielu zbliżających się kroków, wypaliłem po raz trzeci.
— Tutaj! krzyczał Achmed. Chodźcie mu na pomoc!
Z gotową do walki bronią wtargnęli Arabowie do zarośli. Zdawało im się, że walczę z jakimś nieprzyjacielem, lecz zatrzymali się, przypuszczając podstęp, ponieważ nie dostrzegli nikogo. Tylko dzielny Achmed parł naprzód. Czwarty strzał wskazał mu jeszcze raz właściwy kierunek, a niebawem wierny sługa stanął przede mną.
— Maszallah, skrępowany! zawołał, schyliwszy się i obmacawszy mnie. — Sidi, effendi, czy to ty jesteś? To ty strzelałeś? Wallahi, billahi, tallahi, oni mu usta zatkali!
W jednej chwili usunął knebel, a poznawszy mnie po głosie, krzyknął z radości i poprzecinał szybko więzy.
— To on, to on, hamdullillah, to on! Chodź tutaj szejku! On nam wyjaśni wszystko!
Nie czekałem na to, lecz wybiegłem z zarośli na wolne pole, gdzie było więcej miejsca. Tam pochwycił mnie Ali en Nurabi za rękę.
— Effendi — spytał gwałtownie — gdzie jest Mochallah, dziecko duszy mojej? Gdzie moja klacz i gdzie mój biszarin hedżin?
— Powiedz ty mnie najpierw, gdzie jest Saadis ei Krumir! — odpowiedziałem.
— Niema go!
— Jakto? Uciekł?
— Tak.
— Mimo przysięgi?
— Złamał ją. Oby go Allah potępił.
— Widzisz więc, szejku, że ja miałem słuszność. Krumira oko było okiem zdrajcy. Giaur dotrzymuje słowa, a ten muzułmanin składa przysięgę na brodę proroka i na wszystkich świętych kalifów, a potem ją łamie. Aaib aaleihu, hańba mu! Lecz on nietylko złamał dane słowo; porwał także twoją córkę i dwoje najlepszych zwierząt.
— Więc to prawda, effendi?
— Tak.
— Niechaj niebo zapadnie się nad tym kłamcą i zbójem, niechaj się ziemia otworzy i niech go pochłonie razem z jego ojcem i ojcem ojca i wszystkich jego przodków aż do Adama, którego są potomkami.
— Zapominasz, że ty także jesteś potomkiem Adama.
— Wszystko mi jedno. Mnie porwano klacz, wielbłąda i córkę. Co mnie obchodzą wszyscy przodkowie i potomkowie całego świata! Effendi, dopomóż mi. Ty jeden wiesz, gdzie on z niemi umknął!
— Namyślmy się najpierw spokojnie nad wszystkiem! Ja sądzę, że...
Przerwał mi gwałtownie:
— Namyślać się? Effendi, zanim się namyślimy, zbój nam ucieknie! Dalej, mężowie, bohaterowie, w pogoń za nim!
— Gońcie! — odparłem na to spokojnie. — Ale mnie pozwólcie położyć się i wypocząć. Ani kropli snu nie miałem dzisiaj na oczach.
— Panie, czy nie żartujesz przypadkiem?
— Nie żartuję wcale.
— Chcesz jak o mój gość spać, kiedy ja krzyczę za mojem dzieckiem, klaczą i wielbłądem? Czy nie wiesz, że spotkałaby cię za to pogarda wszystkich Bedawi?
— Nie boję się o to, gdyż prześpię się wprawdzie, lecz potem sprowadzę ci córkę i zwierzęta. Ty natomiast przewrócisz świat, lecz nie odzyskasz straconych.
— To powiedz mi, co mam począć! Będę ci we wszystkiem posłuszny.
— Większa część twych wojowników jest nie tutaj, lecz w obozie. Zobaczmy, czy nie brak człowieka, zwierzęcia lub jakiej rzeczy! Potem niechaj się zejdą wszyscy mężowie, by wysłuchać dalszego planu działania. Tymczasem zbierze się dżemma, narada starszych. Weźmie w niej udział jeszcze czterech ludzi, a mianowicie bej mameluków, emir z Inglistanu, ja i Achmed es Sallah.
— Achmed es Sallah? Na co jego?
— Ali en Nurabi, powiadam ci, że tylko wtenczas odzyskasz córkę i zwierzęta, jeśli wyświadczysz Achmedowi ten sam zaszczyt, jaki spotyka innych wojowników. Czyń, co chcesz!
— Niech się stanie, jak rzekłeś. Chodźcie wszyscy!
Popędził przodem, a jego ludzie za nim. Po drodze przyłączył się do mnie wierny sługa. Słyszał każde moje słowo i domyślił się, że zamierzałem coś, co jemu miało wyjść na korzyść.
— Achmedzie, czy mój koń pewny? — zapytałem. — Słyszałem głos twój, że oddałeś go jednemu z ludzi.
— Tak jest, sidi. Możesz być spokojny. Patrz, tam między namiotami stoi twój ogier!
— Dziękuję ci! Opowiedz mi prędko, co się stało! Ja czuwałem przy koniach, zobaczyłem Krumira, idącego od palm, gdzie was podsłuchiwał, i poczołgałem się za nim aż do zarośli, gdzie jego ludzie powalili mnie i związali.
— Powalili i związali? Ciebie, sidi? To pierwszy raz cię zwyciężono!
— Zaskoczyli mnie tylko, a nie zwyciężyli. Ja mam teraz zwycięstwo w ręku. Opowiadaj więc!
— Kazałem Mochallach odejść do namiotów i zaczekałem jeszcze trochę. Kiedy potem wróciłem do koni, leżały jak przedtem, ale ciebie nie było. To zaniepokoiło mnie bardzo. Wiedząc, że nie dowierzałeś Krumirowi, przyszedłem do przekonania, że byłbyś został przy koniach, gdyby cię coś ważnego nie było odciągnęło. To też wziąłem do rąk pistolety i patrzyłem w ciemność wytężonemi oczyma. Wtem usłyszałem sześć szybkich strzałów z twego rewowah, a zaraz potem zabrzmiał okrzyk el bidża, wielkiego sępa brodacza. Musiał to być znak, gdyż el bidż nie gada tak po nocy. Równocześnie wypadli z obozu trzej ludzie i podbiegli ku mnie. Pomyślałem sobie, że to zbóje i zastrzeliłem jednego, a drugiego zraniłem. Kiedy podniosłem drugi pistolet, zniknął raniony razem z trzecim.
— Czy ten człowiek rzeczywiście nie żyje?
— Tak.
— Czy przypatrzyłeś mu się dobrze?
— Całkiem dokładnie. Kula mu przeszła przez złe serce.
— Czy to Krumir?
— Nie. Uelad Hamema.
— Zapamiętaj więc sobie, że krzyk el bidża, to znak ataku Beni Hamemów. Może później przyda nam się to wiedzieć. Teraz chodź na zgromadzenie!
— Sidi, wyświadczyłeś mi tem największą łaskę, że zmusiłeś szejka do wezwania mnie między starszyznę!
— Ciesz się! Odbierzemy Mochallah, a potem zostanie ona twoją żoną.
— Czy to możliwe, o panie?
— Spodziewam się, jeśli zostaniesz nadal wiernym i walecznym.
— Effendi, ja przewrócę góry el Hanenni i Aures, jeśli przez to zdołam odzyskać królowę córek, Mochallah!
Nakazałem Beduinowi, trzymającemu mego konia, nie spuszczać go z oka i trzymać ciągle w mojem pobliżu. Następnie poszedłem przed namiot szejka, gdzie właśnie wzięto się do rozniecenia ogniska i ułożenia tapczanów dla dżemmy. Szejk, targany niepokojem, wysilił całą władzę nad sobą, aby się nie poddać rozpaczy. Przyniesiono nawet, starym zwyczajem, fajki i zapalono, zanim padło pierwsze słowo. Ja usiadłem na honorowem miejscu, obok szejka, a koło nas sir Percy i Krüger-bej. Achmed es Sallah zajął miejsce całkiem na końcu. Ali en Nurabi nie mógł już dłużej wytrzymać. Narada była bardzo ważna, musiano więc odmówić fatchę „otwarcie“, pierwszą surę koranu. Ali rozpoczął:
— W imię Boga wszechmiłosiernego! Chwała i dzięki Bogu, panu światów i wszechlitościwemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie pragniemy służyć, ciebie błagać, abyś nas prowadził drogą prawa, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie tych, na których się gniewasz, nie drogą błądzących!
Potem usiadł znów na kolanach i zwrócił się do mnie:
— A teraz mów, effendi! Dusza moja pić będzie każde twe słowo, a serce moje pragnie każdego dźwięku ust twoich!
— Gdzie widziano dziś Krumira? — zapytałem szejka.
— Nad Bah el Halua.
— Tam ukryli się synowie Hamemów, aby napaść na kaffilę. Jak ją obronisz?
— Ależ, panie, teraz mamy mówić nie o kaffili, lecz o pogoni za Krumirem. Radź prędko, jeśli nie chcesz, żeby mnie niecierpliwość zabiła!
— Ali en Nurabi, szejkowi i doświadczonemu wojownikowi przystoi niewzruszone oblicze i mowa spokojna, nawet jeśliby smum szalał w jego duszy. Nie zawsze najszybszy biegun przybywa pierwszy do celu. Pozwól, że ci opowiem pewną historyę.
— Effendi, ty chcesz opowiadać historyę, a tymczasem mnie zabija niepokój!
— Wiem, że nie umrzesz! Po drugiej stronie wielkiego morza jest kraj szeroki, a zamieszkują go ludzie dzicy i zwierzęta dzikie. Walczyłem z tymi ludźmi, przeżyłem z nimi wiele przygód i zabijałem te zwierzęta. W owym kraju rośnie złoto pod ziemią, a wielu udaje się tam, aby je zbierać. Jechałem raz z trzema myśliwcami przez puszczę i przybyłem wieczorem na miejsce, gdzie mieszkało wielu ludzi, wykopujących złoto z ziemi, którzy zaprosili nas, żebyśmy byli ich gośćmi. Jedliśmy więc z nimi, piliśmy, paliliśmy i spaliśmy u nich. Postawiony przez nich na straży człowiek zasnął, a kiedy przyszedł drugi, by go zastąpić, złoto już było skradzione. Wszyscy mężowie pochwycili za broń, aby ścigać złodzieja. Ja radziłem, żeby zaczekali do rana, kiedy będzie widać jego ślady. Lecz oni nie posłuchali mnie i pospieszyli za złodziejem. Zostali tylko dwaj dla pilnowania obozu. Nazajutrz wyruszyłem także ja z trzema myśliwcami, aby szukać złota, skradzionego ludziom, z których gościnności korzystaliśmy. Znaleźliśmy złoto, walczyliśmy ze złodziejami, a zabiwszy kilku, odebraliśmy im zdobycz. Już trzeciego dnia przynieśliśmy złoto do obozu. Natomiast ci, którym było tak pilno, wrócili dopiero za tydzień. Byli zmęczeni trudami, głodem i pragnieniem, lecz złota nie odszukali. Czy domyślasz się, szejku, na co opowiadam ci tę historyę?
On zaś skinął niecierpliwie głową i zapytał:
— Sądzisz więc, że powinniśmy pójść za Saadisem el Chabir dopiero z brzaskiem dnia?
— Tak, dopiero o świcie, a może nawet później.
— Panie, w takim razie umknie nam! — wybuchnął.
— Czy wiesz, dokąd się zwrócił w ucieczce?
— Nie. Kiedy wyszedłem z namiotu, nie było już klaczy, ani wielbłąda, a potem zauważyłem także brak córki mego serca, Mochallah. Nie widziałem żadnego z rozbójników.
— Czy zatem wiesz, gdzie się masz skierować, żeby ich znaleźć?
— Nie, ale ty to wiesz.
— Wiem, ale musisz zaczekać, dopóki nie przeszukają obozu. Teraz odpowiedz mi, jak zamierzasz bronić kaffili?
— Co mnie dzisiaj kaffila obchodzi?
Na to Krüger-bej podniósł rękę i rzekł:
— Co cię obchodzi kaffila? Bardzo powinna cię obchodzić, Ali en Nurabi. Ja siedzę tu w imieniu mojego władcy. Mohammed es Sadak-bej, pan na Tunisie, powierzył wojownikom es Sebira obronę karawan. Czy chcesz gniew jego sprowadzić na głowę swoją i swoich ludzi?
— Ja nie jestem szejkiem wszystkich Sebira!
— Ale na twoim gruncie ma napad nastąpić! A może Bah el Halua leży na terytoryum innego szejka?
— Leży na mojem. Allah jednak oświeci twoją duszę, abyś poznał, że potrzebuję dziś wojowników do ścigania Krumira.
— Wszystkich?
— Wszystkich!
— On ma przy sobie tylko pięciu ludzi! — wtrąciłem.
— Mimo to potrzeba mi wszystkich ludzi. Chcąc go dopędzić, musimy się rozdzielić, aby mu odciąć wszelkie wyjście. Przy trzodach musi także zostać pewna liczba.
— Nie będziemy się rozdzielać — odrzekłem. — Lecz o tem pomówimy później. Oto nadchodzą ludzie, którzy nam coś doniosą o poszukiwaniach.
Miałem słuszność. Nadeszło kilku ludzi, którzy oświadczyli, że oprócz córki i zwierząt szejka, brak tylko kilku bezwartościowych dywanów, które wieczorem rozwieszono.
— A gdzie atusza? — spytałem szejka.
— Jaka atusza?
— Twoja, która była za namiotem.
— Co się z nią stało?
— Czy jest, czy jej niema?
Powstał sam, aby zobaczyć, i powrócił zaraz z wiadomością, że lektyki nie ma.
— Krumir zabrał ją z sobą — wyjaśniłem mu ten brak. — Ponieważ zaś potrzebował koców do przymocowania atuszy na wielbłądzie, przeto wziął także dywany. Pozwólcie, że opowiem teraz, co przeżyłem wtedy, gdy wyście spali!
— Opowiedz, opowiedz! — zawołano dokoła.
— Saadis el Chabir w moich oczach nie znalazł upodobania. Nie wierzyłem jego przysiędze, a widziałem spojrzenia podziwu, jakie rzucał na mego konia. Mój wierny Achmed czuwał wprawdzie przy koniu, ale ja m im oto wstałem, gdy wyście spali, aby się przejść po duarze. Wtem spostrzegłem Krumira, idącego przez obóz do krzaków, w których potem mnie znaleźliście. Poszedłem za nim, by go podsłuchać, nie wiedziałem jednak, że on zamówił tam sześciu swoich Uelad Hamemów, którzy napadli na mnie z tyłu i powalili na ziemię. Kiedy odzyskałem przytomność, sądzili, że jeszcze mi nie wróciła, dlatego udało mi się podsłuchać cały plan, o którym rozmawiali.
— Jakiż mieli plan? — pytał szejk.
— Chcieli porwać Mochallah, twoją klacz, hedżina i mego karego, a ponieważ wiedzieli, że Achmed es Sallah dobrze strzegł mojego konia, przeto postanowili go zabić. Nie udało im się to jednak, gdyż Achmed był wierny i waleczny i zmusił ich do ucieczki.
— Czy więcej nic nie słyszałeś, effendi? — zapytał Ali en Nurabi.
— Namyślę się jeszcze nad tem. Hamemowie związali mi ręce i nogi, a potem wsadzili w usta knebel. Ułożyli sobie, że mię potem zabiorą, żebym zapłacił wysoki okup. Skoro tylko się oddalili, pochwyciłem związanemi rękami rewolwery, które mi były wypadły, kiedy mię w głowę uderzono, i obudziłem was ze snu sześciu strzałami. Teraz wiecie już wszystko.
— Ale ty wiesz, dokąd udał się Krumir?
— Pomyślę nad tem. Szejku, podziękuj Achmedowi es Sallah, że nie zasnął, lecz czuwał! jego oba wystrzały huknęły silniej niż moje. Jemu masz dużo do zawdzięczenia.
— Czy ocalił mi córkę, klacz i hedżina?
— Tego nie mógł uczynić, ale może ci dopomóc do ich odzyskania.
— On?
— Tak, on!
— Dowiedź tego, effendi!
— Nikt z was nie wie, dokąd zwrócił się Krumir, na północ, czy na południe, na wschód, czy też na zachód, dlatego musicie zaczekać do jutra rana, aby odczytać jego darb i ethar[61]. Czy jest w waszym szczepie człowiek, któryby się nigdy nie pomylił w rozpoznaniu tropu?
— Wszyscy umiemy odczytywać ślady ludzi i zwierząt — odrzekł szejk, a po minach innych poznałem, że byli tego samego zdania. Gdyby ci Beduini zobaczyli kiedy Apacza lub Komańcza „na tropie“, nabraliby pewnie o sobie nieco pokorniejszego wyobrażenia. Ja jednak nie dałem nic po sobie poznać i rzekłem:
— W takim razie nie obawiaj się, szejku. Możemy spokojnie położyć się spać, gdyż rano poznają wszyscy twoi wojownicy trop, a ty rychło odzyskasz swoją własność.
— Nie wierz w to, panie! — zawołał. — Rosa i wiatr nocny wnet zatrą ślady. Czyż nie wiesz, że trop można tylko przez godzinę dokładnie odczytać?
— Ja znam takiego, który każdy darb i ethar jeszcze po tygodniu potrafi odczytać. Kogo on ściga, ten mu nie ujdzie, choćby uciekał przez całą pustynię Saharę.
— Kogo masz na myśli, effendi? Ten człowiek ma chyba oczy jak Dżebrail[62], widzący przez skały.
— Jest nim siedzący tu mój przyjaciel i towarzysz,. Achmed es Sallah.
Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na poczciwego Achmeda, on zaś rzucił na mnie spojrzenie, które omal że nie pobudziło mię do śmiechu. Wszak o prawdziwem śledzeniu tropu nie miał on większego pojęcia niż każdy inny Beduin.
— Prawda to? — zapytał szejk z podziwem.
— Czy wątpisz może? W owej dzikiej krainie, o której wam opowiadałem, szedłem nieraz miesiącami za tropem, dopóki nieprzyjaciel nie wpadł mi w ręce. Ścigałem go przez pustynie i bagna, przez bory i przez łąki, przez skały i góry, przez doliny i parowy, przez skały i potoki, przez wsi i miasta. Nieraz dzieliła mnie od niego przestrzeń całych tygodni, a często ledwie godzina drogi. Pytałem o niego liście drzew, źdźbła trawy, zwierzęta leśne, woń ognia, wodę potoków, mech po jaskiniach, rumowiska na zboczach 1 śnieg na górach. Wszędzie otrzymywałem dokładną odpowiedź i dostawałem w końcu w swe ręce tego, którego szukałem. Czy sądzicie, że Achmed es Sallah, który jeździł ze mną długo po tutejszym kraju, nic się nie nauczył od swego mistrza? Achmedzie, odpowiedz sam: czy spodziewasz się odnaleźć Krumira?
Pytanie to dławiło go przez chwilę, lecz potem odpowiedział tonem pewności siebie:
— Na brodę proroka, znajdę go, choćby poszedł, gdzie zechce! Na to zwrócił się szejk do niego:
— Czy znajdziesz także moją klacz, wielbłąda i córkę moją?
Poczciwy Achmed rzucił najpierw na mnie pytające spojrzenie. Zaczynał rozumieć moje postępowanie, a kiedy dostrzegł zachętę w zwróconych nań moich, oczach, odrzekł bardzo stanowczo:
— Ja znajdę wszystko! — Achmedzie es Sallah, jeśli sprowadzisz napowrót moją córkę i zwierzęta, a zabijesz rozbójnika,, otrzymasz za to odemnie dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec — przyrzekł szejk. — Czy będziesz z tego zadowolony?
A ty stary, skąpy potomku Hagary i Izmaela! Czekaj, bratku, zaraz ja ci inny rachunek zaśpiewam! Przybrawszy wyraz wielkiego zdumienia, zapytałem:
— Ali en Nurabi, ile wynosi disza[63] za dorosłego wojownika? Słyszałem, że u czterech plemion Krumirów, do których należy Saadis el Chabir i u dziewięciu szczepów beni Rabka, do których wy się zaliczacie, płaci się pięćdziesiąt wielbłądów albo trzysta owiec.
— Tak jest.
— To dobrze! Saadis el Chabir zabił jednego z waszych ludzi, zawisła więc nad nim thar[64]. A zatem już samo pochwycenie jego osoby przedstawia dla was wartość pięćdziesięciu wielbłądów albo trzystu owiec. Powiedz teraz, szejku, jak wysoko cenisz swoją córkę, klacz i biszarina? Jeżeli Achmed es Sallah pokona Krumira i odbierze mu jego łup, ty nie zdołasz mu tego wynagrodzić nawet wielu trzodami. A ty, Ali en Nurabi, obiecujesz mu tylko dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec! Co mówi o tem prorok w koranie? Czytamy tam: „Kto tu na ziemi daje bratu swemu mniej, aniżeli powinien, temu odbiorą przy zmartwychwstaniu sto razy tyle; albowiem Allah jest sprawiedliwy i jeden wart w obliczu Jego tyle, co drugi, a wszystko co posiadacie, On wam pożyczył“. Tak głosi wasz prorok. Jesteś niewiernym, skoro nie postępujesz wedle jego przykazań. Czyż nie odmawiałeś przedtem świętej el fatcha, czy nie powiedziałeś przytem: „Nie prowadź nas drogą tych, na których się gniewasz, ani drogą błądzących!“ Czy chcesz, wbrew własnym modłom, pójść drogą błądzących?
Arab spojrzał przed siebie ponuro, lecz zauważył wrażenie, jakie słowa moje wywarły na drugich.
— Panie — odezwał się po krótkiem milczeniu — wiem, że jesteś hafiz, że umiesz kuran na pamięć i że znasz wszystkie słowa proroka i jego następców, wiadomo ci jednak także, że Allah jest łaskawy i miłosierny. Czy chcesz być okrutnym względem tego, który ci swój namiot otworzył? Czy Achmed es Sallah nie może mówić sam za siebie?
— Słowa twoje brzmią mądrze, a mowa twoja jest mową męża, któremu Allah dał łaskę myślenia. Ale ja nie jestem na drodze niesprawiedliwości, a noga moja kroczy ścieżką pokoju. Achmed es Sallah, to mąż i wojownik, który potrafi dobrze mówić za siebie, teraz jednak ja biorę słowa z ust jego i kładę je na wargach innego. Gniewałeś się dziś na niego, a mnie nazwałeś niewiernym, usta więc moje będą zamknięte. Kto inny przemówi za nami; tego będziesz musiał wysłuchać i odpowiedzieć. Myślę o walecznym beju gwardyi przybocznej, który siedzi tu między nami.
Krüger-bej zwrócił się szybko do mnie i zapytał:
— Do pioruna, co to jest? Pan wygłosił tu mowę, która potężne zrobiła wrażenie, lecz ja jej nie zrozumiałem niestety. Ja mam przemawiać? O czem to?
— Posłuchaj pan, panie pułkowniku! — odrzekłem. — Jak to już panu powiedziałem, służący mój kocha córkę szejka...
— Wiem o tem. Ja także pokochałbym ją, gdyby miłość nie miała czasem zwyczaju, nie doznawać wzajemności. Spóźniony wiek i inne, leżące poza tem, okoliczności czasem nie całkiem tak bywają kochane, jakby się chciało, żeby były kochane. Zrozumiano?
Omal nie parsknąłem śmiechem. Ten bej gwardyi przybocznej wyrażał się z klasyczną prawie dokładnością o właściwościach miłości. Zapanowałem jednak, nad sobą i mówiłem w dalszym ciągu:
— Szejk zrobił mu niegdyś nadzieję i wyznaczył cenę, za którą miał dziewczynę otrzymać.
— Czy on zdoła zapłacić tę cenę?
— Tak. Był w Konstantynopolu i w Algierze, aby sobie na nią zarobić. Teraz zaś, kiedy powrócił, może nie dostać dziewczyny za to właśnie, że był na obczyźnie i jest moim sługą.
— Pańskim? Czemu właśnie dlatego?
— Ali en Nurabi nazwał mnie niewiernym.
— Do pioruna! Niech go kaczka kopnie! Niewiernym można nazwać tylko tego, kto albo prawdziwej wiary nie ma, albo ma własną bez kościoła i bez meczetu, już ze szkoły z ksiąg świętych proroka i kalifów z konieczności zmienioną i dokładnie zaprzysiężoną.
— Całkiem słusznie, panie pułkowniku! Teraz ja i dzielny Achmed mamy do pana prośbę, żebyś był u szejka jego dziewosłębem. I to zaraz. Wiem, jaką wagę będą miały słowa pańskie, oraz jak pan potrafi przemówić do serca, a w końcu przypuszczam, że przyda się to panu samemu.
— Mnie samemu? Wytłómacz mi pan ten niezrozumiały wyraz!
— Bez Achmeda es Sallah niepodobna pochwycić Krumira, ujęcie zaś tego łotra leży także w pańskim interesie, ponieważ on ukradł konia baszy Mahammeda es Sadak.
— To słuszne, a także słowa wasze o serdeczności i głębi serca nie są pozbawione racyi. Z tego też powodu przyjmuję z radością pańskie polecenie do sumiennego wykonania. Ponieważ zaś nie cierpi ono zwłoki, przeto pozwoli pan łaskawie, że zaraz zacznę przemowę. Proszę uważać, jaki szacunek sobie tem zdobędę!
Był już ostatni czas, żeby pułkownik zabrał głos, gdyż szejk nie mógł już zapanować nad zniecierpliwieniem. Kiedy Krüger-bej stanął przed nami i szczególnym ruchem ręki nakazał milczenie, byłem głęboko przekonany, że dokona czegoś większego, niż to, co poprzednio w ojczystym języku skleił w rozmowie ze mną.
— Posłuchajcie mnie — rozpoczął wreszcie — najstarsi z ferkah Uelad es Sebira, a ty Ali en Nurabi użycz mi swojego ucha! Stoję tu jako wierny sługa proroka, oraz osłona i tarcza mojego władcy, który się zowie Mohammed es Sadak-basza. Ty siedzisz tutaj, o szejku; setki wojowników słuchają słów twych, a tysiące dusz należą do ciebie. Słowo twoje jest jako przysięga, a do końców twej brody nie przywarło niespełnione przyrzeczenie. Tu siedzi młody, dzielny wojownik twojego szczepu. Słyszałem dziś jego imię, które brzmi Achmed es Sallah Ibn Mohamed er Raham Ben Szafei el Farabi abu Muwajid Khulani. Sztylet jego ostry jak promień słońca, a kula pewna, jak sprawiedliwość sądu ostatecznego. On przywiózł wielkie dobra z obcych krajów, posiada szacunek przyjaciela, słynnego emira i zabił dziś nieprzyjaciela, który chciał was ograbić. Ali en Nurabi, ten dzielny wojownik twojego szczepu darował serce swoje najpiękniejszej z pięknych, Mochallah, która wyszła z twych bioder. On chce teraz cenę zapłacić, której odeń żądałeś, i uszanuje córę twoją w starości jako Abraham czcił żonę swoją Sarah. Słyszę, że mu odmówiłeś, lecz dusza moja nie wierzy temu, gdyż słowo es Sabira jest potężne i pewne jak tron Boga, el aresz, wsparty na ośmiu tysiącach kolumn i trzykroć stu tysiącach stopni, wysokich na jeden cały dzień drogi. Stoję tu zamiast niego i w jego imieniu proszę o rękę twojej córki. Jego honor jest moim honorem, a jego hańba moją hańbą! Serce twoje pogrążyło się dzisiaj w smutku, lecz Achmed es Sallah jest człowiekiem zdolnym rozświecić duszę twoją radością. On to zwróci tobie wszystko, co utraciłeś, jeźli mu oddasz za żonę tę, którą musi sobie najpierw wywalczyć. Namyśl się nad tem, o szejku! Zważ także, iż każde słowo, które powiesz do niego, we mnie także ugodzi! Ty jesteś moim przyjacielem, a ja twoim. Oby Allah dał, iżbyśmy zostali nadal przyjaciółmi! Słyszałeś mowę moją, a ja jestem teraz gotów wysłuchać twojej!
Gdy skończył i siadł napowrót, musiałem mu rękę uścisnąć z wdzięczności, bo istotnie lepiej nie mógł przemówić. Sprawę Achmeda zrobił swoją sprawą i odmowa była teraz prawie niemożliwością. Szejk czuł to dobrze. Powinien był właściwie powstać natychmiast i odpowiedzieć, lecz on przedtem jeszcze zwrócił się do mnie:
— Sidi, czy rzeczywiście on tylko może ścigać ro zbójnika?
— On przyrzekł — odpowiedziałem — Czy masz kogoś, kto to potrafi?
— Tak.
— Kto?
— Ty, gdyż on nauczył się tego od ciebie.
— Masz słuszność, szejku. Lecz ja stawiam także pewien warunek. Chciałeś widzieć, czy mój ogier jest taki rączy, jak twoja klacz, a ja wyrzekłem się zakładu, aby nie zasmucić twej duszy. Ale teraz dowiedz się, że ja nie miałem powodów do obawy. O świcie będzie klacz twoja o kilka godzin drogi przed nami, a ja mim o to doścignę ją, jeśli zechcę. Jeśli sobie życzycie, żebym trop dla was czytał, domagam się także w nagrodę Mochallah, ale nie dla siebie, tylko dla Achmeda es Sallah. Wybieraj prędzej, gdyż sam to rozumiesz, że nie mamy już czasu do stracenia!
Na to podniósł się szejk wreszcie, położył ręce na brodzie i oświadczył:
— Przysięgam na święty kuran, na brodę proroka, na brody wszystkich kalifów i moich ojców, a zarazem na moją, że Achmed es Sallah dostanie Mochallach za żonę, skoro tylko sprowadzi ją razem z klaczą i wielbłądem. Jeśli jednak tego nie zrobi, nie będzie jej mężem. Wszyscy słyszeliście moje słowa!
Tak odzyskał Achmed łaskę szejka. Wszyscy podaliśmy mu rękę, a Krüger-bej rzekł do mnie:
— Mogę się pochwalić, że dotrzymałem słowa i nie darmo obiecywałem swoje pośrednictwo. Moja mowa poruszyła tak głęboko wszystkich słuchaczy, że te trudne konkury nie byłyby się nigdy beze mnie udały!
— Dokazałeś pan, panie pułkowniku, rzeczy prawie niemożliwej. Dziękuję panu z całego serca!
— No, pańskie słowo także wywarło wrażenie, po którem można się było spodziewać dobrego skutku. Obydwaj więc możemy się radować przeświadczeniem, że wytworzyliśmy dla kochanego bliźniego stan, którego dla szczęśliwości serca i długiego trwania małżeństwa nikt inny nie zdołałby wytworzyć.
W końcu zabrał także głos Anglik, który dotychczas zachowywać musiał milczenie:
— Ależ, sir, wytłómaczcie mi przecież te ściskania rąk. Siedzę tu jak na tureckiem kazaniu. Przemówcież wreszcie do mnie choć parę słów!
Wyjaśniłem mu wszystko, on zaś roześmiał się, wyciągnął swoje nieskończenie długie nogi i rzekł:
Well, cieszy mnie to! Zaręczyny, wesele, małżeństwo, wyprawa! Dam temu zacnemu Achmedowi es Sallah pięćdziesiąt funtów, jeśli Krumir rzeczywiście dostanie się do naszej niewoli, ale stawiam warunek.
— Jaki?
— Muszę wziąć udział w wyprawie. Well!
— Ja także jestem za tem. Chcecie rzeczywiście, pojechać z nami?
— To się rozumie! Yes!
— Ale, niebezpieczeństwa...?
Thunder-storm! Czy chcecie się boksować ze mną?
— Innym razem to zrobimy, nie teraz. Pozwólcie, żeby i drudzy ode mnie coś usłyszeli!
Zwróciłem się znów do szejka:
— Domyślam się, że rozbójnicy pójdą przez Bah Abida na pustynię er Ramada, aby potem przez Dżebel Tibuasz dostać się do Uelad Maszeerów, którzy są z nimi w przyjaźni.
— Skąd się tego spodziewasz?
— Podsłuchałem kilka słów z ich rozmowy. Mogli się wprawdzie rozmyślić, ponieważ grabież nie całkiem im się udała, ale na razie lepiej już to przypuścić i wedle tego coś postanowić. Czy jesteście znani w tamtych stronach?
— Tylko na wielkich drogach.
— Ależ oni tych właśnie będą unikali, jesteśmy więc ograniczeni na ich ślady. Czy żyjecie w zgodzie z Meszeerami?
— Nie dzieli nas konieczność zemsty krwawej, ale od czasu do czasu giną na granicy zwierzęta.
— Musimy zatem być ostrożni. Nie możemy wyruszać z wielkiem wojskiem, gdyż w wyprawie naszej idzie tylko o Krumira. Beduinom Hamema nie możemy się pokazywać, jeśli będą w większej liczbie od nas, ponieważ Achmed zabił jednego z nich. Wyobrażam sobie, że cel nasz dałby się osiągnąć na kilka sposobów. Albo więc ja, mając konia, na którym jedynie można dopędzić Krumira, pojechałbym za nim sam i zastrzelił go z konia, albo...
— Panie, oni by ciebie zabili! — zawołał szejk.
— Załóżmy się o to! — odpowiedziałem.
— Jeśli mnie zabiją, utracę życie, jeśli zaś ja ich zabiję, ty utracisz klacz, która wtedy będzie należała do mnie!
Wyciągnąłem do niego rękę, lecz on namyślił się przecież i oświadczył:
— Jesteś moim gościem, a moje życie jest twojem. Nie puścimy cię stąd samego.
Ponieważ wszyscy to potwierdzili, musiałem się także zgodzić. Podjąłem więc dalszy ciąg mych rad:
— Moglibyśmy również starać się wyprzedzić Krumira przez Kef, Caafran, Dżebel Szefara i Dżebel Dildżil. Przyjechalibyśmy wówczas o jeden dzień prędzej do Meszeerów, staralibyśmy się pozyskać ich przyjaźń i przyjęlibyśmy potem nieprzyjaciół, gdyby przybyli.
Wszyscy potrząsnęli głowami, a jeden ze starszyzny przemówił:
— O eftendi, ważysz się na więcej, aniżeli nam wolno. Kto może ufać przyjaźni Beni Meszeerów!
— Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak trzymać się tropu zbójów i uderzyć na nich tam, gdzie ich znajdziemy.
— A czy ich dopędzimy? — zapytał szejk z niepokojem.
— Przypuszczam — odrzekłem. — Wprawdzie tylko mój koń zdoła doścignąć tę klacz i wielbłąda, lecz oni mają oprócz tego pięć innych koni, a może nawet i sześć, ponieważ jednego z ich ludzi zastrzelono. Bardzo jest prawdopodobne, że mają o jednego człowieka więcej, ponieważ podczas napadu musiał ktoś być przy ich koniach. Wreszcie Mochallah będzie się domyślała, że pośpieszymy za nimi i uczyni, co będzie mogła, dla powstrzymania ucieczki.
— Effendi! — zawołał szejk. — Słowa twoje są mądre i sączą mi w duszę pociechę!
— Nie obawiaj się, dostaniemy wszystko, jeśli będziemy przezorni. Byłoby oczywiście lepiej, gdybyśmy mieli więcej dobrych koni, na których mogłoby kilku z nas pojechać naprzód i śledzić Krumira. Ilu ludzi weźmiesz z sobą, Ali en Nurabi?
— Wszystkich.
— Maszallah! Czy chcesz z orłem polować na komara? Ścigamy co najwyżej siedmiu ludzi. Czyliż synom es Sebira tak bardzo brak odwagi, że stu na jednego potrzeba?
— Panie, zważ, że musimy wroga zdusić bez walki!
— Czemu?
— Skoro Krumir zobaczy, że grozi mu atak z naszej strony, będzie wolał zastrzelić klacz, wielbłąda i Mochallah, aniżeli nam oddać.
— Czyż zduszenie obeszłoby się bez ataku? Czy kilku ludzi nie może tak urządzić napadu, żeby zwyciężyć, zanim wróg zacznie się bronić? Czy chcesz u szczepów, które w drodze miniemy, wywołać obawę, że żywimy względem nich wrogie zamiary? Jeśli spotkamy Uelad Szeren i Uelad Kramemssa, czy uwierzą nam, że tyluset ludzi prowadzimy tylko na schwytanie sześciu lub siedmiu opryszków?
— Nie zetkniemy się z nimi.
— Spotkamy ich napewno. Tak wielki orszak, jaki ty chcesz utworzyć, nie zdoła się ukryć. Zważ, że musiałbyś zabrać wiele wielbłądów, któreby niosły żywność, namioty i wiele innych rzeczy, a tego przy mniejszej liczbie nie będzie potrzeba.
— Ma słuszność! — rzekł Krüger-bej.
— Stu ludzi całkiem wystarczy.
— I stu ludzi będzie za wiele! — odrzekłem ja.
— Iluż, twojem zdaniem, musimy wziąć wojowników, effendi? — zapytał szejk.
— Nie więcej, jak dwudziestu.
— Panie, to za mało!
— Nie! Zważ, że idziesz także ty, Achmed es Sallah, ten waleczny emir z Inglistanu i ja. My sami po trafilibyśmy pokonać Krumira. Napaść podczas noclegu na tych sześciu czy siedmiu wrogów, na to wystarczy trzech doświadczonych strzelców. Nie zapominaj zresztą, że większości swoich ludzi potrzebujesz do obrony karawany!
Temat ten podchwycił natychmiast Krüger-bej z wielką energią. Narada się ożywiła, ponieważ każdy ze starszych chciał się popisać swojem zdaniem, a kiedy ją ukończono, wynik nie był pocieszający. Stupięćdziesięciu ludzi miało pod wodzą jednego z synów szejka pójść naprzeciw kaffili, a do naszego oddziału przeinaczono sześćdziesięciu ludzi. Reszta miała pod wodzą drugiego syna zostać dla obrony obozu. Sir Percy uśmiechnął się pogardliwie, kiedy mu przedstawiłem rozwiązanie tej sprawy.
Pshaw! — rzekł. — Ci Beduini to tchórze! Pokazują wielkie fantazye i tańce wojenne, a boją się, gdy przychodzi do czegoś poważnego!
— Jabym tego nie powiedział, sir. Arab nie jest przyzwyczajony jak Indyanin ścigać w pojedynkę wroga, jak zwierzę krwi chciwe, aby codziennie jednego oskalpować. Beduin lubi walkę, ale nie skrytą, a nadto po łączoną z wielką pompą dla oka. Jestem pewien, że z dziesięciu ludźmi pochwycilibyśmy łatwiej Krumira, aniżeli przy pomocy sześćdziesięciu.
Well! Chodźcie, sir! Pójdziemy sami naprzód i całą rzecz bez nich załatwimy!
— I ja już o tem myślałem, ale dałem słowo, że zostanę przy ekspedycyi.
— Niech i tak będzie. Ja jednak powiadam, że po szedłbym sam jeden, gdybym dobrze umiał po arabsku. Yes!
Poczyniono czemprędzej potrzebne przygotowania, zapakowano żywność i amunicyę, zabrano pewną ilość girba[65], by je potem napełnić wodą na drogę przez pustynię er Ramada. Kiedy ukończono przygotowania, nadeszła pora fedżeru[66]. Poranek zarumienił się na wschodzie, a Beduini padli obok koni na kolana, aby z twarzą zwróconą ku Mekce odmówić pierwszą modlitwę.
Nadszedł czas przekonania się, czy Krumir wyruszył rzeczywiście w kierunku, któregośmy się domyślali.
— W jaki sposób przekona się pan o tem na pewno? — spytał mnie Krüger-bej.
— Nic łatwiejszego — odrzekłem. — Zobacz pan naczynie do pojenia obok namiotu szejka. Ma ono dwa oddziały, jeden dla ulubionego konia, drugi dla wielbłąda, ponieważ koń rasowy nie chce pić z naczynia, z którego już pił dżemel[67]. Rozlana woda zwilżyła ziemię, a kopyta się w niej odcisnęły. Widzi pan?
— Przyznaję, że widzę to dokładnie.
Wyjąłem z torby nożyczki, a z kieszeni papier i mówiłem dalej:
— Teraz wykroję ślady dokładnie z papieru i wyrysuję wewnętrzny obraz kopyt końcem do... o tak! Teraz siądź pan na konia i jedź ze mną. Achmed niechaj nam towarzyszy!
Dosiedliśmy we trójkę koni i oddaliliśmy się z obozu. Ja wyjechałem na czoło i pocwałowałem prosto na południe, ku wąwozowi, o którym mówił Krumir. W pięć minut byliśmy na miejscu, pomimo że leżało o pół godziny drogi od duaru. Tam zsiadłem z konia i zbadałem teren. W niespełna dwie minuty znalazłem to, czego szukałem.
— Zsiądź pan z konia, panie pułkowniku, i przystąp bliżej! — poprosiłem. — Przypatrz się pan temu miejscu!
— Widzę trawę, która była, jak się zdaje, pognieciona.
— Była istotnie pognieciona i to w czworobok; wprawne oko zobaczy jeszcze całkiem wyraźnie brzegi tego czworoboku. A tu, co to jest obok tamtego boku?
— Tutaj grzebał ktoś w trawie i czegoś szukał.
— Widzi pan: tu leżała na ziemi czworoboczna dera, a na niej spoczywał człowiek. Nogi wystawały mu poza derę i w ten sposób za każdem poruszeniem tarły sandałami o trawę. Czy rozumie pan to?
— Skoro mi pan to powiedział, to wydaje mi się już całkiem wyraźnem.
— Ten człowiek oczywiście sam tutaj nie był. Prawdopodobnem jest, że miał pilnować koni, należących do Krumira i jego Uelad Hamemów. Gdzie mogły być te konie?
— Tego mój duch nawet we śnie nie może się domyślić.
— Kto ma koni pilnować, ten musi zwrócić się do nich twarzą, przeto one mogły stać po tej stronie, gdzie leżały jego nogi, a więc chyba przy tam tym krzaku. Chodź pan! O widzi pan, że ziemia tu stratowana, a kilka gałęzi złożonych w pętle. Te pętle służyły do przymocowania cugli; jest ich siedm, a więc tyle było z pewnością koni. Czy i to pan już pojmuje?
— Pozwól pan, że panu złożę gratulacye z powodu ogromnej bystrości, Ale jak pan odszuka wielbłąda, klacz i porwaną dziewczynę?
— Może i to mi się uda. Rozbójnicy jechali pewnie środkiem parowu, gdzie na twardym kamienistym gruncie ślady nie zostają. Należy jednak spodziewać się, że najpierw napoili dostatecznie klacz, a zwłaszcza wielbłąda, zanim przywiązali do niego lektykę. Tu nie mogli tego uczynić, ponieważ brzegi potoku są zanadto wysokie. Chodźmy więc dalej! Jestem pewien, że znajdziemy ślady, skoro tylko dostaniemy się na miejsce, gdzie brzegi potoku nie wznoszą się tak wysoko.
Przypuszczenie moje sprawdziło się wkrótce. Potok zataczał dość płasko położony łuk, okalający mały półwysep, na którym z pory wiosennych wylewów leżał gruboziarnisty piasek, pomięszany z grubszymi odłamkami kamienia. Wśród nich widać było skąpą, cienką trawę. Na tego rodzaju gruncie odbijał się najlżejszy odcisk stopy i zachowywał się na czas dłuższy.
Powyżej tego miejsca była droga bardzo rozkopana.
— Widzicie, panie pułkowniku? Tutaj zatrzymało się owych siedm koni po wyruszeniu. A tutaj, uważa pan ten dokładny odcisk na piasku? Tu stała atusza, zanim przymocowano ją do wielbłąda. Czy dostrzega pan tu nad wodą ślad wielbłąda i konia? Przyłożę doń moje papierowe odciski. Widzi pan, jak dokładnie przystają? Tu była klacz, a tutaj hedżin, tu zaś... Co ma znaczyć ta czerwona nitka?
— Tego wiedzieć, ani odgadnąć nie może nikt inny, oprócz pana.
— Na tej nitce jest krew. Podarto jakąś tkaninę, aby zawiązać ranę tego, który dostał kulą od Achmeda. Przytem mała nitka uwiesiła się na drzewie. Tu na prawo, pod tą młodą czarm[68], ktoś leżał. Ach, to była Mochallah!
— Do stu piorunów! Skąd pan to wie tak dokładnie?
— Czyż pan nie widzi, że z tej gałęzi zdarte są prawie wszystkie szpilki, jakby rękami? Dziewczyna wzbraniała się iść i trzymała się gałęzi; oderwano ją przemocą, przyczem ona ściągnęła szpilki.
— Allah akbar-Allah jest wielki, ale pańska przytomność umysłu budzi zdumienie i podziw!
— Maszallah! — zawołał Achmed, który wprawdzie nie zrozumiał ani słowa z naszej rozmowy, ale śledził uważnie wszystkie ruchy rąk naszych. — Sidi, popatrzno, co to?
Znalazł pod pinią kawałek gliniastego łupku i podał mi go. Na jednej stronie tego kamyka wyryte było niepewną ręką dość wyraźne arabskie „m “, a więc pierwsza litera imienia Mochallah.
— Nie wiesz, czy Mochallah miała przy sobie co ostrego? — zapytałem Achmeda es Sallah.
— Panie, ona nosi zawsze na szyi mały mun[69].
— Wie, że będziemy ścigali rozbójników i chciała nam dać jakiś znak. Oby tylko częściej to czyniła!
— Ona będzie to czynić, sidi! Ten kamień zachowam dla siebie dopóki, jej nie odnajdę.
— Musimy się jeszcze przekonać, czy odeszli z tych stron wzdłuż potoku, dlatego pójdziemy trochę dalej.
Ruszyliśmy głębiej w parów i znaleźliśmy dużo śladów, które nas utwierdziły w naszym domyśle. Wkońcu wróciliśmy do duaru, gdzie czekano na nas z utęsknieniem.
— Effendi, odjeżdżajmy już! — prosił szejk. — Może dopadniemy rozbójników jeszcze dnia dzisiejszego.
— Mnie się to nie zdaje, Ali en Nurabi. Oni mogą jechać w prostym kierunku, a tymczasem my musimy tracić dużo czasu na szukanie śladów. Jakiego ty masz konia?
— Ten kasztan jest bardzo dobry, chociaż nie tak rączy, jak klacz, którą mi uprowadzili.
— Achmed i emir z Inglistanu jadą także na dobrych koniach. Będziemy więc mogli oddzielić się od reszty.
— Oddzielić się? — spytał. — Na co?
— Czy nie wiesz, że każde wojsko wysyła przed sobą oddział, który jedzie przodem, bada okolicę i stara się o bezpieczeństwo głównej siły? My właśnie utworzymy taki oddział. Twoich sześćdziesięciu wojowników może jechać za nami, a my będziemy im ciągle zostawiali znaki, by im wskazać, w którym kierunku się poruszamy. Umówmy się z nimi co do znaków i pożegnajmy, bo czas już wreszcie zabrać się do dzieła!
Szejk pojął szybko moje rady i posłuchał ich.
Dowódca gwardyi tunetańskiej nie mógł oczywiście do nas się przyłączyć. Wrócił ze swoimi towarzyszami, z wyjątkiem Anglika, do el Bordż, przyczem mógł znaczną przestrzeń jechać z wojownikami Uelad Sebira, którzy wyruszyli naprzeciwko karawany.
— A teraz kolej na pana — rzekł, pożegnawszy się z innymi. — Wierz mi pan, że rozstanie to najnieprzyjemniejszy wynalazek, jakiego kiedykolwiek dokonano na moje utrapienie. Czy się jeszcze kiedy zobaczymy?
— Inszallah — jeśli się Bogu spodoba. Drogi ludzkie zapisane są w księdze.
— Wiem, że się pan stał moim przyjacielem. Czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność?
— Bardzo chętnie, jeśli tylko potrafię.
— Bądź pan tak dobry i nie zastrzel Krumira na śmierć, jeśli go pan przyłapie, lecz poślij mi go pan do Tunisu! Tam mu pokażemy, co to znaczy kraść srokacze! Gdyby pan kiedy sam przyjechał do Tunisu, to nie zapomnij pan mnie odwiedzić. A teraz do widzenia! Niechaj Allah i prorok będą z panem! Miej się pan na baczności przed Uelad Hamema i nie zapominaj pan, że jako dobry znajomy zgodziłem się być pańskim przyjacielem!
Ja odpowiedziałem równie serdecznie na jego słowa i rozeszliśmy się: jedni na północ, drudzy na południe. Nie widziałem potem już nigdy tego dzielnego człowieka, ale obraz jego w mej duszy pozostał tak świeży, jak gdybym się z nim dopiero wczoraj pożegnał.
Niebawem dostaliśmy się do parowu. Tu wyjaśniłem krótko szejkowi znaczenie znalezionych śladów i ruszyliśmy dalej. Trzymać się tropu na gruncie przeważnie skalistym nie było wcale łatwem zadaniem, do pomogła mi w tem jednak znajomość kierunku drogi Krumira.
Powiedział on był, że przekroczy Bah Abida, leżącą prostopadle do naszej drogi mniej więcej o trzydzieści kilometrów. Ponieważ musieliśmy objechać kilka znaczniejszych wzgórz i przepłynąć parę rzek, przeto należało liczyć przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów. Dodawszy zaś do tego stratę czasu na szukanie śladów, potrzebowaliśmy dobrych piętnastu godzin, by się dostać do Bah Abida.
Przejechawszy przez Hem ormta Wergra, przepłynęliśmy Anneg, a wkrótce potem dużą Milleg i zatrzymaliśmy się w poprzecznej dolinie Dżebel Tarf na krótki spoczynek. Na tem samem miejscu odpoczywał także Krumir. Ślady były całkiem wyraźne. Dolina ta ma z pięć godzin drogi długości ku wschodowi, a przecina ją potok, wypływający z Bah Abida. Mieliśmy więc tę górę prosto przed sobą, na lewo Bu Baheur, Mezarę i Bordż Bir bu Hamed, a na prawo kraj Szerenów i Uelad Kramemssa. Nie znając usposobienia tych ludzi, musieliśmy być bardzo ostrożni. Tak sam o widocznie myślał Krumir, bo nie poszedł dalej doliną, lecz wydostał się na płaskowzgórze, aby po niem wyjechać na Bah Abida. Tam na górze ciągnął się szeroki płaskowyż aż po Wadi Serrat, o godzinę drogi zaś wznosiła się Bah Abida. Trop był tutaj nadzwyczaj wyraźny, ponieważ ścigani jechali cwałem, aby ten kraj otwarty zostawić jak najrychlej za sobą. Jakto poznałem ze śladów, wyprzedzili nas zaledwie o trzy godziny drogi. Gdy to powiedziałem szejkowi, zawołał:
— Hamdullillah, dzięki Bogu! Dościgniemy ich jeszcze dzisiaj!
— Mylisz się, Ali en Nurabi — odrzekłem — chyba że klacz twoja jest tak licha, iż da się w tak krótkim czasie dopędzić.
— Będziemy jechali przez całą noc!
— Czy w nocy ślady rozpoznasz?
— Masz słuszność. Oby Allah ciemność potępił! Śpieszmy naprzód!
Popędziliśmy znowu tak, jak gdyby nas kto ścigał. Mój kary parskał z zadowolenia, jak gdyby chciał pokazać, że mógłby z łatwością podwoić obecną szybkość.
Tak gnaliśmy po równym terenie przez pewien czas, wkrótce jednak tamte konie zaczęły pienić się i parskać ze zmęczenia. Jeden po drugim zostawały w tyle, a tylko klacz Achmeda z Wadi Serrat trzymała się jeszcze dzielnie. Szejk nie posiadał się z gniewu, że jego kasztan tak mało był wytrwały.
— Czy widziałeś kiedy konia — zapytał mię — któryby tyle obiecywał, a w potrzebie zawodził? Był ta jeden z moich najlepszych koni, lecz od dzisiaj ma daybła w sobie razem z wszystkimi złymi duchami dżehenny. Ale będzie on jeszcze musiał pędzić, pędzić, dopóki nie padnie!
— Wtedy ty weźmiesz siodło na plecy i spróbujesz, czy na własnych nogach prędzej nie pójdziesz. O szejku, kto się najbardziej śpieszy, ten nie zawsze najszybszy!
— Ty szydzisz ze mnie, effendi!
— Nie, gdyż i mnie jest nieprzyjemnie, że ci koń służby odmawia. Ty powinienbyś jechać ze mną na przedzie, tymczasem teraz jest tylko trzech takich, którzyby potrafili tego dokazać.
— Kto?
— Ja, Achmed i co najwyżej Anglik.
— Panie, nie opuszczaj nas! Nie wiemy, co nas może spotkać, kiedy ty będziesz na przedzie. Moglibyśmy też z łatwością zgubić twój ślad.
— W każdym razie lepiej byłoby, jeśliby...
Przerwałem, zanim jeszcze zacząłem wyliczać moje powody, gdyż z prawej strony wynurzyli się dwaj jeźdźcy, którzy na nasz widok zatrzymali się, a potem zniknęli równie szybko, jak się ukazali.
— Co to byli za ludzie? — zapytałem.
— Beni Szeren albo Kramemssa — odparł szejk.
— To źle, ale może są sami i nie będą nas napastowali. Jedźmy prędzej! Łatwiej to było powiedzieć, aniżeli wykonać. Już przed upływem dziesięciu minut podniosła się z prawej strony chmura pyłu, po za którą należało się domyślać większej liczby jeźdźców. Jechali przez pewien czas równolegle z nami, a potem przeszli w szybsze tem po, aby zagrodzić nam drogę.
— Czy to nieprzyjaciele, sir? — zapytał Anglik.
— Może.
High-day! Nareszcie jakaś przygoda! Czy nie powiedziałem, że wystarczy jechać z wami, aby coś przeżyć? Mam dwururkę, dwa pistolety i dwa rewolwery, to znaczy ośmnaście strzałów, nie licząc noża. Będzie przepyszna awantura. Well!
Z uciechy zaczął wymachiwać długiemi rękoma, jak gdyby chciał na wzór świętej pamięci Don Kiszota walczyć z wiatrakami.
— Nie cieszcie się zbyt rychło, sir — upomniałem go. — Zadaniem naszem jest pojmać Krumira, musimy zatem unikać wszelkiej straty czasu i wszelkiej walki.
Well, to słuszne! Ale przejeżdżając obok, możemy przecież trochę postrzelać. Nie?
— Mam nadzieję, że nie zmuszą nas do tego.
Nieznani jeźdźcy wyprzedzili nas tym czasem i za grodzili nam drogę. Był to oddział dość znaczny, liczący ponad sto głów. Dowódca ustawił ich w szereg bojowy i rezerwę i czekał nas w pewnem oddaleniu przed frontem. Szejk Ali en Nurabi nakazał zatrzymać się swoim ludziom i podjechał ku dowódcy, a ja przyłączyłem się do niego.
— Czy znasz go? — zapytałem.
— Teraz dopiero widzę jego rysy i poznaję go dobrze.
— Kto to?
— To nieprzyjaciel, Hamram el Cagal[70], najokrutniejszy szejk Kramemssów. Widziałem go w Ain Juhsuf i Zegrid. Żąda on opłaty od każdego wstępującego na jego terytoryum, a kto nic dać nie może, musi z nim walczyć. Zabił on już wielu ubogich ludzi, którzy nie mogli mu się opłacić. Od nas będzie się domagał wielkiego daru.
— Od czego zależy wysokość opłaty?
— Od bogactwa podróżnych i od liczby głów.
— Gdybyś był zam iast sześćdziesięciu ludzi wziął dwudziestu, wypadłoby taniej.
— Ja nic nie zapłacę.
— Zważ, że nie mamy czasu do stracenia, a Kramemssa są dwa razy silniejsi od nas!
— Czy ty się boisz, effendi?
— Ach!
Dojechaliśmy do szejka Hamrama z przydomkiem el Cagal.
— Sallam aalejkum! — pozdrowił Ali en Nurabi, wstrzymując konia.
— Kto jesteś? — spytał przeciwnik, nie odpowiadając na pozdrowienie.
— Czy mnie już nie znasz? Jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad Sebira.
— A jam jest Hamram el Cagal, Ben hadżi Abbas er Rumir Ibn Szehab Abil Assalet Abu Tabari el Faradż. Jestem panem i dowódcą tych walecznych wojowników szczepu Kramemssa i pytam się ciebie, czego szukasz w moim kraju?
— Ścigamy zbója, który porwał mi klacz ulubioną, najlepszego wielbłąda i córkę. Prosimy cię, żebyś pozwolił nam przejechać przez twoją ziemię.
— Kto pozwala ukraść sobie klacz, dżemmela i córkę, ten niczego innego nie godzien jak tego, żeby mu je porwano. Czy Uelad Sebira nie mają oczu ku widzeniu, ani uszu ku słyszeniu? Kto chce przejechać przez, mój kraj, haracz musi zapłacić.
— Ile żądasz?
— Kto jest ten zbój, którego szukasz?
— To Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka. Prowadzi z sobą jeszcze kilku jeźdźców, należących do Beni Hamema.
— Saadis el Chabir przejeżdżał tędy i mówił ze mną. Nie miał przy sobie żadnego łupu. To mój przyjaciel. Zapłacisz dużo, jeśli zechcesz przejechać.
Dzielny Kramemssa kłamał; gdyby bowiem rzeczywiście był się zetknął z Krumirem, ja byłbym to rozpoznał po tropie. Robił on wogóle wrażenie ordynarnego, dzikiego człowieka. Barczysty, z nadzwyczaj rozwiniętymi mięśniami na członkach, przewyższał o głowę swoich ludzi. Uzbrojenie jego składało się z dwu strzelb, sztyletu, pistoletu, maczugi i z kiku dzirytów. Widok jego musiał zaniepokoić nawet odważnego człowieka.
— Ile żądasz? — zapytał Ali po raz drugi.
— Kto jest ten człowiek obok ciebie?
— Emir z krainy Franków.
— Giaur? Niechaj go Allah zniszczy! A ten, który stoi przed twoimi ludźmi?
— Emir z Inglistanu.
— Także niewierny? Oby ich Allah zmiażdżył! Posłuchaj, co ci powiem: Każdy z twoich ludzi da owcę, ty dasz dwadzieścia owiec, a obaj niewierni po pięćdziesiąt owiec.
— To znaczy prawie dziesięć razy po dwadzieścia owiec. Tylu zwierząt nie mógłbym dać, nawet gdybym, je miał z sobą.
— To zapłacisz połowę i wrócisz!
— Chcesz opłaty nawet na wypadek, jeślibyśmy wrócili?
— Czy sądzisz, że pozwolę wam ujść za darmo?
— Zmniejsz swe żądanie!
— Ani o jedną owcę! Co raz powiedział Hamram el Cagal, to stać się musi. A może chcesz ze mną walczyć?
Te układy zniecierpliwiły mnie wreszcie, dlatego postanowiłem je czemprędzej skrócić, nie wątpiłem bowiem, że Ali en Nurabi nie mógłby zwyciężyć tego olbrzyma. Podjechawszy więc o krok bliżej, przemówiłem:
— Chcesz z jednym z nas walczyć? Czy cię Allah wykreślił z grona żyjących, że ważysz się na takie słowa? Co znaczy twoich stu Kramemssów wobec moich walecznych Sebirów i czem ty jesteś wobec emira z kraju bohaterów?
Użyłem naumyślnie przesadnych słów synów pustyni. Walczyłem już i mocowałem się z nietakimi, jak on, i wiedziałem, że mam nad nim przewagę, starałem się więc odwrócić go od Alego, a podrażnić na siebie. Udało mi się to rzeczywiście, bo podniósł się na siodle i wypatrzył się na mnie w zdumieniu.
— Thibb el kelb — ty psi szakalu! — zawołał. — Obliż mi natychmiast rękę, żebym ci mógł przebaczyć?
— Jeśli twa ręka brudna, to sam ją sobie obliż! Masz na to dość wielki pysk. Jak śmiesz żądać ode mnie pięćdziesiąt owiec? Patrz, tam za mną stoi sześćdziesięciu wojowników, ale nawet gdybym był sam jeden, nie dostałbyś ani włoska owczego. Widać po was, że odwaga wasza mniejsza od waszych słów.
Oczy jego zaiskrzyły się, wargi zadrgały, a z piersi wyrwał mu się ochrypły okrzyk wściekłości:
— Człowiecze, czyś obłąkany? — ryknął. — Ty się nie boisz mówić czegoś podobnego Hamramowi el Cagal? Dobrze, będziesz ze mną walczył, jednak nie o żądany okup, lecz o życie!
— Jestem gotów. Ale ciebie przestrzegam! Koń mój lepszy od twego, a broń także.
— Widzę, że masz broń Franków — zaśmiał się szyderczo — ale jej nie użyjesz. Koń i broń zwyciężonego należą do zwycięzcy. Odłóż ją i zsiądź z konia, jak ja to czynię. Będziemy walczyli tylko rękami, dopóki jeden drugiego nie zdusi.
— Niech się stanie zadość twej woli, el Cagalu. My obaj będziemy walczyli uczciwie, ale tak sam o ludzie nasi muszą względem siebie zachować się uczciwie.
— Co mają znaczyć te słowa? — Żądam prawa szilughów[71]. Jeśli ty mnie zwyciężysz, wszystko, co należy do mnie, stanie się twoją własnością, a towarzyszący mi Uelad Sebira zapłacą ci okup. Jeśli natomiast ja zwyciężę ciebie, to wezmę sobie konia twego i broń twoją i przejedziemy przez twoją ziemię i to bez opłaty.
Oczy jego spoczywały pożądliwie na moim koniu.
— Zgadzam się na te warunki — odpowiedział.
— Czy przyrzekasz, że będzie pokój między naszymi ludźmi i twoimi, jeśli jeden z nas padnie?
— Przyrzekam!
— Przysięgnij!
— Przysięgam na Allaha i wszystkich muzułmanów, którzy już żyli i będą jeszcze żyć!
— Czy i twoi ludzie przysięgną?
— Moja przysięga ma także dla nich znaczenie.
— To zsiadaj!
Skinąłem na Achmeda i Anglika, aby im oddać broń i konia. Przytem wyjaśniłem drugiemu, o co chodzi.
Zounds — zawołał — dałbym za to sto funtów, żeby być na waszem miejscu!
— Przypatrzcie mu się, sir! Taki chód nie całkiem jest bezpieczny!
— Hm! Zdejmuje haik. Co za muskuły! Ten stary boy ma ręce jak słoń. Uważajcie, sir; ta sprawa mnie zastanawia. Dajcie mu porządny box on the, stomach[72], aby mu dusza uciekła; tak będzie najlepiej!
— Ba! Widzieliście przecież w Indyach mój cios myśliwski. Sądzę, że jeden taki wystarczy.
— Pięść sobie rozbijecie, sir!
— Przypuszczam, że głowa tego Kramemssy nie jest twardsza od czaszek Indyan, którym już dogodziłem w ten sposób. Gdyby mi się jednak zdarzyło coś ludzkiego, zachowajcie pokój; ja to przyrzekłem!
Zrzuciłem także z siebie haik i stanąłem naprzeciwko Kramemssa. Zdawało się, że olbrzym będzie miał nademną przewagę, a on sam widocznie był tego pewny, bo bez przygrywek ruszył natychmiast do ataku. W dalekim i silnym skoku rzucił się, by mnie pochwycić i ułatwił mi w ten sposób walkę. Ja skręciłem czemprędzej w bok, a kiedy on machnął rękoma w powietrzu, uderzyłem go pięścią w prawą skroń z taką siłą, że w tej chwili runął na ziemię. Z obu stron zerwały się głośne wrzaski, ale przeciwnicy, wierni przysiędze wodza, nie śmieli ruszyć się z miejsca.
Ukląkłem na zwyciężonym nieprzyjacielu i pochwyciłem go za gardło. Drugie uderzenie byłoby go zabiło, lecz to nie było bynajmniej moim zamiarem. Wkrótce przyszedł do siebie i usiłował się wydobyć na górę, lecz ja trzymałem go mocno pod sobą. On wytężył całą siłę, ażeby mnie zrzucić z siebie, ale mnie wystarczyło silniej palce zacisnąć dokoła jego szyi, a byłbym przełamał wszelki opór.
— Czy uznajesz się zwyciężonym? — zapytałem.
— Zabij mnie, psie! — jęknął.
Na to odjąłem odeń rękę i powstałem.
— Podnieś się, Hamramie el Cagal; ja nie pożądam twojego życia!
— Weź je! Ja go już nie chcę!
— Powstań! Zapewniam cię, że nie jest hańbą zostać zwyciężonym przez emira z krainy Franków.
— Lecz hańbą jest utracić konia i broń!
— Zatrzymaj je sobie jako dar odemnie!
Leżał dotąd ciągle uparcie na ziemi, lecz na te słowa zerwał się szybko.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/281 — Czy to prawda? Zostawisz mi wszystko?
— Wszystko! Obraziłeś mnie wprawdzie, nazwałeś psem i szakalem, ale prorok powiada: „Kto dumny jest z tego, że wyświadczył przyjacielowi coś dobrego, niechaj będzie cicho, kto jednak okazuje litość wrogowi, dla tego ręka Boga otwarta“. Chodź, weź i jedz; bądźmy odtąd przyjaciółmi!
Poszedłem do konia, wyjąłem z torby przy siodle kilka heli[73], połamałem je i podałem mu jedną połowę, a sam zjadłem drugą. On pozwolił się zaskoczyć i włożył daktyle w usta. Teraz byliśmy już pewni wygranej. Arab wziął swoją broń, dosiadł konia i rzekł:
— Jadłem z tobą i zawarłem z tobą przyjaźń. Chodźcie teraz ze mną wszyscy do duaru i bądźcie moimi gośćmi!
— Pozwól nam to uczynić, gdy będziemy wracali. Nie możemy tracić czasu, jeśli chcemy doścignąć tych ludzi, których szukamy.
— Zasmucasz moją duszę, emirze! Ale powiedz mi, czy krwawa zemsta nakazuje wam ich ścigać?
— Tak! Krumir zabił jednego Sebira.
— To śpieszcie za nim. Haraczu nie zapłacicie. Niechaj zapanuje pokój między Sebirami i Kramemssami. Oby Allah chronił was w waszej wyprawie!
W ten sposób zakończyła się tak groźna z początku przygoda. Zauważyłem też, że kredyt mój u towarzyszy znacznie się podniósł. Jechaliśmy zatem dalej bez przeszkody, Kramemssowie zaś wrócili do swego obozu bez łupu.
Zaproponowałem szejkowi jeszcze raz, że pojadę z Achmedem naprzód, ale on będąc pod wrażeniem ostatniego wypadku, nie chciał o tem słyszeć. Pędziliśmy przez równinę dość szybko, zbliżając się coraz bardziej do Bah Abida, która z każdą chwilą wyraźniej występowała na widnokręgu. Dojechaliśmy tam wkrótce po modlitwie popołudniowej, a dążąc dalej ciągle za tropem, wydostaliśmy się na nią po zachodniem zboczu tak łatwo, że o zachodzie słońca stanęliśmy już na szczycie.
Ku wschodowi opada góra bardzo stromo ku równinie. Na północnym wschodzie ujrzeliśmy szczyty Caafram, płonące w blaskach zachodzącego słońca, u stóp zaś naszych roztaczała się pusta Ramada. Ze wschodu jaśniał ku nam wysoki Maktyr.
— Czy rozbijemy obóz? — spytał szejk.
— Rozpoznaję jeszcze ślady, a tu na górze będzie w nocy za zimno. Ruszajmy dalej! — odpowiedziałem mu.
Byłbym z chęcią usłyszał zdanie trapera lub Indyanina o tropie, za którym właśnie szliśmy. Gdy bowiem Beduini nic nie widzieli, ja znajdowałem co dwadzieścia kroków jakiś znak niezawodny. Północnoamerykański „westman“ stara się wszelkiemi siłami zatrzeć ślady za sobą, Krumir natomiast zwracał na to całą swoją uwagę, żeby się jak najszybciej posuwać naprzód. Ponieważ teren schodził w tem miejscu stromo na dół, przeto kopyta jego koni orały poprostu ziemię, wobec czego nam nie było wcale trudno zachować kierunek jazdy.
Tak przybyliśmy nad małą rzekę, która płynąc z góry, wyżłobiła sobie w biegu łożysko, prowadzące na dół aż do stóp góry. Właściwości terenu pozwalały przypuszczać, że Krumir nie opuścił tej doliny, dlatego jechaliśmy nią dalej, nawet wtedy, kiedy ciemności nocne zasłoniły trop przed mojemi oczyma.
— Czy pustynia er Ramada zaczyna się zaraz u stóp tej góry? — zwróciłem się do szejka.
— Dlaczego pytasz?
— Jeśli zaczyna się zaraz, to możemy niebawem spotkać się z nieprzyjacielem. Sądzę bowiem, że nie rozbije obozu noclegowego na stepie.
— Pustynia zaczyna się dalej. Przed nią ciągną się jeszcze pastwiska Zwarihn.
— Jak daleko jest od Bah Abida do Dżebel Tibuasz?
— Jedzie się przez Zwarihn i er Ramada dwanaście godzin. Następnie prowadzi droga pomiędzy górami Rokada i Sekarma na miejsce, gdzie zaczyna się kraj Meszeerów.
— Zdaje mi się, że zaczyna on się dopiero za Dżebel Tibuasz i za górami Haluk el Mehila?
— Jeśli pasza jest dobra, przychodzą Meszeerowie na tę stronę gór.
— Czy byłeś już tam kiedy?
— Nie.
— Nie znasz nikogo z Meszeerów?
— Znam wielu. Spotykałem ich w kraju es Sseers i Uelad Aun. Ale nie wiem, czy nas przyjmą uprzejmie.
— Sześćdziesięciu gości naraz to i dla przyjaciela za wiele. Musimy się starać, żeby Krumira pochwycić jeszcze przed górami Rokada. Śpieszmy!
Po dwugodzinnej uciążliwej jeździe, podczas której przyświecały nam tylko gwiazdy, dostaliśmy się na równinę. Tam napoiliśmy konie i daliśmy im sisz bla halef[74], a sami, zjadłszy po kilka daktyli, położyliśmy się na spoczynek. Każdemu z nas był on tak bardzo potrzebny, że nikt nie myślał o nawiązywaniu rozmowy.
Zbudziwszy się raz w nocy, posłyszałem daleki ryk, a to mi przypomniało, że okolice stepu er Ramada słynęły z wielkiej liczby lwów. Mim oto zasnąłem wkrótce na nowo, nie przeczuwając, że już nazajutrz przyjdzie mi zetrzeć się z krewnym „króla pustyni“.
Zaledwie ranek zaszarzał, byliśmy gotowi do drogi. Ja wyjechałem łukiem na równinę i natrafiłem wkrótce na trop, którym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wisząc prawie na koniu, sposobem indyańskim, ażeby nie przeoczyć żadnego śladu, prowadziłem pochód. Kilka strumyków pozwalało wnosić o blizkości rzeczki. Teren był urodzajny, trawiasty, a ślady kopyt odbiły się na nim wyraźnie. Posuwaliśmy się szybko na wypoczętych koniach i mniej więcej w półtorej gogodziny dotarliśmy do oczekiwanej rzeczki, biegnącej w prawo ku Bah bu Szerif. Tu nocował Krumir ze swoimi ludźmi. Trawa była stratowana i położona na ziemi, widać nawet było dokładnie miejsca, gdzie stały przywiązane poszczególne zwierzęta.
— Effendi — ozwał się szejk, — czy zdołasz odnaleźć miejsce, na którem spała Mochallah?
Zacząłem szukać.
— Tu jest to miejsce. Spała w atuszy.
— Skąd wiesz o tem?
— Czyż nie widzisz, że tu stała lektyka?
— Tak, lecz Mochallah mogła spać na innem miejscu.
— Przypatrz się! Wyciągnęła rękę z atuszy, gdy wszyscy spali, i znowu wycięła w trawie literę „m“.
— Maszallah, to prawda! Panie, ona zdrowa, dała nam znak, wie, że nadejdziemy. Śpieszmy się zatem!
Woda w rzeczce nie była głęboka, dzięki temu dostaliśmy się z łatwością na drugą stronę. Tam zbadałem dokładnie nowe ślady.
— Czego jeszcze szukasz, sidi? — zapytał Achmed es Sallah.
— Chcę widzieć, kiedy stąd wyruszyli. Z miejsca obozu noclegowego wnoszę, że będą teraz od nas tak daleko, jak my od Bah Abida. Jeśli jednak ze stanu trawy mam wnioskować, to powiedziałbym, że odjechali przed nami jeszcze w nocy. Zbiegowie są przeszło o dwie godziny przed nami.
Ruszyliśmy znowu w ciszy naprzód kłusem tak szybkim, jak tylko konie nasze mogły nadążyć. Pokazało się jednak niestety, że bieguny Krumira miały nad nimi przewagę, kiedy bowiem po upływie trzech godzin zsiadłem przed południem z konia, by zbadać trop, biegnący teraz po piasczystym, nieporosłym, gruncie, przekonałem się, że nie zbliżyliśmy się do ściganych nawet na tyle, żeby pościg mógł się wnet skończyć.
— Tak nie dopędzimy ich — rzekłem do szejka. — Pozwól, żebym ja pojechał z Achmedem naprzód. Za cztery godziny zetkniemy się z nimi; będzie to ostatni czas, gdyż inaczej dojadą do Dżebel Szefara.
— Ja pojadę z wami — odpowiedział szejk.
— Twój koń nie nadąży.
— To zawsze jeszcze będzie czas pozostać w tyle.
Anglik także nie dał się odwieść od wzięcia udziału w przyśpieszonej jeździe. Dawszy Sebirom potrzebne rozkazy, puściliśmy się we czwórkę ze zdwojoną chyżością. Przeszła jedna godzina, a potem druga. Słońce prażyło już tak, że musieliśmy zatrzymać się na chwilę, aby się napić wody i konie napoić. Wodę mieliśmy z sobą w workach, napełnionych rano z rzeki. I znów ruszyliśmy naprzód. Dokoła nas rozlegała się daleko równina. Wędrowne ławice piasku i rumowiska skalne bez drzewa, krzaka, bez źdźbła trawy, oto był otaczający nas widok, a ponad ziemią drgał żar jak widoczne przeźroczyste fale. Konie szejka i Anglika zaczęły się potykać, a klacz Achmeda także utraciła pewność w nogach. Wtem wynurzył się daleko przed nami na widnokręgu wysoki mur, podobny do ruin staroangielskiego opactwa. Lecz nie były to mury, tylko skały, w których stulecia wyłamały takie awanturnicze wyrwy i szpary. U stóp ich dostrzegłem poruszające się białe i kolorowe punkty.
Wziąwszy do ręki lunetę, zwróciłem ją na to miejsce i wydałem głośny okrzyk radości.
— Czy to oni, effendi? — zapytał szejk.
— Oni, wielbłąd z atuszą i siedmiu jeźdźców, a jeden z nich na białej klaczy.
— Hamdullillah, dzięki Bogu. Mamy ich!
— Jeszcze nie. Ich jest siedmiu, a nas czterech.
— Czy się ich boisz? — spytał rozdrażniony.
— Ali en Nurabi, już wczoraj zadałeś mi raz to pytanie, a potem przekonałeś się, czy się obawiam!
— Wybacz, panie! Ale dlaczego się lękasz?
— Nie lękam się wcale. Myślę jedynie nad tem, żeby nie zranić cennej klaczy i wielbłąda.
— Panie, masz słuszność! Co zrobimy?
— Musimy się na to przygotować, że Krumir zabije prędzej oboje zwierząt, aniżeli je nam odda. Jedźcie powolniej. Ja pojadę wielkim łukiem, by ich wyprzedzić. Potem wy popędzicie wprost na nich, a ja zastąpię im drogę.
— Nie czyń tego, effendi, nie opuszczaj nas! Razem ich dościgniemy, a potem ja tak z nimi pomówię, że wnet się z nimi załatwimy.
— Jak chcesz. Oni nic mojego nie porwali.
Ruszyliśmy znowu prędzej naprzód. Krumir zamierzał właśnie wyruszyć w drogę, kiedyśmy go ujrzeli. Zanim ze swoimi ludźmi zniknął za skałami, oglądnął się, przypatrzył nam się przez chwilę i skręcił czemprędzej poza kamienie. W dziesięć minut dobiegliśmy do nich i ujrzeliśmy Hamemów, pędzących cwałem przez równinę.
— Za nimi, choćby konie miały popadać! — zawołał szejk.
Podniósł się w siodle, by koniowi ulżyć ciężaru i dokazał istotnie tego, że nam kroku dotrzymał. Krumir obejrzał się znowu i poznał, że go dościgniemy. Kazał się zatrzymać, ale tylko na chwilkę, wielbłąd przyklęknął tak, że jeźdźcy go zasłonili, potem wstał i cały oddział rozprószył się na wszystkie strony. Krumir puścił się prosto, wielbłąd na prawo, a reszta jeźdźców na lewo.
— Panie zawołał szejk — zostaw klacz mnie, a sam bierz hedżina z Mochallah!
— Zostaw klacz mnie, ty jej nie dopędzisz! — odrzekłem, lecąc prawie nad ziemią.
— Nie potrzebuję jej dopędzać. Wystarczy mi tak się zbliżyć, żeby mój głos usłyszała. Ona ma tajemnicę, a gdy zawołam to słowo, zawróci i przyjdzie do mnie.
— Powiedz raczej mnie tę tajemnicę!
— Nikt nie może jej posiąść!
Ścisnął swego kasztana ostrogami tak, że dokazał prawie niemożliwej rzeczy. Ja skręciłem w prawo, żeby postąpić wedle jego woli. Achmed pozostał za mną w tyle, a za Anglikiem nie oglądałem się wcale. Mlasnąłem cicho językiem i zdawało mi się, że koń mój nabrał dwa razy tyle siły. Kopyta jego pożerały niemal odległość i w pięć minut znalazłem się obok wielbłąda, pędzącego jak burza.
— Rreeh, rreeh, stój! stój! — zawołałem.
Na skutek okrzyku zatrzymał się wielbłąd, a w tej chwili padł strzał z atuszy i kula świsnęła mi tuż nad głową. Aha, Krumir był chytry. Wziął Mochallach do siebie na konia, a w atuszy usadowił jednego z Hamemów. Ten miał tylko jednorurkę i nie był już dla mnie niebezpieczny.
— Khe, khe! — zawołałem na wielbłąda, chwytając go za uzdę.
Było to wezwanie, żeby ukląkł. Zwierzę posłuchało, lecz Hamema wyskoczył drugą stroną lektyki. W tej samej chwili padł strzał. To Achmed mnie dopędził i położył go trupem.
— Gdzie Mochallah? — spytał przerażony.
— U Krumira na koniu — odrzekłem. — Ja pędzę za nim. Ty weź dżemela!
Niesłyszałem już, co odpowiedział, gdyż szarpnąłem konia i puściłem się znowu na lewo. Zobaczyłem szejka, jadącego w oddali, a daleko przed nim Krumira. Sir Percy został u boku pierwszego. Teraz nadeszła była pora, żeby użyć tajemnicy mego konia. Położyłem mu dłoń między uszami i zawołałem:
— Ri!
Kary drgnął, wydał z siebie głos, podobny do dźwięku trąby i poleciał, że mi się w głowie zakręciło. Brzuchem ziemi niemal dotykał, a nogami poruszał prawie niewidocznie. Chyżość, z jaką wszystko mijałem, była nadzwyczajna, wprost demoniczna, ja zaś siedziałem, nie odczuwając niemal ruchu, jakby na strzale, przecinającej w locie powietrze. W kilka chwil byłem już obok szejka.
— Allah akbar, maszallah ia radżal! — zawołał ze strachu.
Przemknąłem obok niego i leciałem, jak gdyby pustynia mijała mnie na skinienie. Ale biała klacz także rozumiała swoją powinność, bo dopiero po kwadransie szalonej gonitwy znalazłem się o pięć długości konia za Krumirem.
— Stój! — zawołałem na niego.
Odwrócił się na mój okrzyk i ze zgrzytem wykrztusił słowo:
— Giaurze!
Ujrzawszy w następnej chwili nóż w jego ręce, podniosłem pistolet, ażeby kulą zrzucić go z siodła, w przekonaniu, że cios był przeznaczony dla Mochallah, opuściłem go jednak znowu, gdyż Krumir pchnął lekko konia, aby go zmusić do szybszego biegu. Siwka rzuciła się kilka razy jakby w drgawkach przed siebie i wysunęła się o swoję długość naprzód. Mim oto musiał ją mój kary doścignąć. Czy miałem zastrzelić tego człowieka? Ta myśl nie zadowalała mnie. Trzymając dziewczynę, nie mógł się Krumir dobrze bronić; nie widziałem też, żeby pochwycił jaką broń.
Wtem krzyknął głośno i skręcił w lewo. Podczas tej wytężonej jazdy skończył się grunt piasczysty, a ukazała się rzadka z początku, a potem coraz to gęściejsza trawa. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, a teraz dopiero ujrzałem pasące się trzody, w głębi zaś namioty. Krumir byłby prawdopodobnie ocalony, gdyby do nich się dostał. Już nawet zobaczyłem jeźdźców, zbliżających się ku nam.
— Stój, bo zestrzelę cię z konia! — zawołałem, podnosząc pistolet.
Na to Krumir objął Mochallah i przyłożył jej nóż do piersi.
— Strzelaj, psie, jeżeli ją także chcesz zabić! — zagroził mi z wściekłością.
Na to się nie mogłem odważyć. Położyłem karemu jeszcze raz dłoń między uszy, ale słowa „Ri“ byłbym nie powiedział, gdyż Krumir byłby je usłyszał. Przelecieliśmy pomiędzy trzodami i jeźdźcami ku namiotom z szybkością myśli. Wtem znalazłem się obok Krumira i pochwyciłem go za rękę, on jednak szarpnął konia wstecz tak, że popędziłem dalej oderwany od niego siłą pędu.
Za mną zabrzmiał szyderczy śmiech, a równocześnie usłyszałem okrzyki:
— Saadis el Chabir! Saadis el Chabir!
Zwolniłem biegu mego konia i zawróciłem. Znajdowałem się w środku obozu Beduinów, a sto strzelb skierowało się ku mnie, dwadzieścia pięści wyciągnęło się po mnie. Byłem zupełnie w położeniu sokoła, który w pogoni za gołębiem wpadł przez okno do izby.
— Zastrzelcie go! — krzyczał Krumir. — To pies, giaur, zdrajca i chciał mnie zabić!
Jeden rzut oka przekonał mnie, że wszelki opór byłby daremny. Byli to znajomi Krumira i ocalić mogło mnie u nich tylko to, co jego u Sebirów. Niedaleko ode mnie otworzył się był właśnie namiot, a w drzwiach ukazała się kobieta, obok niej zaś młoda siedmnastoletnia może dziewczyna, w szerokich pantalonach i krótkiej bluzce bez rękawów. Złote krollkralle[75] zdobiły jej przeguby u rąk i kostki, na szyi miała łańcuch z kawałków srebra i gwoździków, a w długie dafirah[76] wplecione były perły i małe monety. W jednej ręce trzymała długą habayah[77], a w drugiej przetykany blaszkami kiladh[78]. Była widocznie przedtem przy tualecie i zgiełk wywabił ją z namiotu. Zeskoczyłem natychmiast z konia, roztrąciłem stojących mi na drodze ludzi i podskoczyłem ku kobietom.
— Fi hard el harime — jestem pod osłoną kobiet! — zawołałem i wpadłem do namiotu.
Z zewnątrz doleciały mnie okrzyki gniewu. Obie Beduinki weszły za mną i spojrzały na mnie bezradnie.
— Czy jesteś żoną? — zapytałem dziewczynę.
— Nie.
— Czy jesteś narzeczoną młodzieńca?
— Nie.
— To bądź dla mnie siostrą, jak ja dla ciebie bratem będę!
Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem w czoło, przez co pozwoliłem sobie na coś więcej niż śmiałość. Gdyby mi się był nie udał mój zamiar, byłbym zgubiony. Odwiązałem pas, za którym przechowywałem rozmaite drobiazgi, przeznaczone na okolicznościowe podarunki.
Były to rozmaite tanie rzeczy, które w tamtych stronach mają wysoką wartość. Wyjąłem łańcuch na szyję z fałszywych korali i dwie szpilki do włosów. Łańcuch zawiesiłem jej na pięknej, pełnej szyi, a szpilki wetknąłem jej we włosy.
— Czy przyjmujesz to i będziesz moją siostrą? Powiedz „tak“, najmilszy kwiecie tego kraju!
Zapłonęła aż pod gorset, ja zaś nachyliłem ku niej ucho:
— Czy to ma do mnie należeć? — zapytała.
— Tak, to już twoje. Czy mogę być twoim bratem?
— Możesz! — szepnęła.
— To wdziej habayah i chodź za mną!
Teraz byłem już swego pewnym. Dotknąłem ustami jej czoła, a ona przyjęła podarunek.
— Czy powiesz mi, jak ci na imię? — poprosiłem.
— Nazywam się Dżumejla.
— Chodź ze mną, Dżumejlo! Gdzie mieszka szejk tego urdi[79].
— Tutaj.
— Tutaj? Czy to twój ojciec?
— Nie, to brat mego ojca, szejka Meszeerów Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda.
— Więc sama jesteś gościem w tym namiocie?
— Tak.
To było dla mnie jeszcze bardziej na rękę, ponieważ przyjaciel gościa doznaje większego poszanowania, aniżeli własny przyjaciel i gość. Zarzuciłem na dziewczynę habayah i wyciągnąłem ją z namiotu. Na dworze stał mój koń, ograbiony już do samej skóry. Zgromadziło się dokoła niego wielu Beduinów, badając budowę jego członków. U wejścia do obozu ukazał się właśnie szejk Ali en Nurabi i Anglik, obydwaj jako jeńcy.
— Od kiedyż to waleczni Beni Meszeer przyzwyczaili się ograbiać swoich gości? — zawołałem głośno.
— Gdzie bej el urdi, pan i dowódca tego obozu?
Wystąpił stary Beduin.
— Ja nim jestem. Czego chcesz? — spytał.
— Patrz, oto Dżumejla, róża z Hamra Kamuda! Nazywa mnie swoim bratem i nosi mój dar we włosach. Ona przyjęła mnie w swoim namiocie, a ty pozwalasz swoim ludziom obdzierać mojego konia? Patrz szejku, na cień swego namiotu! Jeśli posunie się jeszcze o piędź z tego miejsca, gdzie teraz wbijam nóż w ziemię, zginie od tego noża każdy, kto cokolwiek jeszcze mieć będzie z mojej własności!
Głośny pomruk zerwał się dokoła, a z gromady odezwał się głos:
— Nie wierz mu, szejku! To kłamca, giaur, a w jego ciele mieszka szatan!
To Krumir wypowiedział te słowa, ja jednak puściłem je mimo uszu. Szejk zwrócił się do dziewczęcia:
— Córko mojego brata, czy przyjęłaś te dary od niego?
— Tak, on jest diff rebbi[80] i pozostaje po twoją opieką.
— Ty ściągasz troski na moją głowę, lecz twoje słowo jest mojem słowem, a twój brat moim bratem. Oddajcie mu wszystko, coście zabrali! On jest jako syn Uelad Szeren!
Potem przystąpił do mnie i podał mi rękę.
— Habakek — bądź nam pozdrowion! Stopa twoja może u nas wchodzić i wychodzić, jak jej się spodoba. Twój przyjaciel jest moim przyjacielem, a twój wróg moim wrogiem. Takie prawo należy ci się jako gościowi.
— Wierzę i ufam ci, o szejku. Ale dlaczego bierzesz moich przyjaciół do niewoli? — zapytałem, wskazując na Alego en Nurabi i na Anglika.
— Czy ci ludzie są twoimi przyjaciółmi?
— W istocie są moimi przyjaciółmi.
— Ja nie wiem jeszcze, skąd przyszli do obozu. Byłem przy trzodach i zjawiłem się tu, kiedy ty wyszedłeś z namiotu. Zbadam, co w tej sprawie jest słuszne i sprawiedliwe. Zwołać starszyznę na naradę!
Wtem doleciał od strony wejścia do obozu krzyk przerażenia. To Achmed es Sallah wpadł na wielbłądzie pomiędzy namioty z taką furyą, że wszystko się porozbiegało. Mając odwiedzione kurki od pistoletów wołał:
— Sidi, sidi! Gdzie mój effendi? Tutaj Achmed es Sallah!
Skoczyłem naprzód i skinąłem na niego. Natychmiast wstrzymał wielbłąda, kazał mu klęknąć, zeskoczył i wziął mnie w ramiona. Poczciwiec kochał mnie rzeczywiście z głębi serca.
— Jesteś pojmany, sidi? — zapytał.
— Nie.
— A tamci?
— Tylko na razie.
— Gdzie porwana Mochallah? Wskazałem na Krumira, stojącego z posępnym wzrokiem obok kilku Meszeerów. Achmed chciał się — rzucić na niego.
— Ja go zmiażdżę! — zagroził.
— Stój! — rzekłem, wstrzymując go — On jest tak sam o przyjacielem Beni Meszeerów, jak ja. Dżemma o nim postanowi.
— Niechaj rychło postanawia, bo pochłonie go moja zemsta!
Obu jeńców zaprowadzono do namiotu i postawiono straż przy nich. Achmeda zostawiono w spokoju. Meszeerowie stali w grupach, bądź grożąc nam ponuro, bądź też patrząc z ciekawością. Hedżin leżał nietknięty na ziemi, a na mym koniu, jak się teraz przekonałem, znalazło się znów wszystko, co mi zabrano. Teraz wyciągnąłem sztylet z ziemi.
Dżumejla weszła znów do namiotu i stamtąd, jak to zauważyłem, przypatrywała się nam przez szparę. Teraz chodziło tylko jeszcze o Sebirów, których zostawiliśmy w tyle.
— Gdzie twój koń? — zapytałem Achmeda.
— Na równinie. Wiedziałem, że mogę ci powierzyć Mochallah, przywiązałem znużonego konia do kamienia i ruszyłem za Hamemami, zdążającymi do tego obozu.
— Allah kerihm, coś ty uczynił? Czy zabiłeś którego z nich?
— Nie, ponieważ pomyślałem sobie, że są przyjaciółmi tych ludzi. Uciekli na pustynię, a ja ścigałem ich tak daleko, jak mogłem. Chciałem tylko zobaczyć ciebie i Mochallah, a teraz wrócę po konia.
Ten Achmed miał istotnie małego dyabła w sobie.
— Idź! — rzekłem. — Ale nie prowadź go tutaj!
— A dokąd, sidi?
— Nie wiem jeszcze, jak nam to pójdzie. Śpiesz naprzeciw towarzyszy i sprowadź ich tak blizko, żeby mogli wieś widzieć. Niech tam czekają i będą gotowi do walki!
Achmed wsiadł napowrót na wielbłąda, ale gdy się zwierzę podniosło, wystąpił Krumir i zawołał:
— Stój! Ten człowiek jest w niewoli, ja nie pozwolę mu odejść.
Na to ja zdjąłem z siodła rusznicę i zmierzyłem, do Krumira.
— Achmedzie, jedź!
Służący zastosował się do rozkazu, ja zaś opuściłem strzelbę dopiero wtedy, kiedy go już straciłem z oczu. Zauważyłem jednak, że to zachowanie się rozgniewało jeszcze bardziej Meszeerów. Kilku z nich dosiadło koni i pojechało za Achmedem. Przywiązałem karego tuż u wejścia do namiotu i wszedłem do środka.
— Sallam aalejkum — pokój z wami! Nie miałem przedtem czasu was pozdrowić — rozpocząłem od usprawiedliwienia.
Arabki nie odpowiedziały nic. Widocznie kobieta robiła dziewczynie wymówki.
— Pić mi się chce — powiedziałem poprostu i usiadłem, a Dżumejla przyniosła mi wody.
— Pij! — rzekła. — Czy zjesz co?
— Nie. Nic nie włożę do ust, dopóki dżemma nie wypowie swego zdania o mnie.
— Z jakiego jesteście szczepu?
— Jeden z jeńców jest szejkiem Uelad Sebira, drugi to wielki emir z Inglistanu, a ja jestem bejem z Dżermanistanu.
— Czy ten kraj leży daleko stąd?
— Leży na północ daleko za morzem, stąd o przeszło ośmdziesiąt dni drogi.
Klasnęła w dłonie ze zdziwienia i rzekła:
— Z tak daleka przybywasz? Czego chcesz u nas?
— Oswobodzić dziewczynę, którą porwał matce zły człowiek.
To zajęło także i starą. Darowałem jej pięciopiastrówkę i opowiedziałem im o porwaniu Mochallah to, co uważałem za stosowne. Tem zdobyłem całkiem ich serca. Dżumejla postanowiła zaraz pójść do Mochallah, a stara jej pozwoliła. W chwili, kiedy dziewczyna wychodziła z namiotu, wszedł szejk po mnie, żebym się stawił przed dżemmą, która zgromadziła się na wolnym placu. Był tam także Krumir, Anglik i Ali en Nurabi. W ciągu narady przybyli także Hamemowie, którzy tymczasem dojechali do obozu.
Sprawa była bardzo trudna jak na tameczne stosunki. Krumir był gościem Meszeerów, ja tak samo, a z tego powodu uznano również Alego en Nurabi i Anglika za wolnych gości. Aż do tych granic obie strony były sobie równe. Kiedy jednak szejk zażądał zwrotu córki i konia, natrafił na silny opór. Oświadczono mu, że uprowadzenie dziewczyny nie jest zbrodnią, lecz czynem rycerskim i że taka dziewczyna należy do bohatera, skoro tylko przekroczy granice swego szczepu. Krumir przyznał się też z całym spokojem, że zabrał białą klacz, gdyż w pośpiechu nie mógł odrazu znaleźć swego konia, który z resztą był tej samej wartości. Na to orzekła dżemma, że w tej sprawie nie ma nic do gadania i postara się tylko o to, żeby goście opuścili obóz na tych samych zwierzętach, na których przybyli. Co do przysięgi i złamania jej potem, to Krumir zaprzeczył temu stanowczo.
Rozprawa stawała się z każdą chwilą burzliwszą. Szejk był więcej po naszej stronie, inni po stronie Krumira. Już miano nam oznajmić uchwałę, że zbój może bez przeszkody oddalić się ze swoim łupem, a my zostaniemy zatrzymani, dopóki nie znajdzie się w bezpiecznem oddaleniu, kiedy powstałem ja. Skinąwszy ręką, żeby się uciszyli, wziąłem w milczeniu sztuciec, który w tym celu przyniosłem był ze sobą, i wymierzyłem do włóczni, tkwiącej w ziemi w dość znacznem oddaleniu. Korzystałem już nieraz z tego sposobu, aby zaniepokoić ludzi nieobeznanych ze strzelbą, wyrzucającą bez nabijania dwadzieścia pięć kul. Ten sztuciec wprawił już nieraz w podziw Apaczów, Komanczów, Chińczyków, Malajów, Hotentotów, Turków, Kurdów i Persów. Czemu nie miałby także tutaj spełnić swej powinności?
Wypaliłem dwanaście razy do taktu w równych odstępach i celowałem przy każdym strzale o kilka linii niżej. Następnie odłożyłem sztuciec i wskazałem w milczeniu na włócznię. Wszyscy wstali i pośpieszyli, żeby się jej przypatrzyć. Nawet Krumir poszedł z nimi. Naraz podniosły się głośne okrzyki zdumienia, ja zaś skorzystałem z czasu i nabiłem strzelbę na nowo. Na włóczni było dwanaście dziur w równej odległości od siebie. Czegoś takiego Beduini dotychczas jeszcze nie widzieli. Wyciągnięto włócznię z ziemi i podawano ją sobie z ręki do ręki po całym obozie.
Spozierając na mnie trwożnie, usiadła starszyzna znów na swoich miejscach.
— Emirze, jaka to strzelba? — zapytał szejk. — Czy ją zrobił czarodziej?
— Wiesz, że o czarodzieju nic nie wolno mówić — odrzekłem wymijająco.
— Z tej strzelby trafiam utheif[81], bidża[82], khanzira[83], nim ra[84], nemmera[85], a nawet sidi el salssali[86]. Każde wahesz[87] i każdy człowiek, który chce być moim wrogiem, zginie, gdy ją podniosę. Wystrzeliłem z niej dwanaście razy, czy mam jeszcze wystrzelić dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy?
— Panie, ta flinta więcej warta, aniżeli wszystkie strzelby, jakie kiedykolwiek widziałem. Czy można ją wziąć do ręki?
— Nie. Nikt oprócz mnie nie wie, jak ją brać do rąk. Co znaczą wszystkie wasze flinty, włócznie i noże wobec tej strzelby? Dosiądźcie koni i zaatakujcie mnie! Będę stał cicho i powystrzelam was, zanim wy zdołacie mnie zadrasnąć. Czy widzicie te małe strzelby za pasem? Uważajcie! Nie nabijając, będę strzelał do tej tyki w namiocie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć! Idźcie i policzcie dziury! Ten emir z Inglistanu ma także takie cudowne pistolety. Czy widzicie je u niego? Gdyby nas było tylko dwu, nie balibyśmy się was, ale tam przed obozem stoi sześćdziesięciu ludzi, z dobrą bronią. Spojrzyjcie tu między namioty! Czy widzicie głowy naszych jeźdźców? A wy mimoto chcecie bronić tego rozbójnika? Mimoto ma on zatrzymać klacz i dziewczynę, należące do szejka es Sebira? Allah kerihm — Boże miłościwy, bądź nam łaskaw i pokieruj myślami naszemi, ażeby kule nasze nie wysłały was tam, skąd już niema powrotu! Przybyliśmy jako wasi przyjaciele. Czy mamy zostać wrogami waszymi z powodu zbója? Nie chcę, żeby na tej dolinie wzniosły się okrzyki żałoby i żeby od Dżebel Szefara odbiły się echem pośmiertne wołania Meszeerów. Uszy wasze słyszą moje słowa. Otwórzcie wasze serca dla mojej mowy, którą was ostrzegłem!
Usiadłem, wywoławszy głębokie wrażenie, które wzmocniło się jeszcze, gdy ludzie, którzy wyjechali byli za Achmedem, wrócili teraz i donieśli, że wielka liczba jeźdźców stoi przed duarem. Z naszego miejsca widać było ich głowy i groty włóczni. Obrady rozpoczęto na nowo, lecz niestety nie z tym wynikiem, którego się spodziewałem. Uchwalono wysłać ludzi do Hadżeb el Aiun, Harnra Kamuda, Kazaat el Aatasz i Sidi bu Ghamen po starszyznę tych szczepów. Oni mieli rozstrzygnąć tę trudną sprawę, a do tego czasu miało wszystko pozostać w zawieszeniu. W każdym razie zdobyliśmy kilka ustępstw. Oto Krumirowi nie wolno było wydalić się z obozu, Ali en Nurabi i Achmed mogli odwiedzać Mochallah, a sześćdziesięciu Sebirom pozwolono wjechać do obozu, tylko musieli się sami o siebie starać. Biała klacz została oczywiście nadal własnością Saadisa, jemu też poruczono nadzór nad Mochallah. Ja sam byłem gościem szejka, Anglik zaś wolał z Sebirami obozować na wolnem powietrzu. Wielbłąd przeszedł znowu na własność Alego el Nurabi.
Narady zajęły sporo czasu. Gdy Sebirowie wjechali i wszystko było w porządku, pochyliło się słońce już ku zachodowi. Widziałem, jak znoszono wielkie kupy trawy halfa i kolczastej mimozy, aby za nadejściem ciemności rozniecić znaczną ilość ogni. Przed namiotem stał szejk Mohammed er Raman w kole wielu młodych mężczyzn. W ręku trzymał kilka źdźbeł trawy i kazał im je wyciągać. Przystąpiwszy doń, spytałem:
— Na co ciągniecie losy?
— Na przykrą rzecz, panie. O, gdyby nam dopomogła twoja cudowna strzelba!
— Powiedz, przeciw komu ma pomóc?
— Mogę ci to powiedzieć tylko całkiem cicho — rzekł, a zbliżywszy się do mego ucha, przyłożył rękę do ust i wyszeptał: — Przeciwko arethowi, lwu!
Beduin wskutek szczególnego zabobonu wymawia słowo areth, lew, pocichu, wierzy bowiem, że, gdy lew je usłyszy, przyjdzie następnej nocy. Rozmaite przydomki lwa wymawia się głośno tylko w niektórych okolicach.
— El areth tutaj? — spytałem. — Gdzie przebywa?
— Allah ilia Allah, ia Allah il Allah! Mów ciszej, emirze, bo przyjdzie i połknie nas — zawołał z przestrachem. — Bóg nas strasznie nawiedził. Paśliśmy trzody na Dżebel Tibuasz, gdy wtem zjawił się pan z grubą głową i zaczął pożerać nasze woły i owce. Wtedy uciekliśmy na Dżebel Semata, a on puścił się za nami i niszczył nawet synów naszych. Cofnęliśmy się na Dżebel Rokada, ale on i tu przyszedł za nami i dusi nam owce jeszcze zawzięciej, aniżeli przedtem.
— Dlaczego nie zabiliście go?
— Wyruszyliśmy przeciwko niemu w stodwadzieścia ludzi, jednak zraniliśmy go tylko, on zaś rozdarł czterech naszych wojowników. Reszta uciekła. O, emirze, to straszne! Wróciliśmy potem tutaj pod Dżebel Szefara, sądząc, że mu się tu nie spodoba, bo tu mało wody, a król grzmotu lubi bardzo pić. Lecz on mimoto nas nie opuścił. Teraz wziął sobie żonę, ma dzieci, potrzebuje bardzo dużo mięsa i przychodzi po nie co nocy. Allah odwrócił od nas swoje oblicze. Będziemy zgubieni, jeśli nie pójdziemy dalej w głąb pustyni, lecz wtedy trzody nasze wyginą z pragnienia.
Wierzyłem każdemu słowu tej skargi. Arab nie odważy się nigdy stanąć naprzeciwko lwa w pojedynkę, jak mieszkaniec północy o zimnej krwi, skoro ma w ręku pewną rusznicę. Dopiero kiedy król pustyni wygubi mu znaczną część trzody, zwołuje towarzyszy na polowanie. Wówczas zbiera się jak najwięcej Beduinów, aby razem udać się do legowiska lwa. Podnoszą piekielny wrzask, rzucają kamieniami i miotają szkodnikowi na głowę najbardziej obelżywe przezwiska. Gdy się lew pokaże, jadą wszyscy i pędzą na niego bezładnie w największem rozdrażnieniu. Strzelają na chybi trafi, rzucają włóczniami i wypuszczają nieszkodliwe strzały z wielkiej odległości. Ostatecznie ginie lew z powodu upływu krwi z wielu małych ran i nie pada nigdy od kuli, posłanej z zimną krwią, a śmierć jego opłaca się zawsze życiem kilku ludzi. Arabowie uciekają zwykle z jednej okolicy do drugiej, lew jednak ciągnie za nimi i porywa zwierzęta z trzód.
— Zostańcie tutaj i zabijcie go! — rzekłem spokojnie.
— Próbowaliśmy, effendi, ale on nie chce zginąć. A teraz jest jeszcze gorzej, niż przedtem. Do assad-beja, dusiciela trzód, dostaliśmy jeszcze o wiele gorszego wroga.
— Jakiego?
— Czy wiesz, które zwierzę jest o wiele straszniejsze od pana z długą grzywą?
— Pantera, czarna pantera. To najokrutniejsze zwierzę na świecie.
— Masz słuszność. Czarna pantera, którą my nazywamy abu ’l afrid[88], jest daleko okropniejsza, aniżeli król zwierząt. On zabiera tylko tyle mięsa, ile mu potrzeba i nie wraca, jeśli skoczy fałszywie. Pantera morduje, dopóki jej się podoba, ślepnie z chciwości krwi, a gdy raz skosztuje ludzkiego mięsa, nie chce innego.
— I abu ’l afrid jest tutaj?
— Tak, ona i pan trzęsienia ziemi.
— Oboje razem? To rzadko się zdarza!
— O emirze, one nie mieszkają na jednem miejscu. Król grzmotów ma swój pałac pomiędzy skałami na pustyni, pantera zaś przychodzi tu z daleka, z Dżebel Berberu. Najpierw zabiła cztery owce, następnie krowę, a potem konia. Kiedy to jej przestało smakować, zabrała sobie człowieka i teraz chciałaby pić tylko krew ludzką. Dziś już każdy boi się czuwać przy trzodach. Byliśmy u wielkiego, słynnego marabuta[89] w Semela el Feraszisz i prosiliśmy go o radę. On nam powiedział, żebyśmy losowali, kto ma pójść na wartę co wieczora. Z siedmiu potrzebnych do tego ludzi, dwu staje przy owcach, dwu przy bydle, a trzech przy koniach. Każdemu z nas dał marabut amulet, a mimoto abu ’l afrid pożarł znowu młodego wojownika, a pan z grubą głową zabrał sobie wielbłąda.
— Czy wielbłądy stoją z owcami?
— U nas taki zwyczaj!
— A teraz losujecie, kto z was ma objąć straż dziś wieczorem?
— Tak, pierwszy los padł na mego syna.
— Który to?
— Jego tu niema, ja ciągnąłem los za niego. ojechał do Kas bu Falha i powróci niebawem.
— Ja będę także na straży.
— Naprawdę, emirze?
— Tak, ja i emir z Inglistanu.
— Z twoją strzelbą czarodziejską?
— Mam jeszcze drugą, z której można zabić sidi es salssali i abu ’l afrida. Wnet zmrok zapadnie, zaprowadźcie więc mnie na to miejsce, gdzie w nocy znajdują się trzody!
— Pozwól, że zakończę losowanie!
Poszedłem zaraz do lorda Percy. Siedział obok Achmeda es Sallah, rozmawiając z nim okropną arabszczyzną.
— Hola, sir, jest przygoda! — zawołałem.
Well! Cieszę się! Jaka?
— Mamy zastrzelić „pana trzęsienia ziemi“.
— Kogo? — spytał zdumiony.
— I „ojca najwyższego dyabła“, nie obrażając nikogo.
— Idźcie sami do dyabła ze swoimi żartami!
— To nie żart, sir! Panem trzęsienia ziemi nazywają tu lwa, ojcem zaś najwyższego dyabła czarną panterę.
— Lew? Czarna pantera? Heavens! Czy naprawdę, czy na żarty?
— Mówię zupełnie poważnie!
— Będą zastrzelone te bestye, sir! Halloo! Hurra! Ale kiedy i gdzie?
Podskoczył z radości, zaczął podrzucać nieskończonemi nogami i wymachiwać rękami tak, że Beduini spojrzeli nań z trwożnem zdumieniem.
— Kiedy? Dziś w nocy — odrzekłem. — Szejk Mohammed er Raman zaraz pokaże nam miejsce.
Powtórzyłem Anglikowi wszystko, co słyszałem od szejka i tak go tem rozbawiłem, że śmiał się serdecznie, wyszczerzając ciągle żółte zęby. Mimo swoich dziwactw był Percy przecież dzielnym i odważnym strzelcem. Polowaliśmy razem na Ceylonie na słonie, a w Indyach na tygrysy, w najniebezpieczniejszych okolicznościach poznałem jego myśliwskie zalety. Dziś dobrze się zdarzyło, że znalazł się obok mnie przed zamierzonem polowaniem.
Szejk przyszedł do nas i zaprowadził nas przed obóz, gdzie właśnie postanowiono spędzić rozprószone zwierzęta. Tutaj nagromadzono także mnóstwo paliwa, aby zapomocą ognisk odstraszyć dusicieli trzód. Teren był zupełnie otwarty i wolny od złom ów skalnych.
— Czy zawsze spędzaliście zwierzęta w trzy oddzielne kupy? — spytałem szejka.
— Tak.
— Jeśli mamy zastrzelić abu ’l afrida albo sidi es salssali, to musisz zrobić to, czego ja zażądam.
— Zrobię to napewno!
— Najpierw ustawisz konie wzdłuż obozu długim szeregiem, potem wielbłądy, a na końcu bydło i owce. Miejsce, na którem spoczną zwierzęta, musi tworzyć trójkąt. Jeden bok jego będzie przytykał do obozu, a dwa drugie utworzą kąt, odstający od obozu. W tych dwu bokach staną tylko owce, a reszta pójdzie do środka, bo jest cenniejsza. W samym środku trójkąta roznieci się wielkie ognisko, oświetlające cały trójkąt.
— Gdzie umieścimy dozorców?
— W środku między trzodami. Powinni się tak ustawić, żeby pan trzęsienia ziemi nie mógł się do nich dostać. Ja i ten emir natomiast położymy się z zewnątrz przed trzodami, każdy z nas na jednym boku trójkąta. Dozorcom powiedz, żeby nie strzelali pod żadnym warunkiem, chyba żeby się sami znaleźli w największem niebezpieczeństwie.
— Panie, twój plan jest dobry i mądry, jak plan wodza.
Oczywiście, że plan ten był bardzo korzystny dla niego i dla Beduinów. Z jednej strony osłaniały trzodę namioty, a z drugiej i trzeciej ja i Percy. Arabowie cieszyli się, że my dwaj postanowiliśmy wziąć na siebie całe niebezpieczeństwo.
Gdyśmy powrócili do obozu, staliśmy się przedmiotem zdumionych spojrzeń. Ci ludzie nie rozumieli wprost tego, żeby we dwu można było porwać się na lwa i panterę. Przechodząc obok Krumira, zauważyłem w jego oczach szydercze i złośliwe spojrzenie. Może spodziewał się, że abu ’l afrid lub areth uwolnią go od dwu niebezpiecznych wrogów.
Szejk chciał mnie zaprowadzić do swojego wielkiego namiotu, stojącego obok tego, w którym byłem u kobiet. Achmed es Sallah zatrzymał mnie po drodze.
— Sidi, czy chcesz rzeczywiście zabić nimra i pana z grubą głową? — spytał z niepokojem.
— Tak.
— O sidi, ja wiem, że w Algierze zabiłeś już jednego i drugiego, że kilku panów trzęsienia ziemi zastrzeliłeś w kraju, gdzie mieszkają Kosa i Tempa[90], lecz u nas król grzmotów jest inny, aniżeli gdzieindziej. Tu musi go ugodzić wiele kul, zanim zginie, a nimr jest jeszcze gorszy. Ciało jego ma tysiąc żyć, a w duszy jego siedzi tysiąc dyabłów, paszcza jego miażdży żelazo, a pazury jego nieodparte, jak u smoka. Zostań tu i nie wychodź!
— Obiecałem i muszę słowa dotrzymać!
— To weź mnie z sobą, o sidi!
— Na nic mi się nie przydasz, a możesz tylko zaszkodzić.
— Będę więc modlił się do Allaha i do proroka, żeby oślepił oczy nimra i ojca grzywy, żeby poszły innemi drogami.
Z tem zapewnieniem odwrócił się ode mnie ze smutkiem. Gdy przechodziłem obok kobiecego namiotu, usłyszałem ciche wołanie:
— Emirze!
Wszedłszy, zastałem Dżumejlę samą.
— Panie, chcesz walczyć z sidi es salssali? — zapytała z trwogą.
— Tak.
— I z ojcem dyabła?
— Tak.
— Allah ilia Allah! Nie czyń tego!
— Czemu?
— Zginiesz!
W drgającym jej głosie wyrażała się istotnie poważna i serdeczna troska. Pochwyciwszy jej małą, brunatną rączkę, zapytałem:
— Czy obawiasz się o mnie, Dżumejlo!
— Bardzo!
Przyciągnąłem ją lekko do siebie.
— Bądź spokojna! ja się nie lękam aretha.
— Ale ja się boję. Czyż nie powiedziałeś, że jesteś mi bratem?
— Jestem twoim bratem.
— Dlaczego więc chcesz zasmucić mnie swoją śmiercią?
— Czy moja śmierć zasmuciłaby ciebie?
Dziewczyna nie odpowiedziała ani słowa, tylko główkę przytuliła do mej piersi. Równocześnie owładnęło mną jakieś szczególne, obce mi wzruszenie. Ta Beduinka młoda była jedyną duszą wśród Meszeerów, która naprawdę o mnie się troszczyła. Z wdzięczności za to podłożyłem dłoń pod jej brodę, podniosłem twarz i pocałowałem ją w ciepłe, nieopierające się usta.
— Niech cię Allah błogosławi, różo z Aiun, za te przyjazne słowa! Czy jednak nie wiesz, że przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze? Walczyłem już nieraz z arethem i zawsze zwyciężałem. Dziś on także ulegnie.
— Panie, usta moje są ciche, lecz dusza moja drży o ciebie. Powróć, bo Dżumejla płakałaby za tobą!
Wyszedłem. To dziewczę działało czysto wedle natchnienia serca, nie mając o tem pojęcia, że postępowanie jej możnaby nazwać „niepoprawnem“. Gdybym był Beduinem, byłaby Dżumejla mogła łatwo stać się moją Mochallah.
Gdy wstąpiłem do namiotu szejka, zastałem żonę jego zajętą przyrządzaniem wieczerzy. Tej to okoliczności miałem do zawdzięczenia, że Dżumejla była sama u siebie. Głównem daniem wieczerzy było tu także jagnię pieczone; przystawek było niewiele. Na koniec przyniosła jeszcze Dżumejla suszone winogrona i morwy, polane słodką śmietaną. Smakowało mi to głównie ze względu na ręce, które to przyrządziły. Po jedzeniu wyszliśmy znowu z namiotu i usiedli przy ognisku, roznieconem wewnątrz obozu. Panowało tu wielkie ożywienie, ponieważ Achmed es Sallah opowiadał nasze przygody. Wśród licznych objawów uszanowania zrobiono nam miejsce, potem kilku Beduinów, przebranych w stroje kobiece, wykonało dziwaczny taniec, którym usiłowali nas zabawić. Z kolei nastąpiły opowiadania Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/307 o przygodach myśliwskich, które wprawiły nas w odpowiedni nastrój. Kiedy na półtorej godziny przed północą powstaliśmy obaj z Anglikiem, zabrzmiało ze wszystkich stron zapewnienie, że nikt się spać nie położy.
Wierzyłem w to chętnie; wszak spodziewali się zdarzenia, jakiego nie zaznali jeszcze w życiu. Oddałem Achmedowi broń z wyjątkiem rusznicy i noża, a zarazem poleciłem jego opiece konia i resztę mojego mienia. Sir Dawid Percy uzbroił się w znakomitą rusznicę na słonie i zatknął za pas zatruty malajski kris[91].
— Na którą stronę pójdziecie, sir? — zapytał.
— Losujmy!
Yes! — rzekł na znak zgody.
— Odwróćcie się! Potrzymam mój nóż tak, że albo rękojeść będzie skierowana na prawo, a ostrze w lewo, albo jedno i drugie będzie w położeniu odwrotnem. Co wybieracie?
— Ostrze!
— To popatrzcie: ostrze wskazuje na prawo, pójdziecie zatem na prawo. Wpierw jednak trzeba teren zbadać.
Ruszywszy z rusznicami na ramieniu między namioty, wyszliśmy tam, gdzie leżały zwierzęta. Przekonałem się, że zarządzenia moje wykonano dokładnie. W środku płonęło potężne ognisko, którego blask oświecał jasno trzody w pobliżu, dalsze zaś grupy leżały otulone w fantastyczne cienie. Siedmiu dozorców siedziało tuż przy ognisku, gdzie im oczywiście było najbezpieczniej. Psy czuwały także przy nich, cała więc osłona trzód spoczywała wyłącznie na nas. Percy udał się w prawo, ja zaś na lewo. Na razie nie spodziewaliśmy się lwa, ani pantery, dlatego obszedłem spokojnie moją przestrzeń, by zobaczyć, czy zwierzęta trzymają się razem. Na szczęście sam instynkt trzymał je w pobliżu ognia. Wielbłądy i bydło leżało na środku, przeżuwając spokojnie, owce zaś, które zajmowały najniebezpieczniejsze stanowisko, stłoczyły się tak, jak gdyby słyszały już głos potężnego wroga.
Była to pora nowiu. Gwiazdy błyszczały jasno, lecz światło ich gubiło się w migotliwym blasku ogniska. Mimoto doszedłszy do końca trójkąta, dojrzałem Anglika, który tak sam o jak ja zajęty był zwiedzaniem swojej linii. Rozumie się, że zachowaliśmy jeszcze inne środki ostrożności, między innymi zostawiliśmy w obozie burnusy i chusty turbanowe, aby już zdała nie zwracać na siebie oczu zwierząt, na które mieliśmy polować.
Uznawszy za odpowiednie nie sadowić się zbyt blizko trzody, oddaliłem się od niej tak, że mnie blask ognia nie drażnił. Z tego miejsca też jednym rzutem oka mogłem objąć całą linię, powierzoną mej pieczy. Tu położyłem się płasko na ziemi z nożem i strzelbą, przygotowanemi do chwytu.
Zarówno lew, jak i pantera, zanim się zabiorą do mięsa, idą najpierw pić, a podczas tego wydają z siebie głosy. Równina, na której znajdował się „pałac pana trzęsienia ziemi“, leżała po stronie Anglika. Można się było spodziewać, że ryk lwa ostrzeże go dość wcześnie. Moje stanowisko było niebezpieczniejsze. Pantera, która zapewne napiła się już w Dżebel Berburu, skąd nie można było jej głosu dosłyszeć, musiała zbliżyć się cicho. Szczęściem miałem dzięki moim włóczęgom bardzo wydoskonalony wzrok i słuch, a oprócz tego zdolność wietrzenia, którą, jak wiadomo, w wysokim stopniu posiadają dzicy mieszkańcy Ameryki północnej. Wreszcie ufałem w pewnej mierze przeczuciu, które, choć niewytłómaczone dla nas, daje nam znać o zbliżaniu się niebezpieczeństwa już wtedy, kiedy jeszcze zmysły nie mogą go zauważyć. To przeczucie zawsze zmuszało mnie do przyjęcia zapatrywania, że człowiek w porównaniu z większością stworzeń lepiej jest wyposażony, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza.
Tak upływał czas w nieprzerwanej niczem ciszy. Wtem zabrzmiał w oddali ów głęboki, nieopisany, grzmot, zwany przez Arabów „rrad“, od którego lew otrzymał nazwę sidi el salssali, „pana trzęsienia ziemi“.. „Pan z grubą głową“ stał nad wodą i zawiadamiał trzody z królewską otwartością, że jest głodny. Jeszcze raz i drugi powtórzył się ryk, którego z żadnym innym głosem nie można porównać, a potem wszystko umilkło.
Tak minął może kwadrans, gdy wtem ku memu przerażeniu zabrzmiał głos króla zwierząt po drugiej stronie trzody, w odległości co najwyżej tysiąca kroków. Gdyby był po mojej stronie, byłaby mi nawet powieka nie drgnęła, tak jednak trząsłem się niemal na myśl o tem, co mogło nastąpić.
Owce stłoczyły się jeszcze bardziej, ani jedno zwierzę, choć było ich tak wiele, nie wydało głosu z siebie; nawet psy zachowały się cicho. Lęk przed potężnym władcą przejął wszystko, co żyło. Ja nadsłuchiwałem dalej z zapartym oddechem. Wtem doleciał mnie jeszcze jeden przeraźliwy a krótki głos, od którego ziemia prawie zadrżała, a zaraz potem szelest, jak gdyby ktoś z wysoka skoczył na ziemię. Nastąpił trzask i chrzęst kości, huknął strzał jeden i drugi, poczem znów wszystko ucichło. Nie mogłem dłużej wytrzymać i chociaż to było wielką nierozwagą z mej strony, zawołałem głośno:
— Sir Percy!
Yes! — odpowiedział znany mi głos z tamtej strony.
— Nieuszkodzony?
Well!
— Czy był?
— Był.
— Co zabrał? — Młodego wielbłąda.
— Trafiony?
— Spodziewam się!
— Zostańcie tam! Mistress mogłaby nadejść!
Well!
A więc stary Dawid Percy nie strzelił dobrze. Jak się to stało? Przecież zawsze można mu było śmiało zaufać! Gdyby i mnie teraz nie udało się dobrze strzelić, albo gdybym wcale nie strzelił, skompromitowalibyśmy się wobec Beduinów razem z naszą pewnością siebie.
Czy po mojej stronie nie miało się istotnie nic pokazać? Wtem... Co to było? Przyłożyłem ucho do ziemi i rzeczywiście usłyszałem dźwięk, jakby ktoś w pewnem oddaleniu od słuchacza przesunął szybko laską po zamkniętej okiennicy. Znałem ten dźwięk, bo słyszałem go w Pampas, gdy jaguar puszczał się wieczorem na wycieczkę i ćwiczył swój głos w oddaleniu milowem. Zblizka brzmiało to oczywiście zupełnie inaczej.
Czy może była to pantera, schodząca z Dżebel Berburu? Cofnąłem się jeszcze trochę, aby leżeć zupełnie w cieniu. Upłynął jeszcze jeden kwadrans, potem drugi i trzeci.
Jest to nielada zadanie wytrwać tak długi czas, gdy zmysły i nerwy napięte są w najwyższym stopniu. Czy ja się pomyliłem, czy też zwierzę zwróciło się w inne strony? Czy pantera nie oznajmiłaby się rykiem, gdyby była w pobliżu? Na Boga, tam rusza się coś przed pierwszym namiotem obozu! Spojrzałem bystrzej i poznałem, że to człowiek; jakaś postać kobieca przykucnęła pod namiotem. Kto to był? Czego tu chciała ta kobieta?
Nie było czasu do namysłu, gdyż w tej samej chwili poczułem w powietrzu ów szczególny zapach, wydzielany przez każde, żyjące na wolności, dzikie zwierzę. Ten zapach jednak rozpozna zdaleka tylko taki myśliwy, który dużo miał do czynienia z takiemi bestyami. Zwróciłem czemprędzej twarz na stronę i jednym rzutem oka dostrzegłem dwa ciała, sunące się bez szmeru po ziemi. Jedno, odwrócone ode mnie, posuwało się ku wystającemu kątowi trójkąta, a drugie skierowało się cicho ku mnie. Samiec prowadził więc z sobą samicę, a oboje podeszły aż ku mnie cicho, podstępnie, nie zdradziwszy się najlżejszym szmerem, rzeczywiście jak na pantery przystało, po dyabelsku jak abu ’l afrid.
Oczywiście, że na rozmyślania nie było czasu, bo pantera stała przedemną o jakich dwadzieścia kroków. Leżąc płasko na ziemi, wziąłem prędko nóż w zęby, a podparłszy się lewym łokciem, podniosłem lufę i wymierzyłem.
Zwierz zauważył ten ruch i zatrzymał się na chwilę. Podnosząc się na tylnych łapach, schylił się przodem. Oczy jego szeroko otwarte gorzały zielonawo-żółtym żarem, a potem zaczęły powoli zwężać się i maleć. Wiedziałem, że kiedy utworzą jedną kreskę wązką, zwierz skoczy. Wycelowałem w prawe oko i wypaliłem, rzuciwszy się równocześnie tak gwałtownie w bok, że zatrzymałem się dopiero o ośm kroków od tego miejsca, na którem leżałem.
Po strzale nastąpił tylko jeden ryk, ale tak przejmujący do szpiku i okropny, że psy zaczęły wyć przy ognisku.
Jeden rzut oka wystarczył mi, żeby poznać, iż kula spełniła swoją powinność. Pantera nie żyła.
Ale co się z drugą stało? Spojrzałem na koniec trójkąta. Zwierz stał tam wyprostowany wysoko i patrzył w stronę, z której doszedł go śmiertelny ryk towarzysza. Namyślał się, a może czekał na ryk powtórny. Skorzystałem z tego i ponownie nabiłem wystrzeloną lufę, troskliwie, choć z gorączkowym pośpiechem. Następnie się cofnąłem i ukląkłem. Wszystko to odbyło się oczywiście prędzej, aniżeli da się opisać.
Wzrok miałem ciągle zwrócony na wroga i tylko na chwilę rzuciłem okiem ku pierwszemu namiotowi i przeraziłem się okropnie. Owa kobieca postać stała tam wyprostowana, oblana światłem ogniska i patrzyła, ku mnie. Czego tam chciała? Wszak niewątliwie byłaby zgubiona, gdyby ją pantera zobaczyła! I rzeczywiście zwierz ją dostrzegł, bo poruszył się i zaczął ku niej, się sunąć. Czy należało na nią zawołać, ostrzec ją?
Wtem pantera zatrzymała się, gdyż doleciał ją zapach krwi, i w kilku długich skokach znalazła się przy zabitem zwierzęciu. Jednak tylko przez chwilę obwąchiwała je, poczem z wściekle chrypliwym rykiem popędziła ku kobiecie. Ja puściłem się natychmiast za panterą w długich skokach jak nigdy przedtem, ani potem. Na sto kroków przedemną dopadł zwierz kobietę i powalił na ziemię, skoczył jednak za daleko i runął poza nią. W tej chwili ja zatrzymałem się, a pantera równocześnie skierowała się ku swej ofierze. Wtem huknął mój strzał i zwierzę drgnęło. Był to strzał niebezpieczny, gdyż bardzo łatwo mogłem zranić niewiastę. Pantera dostała napewno kulę, a zauważywszy w błysku wystrzału moją postać, domyśliła się, że ja ją zraniłem, i nie zważając już na tamtą zdobycz, podbiegła ku mnie.
W strzelbie pozostał mi był tylko jeden nabój. Gdybym był chybił, byłbym oczywiście życiem to przypłacił. Chodziło także o to, żeby zwierzę zatrzymało się przede mną, żebym mógł dobrze wymierzyć. Trwało to zaledwie kilka chwil, ale te były okropne. Na szczęście wyszedłem z tego położenia obronną ręką. Zwierzę, nauczone poprzedniem doświadczeniem, kiedy uczyniło skok za wielki, stanęło może o ośm kroków przedemną dla odpowiedniego odstępu. Mnie wystarczyła teraz jedna sekunda. Oko rozwścieczonego drapieżcy jarzyło się poprostu w ciemności, tworząc wyborny cel, że lepszego nie mogłem sobie życzyć. Huknął strzał, a ja rzuciłem się w bok, ale mimoto poczułem, że coś drasnęło mnie po ramieniu. Wobec tego opuściłem strzelbę i pochwyciłem za nóż. O dwa kroki ode mnie drgała pantera, potem wydawszy krótkie przytłumione charczenie, przestała żyć.
Tych pięć minut, gdyż w tak krótkim czasie odbyło się to wszystko, było chwilą ciężką i niebezpieczną. Przetrwałem je z pomocą Bożą, jak inne, może cięższe minuty i godziny w dawniejszem życiu. Nabiwszy jeszcze raz obie lufy, pobiegłem ku kobiecie. Kto to był? Dżumejla! Leżała jak nieprzytomna na ziemi, ale ani zranienia, ani kropli krwi na niej nie zauważyłem. Pantera nie powaliła jej widocznie łapami, lecz ciałem. Gdy jej głowę podniosłem, w tej chwili otworzyła oczy. Nie było to więc omdlenie. Dziewczyna była zupełnie przytomna, a oczy zamknęła ze strachu, spodziewając się każdej chwili, że ją straszliwe zwierzę rozszarpie.
— Emirze! — zawołała radośnie i objęła mnie rękoma za szyję.
— Dżumejlo! Co tu robisz?
— Bałam się o ciebie!
Co za poczciwe serce i jakaż dziwna nieostrożność! Czy jednak miałem się na nią gniewać, czynić jej za to wyrzuty? Chyba nie!
— A gdyby cię pantera była zabiła?
— Allah był przy mnie i ty, emirze!
Wtem podniosła się i ująwszy mnie za ramię, zawołała:
— Krew! Jesteś zraniony, panie!
Ja sam nie zauważyłem był jeszcze tego. W śmiertelnym skoku rozdarło mi zwierzę trochę ramię.
— To nic, to drobnostka, Dżumejlo — uspakajałem ją.
— Czy rzeczywiście? Nie boli cię wcale?
— Nie! Czy ty możesz pokazać się tutaj? Wkrótce nadejdą ludzie. Czy żona twojego stryja wie, że ciebie niema w namiocie?
— Nie. O na śpi za zasłoną, owinięta chustami, ponieważ boi się abu ’l afrida i sidi es salssali.
— Abu ’l afrid nic wam już nie zrobi. Ja zabiłem jego samego i jego żonę.
— Oboje, panie? — zapytała zdumiona.
— Oboje. Ale teraz wróć do namiotu, gdyż ja muszę odejść!
— Panie, jesteś wielkim wojownikiem, jesteś bohaterem, jakiego u nas niema. Dżumejla nigdy cię nie zapomni!
Odeszła cicho. Czemuż ja nie byłem Beduinem? Albo czemu ona nie była córką innego kraju? Ja jej również nie zapomniałem do dzisiaj!
Zbadałem najpierw oboje zwierząt. Zabite na ostatku było samcem. Wielkość obojga przeszła moje wyobrażenie; mogły się mierzyć z tygrysem bengalskim.
Strzały moje i cisza, która po nich nastała, zaniepokoiły widocznie Anglika, gdyż uczynił to samo, co przedtem ja:
Halloo, sir! — zawołał.
Ja zaś zacząłem naśladować go w odpowiedziach:
Yes!
— Czy był?
Well!
— Trafiony?
— Nie!
Fie devil, do dyabła!
Yes!
— Czy przyjdziecie tutaj, czy ja mam...?
— Bierzcie nogi za pas!
W dwie minuty potem zobaczyłem go skręcającego z za rogu trójkąta, a po upływie trzeciej stał przy mnie.
— Przeklęte koty! — mruknął.
— Nędzne!
— Mój kot nie wróci także!
— Jak wielkie było wielbłądzię?
— Hm, może dwuletnie.
— No, master Percy — śmiałem się — wasz kot pewnie nie wróci; dwuletnim dżemelem pożywi się razem z rodziną. Ależ old shooter, czemu nie trafiliście tego zwierzątka?
— Zwierzątka? Niech was dyabeł porwie! Tent drab był taki, jak słoń ośmdziesięcioletni!
— Hopphopp!
Yes! Nie przypuszczałem nigdy, żeby lew mógł być aż tak wielki. Wyobrażałem sobie zawsze koty takiemi, jakie się widuje w ogrodach zoologicznych i w menażeryach. Przytem wybrałem sobie bardzo niestosowne stanowisko. Lew wpadł w trzodę zanadto na lewo ode mnie, a blask ognia, leżącego w środku, raził mnie w oczy. Ale trafiłem go; to wiem na pewno.
— Czy widzieliście, jak krwawił?
— Nie. Nie schodziłem wcale z mojego stanowiska.
— Pomimo że było tak nieszczęśliwie wybrane? Trzeba wam było stanąć na lepszem miejscu, mniej więcej na takiem, jak było moje, to bylibyście także coś zastrzelili.
— Także? Pshaw! Przecież wy także nic nie macie!
— Hm! Chodźcie tutaj! Co to jest?
Sdeath! Bydlę! — zawołał pochylony.
— Tak jest, czarna pantera. Chodźcie jeszcze o kilka kroków. Co to?
Zounds! Znowu bydlę!
— Także czarna pantera, samiec i samica, abu i om el afrid — ojciec i matka najwyższego dyabła, jak mówią Meszeerowie.
— Powiedzieliście przecież, żeście nie trafili!
— Chciałem się przekonać, co na to powiecie. Ponieważ wasze kule nie dokazały niczego, przeto ja musiałem spełnić moją powinność, bo byliby nas wyśmiali!
— Hm! Właściwie powinienbym się złościć! Piekielnie mi się powiodło!
— Nie martwcie się, sir! Odszukamy jutro za dnia „pana trzęsienia ziemi“ razem z jego rodziną w jego Tuskulum. Weźmiecie udział w tej wyprawie?
Yes! Well! — potwierdził z radością. — Będę się już lepiej trzymał. Gdzie trafiliście te bestye? One podobno mają twardsze życie niż lew.
— W oko.
— Obie?
— Tak jest.
All devils! Opowiedzcie, jak się to stało! Zdałem mu obszernie sprawę z całej przygody; tylko o Dżumejli nie wspomniałem ani słowem.
— Człowiecze — zawołał — to było wcale zajmujące!
— Tylko zajmujące? Hm, ja sądziłem, że było czemś więcej!
— Istotnie. Mogli was rzeczywiście rozszarpać ci rodzice dyabła, ale do tego trzeba się przyzwyczaić.
— Przyzwyczaić? Ja sądzę, że człowiek uczy się tego za pierwszym razem! Ale, czy wam się nie zdaje, że powinnibyśmy teraz narobić gwałtu?
— Nie mam nic przeciw temu!
Anglik złościł się jednak porządnie, że mu szczęście nie dopisało i w milczeniu szedł ze mną do obozu. Tam było zupełnie pusto, gdyż nawet ci, którzy mieli podsycać płonące tam ogniska, siedzieli po namiotach, albowiem lew, albo pantera mogły zamiast do trzód udać się do obozu. Wszedłem do namiotu szejka. On leżał na serirze, przy świetle glinianego kaganka.
— Emirze! — zawołał, zrywając się.
— Sprowadź swoich ludzi!
— Czy zwyciężyłeś pana trzęsienia ziemi?
— Jest tylko zraniony i zginie jutro, ale abu 1afrid i jego żona nie żyją.
— Prawda to, panie?
— Ja to mówię!
— Hamdullillah! Chwała i dzięki Bogu wszechmogącemu, który dał ręce twojej siłę i błogosławieństwo! To bowiem, że zabiłeś abu ’l afrida i jego żonę, to jeszcze większy cud, aniżeli gdybyś zabił dziesięciu panów z grubą głową. Pozwól, że natychmiast uderzę w tabl[92].
Wyciągnął miedziany kocioł, obciągnięty skórą jak bęben i wyszedł z nim przed namiot. Ledwie zabrzmiały pierwsze uderzenia, pootwierały się wszystkie namioty i zeszli się wszyscy ich mieszkańcy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Teraz się pokazało, że nikt nie spał. Słyszeli nasze strzały, a teraz czekali z naprężeniem na wynik. Wszyscy zeszli się rozciekawieni i milczący, aby słyszeć, co im szejk oznajmi.
— W imię Boga wszechmiłosiernego! Zaprawdę użyczyliśmy ci jawnego zwycięstwa — zaczął od pierwszych słów czterdziestej ósmej sury koranu — aby Bóg przebaczył ci dawne i późniejsze grzechy i dokonał łaski swojej na tobie i sprowadził cię na dobrą drogę i dopomógł ci swą potężną pomocą! Tak napisano w księdze świętej i to spełniło się dzisiaj na nas przez czyny cudzoziemców z Zachodu. Słuchajcie wierni, synowie i córki Meszeerów: abu ’l afrid zabity razem z żoną, matką najwyższego dyabła. Weźcie pochodnie i mocne sznury z włókien palmowych i każcie się tym bohaterom zaprowadzić na miejsce śmierci, ażeby martwe ciała ojca i matki dyabła zawlec do duaru i obrać skórę z ich członków, które oby się piekły w dżehennie. Allah illa Allah we Mohammed rasul Allah — Allah jest Bogiem, a Mohammed prorokiem Allaha!
Niepodobna opisać huraganu radości, jaki po tych słowach wybuchnął. Brano się w objęcia, życzono sobie szczęścia, krzyczano i ryczano do Allaha, do proroka, do wszystkich kalifów, do mnie i do Anglika, słowem powstał zgiełk niebywały. Przyniesiono i zapalono mnóstwo pochodni, zabrano sznury i wszystko ruszyło przed obóz. Ja i Percy szliśmy na czele, a obok nas kroczył Achmed es Sallah, pełen radości, że mnie widzi żywym i całym. Hałaśliwy nastrój udzielił się także trzodom. Raz po raz rozbrzmiewało rżenie koni, ryk bydła, wrzask wielbłądów, beczenie owiec, szczekanie i wycie psów. A już to, co się działo, kiedyśmy przybyli na miejsce, gdzie leżały pantery, przechodziło wszelkie pojęcie ludzkie.
Z początku nie śmieli Arabowie przystąpić do zwłok zwierzęcych. Dopiero gdy bez przeszkody przewróciłem je kilka razy na jedną i drugą stronę i przekonano się w ten sposób, że rzeczywiście nie żyją, rzucili się na nie wszyscy, kopiąc je nogami, bijąc pięściami, plując im w pysk i oblewając powodzią obelg i grubjaństw, jakich obfitość i drastyczność posiada tylko język arabski. Musiałem naprawdę wszystkie siły wytężyć, ażeby uchronić piękne futra od podarcia.
Nareszcie uciszono się, a szejk wezwał mnie, ażebym opowiedział, jak się wszystko odbyło. Załatwiłem się krótko, a gdy się przekonano, że obie pantery otrzymały strzał w oko, nie było końca zdumieniu. Zdobycz powleczono do duaru, a tymczasem ja, Percy, Ali en Nurabi i Achmed z szejkiem i kilku ludźmi, niosącymi pochodnie, udaliśmy się w drugą stronę, aby poszukać śladów lwa.
Istotnie „pan trzęsienia ziemi“ był trafiony, nawet niebezpiecznie, gdyż krwawił silnie. Szejk zgodził się chętnie, gdy postawiłem wniosek, żebyśmy za dnia poszli śladem króla pustyni. Był to okaz nadzwyczajnych rozmiarów, co można było poznać po wielkości śladów. Zabrany przezeń wielbłąd należał do szejka.
Kiedyśmy powrócili do duaru, zdejmowano już skóry z panter. Oddano mi je jako sprawiedliwie zdobytą własność. Szejk przypatrywał im się łakomie.
— Szejku Mohammedzie er Raman, czy spełnisz mi pewną prośbę? — zapytałem go.
— Mów, ja słucham! — odpowiedział.
— Weź sobie tę z tych skór, która ci się najlepiej podoba, i zachowaj ją dla siebie. Ilekroć ją zobaczysz, przypomnij sobie mnie, którego wówczas nie będzie przy tobie.
— Emirze, czy to prawda? Czy rzeczywiście chcesz mi darować drogocenną skórę abu ’l afrida?
— Daruję obie.
— Obie?
— Tak, gdyż nie mogę ich zabrać z sobą.
— Kto ma drugą otrzymać, panie?
— Dżumejla.
— Dżumejla? Czemu? — spytał zdziwiony.
— Czy nie ona to wzięła mnie w swoją opiekę, kiedy niebezpieczeństwo nad nami zawisło? Allah wynagradza wszystko dobre i wszystko złe. Czemuż człowiek nie miałby być wdzięcznym? Daj drugą skórę córce swego brata. Niechaj kwiat Hamra Kamuda spoczywa na niej, i wspomina cudzoziemca, który został dzisiaj jej przyjacielem i bratem!

— Dziękuję ci, emirze! Serce twoje pełne dobroci, a ręka błogosławieństwa. Ty w zamian otrzymasz klacz i córkę, porwane szejkowi Sebirów...

III.
Ruhh es sebcha.

Zanim się położyłem na spoczynek, opatrzył mi szejk małą ranę na ramieniu, a bluzę moją wziął, aby kazać żonie ją naprawić. W duarze panowało przez całą noc tak wielkie ożywienie, że spałem bardzo mało. Rozmawiano o blizkiem polowaniu na lwa i o czynach bohaterskich, jakich zamierzano przytem dokonać. Meszeerowie, mając nas teraz przy sobie, zrobili się naraz bardzo odważnymi i przędsiębiorczymi myśliwymi.
Zaledwie zbudził mnie głośny pomruk porannej modlitwy, wszedł znowu szejk, aby mi donieść, że wszystko przygotowane do wyruszenia.
— Czy Krumir idzie także? — spytałem.
— Nie; wiesz, panie, że mu nie wolno opuszczać obozu.
— A jednak, wolałbym widzieć go przy nas.
— Czemu, emirze?
— Czy jesteś pewien, że podczas twej nieobecności nie przedsięweźmie czegoś niedozwolonego?
— Dał przecież słowo.
— Nie dotrzyma go tak samo, jak złamał je u Sebirów. W sercu jego mieszka fałsz, a na jego wargach siedzi kłamstwo.
— Przyrzekam ci, że ludzie, którzy zostaną, będą go dobrze pilnowali. Córka Alego en Nurabi i jego koń będą przed nim bezpieczne.
— Bardzo zależy mi na tem, żeby się tak stało. Chodźmy!
— Czy pojedziesz na swoim ogierze?
— Tak.
— Pozwól, że dam ci jednego z moich koni. Pan z grubą głową lubi rzucać się na konia, by zabić jeźdźca. Twój ogier zbyt drogocenny na to, żeby zostać rozszarpanym.
— Nie mam zwyczaju konno na lwa polować, aby przed nim łatwiej uciekać. Z siadam zwykle i czekam na niego stojąc. Dzięki ci za twoją dobroć, ale pojadę na moim koniu. Ilu bierzesz wojowników?
— Połowę moich ludzi.
— W takim razie ja podzielę także Sebirów. Połowa będzie nam towarzyszyć, a reszta zostanie w obozie dla pilnowania, żeby Krumir nie zrobił czegoś złego.
— Godzę się na wszystko, co postanowisz, emirze. Jesteś moim bratem i przyjacielem, ocaliłeś nas od abu ’l afrida i jego żony, pragnę więc, żebyś rozstał się z nami w miłości i pokoju.
Wyszedłszy z namiotu, spotkałem szejka Alego en Nurabi, wykonałem z nim omówione teraz zarządzenia, poczem wyruszyliśmy w towarzystwie około dwustu Beduinów.
Ślady lwa znaleźliśmy bardzo prędko. Iść za nimi było łatwo, gdyż utracił bardzo dużo krwi. Mimoto wlókł wielbłąda jeszcze z pięćset kroków, zanim wypoczął trochę po tym wysiłku. W tem miejscu zobaczyliśmy wielką kałużę krwi, co sprawiło nam wielkie zadowolenie.
— Trafiliście go więc nie tak źle, jak początkowo przypuszczałem — rzekłem do Anglika. — Ta masa krwi, którą utracił, każe przypuszczać, że rana nie jest wcale lekka.
— A mimoto miał dość siły, by wlec dalej wielbłąda — zauważył Percy. — Czyżby doniósł go aż do swego legowiska?
— Wątpię. Lew, jeśli żyje en familie, ma zwyczaj wychodzić na żer w towarzystwie. Lwica idzie za nim z małemi, jeśli już chodzić umieją, zatrzymuje się w odpowiedniem miejscu i czeka na jego powrót z łupem. W ten sposób nie potrzebuje lew tak daleko wlec swej zdobyczy. Tu odbywa się wspólna uczta, poczem rodzina wraca syta do legowiska. Kości i odpadki mięsa, jeśli zostaną, dostaje szakal, hyena albo sęp. Jedźmy dalej!
Dalsze ślady prowadziły ku ciemnemu pasowi, który, gdyśmy się doń więcej zbliżyli, okazał się grupą rzadkich i zmarniałych zarośli fig i tamarynd. Meszeerowie chcieli w nie wtargnąć, lecz ja nie dopuściłem do tego, wołając:
— Stać! Nie wiemy, co się znajduje w zaroślach. Zaczekajcie, dopóki nie wrócę!
Objechałem krzaki z Anglikiem tak, że on udał się na prawo, a ja w lewo. Spotkawszy się za krzakami, natrafiliśmy tam na ślady lwicy i dwojga młodych. Trop był podwójny. Dawniejszy prowadził do zarośli, a świeższy z zarośli i z powrotem. Było więc jasnem, że lew ukrywał się tam jeszcze, nie mogąc z powodu rany pójść za rodziną do legowiska.
Wróciwszy do Beduinów, kazaliśmy im obstawić całe zarośla i wypuścić zabrane psy, aby lwa wypłoszyły. Psy, które dotychczas z trudem wstrzymywano, rzuciły się naprzód i wkrótce usłyszeliśmy wściekłe wycie z zarośli.
— Sir, proszę was, zostawcie go mnie! — rzekł lord Percy.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Ja strzelę tylko w razie koniecznej potrzeby.
Zsiedliśmy i oddaliśmy konie Achmedowi es Sallach z tem, żeby się z nimi oddalił. Ze strzelbami, gotowemi do strzału, czekaliśmy, lew jednak nie pokazywał się, polowanie więc nie postępowało naprzód.
— Czyżby już zginął? — zagadnąłem Anglika.
— Zobaczymy — odparł ten, ruszając ku zaroślom.
— Ostrożnie, sir! — zawołałem. — Sprawa niebezpieczna.
Pshaw! — odrzekł, wdzierając się pomiędzy krzaki figowe.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/325 Nie pozostało mi nic innego jak pójść za nim. On przedzierał się przez zarośla, a ja tuż za nim, następując mu niemal na pięty. Dotarliśmy aż do stanowiska psów, które otaczały grupkę tamarynd, ale nie miały odwagi pójść dalej.
— Co teraz? — zapytał Percy. — Czy posłać mu kulę do środka?
Położyłem się na ziemi, gdzie gałęzie nie przeszkadzały wzrokowi i ujrzałem strasznego króla pustyni, jak leżał na boku ze zgasłem okiem i wszystkiemi czterema łapami, wyciągniętemi przed siebie.
— Sir, wasz strzał był jednak dobry. On już nie żyje.
— Nie żyje? Rzeczywiście?
— Tak.
Podczas tych słów postąpiłem naprzód i rozchyliłem gałęzie. Zwierzę było wprost olbrzymie. Silnie zaciśnięte wargi pokryte były krwawą pianą, a potężne łapy zakrzywiły się do środka w walce ze śmiercią. Wielka kałuża stężałej krwi otaczała go dokoła, obok zaś leżały resztki wielbłąda, pozostawione przez lwicę i młode.
Heigh-day! — zawołał Anglik. — Nareszcie padł ten stary kocur! Ale gdzie ja go właściwie trafiłem?
— Patrzcie, tu za przednią łapą pomiędzy żebra. Kula musiała dosięgnąć go w skoku.
— A więc przecież życiem przypłacił. No, to się cieszę. Teraz nie będzie można ze mnie się śmiać! Yes!
Psy już także śmielej zbliżyły się ku lwu i byłyby go dobrze urządziły, gdybyśmy byli temu nie zapobiegli. Zawołaliśmy Beduinów, a gdy nadeszli, odbyła się ta sama historya, co w nocy nad trupami panter. Gdy króla zwierząt dostatecznie już wyszydzono i zelżono, powiązano psy znowu i ruszyliśmy na poszukiwania za lwicą. Przy lwie zostało kilku ludzi, by z konarów i gałęzi zrobić rodzaj sani i zawlec je potem zapomocą koni do duaru.
Lwica opuściła dopiero niedawno swego małżonka, gdyż ślady jej były jeszcze wcale świeże. Byłaby może wytrwała przy zabitym, gdyby jej nie dręczyła troska o bezpieczeństwo młodych. Miała przed sobą daleką drogę, gdyż jechaliśmy ze trzy kwadranse, zanim dostaliśmy się do skalistej doliny, na której znajdował się pałac „pana z grubą głową“.
Ujrzawszy ją, zatrzymał Mohammed er Raman konia i rzekł, wskazując na puste zwały skaliste:
— Tu jest Battn el Hadżar[93], emirze, gdzie król grzywy ma żonę i dzieci. Czy sądzisz, że jego żona będzie tak odważna, jak on sam?
— Z pewnością! Gdy lwica broni swych młodych, trzeba się jej w dwójnasób obawiać.
— Kto ją zastrzeli? My, czy wy?
Aha! Meszeera zaniepokoiła widocznie ta podwójna straszliwość.
— My! — odpowiedziałem. — Obstawcie tylko dolinę tak, żeby lwica nie mogła umknąć. Zostańcie tutaj, dopóki nie oglądniemy dokładnie tego miejsca!
Zsiadłem znowu z Anglikiem. Konie oddaliśmy Achmedowi, a sami wzięliśmy rusznice i poszliśmy za tropem.
Dolina tworzyła niezbyt wielki, podłużny, kocioł o jednem tylko wejściu. Wyglądała zupełnie tak, jak gdyby powstała przez nagłe zapadnięcie się podziemnej szczeliny. Ściany wznosiły się bardzo stromo, a dno zapełniały złomy skał, pomiędzy którymi szarzało trochę trawy. W głębi tworzyły paprocie i kolczaste zarośla trudną do przebycia gęstwinę.
— Tam siedzą te koty, nieprawdaż, sir? — zapytał Percy.
— Najprawdopodobniej. Przynajmniej wszystkie ślady tam prowadzą; a jest ich sporo.
— Tu psów nie możemy użyć. Wypędzimy zwierzęta kamieniami. Well!
— Czy ja mam wziąć lwicę, sir?
— Nie. Zostawcie ją mnie!
— Zgoda! Można ją położyć trupem prawie bez niebezpieczeństwa. Zostawimy konie i otoczymy całą dolinę. Możecie się ustawić na wyskoku, skąd będzie ją można dosięgnąć zaraz, gdy wyjdzie z zarośli, a ja zagrodzę jej drogę z doliny. Gdybyście wy nie trafili, to ja się nią zaopiekuję. Młode nie są niebezpieczne. Nie wiele jeszcze widocznie wychodziły, bo ślady świadczą o tem, że są jeszcze niezgrabne.
Wróciliśmy do Beduinów, ażeby im wydać stosowne zarządzenia. Niestety, nie zdołaliśmy ich nakłonić do tego, żeby pozsiadali z koni. Myśleli, że w ten sposób łatwiej uciekną, a nie liczyli się z tem, że lwica jest dość rącza, aby doścignąć najszybszego wyścigowca. Otoczyli kotlinę ze wszystkich stron, ustawiając się tuż nad jej krawędzią. Tylko kilku, ustawionych na tylnej krawędzi, zsiadło z koni, aby kamieniami wypędzić zwierzęta z legowiska.
Lewa ściana doliny miała wysoki i wązki wyskok podobny do kazalnicy, na który z dołu nie można było się dostać wcale, a z góry tylko z wielką ostrożnością. Percy wdrapał się tam, a teraz mógł strzałami swymi objąć cały tylny teren. Ja położyłem się w wejściu za skałą. Kilku Meszeerów trzymało psy w odpowiedniej odległości. Niedaleko mnie, tam, gdzie się krawędź zniżała, a ściana tworzyła pochyłe zbocze, zatrzymał się szejk Mohammed er Raman. Wybrał ten punkt, aby przy zupełnem bezpieczeństwie zachować przecież jakieś pozory odwagi.
Gdy się ustawiono w ten sposób, dał Percy znak natychmiast rzucono z góry mnóstwo kamieni. W pierwszej chwili odpowiedziało na to głośne prychanie i mruczenie. Pochodziło ono od młodych, później dopiero odezwała się stara. Nie był to ów potężny, piersiowy ryk samca, mimoto tak przejmujący, że ludzie pobledli, a konie zadrżały.
Nowy grad kamieni spadł na dolinę. Percy leżał na wyskoku, gotów do śmiertelnego strzału. Wtem poruszyły się na przodzie zarośla i wylazło z nich jedno młode. Stara dalej się nie pokazywała. W kilka chwil wyszło także drugie młode.
— Mierzcie do małych, ludzie! — zawołał szejk.
Posłuchano tego wezwania. Jeden kamień ugodził małą lwicę. Ta wrzasnęła boleśnie, a równocześnie prawie wypadła stara, nie majestatycznym krokiem i z pogardliwem spojrzeniem, jakby to uczynił samiec, lecz ostrożnie, przyciśnięta do ziemi, zupełnie jak kot. Ja ze swego nizko położonego stanowiska mogłem ją zobaczyć, przed Anglikiem natomiast zasłaniały ją kiście paproci. Oczy jej, zwrócone na jeźdźców, stojących na przedzie kotliny, gorzały z gniewu. Zdawało się, że okiem mierzy oddalenie, oraz bada, czy potrafiłaby wyjść po stromych ścianach.
Mohammed er Raman także nie mógł jej widzieć. Podprowadził konia nad samą krawędź doliny i zawołał:
— Ludzie, jeszcze raz w młode! Jeśli je...
Nie skończył rozpoczętego zdania. Wysunął się zanadto naprzód, sypki piasek poddał się, koń stracił grunt pod nogami i runął. Spadając wyskoczył szejk z siodła, ale swego nie dopiął — koń i jeździec stoczyli się na kotlinę, a równocześnie zabrzmiał dokoła wielogłośny okrzyk przerażenia. Oto zaledwie lwica spostrzegła spadającego Beduina, wyleciała z pod paproci z taką szybkością, że Anglik nie mógł dać pewnego strzału. Wypalił wprawdzie, ale kula nie dosięgła lwicy. Rozjuszona samica w strasznych skokach rzuciła się ku szejkowi, który usiłował właśnie podnieść się z upadku.
— Allah illa Allah! — zawołał w rozpaczliwej trwodze i rzucił się znów na ziemię.
Lwica zaraz znalazła się przy nim, a kiedy jej łapy dotknęły ziemi po raz ostatni, ja wypaliłem. Dostała kulą w skoku i dzięki temu rzuciła się nieco w bok. W tej chwili huknął drugi strzał, a szejk krzyknął z bolu; zwierzę padło tuż obok niego i dotknęło pazurem jego nogi. Bezwiednie raczej, aniżeli z namysłu, stoczył się on w bok, a lwica szarpała przez chwilę ziemię, wydała ostatni zamierający ryk i wyprężyła potężne członki.
Leżałem od niej zaledwie o dwadzieścia kroków i przyskoczyłem do niej z nożem. Było to już zbyteczne, bo nie żyła.
— Wstań, szejku! — rzekłem. — Sittua areth nie żyje!
— Czy na prawdę nie żyje? — zapytał z pobielałemi za strachu wargami, zrywając się z ziemi.
— Tak.
— Emirze, on a chciała mnie pożreć!
— Istotnie, i to razem ze skórą i z włosami. Byłbyś nawet nie miał czasu na odmówienie sury przedśmiertnej. Teraz ona poszła na tamten świat ze wszystkimi swoimi grzechami.
— Zamieszka w dżehennie, dziś i po wszystkie wieki, effendi!
Po głośnym okrzyku przerażenia wszystkich zapanowało dokoła milczenie, a teraz dopiero zerwał się ze wszystkich stron ogłuszający wrzask radości. Śpieszono z prawej strony i lewej, aby dostać się do parowu, który mógł się stać tak nieszczęsnym dla dowódcy Meszeerów.
Szczęściem nie poniósł on żadnej szkody, a rana na prawej nodze była tylko lekkiem rozdarciem, połączonem z utratą kawałka mięsa. Koń wyszedł także cało. Najgorszy los spotkał lwicę, której cześć obywatelską zrujnowano zupełnie pogardliwemi słowy i ruchami. Młode pojmano i skrępowano celem uświetnienia tryumfalnego pochodu.
Wszyscy byli zadowoleni z wyniku wyprawy myśliwskiej z wyjątkiem Anglika. On także przyszedł i stanął obok mnie.
Vexatious, immense vexatious! Sprawa irytutująca, ogromnie irytująca! — mruczał. — Ten nędzny kot wymyka mi się z pod kuli!
— Pocieszcie się, sir! — odrzekłem. — Przecież, ją jeszcze trafiono! — O to właśnie idzie! Zaćwiczyłbym ją na śmierć, gdyby jeszcze żyła. Zabita, ale nie przezemnie!
— Zapewniam was, sir, całkiem szczerze, że ja z waszego miejsca także byłbym jej nie trafił. Wypadła z gąszczy tak nagle, że minęła was, zanim zdołaliście przyłożyć palec do cyngla. Wierzcie mi, że nikt nie pomyśli o was źle, jako o strzelcu.
— Spodziewam się! Zaboksowałbym każdego, toby się poważył drwić ze mnie. Well! Ale to porządne bydlę z tego kota! Nie wiele mniej, jak ośm stóp długości. No, kto się dostanie w takie rękawiczki! Brrr!
Ponieważ nie było tu materyału na nosze, przeto ściągnięto z lwicy skórę i zabrano, a mięso zostawiono. Ruszyliśmy z powrotem, a szejk Mohammed er Raman jechał obok mnie.
— Emirze, — mówił — zawdzięczam ci moje życie. Niechaj ci Allah błogosławi! Powiedz mi, co mam uczynić, by ci okazać, jak bardzo cię polubiłem!
— Jeśli ci się rzeczywiście zdaje, że mi jesteś coś winien, to postaraj się, żeby szejk Ali en Nurabi odzyskał napowrót dziecko i klacz!
— Już ci to przyrzekłem i słowa dotrzymam. Pozwól mi namyślić się jeszcze nad sposobem okazania ci mojej miłości. Co byłoby teraz ze mnie, gdyby nie twoja kula? Ocaliliście nas od aretha i sittuy aretha, od abu ’l afrida i om el afrida. Trzody moje mogą teraz paść się spokojnie, a synów Meszeerów nikt nie będzie rozdzierał, ani pożerał. Dzisiaj odbędzie się wielka diffa[94] na cześć twoją i emira z Inglistanu. Moje życie jest twojem życiem, moja śmierć jest twoją śmiercią. Powodzenie twoje będzie dla mnie jako moje oko, którego nie chcę utracić.
Gdy w powrocie dojechaliśmy do zarośli, w których znaleźliśmy lwa, jużeśmy go tam nie zastali. Szeroki ślad wskazywał drogę, którą udali się Meszeerowie z „królem pustyni“. Co się tyczy tego określenia, to stwierdziłem, że ono nie jest właściwem. W rzeczywistej pustyni lew się nigdy nie pokazuje, gdyż nie znalazłby tam ani potrzebnego pożywienia, ani wody, której jako mięsożerca dużo potrzebuje. Żyje on tylko na stepach i w oazach, do których może się dostać, nie cierpiąc zbyt długo pragnienia. Dziwnem też było to, że udało nam się zabić lwa i panterę z samicami na tak małej przestrzeni i w tak krótkim czasie. Gdyby Meszeerowie byli bardziej przedsiębiorczy, byłby ten wypadek nie zaszedł.
Dojechawszy do duaru, zostaliśmy powitani głośnymi okrzykami radości. Ja puściłem się natychmiast przed namiot szejka, a gdy zamierzałem zsiąść z konia, wyszedł z namiotu mężczyzna i pośpieszył do szejka, stojącego obok mnie.
— Allah akbar! Bóg jest wielki i czyni cuda! — zawołał szejk. — Mój brat! Czy posłaniec, którego wczoraj pchnąłem do ciebie, mógł cię już znaleźć?
— Twój posłaniec? Nie znalazł mnie żaden po słaniec. Byłem w Feszii i przybywam do ciebie, aby zabrać Dżumejlę.
Był to zatem dowódca Meszeerów z Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda, ojciec Dżumejli i brat Mohammeda el Raman. Byli bardzo do siebie podobni. Nie widziałem, ani nie słyszałem jeszcze nigdy, żeby dwaj bracia byli wodzami dwu rozmaitych ferkahów. Jeden z nich musiał zatem godność tę zawdzięczać nie pochodzeniu lub urodzeniu, lecz osobistym przymiotom. Uścisnęli się, poczem Mohamed er Raman spytał:
— Czy widziałeś już Dżumejlę?
— Tak. Chwała Allahowi, że ją zastałem przy życiu.
— Przy życiu? Czy bałeś się, że zastaniesz ją nieżywą?
— O, jak łatwo mogło się rozpłynąć jej życie! Zataiła to przed tobą, lecz mnie powiedziała zaraz, gdy tylko tu przybyłem.
— Co?
— Wczoraj była przed namiotem i abu ’l afrid chciał ją połknąć...
— Allah ilia Allah! Nie wiem o tem ani słowa!
— Ocalił ją obcy emir. O, pokaż mi go, ażebym mu podziękował!
— Oto jest ten emir — powiedział szejk, wskazując na mnie — który zabił abu ’l afrida i omu el afrida.
Na to pochwycił mnie jego brat za obie ręce.
— Panie — zawołał — jestem Omar Altantawi, szejk Meszeerów z Aiun i Kamuda. Ty zachowałeś życie mojej córki; zażądaj mojego życia, a dam ci je!
— Prawda to? — spytał mnie Mohammed.
— Zabiłem rzeczywiście abu ’l afrida, kiedy miał rozszarpać Dżumejlę, różę z Aiun.
— A dzisiaj mnie ocaliłeś życie, o panie! Hamdullillah — chwała Allahowi, który sprowadził cię do mego namiotu. Ale zamilczałeś o tem przede mną; chodź do namiotu i opowiedz!
— Pozwól mi zobaczyć, czy Krumir nie popełnił zdrady pod naszą nieobecność!
— Co mógł zrobić?
— Którego Krumira masz na myśli? — zapytał Omar Altantawi.
— Saadisa el Chabir z ferkah ed Dedmaka.
— Panie, nie gniewaj się na mnie, jeśli ci przyniosę złą wiadomość!
— Złą? Dlaczego?
— Krumira niema!
— Niema? To niemożebne! Wszak go strzeżono! Przysiągł, że zostanie! — zawołałem.
— Niema go. Wysłałem człowieka naprzód z doniesieniem, że przybywam. Ludzie z duaru ucieszyli się bardzo i wyjechali daleko naprzeciw mnie, aby mnie powitać tańcem wojennym. Nikt nie został w obozie; nawet tych trzydziestu Sebirów wyszło razem. Myśleli tylko o mnie, a nie o Krumirze, a gdy dojechaliśmy do duaru, jego już w nim nie było.
— Czy sam odjechał?
— Z pojmaną Mochallah.
Porwał mnie wściekły gniew i byłbym najchętniej zaraz wskoczył na konia, by popędzić za tym łotrem, musiałem jednak zapytać jeszcze o niejedno.
— Na jakim koniu pojechał?
— Niechaj mi Allah przebaczy wieść niedobrą, której wam muszę udzielić! Ale ludzie bali się i prosili mnie, żebym ja wam to powiedział. On siedział na białej klaczy, a dziewczyna na bułanie. Kobiety to widziały; dziewczyna była skrępowana, zakneblowana i przywiązana do konia.
— Na bułanie? — zapytał Mohammed er Raman.
— Na jakim?
— Na twoim.
Szejk osłupiał ze strachu. Bułan był jego ulubionym koniem i dorównywał pewnie białej klaczy pod względem wartości. Wkrótce jednak odzyskał szejk panowanie nad sobą. Jednym susem wpadł do namiotu i ukazał się z kotłem. W dwie minuty potem zgromadzili się wszyscy mieszkańcy rodzaju męskiego. Krótkie przesłuchanie wyjaśniło nam sytuacyę.
Wkrótce po naszym odjeździe przybył Meszeer z Aiun i doniósł, że Omar Altantawi zamierza skorzystać z gościny duaru. Tego szejka lubiano bardzo w obozie, dlatego jego przybycie podnieciło mieszkańców do fantazyi. Nikt się nie chciał wyłączyć i zostać; nawet Krumir wyjechał ze wszystkimi. Po drodze oświadczył, że chce się udać do szejka Mohammeda er Raman i zawiadomić go o przybyciu brata. Ponieważ nikt o tem zawiadomieniu nie pomyślał, pozwolono jemu to uczynić. Jego Hamemowie zostali razem z resztą wojowników, nie podejrzewano więc nikogo.
Tymczasem Krumir, skoro tylko zniknął im z oczu, pojechał prosto do duaru i osiodłał szejkowego bułana, czego nie zauważyła żona szejka. Naraz zabrzmiał głośny krzyk, a kiedy spojrzano, skąd pochodził, zobaczono Krumira, śpieszącego ze skrępowaną Mochallah do koni. Kobiety chciały go zatrzymać, lecz gdy zagroził im bronią, opuściła je odwaga. Krumir w łożył Mochallah knebel w usta, przywiązał ją do konia i zabrał jeszcze z sobą woreczek daktyli. Potem umknął na południe ku Dżebel Tiuasz.
Tymczasem spotkali się Meszeerowie i Sebirowie z szejkiem Altantawi i zaczęli wielką fantazyę. Podczas tej pozornej potyczki wypłoszyli Hamemowie dzikiego erneba[95] i zaczęli go ścigać na żarty, oddalając się coraz to bardziej na swych lekkonogich koniach, aż zniknęli wkońcu zupełnie. Gdy Meszeerowie wrócili ze swoim gościem do obozu, dowiedzieli się o ucieczce Krumira i domyślili się zaraz, że zniknięcie Hamemów było rozmyślne. Plan musiał im podać Krumir, a zając przydał im się bardzo, gdyż posłużył im do zamaskowania zamiaru.
Teraz dopiero zdjęło wszystkich ogromne przerażenie. Kilku puściło się natychmiast w pogoń za Krumirem, drudzy sądzili, że należy wpierw nas zawiadomić, jeszcze inni w oleli udawać, że nie wiedzą o niczem. Zaczęto się sprzeczać i na tem zeszło dużo drogiego czasu. Potem przywleczono lwa, którego ukazanie się tak zajęło cały obóz, że zapomniano o Krumirze. Kiedy w końcu znów o nim pomyślano, postanowiono przedstawić sprawę szejkowi Omarowi Altantawi i prosić go, żeby czemprędzej udał się do nas i przyjął na siebie pierwsze gromy czekającej ich burzy. Tymczasem my powróciliśmy sami. W ten sposób popełniono cały szereg błędów, których niepodobna już było naprawić.
Mohammed er Raman szalał z gniewu, jak postrzelony zwierz. Przeklinał wiarołomnego Krumira i lżył swoich niedbałych Meszeerów. Szejk Ali en Nurabi przysięgał na wszystkie brody całego świata, że pozabija swoich Sebirów. Biedny Achmed es Sallah szukał pociechy i pomocy u mnie, który także nie byłem usposobiony łagodnie. Najspokojniej zachowywał się Anglik. Leżał wygodnie na starym dywanie, założył nieskończenie długie nogi jedną na drugą i rzekł, uśmiechając się ze złośliwą radością:
— Pięknie! Znakomicie! Awantura znowu się zacznie. A mogło już być po wszystkiem. Dyabelski drab, ten Krumir! Ten łajdak bardzo mi się podoba! Yes!
Ucieczka Saadisa el Chabir zmieniła za jednym zamachem oblicze obozu. Nikt już nie myślał o naszych myśliwskich sukcesach. Zamiast zapowiedzianej diffy odbyła się burzliwa narada, zamiast radości panował gniew, a zamiast spokojnego nastroju, którego spodziewałem się na pewno po moim ostatnim strzale, słychać było wzajemne wyrzuty, nie pozbawione co prawda słuszności. Największy gniew okazywali obaj szejkowie, Ali en Nurabi i Mohammed er Raman. Pierwszy zgromadził swoich trzydziestu nierozważnych wojowników i wypalił im kazanie, które nie pozostawiało nic do życzenia. Drugi zrobił to samo ze swoimi Meszeerami i powiedział im pod zaklęciem, że są psy, mazgaje, tchórze, stare baby, wszy, ropuchy i świnie, które właściwie powinien był pożreć abu ’l afrid i el areth. Równocześnie uganiano za bronią i końmi, aby rozpocząć czemprędzej pościg za tym człowiekiem, który dopuścił się zbrodni tak strasznej, domagającej się śmierci winnego, jaką jest złamanie przysięgi i okradzenie gospodarza.
Omar Altantawi zadawał sobie niemało trudu, aby wprowadzić w ten chaos trochę porządku, a ja go w tem gorliwie popierałem. Z niechęcią tylko dali się przekonać, że należy przedewszystkiem porządnie się naradzić, gdyż nierozważna i zbyt pospieszna pogoń mogłaby wszystko popsuć. Z tego powodu odłączyła się starszyzna od reszty i zgromadziła się na naradę.
— Mów ty, emirze! — rzekł do mnie Mohammed er Raman. — Ty zabiłeś ojca najwyższego dyabła, pochwycisz więc także złodzieja mojego konia. Ja wiem, że ty byłbyś go pochwycił, jeszcze zanim on dostał się do naszego duaru, gdybyś był wówczas znalazł posłuch.
20* To było powiedziane rozumnie i obudziło we mnie nadzieję, że nie wydadzą już nieodpowiednich zarządzeń.
— Jesteś ulubieńcem proroka, o szejku — rzekłem uroczyście — gdyż oko twoje otwarte na to, co dobre i zbawienne. Uwolnijcie serca wasze od gniewu, aby myśli wasze postanowiły tylko to, co najlepsze. Posłuchajcie mojej rady i baczcie, żebyście ją spełnili. Posłuchaliście mnie, kiedy wyprawialiśmy się na el aretha i abu ’l afrida razem z ich żonami, dlatego zwyciężyliśmy je; jeśli teraz postąpicie znów wedle słów moich, ta sądzę, że złapiemy rozbójnika. Powiadam wam jednak, że nie mam ochoty przedsięwziąć czegokolwiek, o czem bym przypuszczał, że się nie uda. Jeśli wasze postanowienia będą dobre, pojadę z wami, jeśli nie, zostanę.
— Mów! — zabrzmiało dokoła.
— Mojem zdaniem Krumir umknął na południe. Musimy utworzyć dwa oddziały; jeden ruszy wprost za nim, by go pochwycić, skoro go tylko doścignie, a drugi uda się do Hamemów, by go uprzedzić tam, gdzie mógłby się schronić. Czy Meszeerowie są w przyjaźni z Hammemami?
— Żyjemy z nimi w zgodzie — odrzekł Mohammed er Raman.
Omar Altantawi zaś dał odpowiedź, brzmiącą jeszcze lepiej:
— Beni Hamema mieszkają teraz za Dżebel Rakmat i Dżebel Sidi Ali Ben Aun. Wsie ich ciągną się między górami Segedal, el Bageri, el Meheri a wielkim Sebcha el Dżerid aż do kraju Neffettich i do morza, które ludzie z Zachodu nazywają Zatoką Gabes. Słynnym ich szejkiem jest stary jamar es Sikkit, a znajduje się teraz w obozie Sellum, położonym ku Ferianie.
— Przecież Sellum i Feriana nie należą do terytoryum Hamemów — przerwałem mu.
— Masz słuszność — odrzekł — ale tam odbywa się wielki targ na konie i wielbłądy, na którym Hamemowie są pierwsi. Przybywają tam zwykle o trzy tygodnie przed innymi szczepami. Krumir zna ten targ, przypuszczam więc, że zwróci się stąd ku Dżebel Sellum.
— Czy znasz jamara es Sikkit?
— To mój przyjaciel; zamieniliśmy z sobą krew z rąk naszych.
— To nam się przydasz. Czy masz dobre konie z sobą?
— Mam cztery konie tej samej dobroci, co bułan brata, którego zabrał mu Krumir, ale te konie zostały w Feszii.
— Potrzeba nam ich, by doścignąć Krumira. Czy pożyczysz nam ich, Omarze Altantawi?
— Pożyczyć? Ja sam pojadę z wami. Ty ocaliłeś dziecko moje, Dżumejlę. Gdzie ty jesteś, tam ja być muszę. Czy weźmiecie mnie z sobą?
— Będzie nam bardzo przyjemnie! Mohammedzie er Raman, czy masz konie tak szybkie, aby mogły dopędzić bułana?
— Mam jeszcze pięć takich zwierząt, ale bułan będzie miał nad niemi przewagę.
— Nie zapominaj o tem, że Krumir prowadzi z sobą Hamemów, nie posiadających tak dobrych koni. Połączyli się z nim napewno, musi więc zmniejszyć swój pośpiech, aby zatrzymać ich dla swego bezpieczeństwa. Posłuchajcie, co wam poradzę: Nie możemy brać zbyt wielu ludzi i do tego jeszcze na gorszych koniach. Dlatego naszych sześćdziesięciu Sebirów powróci zaraz do swego duaru w Seraia bent.
Ali en Nurabi nie chciał zgodzić się na to, ale go przegłosowano. Meszeerowie byli tego samego zdania, co ja, a mianowicie, że kilku śmiałych jeźdźców na dobrych koniach łatwiej potrafi pojmać rabusia i odebrać mu zdobycz, aniżeli wielka gromada, budząca podejrzenie u wszystkich, z którymi się spotka. Ponadto otrzymał Ali en Nurabi zapewnienie, że Meszeerowie będą walczyli w jego sprawie tak, jak gdyby byli jego podwładnymi. Ten punkt zatem przyjęto.
— Teraz się rozdzielmy! — mówiłem dalej — Mój koń, Achmeda, pięć koni stąd i cztery z Feszii to razem jedenaście, czyli wystarczająca liczba do pościgu za Krumirem. Z pięciu koni tutejszych weźmie jednego Mohammed er Raman, jednego emir z Inghstanu, który tymczasem swojego tutaj zostawi, a szejk Ali en Nurabi dosiędzie także świeżego konia. Dwa zostaną dla dwu walecznych wojowników, wybranych z duaru. Wyruszymy natychmiast śladem Krumira, a szejk Omar Altantawi pojedzie czemprędzej do Feszii, aby przyłączyć się do nas ze swoimi czterema końmi, do których dobierze sobie jeszcze trzech swoich ludzi. Jak daleko jest stąd do Feszii?
— Zajadę tam za godzinę i pół, ponieważ trzeba koniecznie — odrzekł Omar. — Zwykle jedzie się przeszło cztery godziny. Czy mam zaraz wyruszyć?
— Zaczekaj jeszcze! Musimy się dowiedzieć, jak nas najprędzej dościgniesz. Potrzeba także posłać wojowników osobno do Abaid, Melhila, Tiuasz, Karaat el Aatasz, Margeba, Safia, Rakmat, Sidi Ali Ben Aun, Gwasera, Segedal, el Bagera i Meheri, aby ostrzec te duary przed przyjęciem rozbójnika. Tak zostanie bez ochrony i całkiem pewnie wpadnie nam w ręce. Dla bezpieczeństwa posłańców Mohammed er Raman i Omar Altantawi dadzą im poświadczenia. Nas jedenastu uzbroi się dobrze, zabierze z sobą jak najwięcej żywności i amunicyi, ażebyśmy przez dłuższy czas mogli być niezawiśli. Oto rady, które wam miałem dać. Postanówcie prędko, gdyż czas drogi!
Omar Altantawi i Mohammed er Raman zgodzili się natychmiast, wobec czego reszta także się nie sprzeciwiała. Z największym pośpiechem poczyniono przygotowania. Najpierw zebrali się wojownicy Uelad es Sebira, aby wyruszyć z powrotem. Wzięli udział w dalekiej jeździe, nie przydawszy nam się na nic. Obawiali się trochę tego, jak się zachowają Kramemssowie w razie spotkania się z nimi, lecz uspokoiło ich przypomnienie obietnicy szejka Kramemssów. Odzyskanego biszarina zabrali z sobą, ponieważ był nam niepotrzebny.
Następnie rozesłano ludzi do rozmaitych duarów, wreszcie i my dosiedliśmy koni. Przedtem oczywiście pożegnałem się z Dżumejlą, co odbyło się bardzo prędko z powodu obecności jej ojca. Dała mi na drogę najlepsze życzenia i przyrzekła modlić się za mnie.
Było nas teraz ośmiu jeźdźców. Trop Krumira znalazł się bardzo rychło. Prowadził do potoku i ciągnął się z godzinę wzdłuż niego. W pobliżu Dżebel Rokada skręcił na prawo ku zachodowi. Widać było, że Saadis el Chabir zamierzał objechać Rokada i Semata, aby potem dostać się na Dżebel Margeba, albo przez Sidi bu Ghanem na Dżebel Sebess. Tę drogę obrał napewno, jeśli rzeczywiście chciał się udać na targ w Sellum. Wbrew jednak mniemaniu szejka Omara Altantawi nie wydawało mi się to zbyt prawdopodobnem, gdyż Sellum, jako punkt zborny członków rozmaitych szczepów, nie mogło być dla zbója bezpiecznem schronieniem.
Aż do teraz jechał Omar z nami tą samą drogą, niebawem jednak my musieliśmy zboczyć na zachód, a cel jego drogi był na południu.
— Gdzie mam was szukać z moimi czterema końmi? — zwrócił się do mnie.
— Trop nasz okrąży góry Rokada, a potem zwróci się na południe aż do Semata. Jeśli z Feszii pojedziesz prosto na zachód, natrafisz pewnie na nasze ślady. Od czasu do czasu wetkniemy w ziemię gałązkę, ażebyś nie zabłądził.
— Czy sądzisz, że was nie minę?
— To niemożebne. Jak długo jedzie się z Feszii, położonej w górach, zanim się dostanie na zachodnią równinę?
— Godzinę.
— W takim razie nie będziemy długo czekali na ciebie, ponieważ dla skrócenia sobie drogi zatoczymy łuk.
On ścisnął konia ostrogami, a my uczyniliśmy to samo, i niebawem straciliśmy się z oczu nawzajem. Wkrótce potem natknęliśmy się na ślady sześciu Uelad Hamema, które schodziły się tu z tropem Krumira. Widocznie zatem w porozumieniu z nim oddalili się od Meszeerów. Następnie przeszliśmy przez drogę karawanową, przecinającą południową Ramada i łączącą Hamada el Uelad Ayar z Makten i Ras bu Falha przez Haru el Haszem z algierską Tebessą. Zaraz za nią skręcał trop na południe, co potwierdziło moje przypuszczenie. Dziwnem było zaiste, że Saadis el Chabir nie myślał wcale o ukryciu lub o zatarciu swojego tropu, który był ciągle tak wyraźny, że nawet człowiek niedoświadczony byłby go z łatwością odszukał. Wszak nie raz już się przekonał, że tego rodzaju nieostrożność wychodziła mu na szkodę.
Niebawem jednak musiałem zmienić swoje zdanie o nierozwadze Krumira. Oto gdyśmy dojechali tak daleko, że ukazały się przed nami przedgórza płaskowyżu Sidi bu Ghanem, grunt zaczął się robić skalisty, a ślady poznać było można tylko od czasu do czasu po kamyku, wytrąconym z poprzedniego położenia, lub po obsunięciu się kopyta po kamieniu. Musiałem wysilać całą moją bystrość w celu odkrycia śladów i dlatego postępowaliśmy naprzód prawie krok za krokiem. Nareszcie po upływie pół godziny przybyliśmy znowu na grunt ziemisty, ale tam zatrzymałem się natychmiast, gdyż spostrzegłem ślady tylko dwu koni.
— Stać! — rozkazałem. — Nie dotknijcie mi tego tropu!
Zsiadłem z konia i odmierzyłem ślad. Krumir wpadł przecież w końcu na dobrą myśl zmylenia nas.
— Co widzisz? — spytał Mohammed er Raman.
— Że jesteśmy na tropie fałszywym.
— Maszallah, dałeś się oszukać?
— Ja nigdy się nie mylę! Wróćcie o jakich sto kroków! Muszę dokładniej zbadać tę skałę. Achmed es Sallah niech ze mną zostanie.
Zrobiłem tak umyślnie, ażeby wzbudzić mniemanie, że poczciwy Achmed rzeczywiście rozumie się na prawidłowem śledzeniu trudnego do odkrycia tropu.
Skręciłem na prawo z dotychczasowego kierunku, lecz mimo mojej gorliwości nic nie zauważyłem. Zawróciłem więc na lewo i w tej stronie zacząłem szukać. Zadanie było niełatwe, ponieważ konie ściganych były bose. Gdyby były podkute, byłyby zostawiły dość wyraźnych odcisków. Nareszcie po długiem badaniu spostrzegłem ważne dla mnie wskazówki.
— Achmedzie, chodźno bliżej! — rzekłem. — Chcę zobaczyć, czy potrafisz odnaleźć ślady. Poszukaj tutaj!
Spróbował, ale napróżno.
— Sidi, ja nic nie widzę. Skała jest twarda, tu kopyto nie mogło zostawić śladu.
— A jednak, popatrz tu na dół! Co widzisz?
Pochylił się i patrzył bystro.
— Troszeczkę piasku, jakby ze zmielonego kamyczka.
— Słusznie! Tu rzeczywiście zmielono kamyczek. Zobacz dokładnie, jak go roztarto! Czy stało się to przez uderzenie wprost z góry, czy też w inny sposób?
— To tak wygląda, jak gdyby ten kamyczek roztarł ktoś, obracając się na nim na pięcie.
— Tak jest. Ktoś nań nastąpił i obrócił się przytem na pięcie. Przy jakiej sposobności mogło się stać coś podobnego?
— Sidi, skąd ja to mogę wiedzieć? Nie byłem przytem.
— Gdy ktoś bardzo ostrożnie i powoli zsiada z konia, dotyka ziemi prawą stopą, a wyciągając lewą ze strzemienia, aby ją postawić na ziemi, musi prawą trochę przekręcić, przyczem wywiera wielki nacisk, ponieważ cały ciężar ciała na niej spoczywa. Jeśli ta prawa noga stąpiła przypadkowo na kamyczek, a grunt składał się z takiej twardej skały jak tutaj, to musiała kamyczek rozgnieść i rozetrzeć. Z tego wynika najpierw, że jeden z jeźdźców zsiadał tutaj bardzo ostrożnie z konia. Ale na co tak ostrożnie, Achmedzie?
— Aby kopyto konia nie wycisnęło śladu. Czy zgadłem, sidi?
— Tak. To zupełnie ten sam powód, dla którego jeździec wogóle zsiadał; chciał on ulżyć koniowi, aby uniknąć odcisków kopyt. Ale teraz musimy zbadać, czy inni także zsiadali z koni.
— Jak się o tem dowiesz?
— Poszukam.
Badałem dalej i niebawem znalazłem coś nowego.
— Popatrz, Achmedzie! — rzekłem.
— Co to?
— Wąż, narysowany nożem na kamieniu.
— Nie nożem, lecz albo ostrzem włóczni, albo kolcem, przytwierdzonym do pięty. Hamemowie mają zamiast ostróg żelazne kolce, jak to sam pewnie widziałeś. jeden z nich zsiadał tutaj i pośliznął się, przyczem zarysował kolcem kamień. Linia ta mogła także powstać w ten sposób, że ten człowiek oparł się przy zsiadaniu na włóczni, która się obsunęła. Dwu zsiadało tu z koni, a zatem pewnie i reszta uczyniła to samo. Zwierzęta miały stąpać tak lekko, jak tylko mogły. Powiedz naszym, żeby powoli jechali za nami!
Ruszyłem dalej w tym samym kierunku i w pięć minut potem zobaczyłem tam, gdzie kamień przechodził w grunt miększy, znowu ślady dwu koni. Teraz odgadłem już wybieg Krumira i przywołałem towarzyszy do siebie.
— Co znalazłeś? — zapytał Ali en Nurabi.
— Że Krumir nie był przecież tak nieostrożny, jak mnie się zdawało — odrzekłem.
— Zadał sobie wiele trudu, ażeby wyprowadzić nas w pole.
— Czy zgubiłeś ślad jego?
— Nie. Przypatrzcie się okolicy! Skalisty grunt, leżący za nami, przechodzi tu w miększy. Granica między kamieniem a ziemią jest dość ostra i zwraca się tutaj na lewo, tworząc łuk półkolisty. Aby nas zmylić, zsiadł Saadis el Chabir ze swoimi ludźmi z koni, aby zwierzęta lżej stąpały, posunął się twardym gruntem wzdłuż tej granicy i odsyłał od siebie co pewien czas po dwu jeźdźców. W ten sposób musiały powstać cztery różne tropy, a każdy z nich biegnie w innym kierunku. Później albo połączą się te tropy, albo Krumir pojedzie dalej już sam z Mochallah i całkiem się od nich odłączy, w nadziei, że my udamy się jednym z tamtych tropów i pozwolimy mu umknąć w ten sposób. Dwa tropy już odnalazłem, a resztę także pewnie niebawem ujrzymy, trzymając się ciągle granicy pomiędzy skałą a miękkim gruntem. Krumir nas nie oszuka. Chodźmy dalej!
Poszedłem przodem i spostrzegłem w krótce trop trzeci. Przyłożywszy papier, przekonałem się, że zostawili go obaj Hamemowie. Teraz należało się spodziewać jeszcze czwartego, pochodzącego już napewno od Krumira.
Idąc dalej w tym samym kierunku, ujrzeliśmy za sobą wynurzających się czterech jeźdźców. Był to Omar Altantawi z trzema Meszeerami, siedzącymi, jak się pokazało, na niezwykle dobrych koniach. Po przywitaniu i powiadomieniu ich o przyczynach naszego powolnego pochodu, zaczęliśmy poszukiwania na nowo.
Po długim, długim czasie wpadły mi nareszcie w oko odciski kopyt. Papier mój przystawał całkiem dokładnie do śladów jednego konia, a to białej klaczy. Dla jeszcze większej pewności wydarłem kartkę z notatnika, aby sobie sporządzić także dokładny rysunek kopyt bułana.
Teraz ruszyliśmy ze zdwojoną szybkością nowo odkrytym tropem, gdyż mieliśmy do odrobienia znaczną stratę czasu. Byłem bardzo ciekawy, jaki kierunek obrał teraz Krumir, gdyż z tego mogliśmy wnosić o jego planach. W przeciągu niespełna godziny wyrobiłem sobie o nich dokładne pojęcie.
Z Dżebel Sebissa na algierskiej granicy, naprzeciwko Tebessy, ciągnie się mało znane dotychczas zlewisko rzek w poprzek Tunezyi aż do Sebcha Sidi el Hani, zwanego także jeziorem Keruanu, a położonego na wschodzie. Kilka nieznacznych, co prawda, rzek przypływa na ten obszar z północy i południa. Najważniejszą jest rzeka Sufletwa, która początek bierze w Dżebel Semeta, toczy się potem ze czterdzieści kilometrów na południe i skręca na wschód pod miejscowością Sbeitla albo Sufletwa. Zobaczyliśmy, że Krumir jechał ciągle prawym brzegiem w dół rzeki. Była to droga na Dżebel Margeba, u którego podnóży pasł trzody ferkah Meszeerów. Tam udali się także nasi posłańcy, jak wyżej wspomniałem, i chodziło tylko o to, kto przybył prędzej: on, czy oni. On miał lepsze konie, oni zaś prostą drogę przez Tiuasz i południowo-zachodni płaskowyż Haluk el Melbila. Oni też jechali przez całą noc, on zaś oszczędzając dziewczynę, musiał rozbić obóz na nocleg.
Teraz mogliśmy konie wytężyć i pomimo uwagi, zwróconej na trop, robiliśmy po mili geograficznej na godzinę. Tak przybyliśmy przed zachodem słońca do wschodnich przedgórzy Semmema Amram, a kiedy się ściemniło, zatrzymaliśmy się na noc w pobliżu drogi karawanowej pomiędzy Sbeitla a Semela de Feraszisz.
O świcie byliśmy znów na koniach. Kraj był tu pokryty trawą i dlatego widać było jeszcze wczorajsze ślady Krumira. Ku memu zdziwieniu jednak nie wiodły one do Margeba, lecz zbaczały w prawo na Belad Aatasz. Widocznie ścigany zamierzał ominąć wszystkie plemiona Meszeerów i udać się wprost do Hamemów po drugiej stronie Sidi Ali Ben Aun. Zależało mi na tem, żeby się upewnić co do jego planów, zwłaszcza, gdy przybywszy na miejsce jego noclegu, poznałem, że spoczywał tylko przez krótki czas i już przed północą wyruszył w dalszą drogę, przez co powiększył odległość między nami a sobą o trzy godziny przynajmniej.
Dążąc naprzód z nieustającym pośpiechem, dojechaliśmy wkrótce do doliny rzeki Aatasz, przeprawiliśmy się przez jej niezbyt głęboką wodę i dotarliśmy jeszcze przed południem na wysokość gór Nuba. Stąd prowadziły ślady na południowy wschód ku równinie ed Daban, teraz więc byłem już pewny swego.
Zatrzymałem się i zsiadłem, by dać koniom przez kilka minut wypocząć.
— Szejku Omarze Altantawi — zapytałem — czy wiesz na pewno, że Jamar es Sikkit, stary szejk Hamemów, znajduje się na targu w Sellum?
— Tak.
— Ile czasu potrzebujesz, ażeby się stąd tam dostać?
— Jedzie się zwykle pięć godzin, ale w razie potrzeby i dwie wystarczą.
— A jak daleko będzie stąd do pierwszego duaru Hamemów, który leży po drugiej stronie równiny obok Ben Aun?
— Jedzie się tam przez siedm godzin, ale przy naszej szybkości będziemy za trzy.
— Krumir pojechał tędy na lewo ku Ben Aun i zapewne jest już pod osłoną Hamemów, ponieważ wyprzedził nas o jakich pięć godzin, a posłańcy nasi nie mogli tam jeszcze przybyć.
— Emirze, w takim razie musimy czemprędzej jechać do Sellum po starego szejka!
— Ja chciałem to samo powiedzieć. Tylko on może nam pomóc. Aż do czasu jego przybycia jednak musimy Krumira schwytać i dobrze pilnować. Dwaj dadzą sobie radę w drodze do Sellum. Ty weź jednego ze swoich Meszeerów i jedź w swoim kierunku, a my puścimy się tędy dalej. Jeśli to, co mówisz o odległościach, jest słuszne, to z Sellum do Ben Aun będzie można dostać się za sześć godzin, tak więc przed zachodem słońca będziesz przy nas razem z szejkiem.
— O, effendi, z Sellum do Ben Aun prowadzi bardzo dobra droga karawanowa. Jeśli zaraz znajdę Jamara es Sikkit, przybędę do was jeszcze wcześniej. Bądźcie dobrej myśli! Hamemowie znają tych dwu moich ludzi, którzy są z wami, i nie zawahają się uczynić to, czego od nich zażądacie.
Odjechał z jednym z Meszeerów na prawo. Daliśmy koniom trochę daktyli i ruszyliśmy naszą drogą. Wszystko poszło tak, jak przypuszczałem, a na krótki czas przed południem ujrzeliśmy w oddali pierwszego jeźdźca, którego widok kazał nam domyślać się istnienia w pobliżu duaru. Niebawem przyłączyło się do niego jeszcze kilku i powstał oddział, który puścił się naprzeciw nas wyciągniętym cwałem. Gdy już nas o to czyli, zabrał głos Ali en Nurabi:
— Sallam aalejkum! Do jakiego szczepu naleleżycie?
— Jesteśmy Hamema z ferkah Feran — odpowiedział jeden z nich.
— Jak się nazywa szejk wasz?
— Jamar es Sikkit Ben Mulej Halefis Bukadani. Ja jestem Sar Abduk Ben Jamar es Sikkit, dowódca tych ludzi.
— Jesteś więc synem szejka. Słyszeliśmy, że on znajduje się w obozie w Sellum?
— Słyszeliście dobrze. Czy jedziecie do niego?
— Nie, chcemy dostać się do waszego duaru i po prosić was o chleb i sól.
— Kto wy jesteście?
— Ja jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad es Sebira. Ten szejk to Mohammed er Raman, wódz Meszeerów z Dżebel Szefera, ci dwaj, to emirowie z dalekiego Zachodu, a reszta, to towarzyszący nam Meszeerowie.
— Ja znam was — odrzekł dumnie Hamema.
— Nie spożyjecie z nami ani soli, ani chleba, gdyż jesteście nieprzyjaciółm i naszych przyjaciół!
— Ty się mylisz. My przybywamy...
— Milcz! — przerwał mu groźnie Sar Abduk.
— Powiedziałeś, że jesteś Ali en Nurabi, szejk Uelad es Sebira. Czy wy nie jesteście nieprzyjaciółmi Hamemów Uelad Mateleg, których chcecie zwalczać na drodze karawanowej z Testur do Kef?
— Oni chcą ograbić kaffilę, znajdującą się pod naszą opieką!
— Kto oddał ją wam pod opiekę? Mohammed es Sadak basza! Jesteście parobkami baszy i krew przelewacie w obronie nędznych kramarzy za jeszcze nędzniejsze pieniądze. Jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, a chcecie z nami jeść chleb i sól! Ścigacie naszego przyjaciela i brata Saadisa el Chabir i żądacie od nas gościny! Ośmielacie się nawet sprowadzać do nas dwu giaurów z Frankistanu i zanieczyszczać nasze namioty, duar, nasze kobiety i dzieci! Niechaj Allah potępi te psy niewierne! Prawy muzułmanin spluwa przed nimi i przywiązuje ich...
— Spluń tylko, chłopcze! — przerwałem mu.
Za jednym skokiem konia znalazłem się przy nim, a porwawszy go za kark, pociągnąłem do siebie, przerzuciłem na poprzek siodła i przyłożyłem mu nóż do gardła. Gdybym był pozwolił na taką ciężką obelgę, sprawa nasza byłaby już stracona raz na zawsze. W jednej chwili chwycili wszyscy Hamemowie za broń, ale moi ludzie byli już także gotowi do strzału. Napad mój odbył się tak szybko, niespodzianie i silnie, że Sar Abduk dostał się w moje ręce, zanim zdołał pomyśleć o obronie. Przytknąłem mu do gardła ostrze noża i rzekłem:
— Gdybyś nie był synem szejka Jamara es Sikkit, którego czczę i poważam, posłałbym cię tym nożem na most es Ssirat[96]. Przestrzegam cię: [jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, które mi się nie spodoba, to duszę twoją porwie anioł śmierci. Idź i wsiądź znowu na konia!
Puściłem go, a on zsunął się z konia i stanął na ziemi blady ze strachu, wstydu i złości i wpatrzył się tępo we mnie. Potem wydobył sztylet i zagroził mi:
— Na co ty się odważyłeś, cudzoziemcze! Czy mam cię zakłuć? Na to ja wymierzyłem weń rewolwerem.
— Ty mnie? — zawołałem.
— Czy nóż mój nie siedział już na twojem gardle? Podnieś tylko rękę, jeśli chcesz pójść do swoich ojców! Lepiej będzie dla was, jeśli w spokoju wysłuchacie, czego od was żądamy. Nie boimy się was, chociaż liczniejsi jesteście od nas, a jeszcze przed zachodem słońca przybędzie z Sellum Jamar es Sikkit, by wam powiedzieć, że jesteśmy waszymi gośćmi.
— On nie przybędzie!
— Ja mówię, że przybędzie! Czy znasz Omara Altantawi, szejka Meszeerów z Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda?
— Znam.
— Czy to wasz nieprzyjaciel?
— To nasz brat.
— To dobrze. On był z nami i pojechał do Sellum po twego ojca, Jamara es Sikkit.
— Czy mówisz prawdę?
— Emir z Frankistanu nigdy nie kłamie! Przypatrz się tym dwom Meszeerom z ferkah szejka Altantawi! Czy znasz ich?
Moja nieustraszoność wzbudziła w nim widocznie podziw, skoro mi tak dobrodusznie odpowiadał. Kiedy zaś przypatrzył się po raz pierwszy dobrze obydwu ludziom, wydało mi się, że się zakłopotał.
— Znam — odrzekł.
— Strzeż się zatem, byś przeciwko nam wrogo nie występował, dopóki nie usłyszysz rozkazów swojego ojca.
— Czego chcecie od nas?
— Wpierw odpowiedz na moje pytanie: Czy Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka jest u was?
— Jest.
— On porwał nam dwa konie i dziewczynę. Żądamy, żebyś go nam wydał razem z łupem.
— On był nam przewodnikiem w wielu naszych wędrówkach, dziś spożył z nami znowu chleb i sól i pił wodę; nie wydamy go zatem nikomu!
— W takim razie przyjmiesz na siebie odpowiedzialność za wszystkie skutki tego kroku.
— Przyjmuję. Wy jesteście naszymi wrogami, podpadliście krwawej zemście, ponieważ zabiliście Hamemę w duarze Seraia bent.
— On był rozbójnikiem; chciał porwać tego konia, na którym siedzę, i zabić jednego z naszych ludzi.
— Mimoto krew jego musi być pomszczoną!
— Ale nie przez was. On nie należał do was, lecz do ferkah Uelad Mateleg, którzy spokrewnieni są z wami bardzo daleko.
— Był jednak Hamema. Zatrzymamy was i wydamy Hamemom Uelad Mateleg.
— Gdyby się nawet zeszli wszyscy Hamemowie, by nas zatrzymać, nie zdołaliby tego dokonać. Zostaniemy u was dobrowolnie i zaczekamy na twego ojca. Zaprowadź nas do duaru!
— Tego nie zrobię! Dopóki szejk Jamar es Sikkit nie postanowi, co się z wami ma stać, dopóty będziemy was uważali za wrogów. Zaprowadzimy was przed duar i będziemy tam pilnowali, dopóki szejk nie nadjedzie.
— Możesz to uczynić, ale nie waż się wypuścić Krumira. Niech pozostanie pod waszą opieką, dopóki szejk nie objawi swej woli w tej sprawie!
Hamemowie wzięli nas w środek i zaprowadzili przed duar, położony na otwartej równinie. Na południowym wschodzie wznosiły się na widnokręgu Dżebel Gwassera, na południu Dżebel Maszura, a między niemi samotne pasmo Dżebel Segedel.
Rozłożywszy się obozem, puściliśmy konie, żeby się pasły dokoła nas. Przeważająca liczba uzbrojonych Hamemów otoczyła nas zaraz, nikt jednak nie zbliżył się, by przemówić choćby słowo, lub podać nam łyk wody. Rozmowa nasza obracała się wyłącznie około tematu, czy Hamemowie pozwolą umknąć Krumirowi, a obawy nasze okazały się niestety nie całkiem płonnemi. Tak mijała godzina za godziną, słońce zniżało się się coraz to bardziej z zenitu, a wraz z niem opadała też nasza cierpliwość. Nareszcie poznaliśmy po ruchu wśród Hamemów, że na równinie coś się dzieje. Mały oddział oddalił się od reszty i powrócił niebawem z trzema jeźdźcami. W jednym z nich poznaliśmy Omara Altantawi, a trzecim był niewątpliwie z taką tęsknotą wyczekiwany szejk Jamar es Sikkit. Był to starzec lat około siedmdziesięciu, o wysokiej, lecz niepochylonej postawie. Pomarszczona twarz jego, opalona od słońca, przybrała barwę skóry wyprawionej, a długa, jak śnieg biała, broda spadała mu na piersi.
My powstaliśmy z ziemi, on zaś zeskoczył razem z towarzyszami z konia i podniósł ręce na powitanie.
— Bądźcie mi pozdrowieni, bracia mojego przyjaciela. El szems[97] niechaj przyświeca waszym drogom, a el kamar[98] niechaj strzeże spoczynku waszego w nocy. Ojcowie wasi cieszą się waszem życiem, a synowie biorą sobie za przykład czyny rąk waszych. Który z was jest szejk Ah en Nurabi, wódz Sebirów?
— Ja! — odrzekł wezwany.
— Podaj mi rękę. Dusza twoja zasmucona wielką stratą, ale pociesz się, albowiem oddam ci wszystko, co ci zabrano! Który jest Mohammed er Raman, szejk Meszeerów?
— Ja.
— I ty podaj mi także rękę, albowiem jesteś bratem tego, którego ja miłuję! Bądź mi pozdrowion teraz i po wszystkie czasy! Gdzie są dwaj emirowie z krainy Franków?
— Oto oni — rzekł Omar Altantawi. — Ten mówi językiem wiernych, tam ten zaś nie.
Stary przypatrywał mi się długo od stóp do głów, a potem przemówił w te słowa:
— Emirze, słyszałem dużo o tobie. Ty nie boisz się całej gromady nieprzyjaciół, ty zabiłeś sidi es salssali i pokonałeś abu ’l afrida, ty czytasz darb i ethar[99] jak taleb[100] księgę. Kiedy wieczorem zabrzmią przy ognisku pieśni o siret el behluwan[101] i siret el modżaheddin[102] słyszy się twoje imię. Niechaj Allah błogosław i twe wnijście do mojego obozu, chociaż ty wielbisz go w inny sposób. Lecz Allah illa Allah — Bóg jest Bogiem, tym samym, jakiekolwiek nadanoby Mu imię. Powiedz emirowi, nie rozumiejącemu słów moich, że mile witam go ja i moi ludzie!
— Dziękuję ci, Jamarze es Sikkit! Serce twoje pełne dobroci, a dusza twoja jest mieszkaniem mądrości i rozumu. Twoi ludzie nas nie przyjęli, lecz ty oddasz nam sprawiedliwość i uczcisz prawdę, jako prorok nakazał. Zaprowadź nas do swego namiotu, gdyż pragnę zamienić słowa przyjaźni z najmędrszym i najsłynniejszym szejkiem Hamemów!
— Wsiądźcie na konie! — poprosił. — Tacy goście nie powinni nóg swoich okrywać pyłem, wchodząc do duaru Jamara es Sikkit.
Dosiedliśmy więc znowu koni i pojechaliśmy do obozu. U wejścia czekał na nas syn szejka, Sar Abduk. Minę miał posępną, a widząc, jak uprzejmie zostaliśmy przyjęci przez ojca, ukrył swoje zakłopotanie na niechętnem obliczu.
— Synu mój — rozkazał es Sikkit — pozdrów moich gości, gdyż są zarazem twoimi! Wezwany posłuchał i podał nam wszystkim rękę, poczem przyłączył się do nas, kiedyśmy jechali przez obóz. Przed wielkim namiotem szejka zsiedliśmy z koni, a na skinienie dowódcy wyciągnęło się wiele rąk, aby odebrać od nas konie i przynieść rogóżki do siedzenia. Wszystko wyglądało prawdziwie patryarchalnie. Gdyby jeszcze palmy tam rosły, byłoby można myśleć, że przyjmowano nas w gaju Mamre u Abrahama. Jamar skinął na młodego Beduina i rzekł:
— Niechaj zabiją jagnię i przyrządzą dla moich gości wieczerzę, jako się głodnym należy!
Uznałem za stosowne sprzeciwić się temu na razie.
— O szejku, bądź pewny, że strawa nie przejdzie przez nasze usta, dopóki nie zostanie załatwiona sprawa, dla której przybyliśmy tutaj!
— Panie — odrzekł — widzę, że działasz jak mąż, któremu Allah użyczył siły woli i czynu. Ja uczyniłbym tak samo jak ty. Życzenie twoje spełni się niebawem.
Zwrócił się do syna i rzekł:
— Zawołać Krumira Saadisa!
Twarz młodzieńca drgnęła w szczególny sposób. Dopiero po chwili odpowiedział:
— Jego tu niema.
Na te słowa my przystąpiliśmy bliżej, a stary szejk zmarszczył brwi i zapytał:
— Niema? A gdzie?
— Odjechał.
— Allahi! Czemu?
— Ponieważ usłyszał, że ci mężowie tu przyjechali.
— Co zabrał z sobą?
— Dziewczynę. — I oba konie, na których przybył?
— Tak.
— Allah ’l Allah, ia Allah! A ty go puściłeś? — wybuchnął szejk. — Czy twój rozum się zaćmił, że myśli twoje błądzą tak fałszywemi ścieżkami? Ty niszczysz imię moje i burzysz chwałę mojego domu. Jesteś najstarszym z moich synów, ale najmłodszy byłby mądrzej postąpił!
Oczy Abduka zaiskrzyły się wyraźnie.
— Czy mogłem go zatrzymać? — zapytał z gniewem. — Był naszym gościem i bratem. Co mnie obchodziły sprawy tych ludzi, którzy zdarli mnie z konia i zagrozili mi nożem.
— Kto to uczynił?
Na to gniewne zapytanie szejka odpowiedziałem:
— Ja to uczyniłem. Sar Abduk nazwał nas giaurami, życzył nam, żeby nas Allah potępił, i chciał nas opluć. Czy ty byś to ścierpiał, szejku? Allah udzielił mi siły w rękach, jakiej nie ma żaden z Hamemów, pochwyciłem więc bluźniercę z konia i przyłożyłem mu nóż do gardła, aby mu pokazać, na co właściwie zasłużył. Lecz jako syna Sikkita puściłem go znowu wolno. On zaś zamiast mi podziękować, oskarża mnie teraz za to, że byłem dlań dobrotliwy i miłosierny.
Szejk patrzył długo przed siebie. Ani jeden rys jego czcigodnej twarzy nie zdradził jego teraźniejszych myśli, ani poruszających go uczuć. Potem zapytał syna:
— Czy wiedziałeś, że Omar Altantawi udał się po mnie?
— Wiedziałem — rzekł Sar Abduk z wahaniem.
— W takim razie nie powinieneś był do niczego się mieszać, aż dopókibym ja nie przybył. Zawstydziłeś twarz moją i będziesz musiał to odpokutować. Dokąd zwrócił się Krumir?
— Stąd zmierza na Dżebel Sidi Aisz, potem do Uelad Szahia, a następnie przez Seddadę, Tozer, Neftę, Sidi Khalifat i Tarsud do Tuggurtu.
— Czy podał ci drogę fałszywą?
— Nie.
— Teraz posłuchaj, jaką ci zadam karę: Weźmiesz nasze najszybsze konie i tylu wojowników, ilu ci będzie potrzeba, i popędzisz za nim w tej chwili. Gdziekolwiek go spotkasz, pochwycisz go, albo zabijesz. Nie pokażesz mi się więcej na oczy, chyba razem z dziewczyną i oboma końmi. Przysięgam na Allaha i proroka Mahometa!
— Pochwycić go, albo zabić? — zawołał syn. — On jest naszym gościem!
— Nie. Już nim nie jest. Gdyby dotychczas był naszym gościem, byłby musiał oddać swoją zdobycz, a jego byłby nikt nie śmiał dotknąć. Teraz jednak opuścił nasze namioty i pozostaje pod swoją własną ochroną.
— On był naszym przewodnikiem!
— Był, ale już nie jest. Po dwakroć złamał przysięgę i po dwakroć zapłacił za gościnę rabunkiem. Dowiedziałem się o tem od Omara Altantawi. Niechaj więc teraz będzie jako hyena, której nie zabija się kulą, lecz kijem. Każ siodłać konie, ponieważ niema czasu do stracenia. Przysięgę moją słyszałeś. Na kości przodków moich, ja jej dotrzymam!
— Temu sprzeciwił się Mohammed er Raman:
— Zostaw tu swoich wojowników, o szejku! Czy sądzisz, że możemy zdać na kogo innego to, do czego nam samym siły nie brak? Czy mamy tutaj siedzieć bezczynnie jak tchórze i ginąć z niecierpliwości? Nie, my sami popędzimy za Krumirem. Czy słusznie powiedziałem, mężowie?
W odpowiedzi zawtórowaliśmy mu głośnymi okrzykami. Szejk chciał się dalej sprzeciwiać:
— Nie znacie okolicy!
— Ten emir umie ślady czytać — odparł Ali en Nurabi. — Pojedziemy tuż za zbiegiem, dopóki nie wpadnie nam w ręce.
— To wypocznijcie przynajmniej i spożyjcie u mnie ucztę gościnności! — Wybacz, Jamarze es Sikkit — odrzekłem — wszak wiesz, jak droga nam jest każda minuta. Musimy ruszać w drogę!
— To przyjmijcie odem nie, czego serce wasze pożąda! Ten mój syn będzie z wami, gdyż szejk Hamemów jeszcze nigdy słowa nie cofnął. Klacz jego szybka, jak piorun i rozbójnik jej nie ujdzie. Jest jeszcze u mnie druga, której żaden koń dotąd nie dogonił. Pożyczę wam jej, jeśli które z waszych zwierząt zanadto zmęczone.
Była to propozycya niezwykle wielkoduszna, nie omieszkałem tedy skorzystać z niej natychmiast.
— Serce twoje, o szejku, hojne w dobrodziejstwa — rzekłem — jak noc pełna rosy! Przyjaciel mój i towarzysz, waleczny Achmed es Sallah, niewątpliwie znużył zanadto klacz swoją z wadi Serrat, mogłyby ją opuścić siły, kiedy ich najbardziej będzie potrzeba. Zatrzymaj jego klacz tutaj, a pożycz mu swojej. Będzie ją miłował i hodował, jak swoją, a potem odda za swoją, gdy powrócimy!
Zależało mi na tem, żeby Achmed odegrał ważną rolę przy pochwyceniu Krumira, ponieważ miał zasłużyć sobie na Mochallah. Musiałem przeto postarać się dlań o konia, któryby mu prędzej niż jego własny, wyczerpany, dopomógł do osiągnięcia tego upragnionego celu.
— Niechaj ją weźmie — odpowiedział szejk. — Nikt z Bedawich nie pożyczyłby swojej klaczy, ale moi ludzie naruszyli wasze prawo, dlatego nie pożałuję starań, żeby wam to zostało wynagrodzone.
— Jak dawno Krumir wyjechał z duaru? — zapytałem Abduka.
— Słońce przebiegło od tego czasu piątą część swojego łuku.
— Czy są pochodnie w obozie?
— Są.
— Trzeba je zabrać, żebyśmy mogli i nocą jechać.
W ten sposób znowu zawiedliśmy się w oczekiwaniu, że dostaniemy w swe ręce Krumira, zachowanie się jednak zacnego szejka uniemożliwiło wszelkie wyrzuty. Syn jego pogodził się spokojnie ze swem położeniem, a pogoń za rabusiem zaczęła go nawet zwolna zajmować. Pozwolił wprawdzie Krumirowi wpłynąć na siebie na naszą niekorzyść, ale podczas jazdy nie odczuwał pokuty jako coś zbyt ciężkiego.
Dzielny Achmed siedział z prawdziwie królewską miną na szlachetnym koniu, jakiego nigdy jeszcze nie miał pod sobą, i płonął niecierpliwą żądzą zobaczenia Krumira. Gdyby go spostrzegł, byłby w pogoni pewnie nie pozostał w tyle.
Na godzinę przed zachodem słońca opuściliśmy duar. Sar Abduk chciał jako przewodnik jechać na czele, musiał jednak tego zamiaru zaniechać, gdyż więcej ufałem śladom, aniżeli temu, co powiedział mu Krumir o zamierzonej swej drodze, albowiem to mogło być kłamstwem.
Trop znalazł się wkrótce. Ponieważ chcieliśmy wyzyskać godzinę, która nam jeszcze do wieczora pozostawała, przeto lecieliśmy przez równinę jak wicher, nie oszczędzając koni, w tej myśli, że wkrótce odpoczną przez kilka godzin. Kiedy nastał krótki w owych okolicach zmierzch, przebyliśmy połowę czteromilowej drogi do Sidi Aisz.
Wreszcie zapadła noc. Po odmówieniu el mogreb, zapaliliśmy pochodnie, aby nie przerywać jazdy, choć teraz odbywała się znacznie powolniej. Do Dżebel Aisz przybyliśmy dopiero po dwu godzinach. Za tymi górami, a więc na zachód od nich, toczy Tarfani swoje czyste wody ku południowi. Wytrysnąwszy na paśmie górskiem, ciągnącem się od Dżebel Szambi z północnego wschodu na południowy zachód, mija Ferianę, zatacza pod Gafsą ostry łuk ku zachodowi i uchodzi potem do małego szotu Baadża, położonego na południe od Dra el Haua.
Kiedy dojechaliśmy do rzeki Tarfani, trop nagle zniknął. Domyśliłem się w tem odrazu podstępu, używanego czasem przez Indyan i północno-amerykańskich myśliwców celem zmylenia prześladowców. Zsiadłem z konia, kazałem sobie podać pochodnię i poświeciłem w wodę. Rzeczywiście! Przy świetle zobaczyłem przez przeźroczyste fale bardzo wyraźne odciski kopyt dwu koni. Krumir obrał więc sobie drogę przez łożysko rzeki. Ażeby śladu nie stracić, wystarczyło nam dobrze uważać na oba brzegi.
Całą godzinę jechał ścigany rzeką, a potem wyszedł z wody i ruszył prosto w kierunku zachodnim. O milę mniej więcej na zachód od Tarfani płynie ku południowi równolegle z nią inna rzeczka, która się z nią łączy powyżej Gafsy. Rzeczką tą jechał Krumir tak samo jak poprzednio przez wody Tarfani. Wreszcie opuścił rzeczkę i ruszył w kierunku Uelad Szahia.
Tymczasem pochodnie wypaliły się do końca. Zbliżała się północ, a że zarówno nam, jak i koniom potrzeba było spoczynku, przeto rozłożyliśmy obóz, postawiliśmy straż i spróbowaliśmy zasnąć. Udało się to wszystkim z wyjątkiem Alego en Nurabi, którego kilkakrotne niepowodzenie naszych wysiłków przyprawiło o rozdrażnienie, nie pozwalające mu usnąć. Kiedy śpiących zbudzono o świcie, szejk jeszcze oczu nie zamknął.
Po odmówieniu modlitwy porannej wypiliśmy trochę wody, zagryźliśmy daktylami, a posiodławszy konie, rozpoczęliśmy jazdę na nowo.
Zbliżaliśmy się dzisiaj do owych mniej odwiedzanych krain, w których leży sporna jeszcze do dzisiaj granica między Algieryą a Tunezyą. Mieszkający tu i ówdzie Beduini prowadzą z sobą ustawiczne spory. Jest to wogóle okolica niebezpieczna i krwią przesiąknięta, gdyż krwawy odwet pożera tam rokrocznie więcej ofiar, niżby kto przypuszczał. Tutaj musieliśmy być bardzo ostrożni.
I Krumir miał się dobrze na baczności. Okazał wprost zdumiewającą znajomość kraju i udowodnił tem, że zasłużył w zupełności na miano el Chabir. Nie ominął najmniejszej wklęsłości gruntu, najbardziej samotnego krzaka, żeby nie wyzyskać go jako osłony przed niepowołanemi oczyma. Pokonywał wszelkie trudności z przewidującą pewnością, godną podziwu i świadczącą niezbicie, że nie poraź pierwszy przejeżdżał te strony. Należało także wziąć pod uwagę to, że Mochallah niewątpliwie bardzo utrudniała mu ucieczkę, dlatego można było przypuścić, że przywiązał ją w ten sposób do konia, iż była zupełnie w jego mocy.
O koło południa dostaliśmy się do gór Szania, skąd przez Dra el Haua można spojrzeć w najniebezpieczniejszą część Tunezyi. Jest to kraina szotów i sebch. Hen, w dole, wprost na południe, przeżyłem raz na szocie Dżerid tak okropną przygodę, że na jej wspomnienie dzisiaj jeszcze wstają mi włosy na głowie. Niema nic tak podstępnego jak szoty. Leżą sobie tak jasne i pogodne, lodowata ich powierzchnia połyskuje tak zapraszająco, a jednak pod tą uśmiechniętą powierzchnią czyha śmierć.
Na południe od Dżebel Aures i wschodnich odnóży tej masy górskiej; rozciąga się lekko falista równina z zagłębieniami, pokrytemi pokładami soli. Jako pozostałości dawnych wielkich jezior lądowych noszą one w Algieryi nazwę szotów, w Tunezyi zaś sebch, a składają się, licząc od zachodu na południe, z trzech wielkich szotów: Melrir, Rarsa i Dżerid, zwanego także el Kebir. Ponieważ blizko dochodzi strefa el Areg[103], z której wiatr południowy niesie ustawicznie na północ drobny piasek lotny, przeto wszystkie wklęsłości Szotu pokryte są po większej części głębokiemi ruchomemi masami piasku, a tylko w samym środku zachowała się znaczna ilość wody. Pokrywa ją skorupa soli, a pod nią znajduje się tylko na głębokość jednego metra jasnozielona, niezmieszana woda. Potem na pięćdziesiąt i więcej metrów sięga w głąb miałki piasek płynny, który z cichą, iście dyabelską pewnością zatrzymuje i chowa w sobie wszystko, pod czem załamie się solna skorupa.
Powłoka ta nie tworzy tak jak lód równej, gładkiej płaszczyzny, lecz zagina się w szereg falistych zagłębień i wypukłości. Grubość jej wynosi przeciętnie może dwadzieścia, często jednak tylko dziesięć, a nawet i mniej centymetrów, a barwa jej podobna jest do niebieskawo połyskującej powierzchni roztopionego ołowiu. Idąc po niej, wywołuje się krokami odgłos, podobny do dźwięku ziemi w Solfatarze pod Neapolem. Lotny piasek, będący w ustawicznym ruchu, zabarwia ciemniej zagłębienia w skorupie, potem nabiera coraz, to więcej ciężaru, aż wkońcu przedziera się pod skorupę i zostawia po sobie nowe białe miejsce. Kiedy smum dmie od południa, sól trzeszczy i zgrzyta na wszystkie boki, spiekota wypala bańki i wyżera dziury i szpary, wskutek czego cała budowa się zmienia. Jeszcze gorzej działa pora deszczowa. Wilgotne opady rozpuszczają sól na głębszych miejscach, skorupa zapada się w wodę i utrzymuje się na pływającym piasku, albo jeśli piasek ten jest bardzo lekki i drobny, wydostaje się na górę i nadaje takiemu miejscu pozoru zupełnej zwartości. To też wstępować można tylko na niektóre miejsca tych szotów i to z największem niebezpieczeństwem dla życia. A jednak, chociaż trudno w to uwierzyć, prowadzi kilka dróg w poprzek tej podstępnej pokrywy solnej, a to dzięki ożywionemu handlowi między Tunisem a słynnemi z obfitości daktyli krainami Suf i Belad el Dżerid. Drogi te są jednak co najmniej, powiadam co najmniej, tak samo niebezpieczne, jak zdradzieckie ścieżki na bezdennych bagnach Laponii. Mając zaledwie stopę szerokości, zmieniają się one w sposób niespodziany, a trudny do zauważenia i wywołują w przechodniu uczucie, jakiegoby doznał, gdyby musiał w zimie przejść po zlodowaciałym, gładkim i wzniesionym na kilka piąter szczycie dachu. Często zapada się ścieżka tak głęboko, że woda dochodzi koniowi powyżej brzucha, czasem sprowadza wędrowca zwodnicza fata morgana na bok w pewne objęcia śmierci. Bród taki oznaczają często małe kupki kamieni, zwane przez Beduinów „gmair“, lecz znaki te pochłania często woda, albo syn pustyni z zemsty nadaje im inne położenie. Biada wówczas nieostrożnemu, jeśli jeden k rok zboczy z drogi; sebcha się otwiera, człowiek znika, pływający piasek obejmuje go w ciężkim, mokrym uścisku, a nad nim zamyka się papkowata, lecz pozornie silna i twarda skorupa, aby dalej: czyhać na nową ofiarę.
Kto się chce puścić taką ścieżką, musi mieć pewnego, trzeźwego i przytomnego przewodnika, w przeciwnym razie będzie zgubiony. Jako przewodnicy po szotach, czyli chabirowie, słyną Merazigowie, mieszkający na południowym brzegu szotu. Jeśli jakie towarzystwo, albo nawet karawana chce przejść przez sebchę, musi najpierw wybłagać sobie pomoc Allaha. Potem rusza przewodnik przodem, sondując dokładnie cal po calu, zanim nogę postawi. Za nim idą z poganiaczami wielbłądy, jeden za drugim, a nawet z głową przywiązaną do ogona poprzednika. Ilekroć pokażą się miejsca niebezpieczne, przewodnik się waha, wielbłądy i konie parskają trwożnie, lecz wszystko musi iść naprzód, niepowstrzymanie naprzód, bo ani na chwilę nie powinna noga zatrzymać się na cienkim, chwiejnym, trzeszczącym i bryzgającym wodą gruncie, jeśli nie chce utonąć. Jest to zataczanie się nad grobem, nad piekłem, a kiedy nareszcie uczuje się drugi brzeg pod nogami, wszyscy oddychają głęboko, a mężczyźni zwracają się twarzą ku wschodowi, aby zawołać „hamdullillah“ i podziękować Bogu na kolanach za to, że potworowi nie pozwolił otworzyć paszczy. Na początku ubiegłego stulecia przechodziła przez szot el Kebir karawana, złożona z przeszło tysiąca wielbłądów i wielu ludzi. Nieszczęśliwym przypadkiem zapadło się kilka gmairów, wielbłąd naczelny zboczył ze ścieżki i zniknął w głębi, a za nim poszły inne. Wszystko zginęło w ciągnącej się papce, która zamknęła się nad karawaną, a w pół godziny potem wyglądała skorupa solna tak, że nic nie świadczyło o straszliwym wypadku. Tak utonęły setki tysięcy w tej mydlastej otchłani, a ilekroć ktoś nie wrócił już do duaru, odmawiali jego najbliżsi surę śmierci, dodając jeszcze te słowa: „Ruhh es sebcha, duch szotu, sprowadził ich z drogi i wpadli w pływający ogród piasczysty. O Allah, zbaw ich!“
Wedle wierzeń ludzi, mieszkających dokoła szotu, przebywa ruhh es sebcha w głębinach wody i otwiera wrota śmierci, ilekroć na sebchę wstąpi człowiek, który nie zwrócił wpierw w modlitwie twarzy ku Mekce, jeśli niewierny, albo wielki grzesznik kroczy ponad głębią zionącą, podnosi się duch szotu, okazuje nad wyziewami błyszczące miasto lub kwitnącą uah[104], a kiedy uwiedziony tem człowiek chce pośpieszyć do zwodniczego obrazu, pada w ramiona niemego abu jahja[105].
To wszystko przyszło mi na myśl, kiedy stanęliśmy na wyżynie Szahia. Aż do tej chwili jechał Krumir zupełnie tak, jak powiedział Abdukowi. Jeśliby słowa jego miały sprawdzić się i nadal, musiałby się zwrócić na południe i dążyć przez Dra el Haua i Dżebel Tarfani do Seddady. Widocznie jednak znalazł jakiś powód do zmiany kierunku, gdyż ślady skręciły na południowy zachód, a potem wprost na zachód.
Jechaliśmy tymi śladami między Szahia i Dra el Haua aż do zmroku wieczornego, kiedy znowu skierowały się na południowy zachód. Zmęczyliśmy rzeczywiście siebie i zwierzęta, a dokładne badanie tropu wykazało, że zbieg był przed nami tylko o godzinę drogi. To skłoniło nas do zatrzymania się z chwilą, gdy ciemność zaczęła zapadać. Po nocy łatwo było go minąć, mógł nas spostrzec za prędko, bylibyśmy go stracili. Postanowiliśmy dołożyć starań, żeby nazajutrz przed południem go doścignąć.
Rozsiodłaliśmy konie, dojechawszy do krzaków rożkowych, i urządziliśmy sobie z siodeł i der posłania.
— A jednak on mnie oszukał — rzekł Sar Abduk. — Nie pojedzie przez Seddadę i Neftę, lecz przez Asludż do Tuggurtu.
— Czy zna także tę drogę? — zapytałem.
— On zna tu wszystkie ścieżki. Przecież to chabir. Nawet na szocie zna wszystkie gmairy i głębie. Jego ruhh es sebcha nie zmyli; on prowadził podróżnych przez szot Rarsa i na el Toserija i es Suida[106]. Ja sam jechałem z nim przez Rarsa i koń jego ani raz nie stąpił fałszywie.
— Ja jechałem już także przez Dżerid. To przez sebchę Rarsa wiodą także ścieżki?
— Dokoła tej sebchy mało jest miejscowości zamieszkałych i dlatego niema tam pewnych ścieżek. Tylko bardzo śmiały Bedawi puści się na sól niebezpieczną.
— Jak daleko stąd do Asludż, które dzieli sebchę Rarsa od Melriru?
— Musiałbyś jechać od rana do wieczora.
— A do najbliższego punktu Rarsy.
— Możesz się tam dostać za trzy godziny.
— Wobec tego musimy spróbować odciągnąć Krumira od szotu, bo puści się na sól, a my wtedy nie będziemy mogli ścigać go dalej.
— Nie odważy się na to.
— Czemu nie?
— Musi prowadzić jednego konia, a ścieżka dla dwu zwierząt za wązka.
— Sądzisz więc, że nam nie ujdzie, jeśli go na szot zapędzimy?
— Napewno nie ujdzie.
— Poświęci jednego konia z dziewczyną, a sam wstąpi na szot; wówczas umknie nam z bułanem, na którego siędzie.
— To zestrzelimy go z siodła.
Brzmiała w tem taka pewność siebie, że sam w to uwierzyłem.
— Sidi — zapytał Achmed es Sallah — czy spełnisz mi jedną prośbę?
— Owszem, jeśli tylko potrafię. O co ci chodzi?
— Ty strzelasz lepiej od nas wszystkich. Weź na siebie Krumira, a mnie zostaw Mochallah!
— Chętnie, o ile tylko będzie to możebne. Jeśli jednak nie zajdzie konieczna potrzeba, nie będę strzelał. Nie należy napróżno przelewać krwi ludzkiej. Wolimy go dostać żywcem.
— To zrań go, a potem go osądzimy.
Z tego i z innych rozmów widać było, że na jutro spodziewano się końca pościgu. Anglik także tak myślał.
— Hm! — rzekł, kiedy zawiadomiłem go o zamiarach towarzyszy.
— A więc jutro kończy się sprawa? Szkoda!
— Jakto?
— Gdzie znajdziemy potem nową przygodę?
— Jakoś to będzie. Zresztą, czy musimy ciągle mieć przygody?
— A cóż? Jeździć może każdy, jeść i pić także. Yes! Zostawcie Krumira mnie! Wypróbuję na nim moją rusznicę.
— Tego nie zrobimy, sir! Warto przecież dostać go nieuszkodzonego.
— Ale jak? Nie będzie przecież taki głupi i nie stanie spokojnie, kiedy zechcecie go pojmać!
— Tu nieda się nic z góry oznaczyć; trzeba czekać, jak się wypadki ułożą.
— To słuszne, ale hm! Coś mi na myśl przychodzi.
— Co takiego?
— Znacie chyba sznur skórzany, zwany lassem, lub lariatem. Możnaby sobie zrobić coś takiego i pochwycić go na to.
— Sir, to myśl niezła! Niema tu wprawdzie rzemieni, ale są silne sznury z leffu[107]. Umiem władać lariatem. Może uwijemy sobie coś takiego?
Well!
W kwadrans potem miałem mocny lariat, aby się zaś przekonać, czy potrafię nim pewnie władać, ćwiczyłem się pomimo ciemności na gałęziach krzaku rożkowego. Próba wypadła zadowalająco. Miałem zatem broń, zapomocą której mogłem Krumira dostać w ręce żywcem.
Postawiwszy straż, położyliśmy się spać w tej miłej nadziei, że jutro o tym czasie zadanie nasze będzie już spełnione. Ponieważ zasnęliśmy bardzo wcześnie, przeto zbudziliśmy się nazajutrz jeszcze przed świtem, a chociaż tropu raczej domyślaliśmy się, niż widzieli go wyraźnie, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Może po małej godzinie jazdy dostaliśmy się na małą dolinkę, porosłą krzakami akacyi. Tu spędził Krumir noc razem z pojmaną. Czuł się tu tak bezpiecznym, że nawet ogień rozniecił. Mochallah przywiązana była do drzewa, co poznać było można dobrze po śladach. Ostatnie odciski, pozostawione przez ludzi i zwierzęta, były tak świeże, że Krumir mógł być zaledwie o pół godziny drogi przed nami.
Ruszyliśmy więc naprzód ze wznowionym zapałem. Z doliny wjeżdżało się na wzgórze, a kiedy dostaliśmy się na szczyt, zatrzymaliśmy wszyscy mimowoli konie. Od południa błyskał ku nam z dalekiego widnokręgu szot Rarsa, a ruhh es sebcha wabił nas bogatym blaskiem swego mieszkania, abyśmy zjechali z wyżyny, na której znajdowaliśmy się teraz. Od sebchy aż do nas ciągnęło się rozległe morze piasku, prawie bez roślinności, a po prawej ręce kłusowały dwa konie: siwy i bułan. Na pierwszym z nich siedziała postać kobieca, a na drugim Krumir, którego poznaliśmy natychmiast.
— Allah ’l Allah! — zawołał Ali en Nurabi w radosnym tryumfie, zerwał strzelbę z rzemienia przy siodle i puścił się pędem po zboczu.
Ta nieostrożność miała się niebawem na nim zemścić. Powietrze poranne zaniosło okrzyk szejka do uszu Krumira, bo odwrócił się zaraz, a spostrzegłszy nas, widocznie nas także poznał, gdyż tylko przez chwilę się zawahał ze strachu, potem zaś ruszył ventre a terre oboma końmi.
Wszyscy ruszyli w ślad za szejkiem Uelad es Sebira, tylko Achmed trzymał się przy mnie.
— Czemu nie jedziesz z nimi? — zapytałem go z uśmiechem.
— Ponieważ ty zatrzymałeś się tutaj — odpowiedział. — Z pewnością wiesz, dlaczego to czynisz?
— Pewnie, że wiem. Popatrz, jaki łuk zatacza sebcha na prawo; po tym łuku oni pojadą. My natomiast ulżymy sobie i podążymy wprost na koniec łuku. W ten sposób nadrobimy ten kawał drogi, o który Krumir jest jeszcze przed nami. Naprzód!
Ruszyliśmy w opisanym właśnie kierunku najpierw kłusem, potem krótkim, a wkońcu wyciągniętym cwałem. Klacz Achmeda była znakomita, a ponieważ ja dotąd nie wysilałem zbytnio karego, toteż biegły oba konie całkiem równo. Zwolna stawał się piasek coraz to głębszy, mimoto nie zmniejszaliśmy naszej chyżości. Krumir uważał tylko na tamtych prześladowców, a nas jeszcze nie spostrzegł, chociaż my byliśmy dlań niebezpieczniejsi. Można było przewidzieć, że go nie dościgną; biała klacz i bułan przewyższały ich konie w rączości, chociaż zniosły już niemałe trudy.
Wtem zwrócił się Krumir na prawo i zobaczył nas. Rzucił wstecz głową z uporem i podpędził konie do większej szybkości. Jechał równolegle z brzegiem szotu, a ponieważ miał pod sobą głębszy piasek niż my, przeto ja nie musiałem jeszcze użyć tajemnicy mego ogiera. Krumir był ciągle jeszcze przed nami. Jadąc ciągle po cięciwie łuku, nie wątpiliśmy, że go dościgniemy.
Tak upłynęło z pół godziny. Coraz to bardziej zbliżaliśmy się do błyszczącego zwierciadła szotu, koniec łuk u sam leciał ku nam poprostu. Zostawiwszy za sobą już dawno naszych towarzyszy, dotarliśmy do zatoki, wysuwającej się z szotu w głąb lądu. Krumir był tuż przy niej, ja w tej samej wysokości, tylko o kilometr od niego, a przy mnie wciąż jeszcze Achmed. Wtem zmieniła się przed nami panorama. Szot cofnął się nagle, ustępując miejsca szerokiemu półwyspowi, wcinającemu się weń daleko. Krumir podniósł się na siodle, wydał głośny okrzyk radości i machnął wzgardliwie ręką. Następnie zwrócił nagle konie na lewo i popędził wprost ku szotowi.
— Allah kerihm! — krzyknął Achmed. — Pędzi na sól!
Nie odpowiedziałem wcale, ponieważ nie było czasu na słowa, szarpnąłem tylko konia w tym samym kierunku i położywszy mu rękę między uszyma, zawołałem:
— Ri, Ri, Ri!!!
Koń przestraszył się poprostu dźwięku mego głosu, wypchniętego z gardła przerażeniem. Zdawało się, że całkiem ziemi nie dotyka. Poznał po krzyku, że przyszedł nań czas udowodnienia, że jest „Wiatrem “. Domyśliłem się, że Krumir szuka ujścia ścieżki przez szot, a gdyby się Mochallah raz tam dostała, byłoby po niej. Musiałem więc dopędzić uprowadziciela, zanimby dojechał do brzegu sebchy. Miałem wrażenie, że przestrzeń, znajdującą się przedemną, rzucał ktoś poza mnie, a chociaż półwysep wchodził daleko w solne jezioro, mimo to niknął poprostu w moich oczach. Zbliżałem się do ściganego coraz bardziej, stopniowo dzieliło mnie od niego dziesięć, ośm, pięć, trzy, wreszcie tylko jedna długość konia.
Podniosłem lariat prawą ręką, ale w jeźdźca nie mogłem mierzyć, bo w takim razie byłby przepadł koń drogocenny, który w szalonym rozpędzie byłby pobiegł dalej na sól. Musiałem więc zarzucić pętlę przez głowę bułana. Wtem dobiegłem do Krumira i zawołałem:
— Stój!
— Masz, szatanie! — odpowiedział.
Krzyknąwszy te dwa słowa, podniósł rękę z pistoletem do góry. Ja rzuciłem lariat w powietrze, a w tej samej chwili huknął jego strzał. Pochyliłem się szybko wstecz i szarpnąłem konia w bok, aby się pętla ściągnęła, a ten ruch ocalił mi życie, ponieważ kula przeleciała tuż przedemną. Mój kary nie był ujeżdżony do lassa, nie mogłem więc nagle go zatrzymać, gdyż byłby się przewrócił. Powstrzymałem tylko jego bieg. Naraz pętla zacisnęła się, bułan stanął dęba i runął.
Krumir nie widział jeszcze nigdy lariatu, dlatego brakło mu koniecznej w takim wypadku przytomności umysłu, którą byłby okazał, gdyby był prędko przeciął sznur. Wszelako był natyle zręczny, że wyskoczył z siodła podczas upadku. Dostał się wprawdzie nieuszkodzony na ziemię, ale klacz, którą prowadził za cugle, powlokła go kawał drogi za sobą. Gdy zaś na chwilę stanęła, wskoczył na siodło za Mochallah i pognał dalej.
To wszystko tak szybko się stało, jak tylko się da pomyśleć, ja zaś nie mogłem temu przeszkodzić, ponieważ pętla lariatu okręciła się dokoła kuli u siodła, czyli ja przywiązany byłem do bułana. Zanim opanowałem mego ogiera i dobyłem noża, ażeby przeciąć lariat, Krumir siedział już na klaczy, a w kilka sekund potem wpadł na solną skorupę, dźwięczącą jasno pod kopytami jego konia. Ja ruszyłem za nim natychmiast. Nie myśląc o niebezpieczeństwach tej jazdy, nie spuszczałem tylko oka z tego, który jak strzała mknął przedemną po zwierciadlanej płaszczyźnie. Ruhh es sebcha wabił mnie do siebie. Ale czy tylko mnie? Usłyszawszy za sobą tętent, oglądnąłem się i ujrzałem z przerażeniem Achmeda na soli, pędzącego za mną na swojej klaczy. Ta krótka chwila, którą straciłem przy przewróconym bułanie, pozwoliła mu mnie doścignąć.
— Zawracaj! — zawołałem, a właściwie wrzasnąłem, ryknąłem na całe gardło.
— Allah akbar, sidi, ja ciebie nie opuszczę! — doleciała mnie jego odpowiedź.
Nie troszczyłem się już dalej o niego, bo musiałem całą uwagę skupić na siebie i Krumira. Dotychczas była skorupa równomiernie mocna, naraz spostrzegłem wynurzający się szereg gmairów jako nieomylny znak, że niebezpieczeństwo blizkie. Równa dotąd skorupa zaczęła się falisto wznosić i zagłębiać; wypukłości błyszczały metalicznie, a w zagłębieniach leżał podstępny piasek lotny. My mimoto gnaliśmy przez te wzniesienia i doły. Grunt dudnił, drżał, chwiał się, zgrzytał i trzeszczał pod nami. Nie był to już ów dźwięk pełny, brzmiący uspokajająco, lecz dziwnie płaczliwy i świszczący, że powodował mimowolnie kłapanie zębami. Wkrótce zrobiło się jeszcze gorzej. Doliny fal zaczęły wyglądać gąbczasto jak śnieg topniejący, były często pod wodą, która bryzgała nam ponad głowy, całe płaszczyzny trzęsły się, chwiały i kipiały pod kopytami rozszalałych koni. Śmierć leciała z nami, przed nami, obok nas i pod nami. Nie odwracałem oka od Saadisa el Chabir, obecnego naszego przewodnika, jedynego chabira, który mógł nas ocalić. Gdzie on podrywał konia, tam ja czyniłem to samo, naśladowałem każdy ruch jego, skierowywałem ogiera w te same miejsca, po których przechodziła jego klacz. To samo czynił za mną Achmed. Była to moja najstraszniejsza jazda w życiu. Zdawało mi się, że to jakiś okropny sen. Tętna biły mi gwałtownie, skronie paliły, porwała mnie jakaś gorączka i miałem wrażenie, że lecę za tym szalonym łowcem przez zwały chmur, pozbawione podstawy i łączące się gdzieś z sobą. Brzegi zniknęły już dawno, znajdowaliśmy się w samym środku bezgranicznego zatracenia, a każdy krok zwiększał we mnie przekonanie, że gdyby przerażająca szybkość koni zmniejszyła się choć trochę, musielibyśmy utonąć. Skorupa soli była miejscami tak cienka, że tylko przez jedno mgnienie oka mogła na sobie utrzymać mknące po niej kopyta. Nie miałem czasu spojrzeć na zegarek. Lecieliśmy tak może dwadzieścia minut, lecz mnie wydały się one dwudziestu wiecznościami.
Wtem zauważyłem, że klacz się zmęczyła pod wpływem podwójnego ciężaru. Krumir postanowił jej ulżyć, ale gdy zobaczyłem, co chciał w tym celu zrobić, włosy mi dębem stanęły na głowie. Postać jego zasłaniała mi dotychczas Mochallah, teraz jednak ujrzałem, że kierując konia lewą ręką, rozluźniał prawą więzy, trzymające dziewczynę na koniu. Potem doleciał mnie okrzyk śmiertelnego strachu. Krumir poderwał Mochallah z siodła, by ją zrzucić z konia, ona jednak przyczepiła się do niego z siłą rozpaczy, uwiesiła mu się rękoma u prawej nogi i wlokła się tak za nim. Na to zbój podniósł pięść i uderzył dziewczynę w głowę; ręce jej puściły go natychmiast, a ona spadła nie na ścieżkę, lecz obok niej. Tu nogi jej nie znalazły oparcia, płynna sól się poddała i dziewczyna zaczęła tonąć. W tej samej chwili nadbiegł tam mój ogier, ja schyliłem się całkiem nizko i pochwyciłem dziewczynę prawą ręką za ramię. Nie puściłem jej, a szybkość biegu dopomogła sile mej ręki, że lekka postać dziewczyny zakreśliła w powietrzu wielki łuk i upadła wpoprzek siodła przedemną.
Było to dziełem dwu sekund. Za mną zabrzmiał głośny, radosny okrzyk Achmeda. Siwce Krumir ulżył, mój kary natomiast nie odczuł widocznie zwiększonego ciężaru, dzięki temu pogoń na śmierć i życie nie przerwała się ani na chwilę. Jak długo jednak można było jeszcze to wytrzymać?
Nie było widać żadnego znaku, ani jednej kupki kamieni, nic, tylko falujące pola stężałej soli, przewalające się szumowiny piasku, rozbryzganą wodę i podlatujące w górę piany.
Wtem ujrzałem nareszcie przed sobą ciemny pas, który, choć zrazu bardzo oddalony, zbliżał się do nas szybko. Dzięki Bogu! Krumir obrał drogę, przecinającą tylko część sebchy. Gdyby był chciał przejechać przez całą szerokość szotu, wynoszącą w tem miejscu o koło trzydziestu kilometrów, bylibyśmy zgubieni. Upłynęła jeszcze jedna minuta, potem druga, pas był już całkiem blizko, grunt trząsł się jeszcze, pienił się i trzeszczał pod nami, ale naraz wydał dźwięk twardy i mocny. Pędziliśmy po mocnej skorupie ku pewnej w podstawach ziemi.
— Allah ’l Allah! — zawołał Krumir.
— Hussah, skacz za mną, Achmedzie! — krzyknąłem.
Kary przeleciał jak ptak przez szeroki, bagnisty brzeg szotu, dzielący skorupę solną od stałego gruntu, a zaraz za mną wylądował także Achmed szczęśliwie. Konie nasze ubiegły jeszcze kawałek, zanim stanęły. Lecz gdzie podział się Krumir? Biała klacz tkwiła zadem w bagnie, a o kilka kroków przed nią leżało jego ciało na ziemi.
Zsiedliśmy i pomogliśmy najpierw koniowi wydobyć się z błota, a potem przystąpiliśmy do jeźdźca. Zmęczona klacz skoczyła za blizko, a wyrzucony z siodła Krumir uderzył głową o ziemię i skręcił kark.
— Boże bądź miłościw jego duszy! — rzekłem zaczerpnąwszy głęboko powietrza.
— Allah jenarl al barrasz — Niech Bóg potępi tego trędowatego! — dodał Achmed i przystąpił do Mochallah, którą ja tymczasem położyłem na piasku.
— Sidi, ona nie żyje! — zawołał przestraszony.
Zbadawszy dziewczynę, oświadczyłem:
— Żyje, tylko zemdlała!
Na to wziął ją Achmed na ręce i zaczął całować w oczy, usta i policzki, dopóki się nie przebudziła. Ja tymczasem zająłem się końmi, które stały z szeroko rozwartemi nozdrzami i robiły silnie bokami. Natarłem je mocno i zwróciłem się znów do Achmeda. Poczciwcowi łzy stanęły w oczach, chciał rozmawiać z Mochallah, lecz nie dostawał odpowiedzi. Ona na razie nie rzekłszy ani słowa, zawisła mu na szyi i potem jeszcze wydawała z siebie tylko dźwięki nieartykułowane.
— Oszczędzaj ją, Achmedzie es Sallah! — prosiłem. — Wycierpiała wogóle bardzo wiele, a ostatnie pół godziny wyczerpało ją bardziej niż zdoła kobieta znieść bez ciężkich skutków.
— Tak, sidi, to było okropne! Czem jest el areth, czem abu ’l afrid wobec tej sebchy! Ruhh es sebcha pozwolił ujść nam, gdyż nie jesteśmy złoczyńcami, lecz Krumira przecież wkońcu zatrzymał. Oby dusza jego zamieszkała w dżehennie razem z najgorszymi dyabłami! Nigdy nie zapomnę tej jazdy!
— Ja także nie; możesz mi wierzyć. Zdaje mi się, że runąłem z tysiąca minaretów, nie poniósłszy szkody ani razu.
A ja, sidi, dziękuję ci, że ocaliłeś perłę córek, Mochallah, kiedy Krumir chciał strącić ją w otchłań!
— Nie mów teraz o tem! My dwaj jesteśmy rozdrażnieni i nie tak prędko odzyskamy spokój. Pomóż mi Krumira przywiązać do klaczy, potem weźmiesz Mochallah do siebie na konia i pojedziemy poszukać naszych ludzi.
— Czy znasz, sidi, kierunek, w którym mamy się ich spodziewać?
— Znam. Jechaliśmy na południowy zachód, musimy więc wracać ku północnemu wschodowi.
Wkrótce ruszyliśmy z powrotem. Ja jechałem na przedzie, prowadząc za cugle białą klacz, a za mną szczęśliwy Achmed es Sallah. Ze skarbca słów wybierał najsłodsze wyrazy, aby pokazać swej „perle córek“, jak nieskończenie się czuje szczęśliwym.
Już popołudniu dostaliśmy się do tej części półwyspu, z której zaczęła się nasza jazda straszliwa. Kiedy skręcaliśmy dokoła ostatniego rogu, nie zauważyli nas jeszcze nasi ludzie, ponieważ wszyscy siedzieli na brzegu, nie odwracając oka od błyszczącej po wierzchni, na której zniknęliśmy rano. Wystrzeliłem z jednej lufy w powietrze, a wszyscy poderwali się z ziemi, gdy zaś nas dostrzegli, zabrzmiał jeden wielki, nieopisany okrzyk radości. Niebawem otoczono nas dokoła i zasypano tysiącem pytań. Tylko jeden stał na uboczu, trzymając w objęciach uratowaną córkę i patrzył na swoją klacz rozpromienionemi oczyma; był to Ali en Nurabi.
— Hamdullillah, odzyskałem obie! — zawołał wkońcu. — Achmedzie es Sallah, ty dotrzymałeś słowa, przeto ja także pamiętam o mojem. Niechaj Mochallah, córka mojego serca, będzie twoją! Ale teraz opowiedzcie nam, jak was Allah prowadził i kto wziął duszę temu zbójowi, na którym rany nie widać.
— Pozwól mnie opowiedzieć, sidi! — poprosił Achmed.
— Dobrze! — odpowiedziałem.
Uczyniłem chętnie zadość życzeniu zacnego i wiernego człowieka w nagrodę za to, na co się odważył. Sam usiadłem obok Anglika, ażeby mu w jego ojczystym języku opowiedzieć o naszej jeździe. On skurczył swoje długie nogi, zaplótł ręce na kolanach i słuchał z największem zaciekawieniem. Kiedy skończyłem, odetchnął głęboko i przyznał się szczerze:
— Wiecie, sir, że lubię przygody, ale takiej nie życzyłbym sobie! Najlepiej mieć pod nogami trochę stałej ziemi, jeśli się idzie na przechadzkę. Yes! Ależ ten Achmed, to dyabeł nie człowiek; pojechał za wami na ten staw! Ale nareszcie ma swoją Mochallah, a teraz zaręczyny, wesele i wyprawa! Czy wiecie, co ja mu obiecałem?
— Wiem.
— No?
— Pięćdziesiąt funtów.
— I dostanie je, gdyż zasłużył sobie na nie rzetelnie. Well!
W godzinę potem staliśmy na silnej skorupie szotu i wybiliśmy w niej dziurę.
— Ludzie — rzekł Omar Altantawi poważnie — weźcie jego ciało i rzućcie w otchłań lotnego piasku, gdzie chciał wtrącić dziecko naszego brata. Niech ruhh es sebcha ma jego kości, zaś dusza jego niech baczy na to, czy przejdzie przez most, wiodący do raju! On złamał przysięgę, bluźnił przeciwko Bogu i prorokowi, a to najcięższy ze wszystkich grzechów. Allah illa Allah, we Mohammed rassul Allah!




  1. Znaczy właściwie: ciotka, a z uprzejmości nazywają tak: żonę.
  2. Beduini.
  3. Wiatr.
  4. Lamparta do polowania.
  5. Sokół do polowania.
  6. Krzywego sztyletu.
  7. Szczygieł.
  8. Gęś.
  9. Mała, czworokątna twierdza.
  10. Masztalerz.
  11. Masztalarze.
  12. Oddział, szczep.
  13. Koran w futerale.
  14. Przyjaciel.
  15. Towarzysz.
  16. „Połyskujący“.
  17. Stolik z płytą miedzianą.
  18. Koszula.
  19. Gorset.
  20. Spodnie.
  21. Słodycze rozmaitego rodzaju.
  22. Czworokątne kawałki pieczeni na patyczkach.
  23. Syrop z winogron.
  24. Europy.
  25. Szlachetna rasa koni.
  26. Dera sukienna.
  27. Jaskółka.
  28. Szczelina w skale; dosłownie: usta kamieni.
  29. Woda zbawienia.
  30. Kropla wspaniałomyślności.
  31. Pan wsi.
  32. Zebranie starszyzny.
  33. „Kraj daktyli“, na południu od wielkich szotów.
  34. Wielkie ogrody pod Tunisem.
  35. Rezydencya beja w Tunisie.
  36. Oba wyrazy znaczą: wolny człowiek.
  37. Biblia.
  38. Dosłownie: ptaki raju (jaskółki).
  39. Kąpiele na wschodnim krańcu Tunisu.
  40. Dom beja.
  41. Obcy, żółtodziób, nieświadom.
  42. Zwanego także el fagr = pierwsza modlitwa o zmroku przed zorzą poranną.
  43. Zwrócenie twarzy w stronę Mekki podczas modlitwy.
  44. Spokój członków.
  45. Arabska nazwa Egiptu.
  46. Modlitwa wieczorna.
  47. Bajki.
  48. Pieśni.
  49. Cytra jednostrunna.
  50. Lisa pustynnego.
  51. Akacye i migdały.
  52. Słowik.
  53. Niebezpieczna żmija pustynna.
  54. Kania, falco rufus L.
  55. Chusta na głowę.
  56. Lektyka kobieca na wielbłądy.
  57. Siodła męskie.
  58. Księżycem.
  59. Córkę Sebiry.
  60. Rewolwer.
  61. Trop i ślad.
  62. Archanioł Gabryel.
  63. Cena krwi.
  64. Zemsta krwi, prawo krwawego odwetu.
  65. Wór ze skóry kóz sudańskich.
  66. Modlitwy porannej.
  67. Wielbłąd.
  68. Pinia.
  69. Zgrabny nożyk z ostrą klingą.
  70. Waleczny.
  71. Wolnych ludzi.
  72. Uderzenie w żołądek.
  73. Suszonych daktyli.
  74. Skarłowaciałe daktyle, tylko dla koni.
  75. Bransolety.
  76. Warkocze.
  77. Szata wierzchnia.
  78. Długi szalik.
  79. Obozu.
  80. Gość, przez Boga zesłany.
  81. Jaskółka.
  82. Sęp brodacz.
  83. Odyniec.
  84. Pantera.
  85. Tygrys.
  86. Pan trzęsienia ziemi — lew.
  87. Dzikie zwierzę.
  88. Ojciec najwyższego dyabła.
  89. Święty mahometański.
  90. Kafrowie.
  91. Sztylet.
  92. Kocioł do bębnienia.
  93. Brzuch kamieni.
  94. Uczta.
  95. Zająca.
  96. Most, wiodący zmarłych na sąd ostateczny.
  97. Słońce.
  98. Księżyc.
  99. Ślad i trop.
  100. Uczony.
  101. Czyny bohaterów.
  102. Czyny walczących.
  103. Ławic piasczystych.
  104. Oazę, Beduin mówi: uah.
  105. Anioł śmierci.
  106. Główne ścieżki na szocie Dżerid.
  107. Włókna daktylowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.