Przejdź do zawartości

Widma wojny/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Widma wojny
Podtytuł Nowele z wojny francusko-pruskiej
Wydawca Księgarnia J. Czarneckiego
Data wyd. 1920
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Wieliczka
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA NOWELISTYCZNA
TOM II
GUY DE MAUPASSANT
WIDMA WOJNY
NOWELE Z WOJNY FRANCUSKO-PRUSKIEJ
1870 R.
(Z PORTRETEM GUY DE MAUPASSANTA.

WIELICZKA
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. CZERNECKIEGO



KRAKÓW - DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.




GUY DE MAUPASSANT.


PRZYGODA
WALTERA SCHNAFFSA



Od chwili, gdy stanął na ziemi francuskiej wraz z całą armią najeźdźców, W alter Schnaffs uważał się za najnieszczęśliwszego z ludzi. Był to tęgi dryblas, ciężki w chodzie i zawsze zziajany, cierpiący przytem na nogi, nader płaskie i nader grube. Zresztą był z usposobienia człowiekiem spokojnym i flegmatycznym, wolnym od wszelkich porywów górnych lub zawadyackich; nadto był ojcem czworga dzieci, które ubóstwiał i mężem młodej blondynki, za której pieszczotami, pocałunkami i opieką tęsknił co wieczora. Lubił wstawać późno a kłaść się wcześnie, jeść powoli rozmaite smakołyki i zapijał się piwem w knajpkach. Ponadto był święcie przekonanym, że wszystko, co jest w życiu przyjemnem, kończy się z chwilą śmierci, i dlatego żywił w sercu nienawiść straszną, instynktowną i wyrozumowaną zarazem dla dział, fuzyj, rewolwerów i szabel, przedewszystkiem zaś dla bagnetów, gdyż czuł się zupełnie niezdolnym do władania tą bronią w sposób dość zręczny, by zasłonić swój potężnie rozwinięty brzuch.
Gdy noc zapadała, a on obwinięty w płaszcz, kładł się na ziemi obok chrapiących towarzyszów, długo rozmyślać musiał o swoich, których zostawił w domu, i o niebezpieczeństwach, jakiemi najeżoną była jego droga. Jeśli go zabiją, co stanie się z jego drobiazgiem? Kto dziatwę tę wykarmi i wychowa? A i teraz położenie jego rodziny nie było świetnem, pomimo iż na wyjezdnem pozaciągał trochę długów, ażeby zostawić w domu nieco pieniędzy. Nic więc dziwnego, że Walter Schnaffs nieraz się rozpłakał, rozmyślając o tem wszystkiem.
Ilekroć wyruszano w pole z prawdopodobieństwem spotkania nieprzyjaciela, uczuwał w nogach taką niemoc, ze z największą ochotą padłby na drodze! Wstrzymywała go jedynie obawa, ze cała armia pomaszeruje wówczas po jego ciele. Od świstu kul włos jeżył mu się na skórze z trwogi śmiertelnej.
Miesiące mijały, a on żył tak w lęku ustawicznym i niepokoju. Pułk, do którego został przydzielony, posuwał się ku Normandyi. Pewnego razu Schnaffs wysłany został na zwiady Z niewielkim oddziałem, który miał poprostu zbadać okolicę, a następnie cofnąć się do głównego pułku. Wszystko wydawało się napozór spokojne i nic nie wskazywało, by francuzi przygotowywali się do oporu.
Zaledwie jednak Prusacy zaczęli ostrożnie spuszczać się w maleńką dolinę, poprzerzynaną głębokiemi wyrwami, gdy nagła strzelanina zatrzymała ich w miejscu, kładąc trupem dwudziestu ludzi. Z przyległego, małego jak dłoń lasku, wypadła gromada wolnych strzelców i rzuciła się naprzód, nacierając bagnetami. W pierwszej chwili Walter Schnaffs jakby wrósł w ziemię osłupiały i tak zmieszany, ze nie myślał nawet o ucieczce. Nagle jednak opanowała go nieposkromiona chęć drapnięcia z pola bitwy. Prędko jednak zważył, ze poruszałby się jak żółw w porównaniu z ruchliwymi francuzami, którzy nacierali ze wszech stron, skacząc jak stado kóz. Wówczas to spostrzegł na jakie sześć kroków przed sobą szeroki rów, porosły wewnątrz krzakami, a z wierzchu pokryty chrustem; więc nie namyślając się wiele, skoczył równemi nogami taksamo, jak z mostu skacze się w rzekę. Niby strzała przebiwszy grubą warstwę pnących się roślin i ostrych cierni, które mu kaleczyły twarz i ręce, padł całym ciężarem na łożysko kamieni.
Po chwili podniósł oczy i przez otwór, który ciałem swem wydrążył wśród gałęzi, ujrzał nad sobą niebo. Ta niebezpieczna dziura łatwo mogła go zdradzić; pełzając więc na czworakach, z zachowaniem największych ostrożności, po dnie parowu, pod dachem ze splecionych gałęzi, oddalał się jak najszybciej od pola walki. Potem zatrzymał się i usiadł znowu, skalony jak zając pośród zeschłych chwastów.
Przez jakiś czas słyszał jeszcze hak, krzyki 1 jęki. Dalej jaz odgłosy utarczki słabły, aż ucichły zupełnie, i wokół zapanowało milczenie i spokój.
Nagle coś przemknęło koło niego. Zerwał się przerażony. Był to ptaszek, który, usiadłszy na gałązce, poruszył zeschłe liście. Przez całą godzinę następną serce Waltera Schnaffsa uderzało silnem przyspieszonem tętnem.
Nadeszła noc, zapełniając rów coraz gęstszym mrokiem. Żołnierz zaczął dumać. Co robić? Co się z nim stanie? Wrócić do armii? Ale jak, którędy? Jeśli to uczyni, rozpocznie się dlań znów to okropne życie, pełne stracha, grozy, trudów i cierpień, jakie wiódł od początku wojny! Nie! nie! Do tego nie miał już odwagi! Nie starczyłoby mu energii, potrzebnej do marszów i stawiania czoła coraz to nowym niebezpieczeństwom.
Co jednak pocznie? Wszak niepodobna po, zostawać w tym rowie 1ikryć się w nim aż do końca wojny. Rozumie się, że nie. Gdyby nie trzeba było jeść, perspektywa taka nie odbierałaby mu otuchy; ale cóż kiedy jeść trzeba i to jeść codziennie.
A tymczasem był sam jeden, uzbrojony, w pruskim mundurze, na terytoryum nieprzyjacielskiem, zdala od tych, coby go mogli obronić. Dreszcze go przebiegały.
Nagle strzeliła mu do głowy myśl: „Gdy, bym tak został jeńcem!“
I serce zadrżało z żądzy, żądzy gwałtownej, z niepohamowanej chęci zostania jeńcem francuskim. Być wziętym do niewoli! Znaczyło to być zbawionym, karmionym, mieć przytułek, a przedewszystkiem być zdala od kul i szabel i wszystkiego, co przejmuje trwogą, być w wygodnem, dobrze strzeżonem więzieniu. Jeńcem! Co za marzenie!
I bezzwłocznie powziął postanowienie:
— Pójdę i oddam się w niewolę.
Podniósł się, zdecydowany zupełnie wykonać ten zamiar bezzwłocznie, nie odkładając go ani na chwilę. Nagle wstrzymał się, zaskoczony przez niemiłe refleksye i obawy.
Bo dokądże ma pójść, oddać się w niewolę? W jaki sposób? W którą stronę? I straszne obrazy, obrazy śmierci, gromadnie opadły jego duszę.
Tłukąc się samotnie po wsiach, w swym kasku spíczastym, naraziłby się przecież na nowe okropne przejścia.
Gdyby tak spotkał chłopów? Chłopi ci, ujrzawszy zbłąkanego Prusaka, bezbronnego, za biliby go, jak psa, włóczącego się samopas! Zakłuliby go widłami, motykami, posiekali kosami i rydlami. Potłukliby go na miazgę i po drobili na gałki dla drobiu, z rozpaczliwą zajadłością zwyciężonych.
A jeśli spotka wolnych strzelców? Szaleńcy ci, nie znający ani prawa, ani karności, dla samej zabawki wzięliby go na cel. I widział się już opartym o mur, z twarzą zwróconą ku dwu nastu strzelbom, których małe, czarne lufy zdawały mu się przyglądać.
A jeśli spotka całą armię francuską?
Przednie straże wzięłyby go za forpocztę pruską, za śmiałego i przebiegłego wojaka, który sam wyjechał na zwiady, i byłby straconym. I słyszał już bezładną strzelaninę żołnierzy, ukrytych w zaroślach, gdy on, widoczny dla wszystkich, stojąc na gołem polu, słaniał się przedziurawiony kulami jak rzeszoto. I czuł już, jak kule wbijają się w jego ciało. Usiadł więc znowu, zgnębiony. Położenie jego wydawało mu się bez wyjścia.
Noc już zapadła czarna i głucha. Walter siedział nieruchomy, drżąc za każdym nieznanym, choćby najlżejszym szelestem, jaki go do chodził z mroku. Zając wysuwający się ze swej jamy, omal go nie zmusił do ucieczki. Hukanie puszczyka rozdzierało mu duszę, przejmując ją lękiem bolesnym jak rana. Wytrzeszczał oczy, próbując przebić wzrokiem ciemności; i co chwila zdawało mu się, że ktoś koło niego przechodzi.
Niezliczoną ilość godzin przebył tak w mękach skazańca, nareszcie poprzez sklepienie z gałęzi dojrzał jaśniejące niebo. Uczuł niesłychaną ulgę; rozprostował członki, serce przestało się tłuc w piersi, oczy skleiły. Zasnął.
Gdy się obudził, słońce było już w połowie swej drogi na niebie; musiało być blisko południa. Żaden szmer nie zakłócał ponurej ciszy pól; Walter Schnaffs uczuł silny głód, skręcający mu wnętrzności.
Ziewnął, ślinka mu nabiegła na wspomnienie kiełbasy, owej smacznej kiełbasy żołnierskiej, a w żołądku uczuł skurcz bolesny.
Podniósł się, postąpił parę kroków, ale nogi były osłabione; więc znowu usiadł i począł rozmyślać. Spędził jeszcze ze dwie lub trzy godziny na rozważaniu wszystkich,,za“ „przeciw“, zmieniając co chwila postanowienie, zgnębiony, nie. szczęśliwy, szarpany przez najsprzeczniejsze pomysły.
Jedną myśl uznał wreszcie za rozsądną i praktyczną: oto wypatrzyć na drodze jakiegoś samotnego wieśniaka, idącego bez broni i bez niebezpiecznych narzędzi do pracy, wybiedz mu naprzeciw i oddać się w jego ręce, dając dokładnie do zrozumienia, że to prośba o wzięcie do niewoli. Wtedy zdjął swój kask, którego śpiczasty kształt mógłby go zdradzić, i wysunął głowę ponad brzegi swej nory, zachowując przy tem niezmierną przezorność.
Ani żywej duszy na całym widnokręgu. Tam na prawo, mała wiosczyna wysyłała ku niebu dymy swoich kominów, dymy kuchenne! Tam zaś na lewo, gdzie się kończyła wysadzona drzewami aleja, stał duży zamek o sterczących wieżyczkach.
W ten sposób doczekał wieczora, cierpiąc niewypowiedziane katusze, nie widząc nic prócz przelatujących wysoko kruków, nie słysząc nic, prócz tłumionych skarg własnych wnętrzności.
I znów noc zapadła nad jego głową.
Wyciągnął się w głębi swego schronienia i usnął snem gorączkowym, pełnym męczących widziadeł, snem człowieka wygłodzonego.
I znowu jutrzenka zajaśniała nad jego głową, a Walter powrócił do swoich obserwacyi. Ale ulica była pusta jak i wczoraj; i nowa trwoga zakradła się do umysłu Waltera Schnaffsa, obawa śmierci głodowej. Widział się na dnie swej nory leżącym na wznak z oczyma zamkniętemi, martwemi. Zwierzęta i małe żyjątka ziemne wszelkiego gatunku podchodzą do jego trupa i zaczynają go jeść, napadając nań ze wszystkich stron odrazu, wślizgując się pod odzież, by kąsać zimne ciało. A wielki kruk ostrym dziobem wykłuwa mu oczy.
To znowu wpadał w szał, wyobrażając sobie, że omdleje z osłabienia i nie będzie mógł się stąd ruszyć. I już, już gotów był rzucić się ku wiosce, zdecydowany na wszystko, zdolny wszystkiemu stawić opór, gdy wtem ujrzał trzech chłopów, idących przez pole z widłami na ramieniu, i znowu ukrył się w swym rowie.
Gdy jednak wieczór mrokiem swym otulił równinę, Walter wylazł pomału z rowu i puścił się zgięty we dwoje, bojaźliwy, z bijącem sercem ku niezbyt odległemu zamkowi, gdyż wolał dotrzeć tam, niż do sioła, które go przejmowało zgrozą, niby ostęp pełen tygrysów.
W oknach dolnych było jasno. Jedno z nich było otwarte, i silna woń pieczonego mięsa wydobywała się na zewnątrz, łaskotając gwałtownie nozdrza i wdzierając się aż do jamy brzusznej Waltera Schnaffsa, wywołując skurcz, przyspieszając oddech, nęcąc nieprzezwyciężenie i wlewając w serce odwagę rozpaczliwą.
I nagle, nie zastanowiwszy się, z kaskiem na głowie stanął w oknie.
Ośmioro służby obiadowało, siedząc dokoła wielkiego stofu. Nagle jedna z dziewcząt roztworzyła usta, szklankę z rąk wypuściła i oczy stanęły jej słupem. Wszystkie spojrzenia poszły za jej wzrokiem! Spostrzeżono nieprzyjaciela!
Boże wielki! Prusacy atakują zamek!...
Był to najpierw krzyk, jeden jedyny krzyk złożony z krzyków ośmiu, każdy w innej tonacyi, krzyk okropnego przestrachu; poczem wszyscy podnieśli się z miejsc w zamieszaniu, wszczął się rwetes, tłok i bezładna ucieczka ku drzwiom w głębi. Krzesła padały, mężczyźni przewracali kobiety i przechodzili po nich. W dwie sekundy pokój opróżnił się zupełnie, a przed Walterem Schnaffsem, oszołomionym, wciąż stojącym w swojem oknie, widniał tylko stół, zastawiony wszelakiem jadłem.
Po kilku minutach wahania wgramolił się na parapet i rzucił ku talerzom. Z głodu straszliwego drżał jak w febrze: ale jedna jeszcze obawa powstrzymywała go i paraliżowała. Słuchał. Cały dom zdawał się drżeć; trzaskano drzwiami, szybkie kroki rozlegały się nad głową. Zaniepokojony Prusak uchem wytężonem chwytał odgłosy tej pomieszanej wrzawy; później rozpoznawał głuche uderzenia jakby ciał spadających na miękką ziemię tuż pod murem, ciał ludzkich, zeskakujących z pierwszego piętra.
Poczem wszelki ruch i krzątanina ucichły, a wielki zamek zaległo milczenie grobowe.
Walter Schnaffs usiadł przed jednym z talerzy, który stał nietknięty i zabrał się do jedzenia. Jadł wielkimi kęsami, jak gdyby się obawiał, że mu lada chwila przerwą i nie pozwolą pochłonąć dostatecznej ilości. Oburącz rzucał kawały w swoją gębę otwartą, jak w otchłań. Całe zapasy żywności ogromnymi kawałami szły do jego żołądka, rozdymając po drodze gardziel. Niekiedy przerywał sobie, dławiąc się omal. Wówczas brał dzban z jabłecznikiem i przepłukiwał swój kanał pokarmowy, jak się przepycha zatkaną rurę.
W ten sposób opróżnił wszystkie talerze, wszystkie półmiski i wszystkie butelki. Obżarłszy się i opiwszy do syta, do zbydlęcenia, czerwony, wstrząsany czkawką, z umysłem zamglonym i napęczniałą gębą, rozpiął mundur, ażeby odsapnąć swobodniej, niezdolny zresztą do poruszenia się z miejsca. Powieki zaczęły się zwierać, myśli plątać, czoło ociężałe położył na rękach skrzyżowanych na stole i w słodkiem upojeniu stracił świadomość rzeczy i zdarzeń.


∗             ∗

Blednący sierp księżyca z za drzew parku rzucał niewyraźne światło na cały horyzont. Była to owa chłodna godzina, poprzedzająca dzień.
Po gęstwinie snuły się jakieś cienie liczne a nieme; niekiedy w promieniu światła księżycowego połyskiwało ostrze stalowe. Cichy zamek czernił wielką sylwetką. Dwa tylko okna na parterze były oświetlone.
Wtem jakiś grzmiący głos zawył:
— Naprzód chłopcy, do szturmu!
I w okamgnieniu drzwi, okiennice i okna runęły pod falą ludzi, która piętrząc się, łamiąc i roztrzaskując wszystko, wdarła się do domu. W jednej chwili pięćdziesięciu żołnierzy, uzbrojonych aż do głowy, wskoczyło do kuchni, gdzie spoczywał bez żadnych wrogich zamiarów Walter Schnaffs, i przyłożywszy mu do piersi pięćdziesiąt nabitych fuzyj, powaliło na ziemię i skrę powało od stóp do głowy.
On zaś, zanadto ogłupiony, by módz zrozumieć, co się dokoła dzieje, okładany kolbami i błędny ze strachu, sapał ogłuszony.
Nagle jakiś gruby wojak w mundurze, ze złotem lamowaniem postawił swą nogę na jego brzuchu, wołając:
— Jesteś moim jeńcem, poddaj się!
Prusak zrozumiał tylko to jedno słowo „jeniec“ i wystękał:
— Ja, ja, ja! Podniesiono go, przymocowano do krzesła, a zwycięzcy, sapiąc jak wieloryby, poczęli go badać z żywą ciekawością. Kilku też, zmęczonych wzruszeniem i trudem, usiadło.
On zaś uśmiechał się swą tłustą gębą, uśmiechał się ze szczęścia, że został nareszcie jeńcem.
Wszedł inny oficer i zameldował:
— Panie pułkowniku, nieprzyjaciel cofnął się z pola walki. Zdaje się, że musi być wielu ranionych. Jesteśmy panami placu.
Gruby wojak, który ocierał pot z czoła, zagrzmiał:
— Zwycięstwo!
Poczem wyciągnął z kieszeni mały notatnik i zapisał w nim: „Po zaciekłej walce Prusacy zmuszeni zostali do ucieczki, unosząc zabitych i rannych, których liczą do pięćdziesięciu. Wielu też zostało w naszych rękach“.
Młody oficer zapytał:
— Jakież rozkazy otrzymam panie pułkowniku?
Pułkownik odrzekł:
— Cofniemy się, ażeby uniknąć najścia sił przeważających i artyleryi.
I dał rozkaz do odejścia.
Kolumna uszykowała się w mroku pod murami zamku i pomaszerowała, otoczywszy ze wszech stron Waltera Schnaffsa, związanego, trzymanego przez dziesięciu wojowników, z rewolwerami w ręce.
Posłano rekonesanse dla zbadania drogi. Posuwano się z całą ostrożnością, zatrzymując się od czasu do czasu.
O świcie oddział przybył do podprefektury w La Roche-Oysel, której gwardya narodowa dokonała tego bohaterskiego czynu.
Ludność miejscowa zaniepokojona i podniecona, pałała niecierpliwością. Gdy ujrzano kask jeńca, rozległy się straszliwe krzyki. Kobiety podnosiły paście, stare płakały, jakiś dziad cisnął swoją kulę w Prusaka i zranił w nos jednego z konwoju.
Pułkownik ryknął:
— Czuwać nad całością więźnia! Wreszcie dotarli do ratusza: Otworzono więzienie i Waltera Schnaffsa, uwolnionego z więzów, wtrącono do kaźni.
Dwieście ludzi uzbrojonych trzymało straż dokoła budynku.
Wówczas, pomimo wszystkich objawów niestrawności, coraz silniej dającej mu się we znaki, Prusak, nieprzytomny z radości, zaczął tańczyć, tańczyć na zabój, potrząsając rękami i nogami, wydając okrzyki frenetyczne, aż zziajany padł pod ścianę.
Dostał się do niewoli! Był ocalony!
Oto w jaki sposób zamek Champigny został odebrany nieprzyjacielowi, po sześciogodzinnem zaledwie oblężeniu.
Pułkownik Ratier, kupiec sukna, który spełnił to dzieło na czele gwardyi narodowej Z La Roche-Oysel, otrzymał order za swą waleczność.





GAŁKA ŁOJOWA



Przez kilka dni z rzędu gromady rozpraszających się wojsk przebiegały miasto. Nie były to już oddziały żołnierzy, lecz zdezorganizowane bandy. Ludzie o długich, brudnych brodach, w poniszczonych mundurach, bez sztandaru, bez regimentu, włóczyli się samopas we wszystkich kierunkach. Wszyscy wyglądali wyczerpani, zmęczeni, niezdolni do powzięcia jakiejkolwiek myśli lub postanowienia; maszerując jedynie z przyzwyczajenia, padali z wyczerpania, skoro tylko przystanęli. Zwłaszcza landwerzyści, ludzie usposobieni pokojowo, spokojni rentierzy, padali niemal pod ciężarem broni; małe zuchy, równie szybko poddający się trwodze, jak gorącym zapałom, a w mgnieniu oka gotowi do ataku i do ucieczki; a pośród nich kilku uniformowanych żołnierzy — resztki któregoś oddziału, rozbitego w walnej jakiejś bitwie. Ciemno ubrani kawalerzyści figurowali również w tej mieszaninie, a tu i ówdzie wyłaniał się hełm błyszczący dragona, z trudem zdążającego za szybszymi w marszu piechurami.
Za ními kolejno ciągnęły legiony wolnych strzelców, zwane heroicznie: „Mściciele klęski“, „Obywatele Grobu“, „Towarzysze śmierci“. Wyglądali jak bandyci.
Przywódcy ich, ongi fabrykanci sukna lub handlarze zboża, łoju lub mydła, powołani pod broń przez przypadek, a tytuł oficerski zawdzięczający złotu lub długości swych wąsów, okryci bronią i galonami, grzmiącym głosem dyskutowali o kampanii, przeświadczeni, że oni jedynie na swych barkach fanfaronów podtrzymują jeszcze umierającą Francyę. Niemniej uczuwali często strach przed własnymi żołnierzami, ludźmi prostymi, a odważnymi aż do szaleństwa, którzy jednak nie cofali się przed mordem i grabieżą.
Powiadano, że Prusacy wkroczą do Rouen.
Gwardya narodowa, która od dwóch miesięcy bardzo gorliwie czuwała w sąsiednich lasach, postrzeliwując od czasu do czasu własne straże i gotując się do walki na szelest zajączka wśród zarośli, wróciła do swych ognisk domowych. Broń, mundury, wszystkie narzędzia mordercze, którymi gwardziści do niedawna jeszcze szerzyli strach na wszystkich drogach trzy mile w koło, nagle zniknęły z horyzontu.
Ostatni żołnierze francuscy przeprawili się właśnie przez Sekwanę, by przez Saint-Sever i Bourg-Achard dostać się do Pont-Audemer. Za nimi pieszo w otoczeniu dwóch oficerów dyżurnych, szedł zrozpaczony jenerał, nie mogąc podjąć ni czego z tymi szczątkami regimentu, sam zdruzgotany tą olbrzymią klęską swego narodu, przyzwyczajonego do zwycięstw, a fatalnie teraz po bitego mimo przysłowiowej swej odwagi i męstwa.
Później cisza głęboka, trwożne, milczące wyczekiwanie zaległo całe miasto. Wielka liczba obywateli, zniewieściałych pokojowym trybem życia przemysłowego, z lękiem czekała wkroczenia zwycięzców, drżąc, by ich rożnów lub wielkich noży kuchennych nie wzięto przypadkiem za broń.
Całe życie zdawało się sparaliżowane, wstrzymane w biegu; sklepy były zamknięte, ulica milcząca. Od czasu do czasu któryś z mieszkańców strwożony tą ciszą, szybko przemykał się wzdłuż murów.
Trwoga wyczekiwania kazała pragnąć przy bycia nieprzyjaciela.
Nazajutrz po wymarszu wojsk francuskich, w godzinach popołudniowych, kilku ułanów, przybyłych niewiadomo skąd, kroczyło po mieście.
Nieco później czarna masa poczęła schodzić od św. Katarzyny, a równocześnie dwie inne skłębione fale ukazały się na drogach z Darnetal i Boisguillaume. Przednie straże trzech od działów połączyły się w tejże samej chwili na placu koło ratusza; a wszystkiemi sąsiedniemi ulicami napływała armia niemiecka, rozwijając swe bataliony, których ciężkie i rytmiczne kroki dzwoniły po bruku.
Rozkazy wydawane głosem nieznanym i chrapliwym biegły wzdłuż domów, które czyniły wrażenie wymarłych i opuszczonych; z poza zamkniętych okiennic, niezliczone spojrzenia śledziły tych zwycięzców, będących „prawem wojny“ panami miasta, mienia i życia ludzkiego. Ludność, w swych przyćmionych mieszkaniach, uległa ogłupieniu, towarzyszącemu zwykle kataklizmom, wielkim męczeńskim przewrotom w świecie, wobec których wszelka mądrość i siła są bezużyteczne. Tosamo bowiem zjawisko pojawia się za każdym razem, ilekroć zostaje obalony istniejący porządek rzeczy i bezpieczeństwo publiczne, a wszystkie czynniki, strzegące praw ludzi i natury, zdane są na łaskę i niełaskę brutalności bezwiednej i dzikiej. Trzęsienie ziemi, miażdżące całą ludzkość pod gruzami domów: rzeka rozszalała wylewem, pędząca na swych falach tonących wieśniaków wraz z potopionem bydłem i belkami zerwanych dachów; armia zwycięzka, mordująca tych co się bronią, a innych uprowadzająca do niewoli, łupiąca w imię szabli i chwaląca Boga przy huku armat wszystkie te plagi straszliwe zakłócają wiarę w istnienie wyższej sprawiedliwości, rozwiewając ufność w opatrzność nieba i rozum człowieczy, jaką w nas wpajano od dzieciństwa.
Przed każdą bramą domu małe grupy żołnierzy przystawały, pukały, poczem znikały we wnętrzach domostw. Dokonywało się zajęcie miasta po inwazyi. Teraz zwyciężeni mieli obo wiązek świadczenia grzeczności zwycięzcom.
Po pewnym czasie, gdy minęło pierwsze przerażenie, nowy stopniowo nastawał spokój. U wielu rodzin oficer pruski zasiadał do wspólnego stołu. Niekiedy był nawet dobrze wychowanym i przez grzeczność wyrażał swe współczucie Francyi, zapewniając, że z najwyższą niechęcią bierze udział w tej wojnie. Okazywano mu wdzięczność za to uczucie, tem więcej, że dziś, czy jutro opieka jego mogła być potrzebną. Zresztą, świadcząc mu grzeczności, dostaną może mniej żołnierzy na kwaterę. Przytem poco drażnić człowieka, od którego są w zupełności zależni? Postępowanie takie byłoby raczej zuchwałością niż odwagą. A zuchwałość nie jest już wadą obywateli Rouen, jak to bywało za czasów bohaterskiej obrony, kiedy miasto ich okryło się taką sławą. Wreszcie uspokajano się wnioskiem ostatecznym, dyktowanym przez francuską uprzejmość, że wolno przecież być grzecznym wśród ścian swego domostwa, o ile tylko publicznie powstrzymywać się będą od zażyłości z żołnierzami cudzoziemskimi. Publicznie wcale ich nie znano, lecz w domu prowadzono chętnie pogawędki, a niemiec co wieczora pozostawał dłużej, by się wygrzewać przy wspólnem ognisku.
Miasto stopniowo odzyskiwało swój wygląd zwyczajny. Francuzi wcale jeszcze nie wychodzili ze swych domostw, natomiast mrowiło się w ulicach od żołnierzy pruskich. Zresztą oficerzy błękitnej huzaryi, z arogancyą wlokący po bruku swe wielkie narzędzie śmierci, nie zdawali się dla zwykłych obywateli żywić większej wzgardy, niźli oficerzy od strzelców, którzy rok przedtem w tychsamych wysiadywali kawiarniach.
A jednak było w powietrzu coś dziwnie nieokreślonego i nieuchwytnego, jakaś atmosfera obca a nieznośna, niby woń wnikliwa, rozpościerająca się w okół: obecność wroga. Napełniała ona domy i place publiczne, zmieniała smak żywności, wywołując u mieszkańców wrażenie, że znajdują się gdzieś w podróży, bardzo daleko, wśród szczepów barbarzyńskich a groźnych.
Zwycięzcy żądali pieniędzy, dużo pieniędzy. Mieszkańcy płacili ciągle będąc zresztą bogatymi. Jednakowoż kupiec normandzki im bogatszy, tem boleśniej odczuwa każdą ofiarę, każdy uszczerbek mienia, przechodzącego w ręce drugich.
Zaś o dwie lub trzy mile od miasta, idąc za biegiem rzeki, w okolicy Croisset, Dieppedalle lub Biessart, żeglarze i rybacy często wydobywali z wody jakiegoś trupa niemieckiego, w mundurze, zakłutego nożem lub uśmierconego, z głową zmiażdżoną kamieniem, lub też gwałtem wrzuconego do wody z wysokości mostu. Głębie wody pochłaniały te zemsty tajemnicze, dzikie, a uprawnione, bohaterstwa nieznane, ataki nieme, niebezpieczniejsze od walk w jasny dzień i pozbawione rozgłosu sławy.
Bo nienawiść do wroga zawsze uzbroi kilku nieustraszeńców, gotowych umrzeć dla idei.
Gdy wreszcie najeźdźcy, poza narzuceniem miastu niezłomnej swej dyscypliny, nie dopuszczali się prócz tego żadnych potworności, jakie mieli podobno popełniać w ciągu długiego pochodu tryumfalnego, zawojowane miasto nabierało powoli odwagi, a potrzeba handlu ponownie rozniecała serca przemysłowców. Wielu z nich miało ogromne przedsiębiorstwa w Hawrze, zajętym przez armię francuską; zamierzali więc podjąć próbę przedostania się do tego portu, udając się lądem do Dieppe, skąd mogliby ruszyć dalej statkiem.
Użyli oczywiście wpływu oficerów niemieckich, z którymi się byli zaznajomili, a jenerał główno-dowodzący podpisał pozwolenie na wyjazd z miasta.
Wynajęto więc wielki dyliżans czterokonny, a gdy dziesięć osób zamówiło miejsce u woźnicy, podróżni postanowili ruszyć w drogę we wtorek o świcie, by zapobiedz wszelkiemu zbiegowisku.
Od pewnego już czasu mróz ściął powierzchnię ziemi, a w poniedziałek około godziny trzeciej, wielkie czarne chmury, nadciągnąwszy od północy, przyniosły śnieg, który bezustannie prószył przez cały wieczór i całą noc.
O pół do piątej z rana podróżni zgromadzili się w podwórzu Hôtelu de Normandie, gdzie mieli wsiąść do wynajętej bryki.
Byli jeszcze zaspani i drżeli z zimna pod swemi okryciami. Nie można się było widzieć dokładnie w mroku, a ciężkie ubrania zimowe nadawały wszystkim wygląd opasłych księży w długich sutannach. Dwóch mężczyzn poznało się jednak, trzeci również się zbliżył i nawiązała się rozmowa.
— Wywożę żonę — rzekł jeden. — Ja taksamo — A ja również.
Pierwszy dodał:
— Nie wrócimy już do Rouen, a jeśli Prusacy zbliżą się do Hawru, to umkniemy do Anglii.
Wszyscy mieli ten sam plan, będąc też podobnymi z wyglądu...
Tymczasem nie przyprzęgano koni. Mała latarenka, w ręku chłopca stajennego, od czasu do czasu zamigotała w ciemnych drzwiach, by natychmiast zniknąć w drugich. Tupot kopyt końskich, tłumiony warstwą nawozu, głos człowieka, przemawiającego do koni, to znów przeklinającego, dolatywały z głębi budynku. Lekki szmer dzwonków oznajmił, że zakładano uprząż: szmer ten zmienił się niebawem w brzęk wyraźny i trwały, regulowany ruchem zwierząt, niekiedy ustając, to znów wywołany silniejszem wstrząśnieniem, któremu towarzyszył głuchy odgłos podkutego kopyta, uderzającego o ziemię.
Nagle drzwi się zamknęły. Ustał wszelki hałas. Przemarznięci obywatele zamilkli; stali nie, ruchomi i sztywni.
Nieprzerwana zasłona białych płatków lśniła ustawicznie, spływając ku ziemi; zacierała ona wszystkie kształty, osypując je mchem lodowym; a w wielkiem milczeniu miasta cichego i pogrążonego pod osłoną zimy, nie słychać było nic, prócz tego nieokreślonego drżenia, nieujętego i falującego, wywołanego prószeniem śniegu, drżenia będącego raczej wrażeniem szelestu, niż szelestem, zlewaniem się atomów leciuchnych, które zdawały się wypełniać przestrzeń, pokrywać świat cały.
Znów ukazał się człowiek z latarką, prowadząc za uzdeczkę konia smutnego, który wcale nie szedł chętnie. Ustawił zwierzę przy dyszlu, przymocował popręgi, długo manipulując koło założenia uprzęży, posługując się jedną tylko ręką, gdyż w drugiej trzymał latarnię. Idąc po drugiego konia, zobaczył wszystkich podróżnych, stojących nieruchomo, i rzekł:
—Czemu nie siadacie państwo do powozu? Bylibyście przynajmniej osłonięci.
Widocznie nie przyszło im to na myśl, bo teraz co spieszniej poszli za radą furmana. Trzech mężczyzn usadowiło swe żony w głębi budy, poczem umieścili się sami; następnie inne figury zasłonięte, o kształtach niewyraźnych, zajęły kolejno ostatnie miejsca, nie zamieniając słowa.
Podłoga wozu wysłana była słomą, w którą powsuwano nogi. Niewiasty w głębi zabrawszy z sobą małe mosiężne fajerki z chemicznym węglem, zapaliły je zaraz, wyliczając głosem przyciszonym korzyści tych przyrządów i powtarzając sobie wzajem rzeczy, znane od dawna.
Nareszcie przyprzężono sześć koni zamiast czterech, z powodu ciężkiej drogi, a głos z zewnątrz budy zapytał: — Czy wszyscy wsiedli?
Głos z wnętrza odpowiedział: — Tak.
Ruszono z miejsca.
Powóz posuwał się powoli, powoli, krok za krokiem. Koła zagłębiały się w śniegu; całe pudło dyliżansu skrzypiało, wydając głuchawe trzaski; zwierzęta ślizgały się, parskały i buchały parą, a ogromny bat furmana strzelał bezustannie, wirował we wszystkich kierunkach, zwijając się i rozplatając, niby cienki wąż, by od czasu do czasu spaść na krągły tułów którego z koni, który w tejże chwili prężył się do szybszego biegu.
Powoli zaczynało jednak dnieć. Lekkie płateczki, które jeden z podróżnych, rueńczyk czystej krwi, porównał był do bawełnianego deszczu, przestały prószyć. Mętne światło sączyło się po przez grube chmury, ciężkie i ciemne, potęgując jeszcze olśniewającą białość krajobrazu, z którego wyłaniał się tu i ówdzie szereg wielkich drzew, okrytych szronem, lub też chałupa w śnieżnym kapiszonie.
Podróżni w powozie z ciekawością przyglądali się wzajem w smutnej jasności tej zorzy porannej.
Całkiem w głębi na najlepszych miejscach drzemali, siedząc naprzeciw siebie, państwo Loiseau, właściciele wielkiego składu win z ulicy Grand-Pont.
Dawniej subjekt bankrutującej firmy, Loiseau odkupił od swego zrujnowanego szefa przedsiębiorstwo i zrobił na niem majątek. Po cenach bardzo niskich sprzedawał drobnym frycom prowincyonalnym wina bardzo liche, uchodząc wśród znajomych swych i przyjaciół za szczwanego lisa, prawdziwego normandczyka, pełnego podstępu i jowialności.
Jego sława chytrego wygi była tak ustalona, że gdy pewnego wieczora w prefekturze, pan Tournel, twórca bajek i piosnek, umysł zjadliwy i dowcipny, lokalna sława miasta, zaproponował paniom, które wydawały mu się nieco znudzone, partyę „Loiseau vole“[1] dowcip ten obleciał w jednej chwili salony prefekta, następ nie całe miasto, przez cały miesiąc wywołując śmiech we wszystkich zakątkach prowincyi.
Loiseau był prócz tego sławnym ze swych fars natury wszelakiej, z żartów dobrych i kiepskich; nikt też nie mógł o nim mówić, by nie dorzucić bezpośrednio: Nieoceniony jest ten Loiseau.
Był drobnego wzrostu, a nad brzuchem wzdętym, niby balon, widniała czerwona twarz w okoleniu siwiejących bokobrodów.
Żona jego, wysoka, silna, rezolutna, o wysokim głosie i szybkiej decyzyi, uosabiała po rządek i rachunkowość domu handlowego, który mąż ożywiał swą żywą ruchliwością.
Obok tych dwojga zajął miejsce, godniej się prezentujący, bo należący do klasy wyższej, pan Carré-Lamadon, osobistość ważna, handlarz wełny, właściciel trzech przędzalń, oficer Legii honorowej i członek Rady generalnej. Przez cały okres cesarstwa był przywódcą opozycyi łagodnej, jedynie w tym celu, by sobie kazać lepiej płacić za swe zbliżenie się do sprawy, którą zwalczał środkami przyzwoitymi, jak sam zwykł mawiać. Pani Carré-Lamadon, znacznie młodsza od męża, była pociechą oficerów z dobrych rodzin, przebywających w garnizonie w Rouen.
Siedziała ona naprzeciw męża, malutka, szczuplutka, ładniutka, cała zatulona we futra i łzawem okiem rozglądała się po opłakanem wnętrzu bryki.
Sąsiedzi jej, hrabiostwo Hubertowie de Bréville, nosili jedno z najstarożytniejszych i najszlachetniejszych nazwisk Normandyi. Hrabia, starszy szlachcic o bardzo arystokratycznym wyglądzie, usiłował zapomocą sztuczek toaletowych podkreślać swe podobieństwo z królem Henrykiem IV, który, jak głosiła zaszczytna dla familii legenda, pozostawał kiedyś w bardzo blízkim stosunku z jedną damą z rodu Bréville, za co małżonek jej został hrabią i gubernatorem prowincyi.
Kolega pana Carré Lamadon w Radzie generalnej, hrabia Hubert reprezentował w departamencie partyę orleanistów. Historya jego małżeństwa z córką drobnego armatora z Nantes pozostała na zawsze tajemnicą. Że jednak hrabina miała wygląd szlachetny, czyniła niezrównane honory domu, a nawet miała kiedyś być kochaną przez jednego ze synów Ludwika Filipa, więc cała szlachta oddawała jej hołdy, a salon jej pozostał pierwszym w kraju, jedynym, gdzie zachowała się stara galanterya i do którego wstęp był utrudniony.
Majątek Bréville’ów, cały w nieruchomościach, dawał, jak mówiono, pięćkroć sto tysięcy franków renty.
Te sześć osób zajmowały wnętrze powozu: przedstawiciele klasy społecznej przyzwoitej, silnej; ludzie uczciwi na stanowiskach, wyznający religię i zasady.
Dziwnym przypadkiem wszystkie kobiety umieściły się na tejsamej ławie, a hrabina miała jeszcze za sąsiadki dwie Siostry Miłosierdzia, które przesuwając różańce, mamrotały Ojcze nasz i Zdrowaśki. Jedna z nich była stara i tak oszpecona ospą, jak gdyby cały ładunek śrutu ugodził ją był prosto w twarz. Druga, bardzo źle wyglądająca, miała głowę piękną, chorowitą, a suchotniczą jej pierś paliła ta wiara namiętna, stwarzająca męczenników i jasnowidzących.
Naprzeciw dwóch zakonnic siedzieli mężczyzna kobieta, zwracający na siebie oczy wszystkich współtowarzyszy podróży.
Mężczyzna, znany ogólnie, demokrata Cordunet, był postrachem wszystkich szanujących się ludzi. Od lat dwudziestu obnosił swą ryżą brodę po wszystkich szynkach i kawiarniach demokratycznych. Z braćmi i przyjaciółmi przejadł dość piękną fortunę, odziedziczoną po ojcu, dawnym cukierniku, i niecierpliwie oczekiwał teraz Republiki, by nareszcie otrzymać miejsce dobrze zasłużone spożyciem tylu rewolucyjnych zakąsków. Czwartego września, padłszy zapewne ofiarą żartu, sądził, ze został wybrany prefekt tem, lecz gdy chciał objąć urzędowanie, pachołcy biura, którzy jedyni pozostali na swem stanowisku, nie chcieli go uznać, co zmusiło go do cofnięcia się. Pozatem dobry chłop, nieobraźliwy i usłużny, z zapałem niezrównanym zajmował się teraz zorganizowaniem obrony. Kazał kopać doły w całej okolicy Rouen, wyciąć wszystkie drzewka w lasach sąsiednich, nastawiać pułapki po wszystkich drogach, by za zbliżeniem się nieprzyjaciela, zadowolony z tych przygotowań, co szybciej cofnąć się do miasta. Teraz sądził ze bidzie użyteczniejszym w Hawrze, gdzie podobne przygotowania wydawały mu się koniecznością.
Siedząca obok niego kobieta, jedna z tak zwanego półświatka, była znaną ze swej tuszy przedwczesnej, która zjednała jej przydomek Gałki łojowej. Mała, krągła ze wszystkich stron, tłusta, jakby utuczona, o palcach pulchnych, z dołeczkami przy wszystkich zgięciach, wyglądających jak buncik krótkich kiełbasek; skórę miała świecącą i jędrną, a pierś ogromną, falującą pod suknią. Mimo to była ponętna i pociągająca swą zdrową, bujną świeżością. Twarz niby czerwone jabłko, pączek piwonii, mający się rozwinąć, a wspaniałe oczy czarne, osłonione były długiemi gęstemi rzęsami, które rzucały cień na pulchne policzki. Śliczne usta, drobne, wilgotne, jakby do pocałunków stworzone, ozdobione maleńkimi, błyszczącymi ząbkami, dopełniały całości.
Prócz tego przypisywano jej mnóstwo zalet niezrównanych.
Zaledwie ją poznano, wszczęły się wśród uczciwych kobiet szepty, a słowa „prostytutka“ i „publiczna hańba“ szeptano tak głośno, że Gałka łojowa podniosła głowę. Powiodła po swych sąsiadach spojrzeniem tak wyzywającem i dumnem, że w jednej chwili zapanowało głębokie milczenie, i wszyscy spuścili oczy, z wyjątkiem Loiseau, który ukradkiem śledził ją swemi chytremi oczkami.
Wkrótce jednak, trzy kobiety, które obecność tej dziewczyny nagle uczyniła przyjaciółkami niemal serdecznemí, znów poczęły rozmawiać. Zdawało im się, że w obecności tej sprzedającej się dziewczyny są zobowiązane zawiązać niejako związek godności kobiecej, jako że miłość legalna zawsze spogląda z góry na swą wolną siostrzycę.
Także trzej mężczyźni na widok Corduneta zbliżyli się do siebie instynktem konserwatystów i z pewnem lekceważeniem dla hołyszów poczęli mówić o sprawach pieniężnych. Hrabia Hubert wyliczał szkody wyrządzone mu przez Prusaków, straty spowodowane grabieżą bydła i żniw zmarnowanych, zapewniając przytem z gestem wielkiego pana o dziesięciomilionowej fortunie, że spustoszenia te dadzą się odczuwać zaledwie przez jeden rok. Pan Carré-Lamadon, posiadający ogromne doświadczenie w przemyśle bawełnianym, postarał się był o ulokowanie sześciukroć tysięcy franków w Anglii, sumka, na wszelki wypadek nie do pogardzenia. Zaś Loiseau urządził się w ten sposób, że intendenturze francuskiej zdołał sprzedać wszystkie wina, jakie mu pozostały w piwnicach, wobec czego rząd był mu dłużnym pokaźną sumę, którą spodziewał się podjąć w Hawrze.
Wśród tej rozmowy wszyscy trzej rzucali sobie wzajem spojrzenia szybkie i przyjazne. Mimo różnicy warunków, czuli się braćmi zjednoczonymi węzłem pieniężnym, członkami wielkiego wolno-mularskiego bractwa posiadaczy, którzy dzwonią złotem wsuwając rękę do kieszeni spodni.
Powóz posuwał się tak powoli, że do godziny dziesiątej z rana przebyto zaledwie cztery mile. Mężczyźni trzykrotnie schodzili, by iść pod górę. Zaczęto się niepokoić, gdyż śniadanie mieli spożyć w Tôtes, a tu z rozpaczą sobie uświadomili, że niepodobna będzie dojechać tam przed nocą. Wszyscy wyglądali z budy, chcąc dostrzedz po drodze jaką karczmę, gdy nagle dyliżans wpadł w zaspę śnieżną i dopiero po dwóch godzinach udało się go wydobyć.
Apetyt się potęgował, zasępiając umysły, a tu żadnej garkuchni, żadnej winiarni po drodze, gdyż zbliżanie się Prusaków i zgłodniałych wojsk francuskich wypłoszyło wszystkich właścicieli jadłodajni.
Mężczyźni rozbiegli się po żywność do przydrożnych zagród wiejskich, lecz nie znaleźli nawet chleba, gdyż nieufny wieśniak ukrył wszystkie zapasy, z obawy przed grabieżą żołnierzy którzy, nie mając co włożyć do ust, brali prze mocą, cokolwiek im wpadło pod rękę.
Około pierwszej po południu Loiseau oświadczył, że stanowczo czuje w swym żołądku dziurę ogromną. Wszyscy cierpieli taksamo od dłuższego już czasu, lecz gwałtowna potrzeba jedzenia, potęgując się z każdą chwilą, uciszyła rozmowy.
Od czasu do czasu ktoś ziewnął; niemal równocześnie znajdował naśladowcę kolejno, i każdy z nich, stosownie do swego charakteru, wychowania i pozycyí społecznej, otwierał usta hałaśliwie lub skromnie, co szybciej zasłaniając ręką ziejący otwór, z którego wychodziła para.
Gałka łojowa kilka razy się pochyliła, jakby szukając czegoś pod spodnicami. Wahała się chwilę, spojrzała na swych sąsiadów, poczem spokojnie znów się wyprostowała. Twarze wszystkich były blade i skurczone boleśnie. Loiseau zapewniał, że zapłaciłby tysiąc franków za szynkę. Żona jego uczyniła gest jakby chciała zaprotestować, lecz zaraz się uspokoiła. Sam zamiar marnotrawienia pieniędzy sprawiał jej ból do tkliwy i na tym punkcie nie uznawała nawet żartów.
— Faktem jest, że nie czuję się dobrze rzekł jakże mogłem nie pomyśleć hrabia — o zabraniu zapasów?
Każdy czynił sobie w cichości tensam wyrzut.
Cordunet miał jednakowoż manierkę pełną rumu. Zaofiarował ją, lecz spotkała go chłodna odmowa. Tylko Loiseau przyjął parę kropel, a oddając manierkę podziękował:
— Dobre to jednak, rozgrzewa i przytłumia głód.
Alkohol wprawił go w dobry humor; zaproponował towarzyszom podróży, by uczynili, jak w owej piosnce o statku, gdzie spożyto najtłuściejszego towarzysza. Ta bezpośrednia aluzya do Gałki łojowej oburzyła ludzi dobrze wych wanych. Nie odpowiedziano; jeden tylko Cordunet się uśmiechnął. Siostry Miłosierdzia przestały mamrotać różaniec i wsunąwszy ręce w obszerne swe rękawy, siedziały nieruchome, z oczyma uporczywie spuszczonemí, zapewne dziękując niebu za cierpienie, które na nie zesłało.
Nareszcie o godzinie trzeciej popołudniu gdy dyliżans znalazł się wśród nieskończonej płaszczyzny, skąd nie było widać żadnej ludzkiej osady, Gałka łojowa, schyliwszy się szybko, wydobyła z pod ławeczki duży kosz, nakryty białą serwetą.
Wyjęła z niego przedewszystkiem talerzyk fajansowy, mały srebrny kubek, następnie dużą wazę, w której całe dwa kurczaki, rozkrojone na porcye, spoczywały w zastygłym sosie. Z kosza wyglądały jeszcze inne dobre rzeczy, pasztety, owoce, łakocie, jednem słowem zapasy, przygotowane na trzydniową podróż, by nie tknąć niczego z przydrożnych garkuchni. Cztery długie szyje flaszek wyglądały z pośród pakietów żywności. Gałka łojowa wydobyła skrzydełko kurczęcia i delikatnie poczęła je zajadać z bułeczką, zwaną w Normandyi „regence“.
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku niej. W miarę, jak rozpościerała się woń jadła, łechcąc nozdrza, do ust napływała ślinka, a bolesny skurcz zaciskał szczęki. Równocześnie pogarda dam dla tej dziewczyny dosięgła najwyższego punktu, przechodząc niemal w chęć zamordowania jej i zrzucenia z bryki w śnieg, wraz z kubkiem, koszykiem i zapasami.
Loiseau jednak pożerał oczyma wazę z kurczakami.
— Dalibóg, pani była przezorniejsza od nas. Są ludzie, którzy o wszystkiem pamiętają.
Zwróciła ku niemu głowę:
— Jeśli pan sobie życzy, to proszę. Nie przyjemnie tak pościć od rana.
Skłonił się:
— Istotnie, szczerze mówiąc, nie mogę odmówić. Niepodobna już dłużej wytrzymać. Na wojnie jak na wojnie, czyż nie?
I powiódłszy wokół spojrzeniem, dodał:
— W chwilach jak ta, człowiek jest zadowolony, że spotyka kogoś, mogącego mu wyświadczyć grzeczność.
Rozłożył dziennik, by nie poplamić spodni, í końcem noża, stale ulokowanego w kieszeni, wydobył z wazy udo kurczęcia, okryte szkliwem zastygłego sosu, poczem zaczął żuć z zadowoleniem tak widocznem, że z piersi towarzyszy podróży wyrwało się jedno głębokie westchnienie męki.
Gałka łojowa jednak głosem łagodnym i po kornym zaproponowała Siostrom Miłosierdzia, by skorzystały z jej zapasów. Natychmiast zgodziły się obydwie, i nie podnosząc oczu, poczęły jeść bardzo szybko, wybąkawszy podziękowania. Cordunet również nie odmówił zaproszeniu sąsiadki i wraz z zakonnicami utworzono rodzaj stolika, rozłożywszy na kolanach dzienniki.
Usta otwierały się i zamykały bezustannie, pochłaniając, żując, połykając łakomie. Loiseau w swym kącie pracował zawzięcie, cichym głosem namawiając żonę, by go naśladowała. Długo się opierała, lecz po bolesnym skurczu, szarpiącym jej wnętrzności, uległa. Wówczas małżonek, zaokrąglając rozpoczęty frazes, zwrócił się do „czarującej towarzyszki“, czy nie zechce odstąpić kawałeczka kurczęcia jego żonie.
— Ależ naturalnie! — odparła z przyjemnym uśmiechem Gałka łojowa, podsuwając wazę.
Po otworzeniu pierwszej butelki Bordeaux, nastała chwila przykrego zaambarasowania, gdyż jeden tylko był kubek. Podawano go sobie kolejką, wycierając troskliwie przed każdorazowem napełnieniem. Tylko Cordunet, zapewne przez rycerskość, przyłożył usta do mokrego brzeżka, którego dopiero co dotknęły usta sąsiadki.
W otoczeniu tych ludzi jedzących, drażnieni wonią potraw, hrabiostwo de Bréville, jak również państwo Carré-Lamadon znosili tę mękę straszliwą, która zachowała nazwę męki Tantala. Nagle młoda żona przemysłowca wydała westchnienie, zwracając na siebie wszystkie spojrzenia. Kobieta była biała jak śnieg przydrożny; oczy miała przymknięte, głowę pochyloną: zemdlała. Mąż zrozpaczony błagał o pomoc. Wszyscy jednak utracili przytomność umysłu, z wyjątkiem starszej zakonnicy, która podtrzymując głowę zemdlonej, wcisnęła jej do ust kubek Gałki łojowej i wsączyła parę kropli wina. Piękna kobietka poruszyła się, rozwarła oczy i uśmiechając się, omdlewającym głosem oświadczyła, że jej już lepiej. Zakonnica jednak z obawy, by powtórnie nie zemdlała, zmusiła ją do wypicia pełnego kieliszka wina, mówiąc:
— To z głodu, nic innego.
Wówczas Gałka łojowa zarumieniona i zmieszana, zwróciła się do czworga poszczących jeszcze towarzyszy podróży, mamrocząc:
— Mój Boże, gdybym śmiała państwu zaofiarować...
Umilkła, strwożona, czy nie powiedziała za wiele. Lecz Loiseau zabrał głos:
— Dalibóg, w podobnych wypadkach jesteśmy wszyscy braćmi i powinniśmy się wzajem wspomagać. Moje panie nie róbcież teraz u licha ceremonii! Zgódźcie się! Alboż wiemy, czy wogóle znajdziemy dziś jakiś nocleg? Jeśli pojedziemy w tem tempie, co dotychczas, to ujrzymy Tôtes najwcześniej jutro w południe.
Wahano się. Nikt nie śmiał wziąć na siebie odpowiedzialności przyzwolenia.
Rozstrzygnął nareszcie hrabia. Zwracając się do grubej dziewczyny, ciągle jeszcze zmieszanej, wielkopańskim swym tonem oświadczył:
— Pani, przyjmujemy z wdzięcznością.
Tylko pierwszy krok był tak trudny do zrobienia. Raz jednak przekroczywszy Rubikon, z zapałem zabrano się do roboty. Kosz opróżnił się szybko. Był w nim jeszcze pasztet wątrobiany, małe paszteciki, kawał wędzonego ozora, gruszki z Cressane, miodownik z Pont l’Évêque, deser i słoik kiszonych korniszonów z cebulką i octem, gdyż Gałka łojowa, jak wszystkie kobiety, lubiła ostre przyprawy.
Niepodobna było zjadać zapasów tej dziewczyny, nie mówiąc z nią. Zaczęto więc rozmowę, początkowo z wielką rezerwą, lecz widząc, że zachowuje się bardzo poprawnie, ożywiano się powoli. Hrabina i paní Carré-Lamadon, posiadając wiele taktu towarzyskiego, zachowywały się wobec niej z uprzejmym wdziękiem. Zwłaszcza hrabina miała ów sympatyczny dar bardzo wielkich dam zniżania się do otoczenia, a w przeświadczeniu, że żadne zetknięcie jej splamić nie zdoła, była dla Gałki łojowej wprost czarującą. Natomiast gruba pani Loiseau o manierach żandarma, pozostała szorstką od początku do końca. Mówiła mało, jedząc zato bez wytchnienia.
Oczywista, rozmawiano o wojnie. Opowiadano sobie potworne czyny Prusaków i cuda bohaterstwa Francuzów, a wszyscy ci uciekinierzy oddawali hołd tym dzielnym, co pozostawali. Szybko rozmowa skierowała się na przeżycia osobiste, a Gałka łojowa z szczerem przejęciem i żywością słowa, właściwą niekiedy takim dziewczętom, gdy chodzi o wyrażenie osobistych ich wzruszeń, opowiadała, dlaczego opuściła Rouen:
— Z początku myślałam, że będę mogła zostać mówiła. Zaopatrzyłam się w zapasy na długi czas i sądziłam, że lepiej już żywić kilku żołnierzy, niż wyjeżdżać niewiadomo dokąd. Gdy jednak ich zobaczyłam, tych Prusaków, nie mogłam już wytrzymać! Żółć we mnie pękała od złości i cały dzień płakać musiałam ze wstydu. Ach! gdybym ja była mężczyzną! Widziałam ich z okna, tych wieprzów opasłych w pikielhaubach, a moja pokojówka musiała mnie trzymać za ręce, bo inaczej byłabym któremu łeb roztrzaskała jakim sprzętem. Gdy później przyszli się do mnie zakwaterować, chwyciłam pierwszego z nich za gardziel. Nie trudniej zdusić takiego niż innego człowieka! I byłabym go uśmierciła na miejscu, gdyby mnie za włosy nie byli wywlekli z pokoju. Musiałam się później ukrywać. Wreszcie korzystając z nadarzającej się sposobności, wyjechałam i oto tu jestem.
— Gorąco jej winszowano. Urosła nagle w oczach swych współtowarzyszy, którzy nie okazali byli takiej zaciekłości, a Cordunet, słuchając jej opowiadania, uśmiechał się życzliwie, z namaszczeniem apostoła, niby kapłan, słuchający kornych hymnów na cześć Boga; albowiem długobrodzi demokraci zmonopolizowali dla siebie patryotyzm, podobnie jak kler religię.
Z kolei począł on sam mówić tonem doktrynerskim, rzucając szumnymi frazesami, wziętymi żywcem z proklamacyi, co dnia rozlepianych na murach, a zakończył z ogromnym patosem, druzgocąc literalnie tego „gałgana Ba dinquet’a“.
— Ale Gałka łojowa natychmiast się oburzyła, ponieważ była bonapartystką. Poczerwieniała jak piwonia i jąkając się z gniewu, zawołała:
— Szkoda, że którego z was nie widziałam na jego miejscu. Ach, to byłaby dopiero piękna historya, no! Przecież wy zdradziliście tego człowieka! Nie pozostanie już chyba nic innego jak uciekać z Francyi, jeśli takie zuchy, jak wy, dojdą do rządów!
Cordunet niewzruszony, zachował swój uśmiech lekceważącej pobłażliwości, lecz czuć było, że rychło nastąpią słowa obelżywe, gdy hrabia wmieszał się w sprawę, nie bez trudu uspakajając wzburzoną dziewczynę stanowczem oświadczeniem, że wszystkie poglądy szczere zasługują na szacunek. Natomiast hrabina i żona fabrykanta, żywiąc w duszy ową bezwiedną nienawiść, jaką ludzie dobrego towarzystwa czują do republiki, a instynktowną sympatyą kobiet otaczając wszelkie rządy oparte na szabli i despotyzmie, mimowoli uczuły się pociągnięte do tej prostytutki, której uczucia tak bardzo podobne były do ich własnych.
Kosz się opróżnił. W dziesięć osób dokonano tego z łatwością, żałując tylko, że nie był większy. Rozmowa toczyła się jeszcze przez chwilę, jakkolwiek po spożyciu zapasów, stała się nieco chłodniejszą.
Noc zapadła, mrok potęgował się z każdą chwilą, a zimno, dotkliwsze w chwilach trawienia, dreszczem wstrząsało Gałką łojową, mimo grubej warstwy tłuszczu. Wówczas hrabina de Bréville zaofiarowała jej fajerkę, kilkakrotnie w ciągu dnia napełnianą świeżym węglem, a dziewczyna przyjęła natychmiast, gdyż miała nogi całkiem zlodowaciałe, Panie Carré-Lamadon i Loiseau odstąpiły swe fajerki dwom zakonnicom.
Furman zapalił latarnie. Jasny ich blask oświetlił obłok pary unoszącej się nad spoconymi grzbietami koni, oraz leżący po obu stronach drogi śnieg, który w migotliwem świetle latarni zdawał się umykać wstecz.
W budzie dyliżansu było już zupełnie ciemno, lecz nagle powstał jakiś ruch między Cordunetem a Gałką łojową, a Loiseau, którego oczy przenikały mrok, dostrzegł, jak długobrody mężczyzna szybko odskoczył, jak gdyby w milczeniu otrzymał był potężnego kułaka.
W oddali zaczęły migotać światełka. Zbliżano się do Tôtes. Jazda trwała jedenaście godzin, a wliczając czterokrotny wypoczynek, podczas którego konie zjadły trochę owsa i odsapnęły, podróż zajęła godzin czternaście. Stanąwszy nareszcie u celu, dyliżans zatrzymał się przed oberżą, zwaną l’Hôtel du Commerce.
Otworzono drzwiczki! Dźwięk dobrze znany dreszczem wstrząsnął wszystkich podróżnych: brzęk szabli po bruku. Równocześnie rozległo się jakieś niemieckie wołanie.
Pomimo, że dyliżans się zatrzymał, podróżni nie wychodzili, jak gdyby się obawiali, że zaraz na wstępie zostaną zamordowani. Wtem ukazał się furman z latarką w ręku, która nagle oświetliła wnętrze budy padając na dwa szeregi twarzy przerażonych, o rozwartych ustach i źrenicach nadmiernie rozszerzonych zdumieniem i lękiem.
Obok furmana stał w pełnem świetle oficer niemiecki, wysoki, nadmiernie smukły, młody blondyn, ściśnięty swym uniformem, jak wysznurowana dziewczyna; na bakier włożony płaski, błyszczący kaszkiet czynił go podobnym do strzelca jakiegoś angielskiego hotelu. Ogromny wąs o dwóch długich końcach, zwężając się coraz bardziej i zakończony po obu stronach jednym jedynym włosem, tak cienkim, że nie widać było końca, zdawał się ciężyć na końcach ust i obciągać policzek, bróżdżąc fałd pionowy wzdłuż warg.
Alzacką francuzczyzną wezwał podróżnych, by wysiedli, mówiąc tonem szorstkim:
— Panowie i panie, proszę wysiąść.
Pierwsze usłuchały Siostry Miłosierdzia, z uległością zakonnic, przywykłych do spełniania rozkazów czyniąc zadość wezwaniu Prusaka. Za niemi ukazała się para hrabiowska, dalej fabrykant ze swą żoną, następnie Loiseau, pchający przed sobą swą grubą połowicę. Stawiając nogę na stopniu, rzekł do oficera: Dzień dobry panu! powodowany raczej ostrożnością niż uprzejmością. Oficer rzucił mu zuchwałe spojrzenie człowieka, czującego się wszechwładnym, nie odwzajemniając ukłonu.
Gałka łojowa i Cordunet, jakkolwiek naj bliżsi drzwiczek, wyszli ostatni, poważni i wyniośli wobec nieprzyjaciela.
Grubaska starała się opanować i być spokojną; demokrata tragicznym ruchem ręki nieco drżącej szarpał swą długą rudawą brodę. Usiłowali zachować godność, rozumiejąc, że w podobnych chwilach każdy reprezentuje poniekąd całą ojczyznę. Oboje byli w równej mierze oburzení uległością współtowarzyszy podróży, to też Gałka łojowa starała się okazać dumniejszą, niż jej towarzyszki, kobiety uczciwe on zaś doskonale sobie uświadamiał, iż zachowaniem swem musi dać wyraz swej polityki oporu, za początkowanej zrywaniem dróg.
Podróżni weszli do obszernej kuchni oberży, a Niemiec, zażądawszy paszportu, podpisanego przez naczelnego jenerała, odczytywał wpisane tam nazwiska, zawód i stan każdego z podróżnych, dokładnie się wszystkim przyglądając í porównując rysopisy z poszczególnemi osobami.
Wreszcie oświadczył szorstko: Dobrze, i zniknął.
Odetchnęli. Wszyscy czuli jeszcze głód i zamówili wieczerzę. Należało poczekać na nią pół godziny, a gdy dwie kelnerki zdawały się krzątać koło przygotowania posiłku, podróżni poszli oglądać swe pokoje. Wszystkie były obok siebie w drugim korytarzu, zakończonym szklanemi drzwiami, na których widniało zero.
Zamierzano właśnie siąść do stołu, gdy zjawił się gospodarz oberży we własnej osobie. Dawniej handlarz koni, gruby astmatyk, któremu ustawicznie w gardle świszczało, charczało i syczało, odziedziczył po ojcu swym nazwisko: Follenvie.
Zapytał:
— Panna Elżbieta Rousset?
Gałka łojowa drgnęła i odwróciła się:
— To ja.
— Oficer pruski chce się natychmiast z panią rozmówić.
— Ze mną?
— Tak, jeśli pani jest panną Elżbietą Rousset.
Zmieszała się nieco, lecz po chwili zastanowienia oświadczyła stanowczo:
— Być może, lecz nie pójdę.
Wszczął się ruch ogólny; każdy komentował i starał się odgadnąć przyczynę tego rozkazu. Hrabia przystąpił do grubaski i rzekł:
— Postępuje pani niesłusznie, bo odmowa ta może pociągnąć za sobą rozmaite przykrości i to nietylko dla pani, lecz dla wszystkich towarzyszy podróży. Nie należy się nigdy sprzeciwiać tym co posiadają władzę. Zresztą nie grozi tu żadne niebezpieczeństwo; najprawdopodobniej chodzi o uzupełnienie jakiejś drobnej formalności przeoczonej.
Wszyscy byli zdania hrabiego i prosili, naglili, zaklinali, aż zdołali ją nakłonić. Obawiali się bowiem, by taki upór nie sprowadził na nich nieprzyjemności. Wreszcie oświadczyła:
— Ostatecznie zrobię to ze względu na państwo, tylko dlatego!
Hrabina ujęła ją za rękę:
— A my pani dziękujemy.
Wyszła. Pozostali czekali na nią z wieczerzą.
Każdy z osobna żałował, że nie on został wezwany zamiast tej gwałtownej, szorstkiej dziewczyny i w myśli układał sobie gładkie frazesy, na wypadek gdyby sam został kolejno wezwany.
Wszelako po dziesięciu minutach Gałka łojowa, ciężko dysząc, zrozpaczona, czerwona, jakby się miała udusić, wróciła do izby, ma mrocząc: Łajdak! Łajdak!
Wszyscy pragnęli się dowiedzieć, co się stało, lecz Gałka łojowa milczała, a na nalegania hrabiego odparła z godnością: — To pana nie obchodzi, nie mogę powiedzieć.
Zabrano się przeto do sporej wazy, z której rozchodziła się woń kapusty. Mimo niedawnej przygody, wieczerza minęła wesoło. Jabłecznik, ze względów oszczędnościowych zamówiony przez Loiseau i zakonnice, był wcale dobry. Reszta towarzystwa zażądała wina, Cordunet piwa. Miał on specyalny sposób otwierania butelki, nalewania płynu z pianą do pochylonej szklanki, by mu się dokładnie przyjrzeć, po czem ustawiał szklankę między lampą a okiem, rozkoszując się kolorem napoju. Gdy wychylał szklankę, potężna jego broda, która przybrała kolor ulubionego napoju, zdawała się drżeć z rozkoszy; patrzył z ukosa, by ani na sekundę nie stracić z oczu kufla, a wyraz twarzy zdawał się świadczyć, że Cordunet spełnia jedyną czynność, dla której wogóle istnieje. Rzecby można, że w duszy jego dokonywa się, zbliżenie niejako zlanie dwóch potężnych namiętności, wypełniających całe jego życie: piwa i rewolucyi. A istotnie, nie byłby w stanie rozkoszować się jednem, nie myśląc równocześnie o drugiem.
Państwo Follenvie zajęli miejsca u tegosamego stołu. Mężczyzna sapał jak mocno rozpalona lokomotywa, a pierś jego dysząc straszliwie, nie pozwalała mu mówić podczas jedzenia; za to żonie nie zamykały się usta. Odświeżała wszystkie swe wrażenia od chwili przybycia Prusaków, opowiadając dokładnie, co robili, co mówili, przeklinając ich z głębi duszy, po pierwsze, że kosztowali ją zbyt drogo, a powtóre, że miała przy wojsku dwóch synów. Przedewszystkiem zwracała się do hrabiny, uszczęśliwiona, że może rozmawiać z arystokratką.
Po chwili zniżyła głos, przechodząc do kwestyi drażliwych, a mąż, przerywając jej od czasu do czasu, powtarzał:
— Wolałabyś milczeć, paní Follenvie.
Ona jednak, nie zwracając na niego uwagi mówiła dalej:
— Tak, pani hrabino, toż oni nic nie jedzą tylko wieprzowinę z kartoflami i kartofle z wieprzowiną. Gdyby przynajmniej byli czyści. Broń Boże! Zapaskudzają, z przeproszeniem, wszystko, czego tylko tkną. A dopiero popatrzeć na nich, jak się ćwiczą, całemi godzinami i dniami; wszyscy gromadzą się na polu i dalej-że naprzód, w tył, w prawo, w lewo. Gdyby przy najmniej uprawiali ziemię w swym kraju lub pracowali na ulicy! Gdzież tam! Powiadam jaśnie pani, że żołnierze to poprostu darmozjady, a biedacy muszą ich żywić, aby się nauczyli dobrze mordować! Ja jestem, coprawda starą kobietą bez wykształcenia, ale gdy tak na nich patrzę, jak się męczą i dreptają od rana do wieczora, to muszę sobie zadawać pytanie: Tylu jest ludzi pracujących nad użytecznymi wynalazkami, czyż muszą być i tacy, co dręczą siebie samych, by szkodzić innym? Bo czyż to nie podłość zabijać ludzi, bez względu na to, czy są Prusakami, Anglikami, Polakami, czy Francuzami? Jeśli się człowiek mści za swą krzywdę, to się nazywa występkiem, za który wymierzają karę; ale jak się naszych synów wystrzeliwa jak leśną zwierzynę, to uważają to za zasługę i ordery dają tym co najwięcej krwi przelali! Nie, tego ja już nie zrozumiem nigdy w życiu!
Zabrał głos Cordunet:
— Wojna jest barbarzyństwem, gdy się napada spokojnego sąsiada, ale w obronie ojczyzny staje się świętym obowiązkiem.
Stara kobieta zwiesiła głowę:
— Tak, gdy chodzi o obronę, to co innego, ale czy nie należałoby raczej pozabijać wszystkich królów, którzy sobie urządzają wojny dla własnej przyjemności?
Cordunet z błyskiem w oczach zawołał:
— Brawo, towarzyszko!
Pan Carré-Lamadon głęboko się zamyślił. Mimo entuzyazmu dla świetnych wodzów, musiał uznać zdrowy rozum tej wieśniaczki i w myśli obliczał, ile mienia przysporzyć mogłyby krajowi te wszystkie ramiona bezczynne, więc szkodę przynoszące, te siły bezużyteczne, które możnaby zatrudnić przy wielkich przedsiębiorstwach przemysłowych, wymagających pracy wieków.
Loiseau natomiast wstał od stołu i rozmawiał z oberżystą. Gruby astmatyk śmiał się, kaszlał, pluł; wielki jego brzuch podskakiwał, gdy tamten sypał swymi dowcipami, a skończyło się na zakupnie sześciu beczek Bordeaux na najbliższą wiosnę gdy Prusacy pójdą precz.
Natychmiast po wieczerzy wymęczeni podróżni udali się na spoczynek.
Loiseau jednak, który poczynił już był swe spostrzeżenia, czekał, aż małżonka ułoży się w łóżku, poczem przez dziurkę od klucza zaczął nadsłuchiwać i podglądać, by zwęszyć tak zwane przezeń „tajemnice korytarza“.
Po upływie mniej więcej godziny, usłyszał szelest, a zbliżywszy nos do dziurki od klucza, ujrzał Gałkę łojową, jeszcze pulchniej wyglądającą w szlafroczku z błękitnego kaszmiru, przybranego białemi koronkami. Z lichtarzem w ręku zmierzała w kierunku szklanych drzwi, na których widniało zero. Wtem otworzyły się drzwi jednego pokoju, a gdy po kilku minutach Gałka łojowa znów ukazała się z lichtarzem w ręku, Cordunet bez kamizelki i surduta przystąpił do niej. Mówili cicho, następnie przystanęli. Kobieta zdawała się energicznie bronić wstępu do swego pokoju. Na nieszczęście Loiseau nie mógł do słyszeć, co mówiła, po chwili jednak, gdy zaczęli mówić głośniej, podchwycił kilka urywków.
Cordunet nalegał gwałtownie, mówiąc:
— Ach, głupstwo! Co to panią obchodzi?
Ona wzburzona odparła:
— Nie, mój drogi. Są chwile, kiedy się czegoś podobnego nie robi, a tu byłoby to poprostu hańbą.
Widocznie jej nie rozumiał i żądał wyjaśnienia. Wówczas rozgniewała się na dobre i podniesionym już głosem zawołała:
— Dlaczego? Jeszcze pan nie rozumiesz? Gdy Prusacy są w domu, może nawet w sąsiedním pokoju.
Zamilkł. Ta patryotyczna wstydliwość publicznej dziewki, nie pozwalającej się pieścić ze względu na blizkość nieprzyjaciela, rozbudziła widocznie w jego sercu słabnącą godność, gdyż zadowoliwszy się tylko pocałunkiem, na palcach wrócił do swego pokoju.
Podniecony Loiseau odskoczył od drzwi, jednym susem znalazł się koło łóżka, włożył szlafmyckę, podniósł kołdrę, pod którą spoczywała potężna masa jego połowicy, i zbudziwszy ją pocałunkiem, szepnął:
— Kochasz mnie, duszyczko?
Milczenie zaległo teraz cały dom. Rychło jednak, niewiadomo gdzie, w piwnicy, czy na strychu, rozległo się potężne charczenie, jednostajne, miarowe, dźwięk głuchy, a przeciągły, niby drżenie kotła pod naciskiem pary: pan Follenvie zasnął.
Postanowiwszy wyjechać nazajutrz o ósmej, wszyscy podróżni wczesnym rankiem zeszli się w kuchni; tymczasem omnibus, na którym wznosiła się cała sterta śniegu, stał samotny na podwórzu, bez koni i woźnicy. Napróżno szukano tego ostatniego w stajni, na strychu i w wozowni. Ostatecznie mężczyźni postanowili prze szukać sąsiedztwo i ruszyli w drogę. Niebawem znaleźli się na rynku, z kościołem w głębi i dwoma szeregami nízkich domów, w których do strzegli pruskich żołnierzy. Pierwszy, którego ujrzeli, skrobał kartofle. Drugi, nieco dalej, czyścił izbę fryzyera. Inny, z olbrzymim zarostem, osłaniającym mu całą twarz, tulił rozpłakanego dzieciaka, kołysząc go na kolanach, zaś grube wieśniaczki, których mężowie służyli w wojsku, gestami wskazywały posłusznym swym zwycięzcom, co mają robić: rąbać drwa, gotować zupę, mleć kawę. Jeden z nich prał nawet bieliznę swej gospodyni, staruszki sędziwej, zupełnie już niezdolnej do pracy.
Hrabia, zdumiony tym widokiem, zażądał wyjaśnienia od kościelnego, wychodzącego wła nie z plebanii. Stary szczur kościelny odparł:
— Och, to wcale nieźli ludzie. Powiadają, że to nawet nie Prusacy. Ci pochodzą z dalszych okolic, nie wiem dokładnie skąd. Pozostawili w domu żony i dzieci, a ta wojna wcale im nie sprawia przyjemności. Jestem pewny, że tam w ich kraju taksamo opłakują mężczyzn, którzy ruszyli w pole i takasama nędza u nich, jak u nas. Tu przynajmniej nie możemy się na razie tak bardzo uskarżać, bo żołnierze nie robią żadnej krzywdy, a pracują jakby u siebie w domu. Bo widzi pan, biedni ludzie muszą sobie wzajem pomagać... Wojnę prowadzą tylko bogaci.
Cordunet, oburzony zażyłością zwycięzców i zwyciężonych, wolał wrócić do oberży. Loiseau miał temat do dowcipkowania.
— Wnoszą trochę życia do budy.
Pan Carré-Lamadon oświadczył sentencyonalnie:
— Starają się naprawić zło popełnione.
Woźnicy jednak nie było. Nareszcie odkryli go w kawiarni wiejskiej; siedział przy stole z ordynansem pruskiego oficera. Hrabia zwrócił się doń:
— Wszak otrzymaliście rozkaz zaprzężenia o ósmej?
— No tak, ale później wydano rozkaz inny.
— Jaki?
— Bym wcale nie zaprzęgał.
— Kto wydał taki rozkaz?
— No, któżby? Pruski komendant.
— Czemu? Tego ja nie wiem. Niech go pan za pyta. Zakazano mi zaprzęgać, więc nie zaprzęgam i koniec.
— Czy sam wydał to polecenie?
— Nie, kazał powiedzieć przez gospodarza.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczór, gdy kładłem się spać.
Trzej mężczyźni wrócili do hotelu, mocno zaniepokojeni.
Chcieli się przedewszystkiem rozmówić z panem Follenvie lecz służąca oświadczyła, że z powodu astmy gospodarz nie wstaje nigdy przed dziesiątą. Wyraźnie nawet zakazał budzić się wcześniej, chyba w razie pożaru.
Postanowiono przeto zwrócić się do oficera, lecz okazało się to niepodobieństwem, bo jakkolwiek mieszkał w tej samej oberży, jeden tylko pan Follenvie był upoważniony do porozumiewania się z nim w sprawach prywatnych. Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Kobiety wróciły do swych pokojów i zajęły się rozmaitemi błahostkami.
Cordunet usadowił się wygodnie w kuchni koło ogniska, na którem buchał płomień. Kazał sobie tu ustawić stoliczek z kawiarni i podać kufel piwa, poczem wydobył fajkę, wśród demokratów zażywającą niemal takiego szacunku, jak on sam, jak gdyby służąc Cordunetowi, temsamem służyła była ojczyźnie. Była to wspaniała fajka z morskiej pianki, bajecznie zadymiona, czarna jak zęby jej właściciela, lecz wonna, pięknego kształtu, błyszcząca, zawsze pod ręką i uzupełniająca niemal jego fizyognomię. Siedział tak bez ruchu, z oczyma utkwionemi w płomieniu ogniska, to znów w pianie wieńczącej jego kufel, a po każdorazowym łyku, z zadowoleniem wsuwał swe długie, chude palce do swych długich tłustych włosów, oblizując pianę, która osiadła na wąsach.
Loiseau pod pretekstem rozgrzania nóg, wyszedł do miasta zdobywać odbiorców na swe wino. Hrabia i fabrykant rozmawiali o polityce, przepowiadając przyszłość Francyi. Jeden pokładał nadzieję w Orleanach, drugi w nieznanym jakimś zbawcy, bohaterze który zjawi się w chwili ostatecznej rozpaczy: drugi Du Guesclin, lub Joanna d’Arc? czy może nowy Napoleon I.? Ach! gdyby syn cesarza książę nie był tak młody! Cordunet, słuchając tych rozmów, uśmiechał się z miną człowieka, któremu historya odsłoniła przyszłe swe karty. Fajka jego zadymiła już całą kuchnię.
Z uderzeniem dziesiątej zjawił się pan Follenvie. Natychmiast zwrócono się doń z pytaniami, lecz on nie mógł nic powiedzieć, nic wyjaśnić, a tylko dwa, trzy razy powtórzył tesame słowa: Oficer powiedział mi co następuje: „Panie Follenvie, nie pozwolisz pan założyć koni do dyliżansu tych podróżnych. Nie chcę by wyjechali bez mego rozkazu. Słyszałeś pan. To wystarczy“.
Postanowiono przeto rozmówić się z oficerem. Hrabia posłał mu swój bilet, na którym pan Carré-Lamadon wypisał swe nazwisko wraz ze wszystkimi swymi tytułami. Prusak odpowiedział, że przyjmie ich po śniadaniu, to znaczy koło pierwszej.
Damy znów się pojawiły w kuchni i mimo zaniepokojenia posilono się trochę. Gałka łojowa wyglądała na chorą i silnie zirytowaną.
Właśnie kończono kawę, gdy ordynans zawezwał panów.
Przyłączył się do nich Loiseau; gdy jednak zwrócili się do Cordunet’a, by również poszedł z nimi, dla nadania większej powagi całemu aktowi, demokrata dumnie oświadczył, że nie zamierza nawiązywać jakichkolwiek stosunków z Niemcami, i zająwszy dawne miejsce przy kominku, kazał sobie podać nową szklanicę piwa.
Trzej panowie wyszli, a ordynans zaprowadził ich do najładniejszego pokoju oberży, gdzie przyjął ich oficer. Rozparty w fotelu, nogi opierając na kominku, palił długą fajkę porcelanową, przybrany w jaskrawy szlafrok, który zabrał prawdopodobnie z opuszczonego domu jakiegoś obywatela, nie odznaczającego się gustem zbyt wybrednym. Nie ruszył się, gdy weszli, nie skłonił się, nawet nie spojrzał na nich. Wspaniały przykład brutalności, właściwej zwycięzkim żołdakom.
Po upływie kilku minut spytał wreszcie:
— Czego panowie chcecie?
Hrabia zabrał głos: — Panie, chcemy wyjechać.
— Nie.
— Czy wolno mi spytać dlaczego?
— Bo nie chcę.
— Śmiem najuprzejmiej zwrócić uwagę, że pański główno-dowodzący jenerał pozwolił nam wyjechać do Dieppe; a sądzę, że nie uczyniliśmy nic takiego, co mogłoby spowodować zakaz tak surowy.
— Nie chcę... oto wszystko... Panowie mogą już odejść.
Wszyscy trzej skłonili się i wyszli.
Popołudnie spędzono w przygnębieniu. Nie rozumiejąc absolutnie kaprysu Niemca, czyniono przypuszczenia najbardziej niepokojące. Wszyscy zostali w kuchni, bezustannie omawiając tęsamą sprawę i wpadając na pomysły coraz bardziej nieprawdopodobne. Może chciano ich zatrzymać jako zakładników? w jakim jednak celu? A może postanowiono ich uwięzić, lub żądać wysokiego okupu? Ta myśl przejmowała ich trwogą paniczną. Najbogatsi byli najbardziej przerażeni i w myśli widzieli już, jak w obronie życia muszą pchać wory złota w ręce tego bezczelnego żołdaka. Łamali sobie głowę nad wyszukaniem odpowiednich wykrętów, aby tylko zataić bogactwa, i podać się za ludzi biednych, bardzo biednych. Loiseau odpiął łańcuszek od zegarka i schował go do kieszeni. Zapadający mrok spotęgował ich obawy. Zapalono lampę, a ponieważ do obiadu mieli jeszcze dwie godziny, pani Loiseau zaproponowała partyę trente et un. Trzeba się przecież jakoś rozerwać. Nawet Cordunet, odłożywszy z grzeczności swą fajkę, wziął udział w grze.
Hrabia pomieszał karty — rozdał i oto Gałka łojowa odrazu miała trzydzieści jeden. Niebawem gra tak zajęła umysły, że zapomniano o niedawnych obawach. Cordunet jednak zauważył, że małżeństwo Loiseau zaczyna szachrować.
Siadano właśnie do stołu, gdy zjawił się pan Follenvie i zaflegmionym swym głosem obwieścił:
— Oficer pruski zapytuje pannę Elżbietę Rousset, czy nie zmieniła jeszcze swego zdania.
Gałka łojowa znieruchomiała i zbladła; nagle oblała się szkarłatnym rumieńcem wpadła w taką złość, że nie mogła wymówić słowa. Nareszcie wybuchła:
— Powiedz pan temu łajdakowi, temu dudkowi, tej świni pruskiej, że nigdy się nie zgodzę. Słyszałeś pan, nigdy, nigdy, nigdy!
Gruby gospodarz wyszedł. Wówczas całe towarzystwo otoczywszy ją, poczęło się dopytywać, nalegać by odsłoniła tajemnicę, widocznie pozostającą w związku z jej bytnością u oficera. Z początku się opierała, lecz wkrótce w uniesieniu rozpaczy wykrzyknęła:
— Czego chce? Czego on chce? Chce ze mną spać!
Nikt nie czuł się dotknięty dosadnem wyrażeniem, tak głęboko byli wszyscy oburzeni bezczelnością Prusaka. Cordunet trzasnął swą szklanicą w stół, że się rozbiła. Powstał jeden krzyk oburzenia, jeden poryw gniewu przeciw temu podłemu żołdakowi, uczucie buntu zjednoczyło wszystkich obecnych, jak gdyby każdy z osobna miał złożyć część ofiary, żądanej od tej kobiety. Hrabia oświadczył z obrzydzeniem, że ludzie ci zachowują się jak dawni barbarzyńcy. Zwłaszcza kobiety okazywały Gałce łojowej gorące i serdeczne współczucie. Siostry Miłosierdzia, ukazujące się tylko w porze jedzenia, spuściły głowy i milczały.
Niemniej, gdy pierwsze wzburzenie minęło, towarzystwo zasiadło do obiadu. Mówiono mało: rozmyślano.
Panie wcześnie udały się na spoczynek, zaś mężczyźni paląc zasiedli do partyi ecarté, zaprosiwszy do niej także pana Follenvie, którego w zręczny sposób postanowili wybadać, jakimi środkami możnaby złamać upór oficera. Ten jednakowoż, zajęty wyłącznie swemi kartami, nie słyszał, co doń mówiono, nie odpowiadał, ustawicznie tylko powtarzając: „Grajcież panowie, grajcież“. Uwaga jego była wytężona do tego stopnia, że chwilami zapominał odpluć flegmę, która mu następnie charczała w gardle. Z świszczących jego płuc wydobywała się cała gama astmatyczna, od tonów głębokich, poważnych, do wysokich, piskliwych głosów kogutka, próbującego piać.
Nie chciał porzucić kart nawet na wezwanie żony, upadającej ze znużenia. Sama przeto udała się na spoczynek, jako że spełniając czynności dzienne, wstawała ze wschodem słońca, gdy mąż nadawał się raczej do służby wieczornej, zawsze gotów spędzić noc w towarzystwie przyjaciół. Krzyknął na nią:
— Przygotuj tylko moje lekarstwo! — i znów zabrał się do kart. Przekonawszy się, że z pana Follenvie nie da się nic wydobyć, panowie oświadczyli, że czas odejść i wszyscy udali się na spoczynek.
Nazajutrz wstali dość wcześnie, z nieokreśloną nadzieją i gorętszem pragnieniem wyjazdu, przerażeni samą myślą spędzenia jeszcze jednego dnia w tej obrzydliwej nędznej oberży.
Niestety! konie znów stały w stajni, a woźnica pozostał nadal niewidzialny. Nie mając nic do czynienia, krążyli koło dyliżansu.
Śniadanie było bardzo smutne, a wobec Gałki łojowej zachowywano się z pewną oziębłością, bo w ciągu nocy przyszło zastanowienie í na całą sprawę zapatrywano się trochę inaczej. Niemal już brali za złe tej dziewczynie, że po tajemnie nie odwiedziła Prusaka, by towarzyszom podróży sprawić rano miłą niespodziankę. Cóż prostszego? I ktoby o tem wiedział? Mogła zresztą nawet zachować pozory, mówiąc oficerowi, że czyni to przez współczucie dla nich. Przecież jej nie mogło to czynić żadnej różnicy!
Nikt jednakowoż nie śmiał jeszcze wypowiedzieć swych myśli.
Popołudniu, gdy wszyscy śmiertelnie się nudzili, hrabia zaproponował przechadzkę po wsi. Otuliwszy się troskliwie, grupka podróżnych wyruszyła na spacer, z wyjątkiem Cordunet’a, który wolał zostać przy ognisku, oraz zakonnic, spędzających czas w kościele lub u proboszcza.
Mróz, potęgując się z każdym dniem, szczypał dotkliwie w nos i uszy; nogi zdrętwiałe sprawiały taki ból, że każdy krok stawał się istną męką, a na widok wsi, wyglądającej tak przerażająco smutnie wśród bezmiernej białej przestrzeni, wszyscy natychmiast zawrócili do hotelu z lodowatem tchnieniem w duszy i boleśnie ściśniętem sercem.
Cztery kobiety szły naprzód, trzej mężczyźni o parę kroków za niemi.
Loiseau, doskonale rozumiejący sytuacyę, nagle zapytał, czy ta „dzierlatka“ długo ich jeszcze zamierza przetrzymywać w tej dziurze. Hrabia, zawsze rycerski, oświadczył, że niepodobna wymagać tak przykrej ofiary od kobiety, dopóki ona sama się nie zdecyduje. Pan Carré-Lamadon zauważył, że gdyby Francuzi, jak powiadano, zamierzali znów ruszyć na Dieppe, zderzenie musiałoby nastąpić w Tôtes. Ta uwaga zasępiła współtowarzyszy.
— A gdyby tak umknąć pieszo? rzekł Loiseau. Hrabia wzruszył ramionami:
— W tym śniegu? z żonami? Natychmiast rzuconoby się w pościg za nami, a po dziesięciu minutach bylibyśmy pojmani, uwięzieni i zdani na łaskę żołnierzy.
Miał słuszność; odpowiedziano też milczeniem. Panie mówiły o toaletach; czuć jednak było pewien przymus w rozmowie i zachowaniu.
Nagle na drugim końcu ulicy ukazał się oficer. Na bezkresnem tle śniegu rysowała się jego smukła sylwetka; cienki w pasie jak osa, w chodzie szeroko rozstawiał kolana, jak często czynią wojskowi, nie chcąc zabłocić starannie glansowanego obuwia.
Przechodząc złożył ukłon paniom, lekceważące spojrzenie rzuciwszy mężczyznom, którzy zresztą mieli dość taktu, by się nie ukłonić, jakkolwiek Loiseau wykonał już ruch, jakby zamierzał zdjąć kapelusz.
Gałka łojowa poczerwieniała wyżej uszu, a trzy kobiety zamężne uczuły się głęboko poniżone, że żołdak ten spotkał je w towarzystwie dziewczyny, z którą obszedł się tak brutalnie.
Zaraz jednak zaczęły mówić o jego wyglądzie, postawie i twarzy. Pani Carré-Lamadon, która znała wielu oficerów i mogła mówić, jako znawczyni, wydała o nim sąd wcale korzystny; żałowała nawet, że nie jest francuzem, bo byłby ślicznym huzarem, za którym szalałyby wszystkie kobiety.
Powróciwszy do hotelu nie wiedziano już co począć. Błahostki wywoływały ostre uwagi — tak silne było rozdrażnienie. Obiad spożyto w milczeniu i wszyscy poszli na spoczynek, pra gnąc czas zabić snem.
Nazajutrz rano znów się zeszli w kuchni. Mieli twarze znużone i rozpacz w sercu. Panie zaledwie się już raczyły odzywać do Gałki łojowej.
Dzwony ozwały się w pobliżu. W kościele odbywał się chrzest. Grubaska miała dziecko, które się wychowywało u wieśniaków w Yvetot. Nie widywała go ani raz w roku i wcale o niem nie myślała; w tej chwili jednak myśl o niemowlęciu, które właśnie chrzczono, rozbudziła w jej sercu nagłą czułość dla własnego dziecka. Postanowiła pójść do kościoła i przyjrzeć się świętej ceremonii.
Zaledwie wyszła, wszyscy spojrzeli na siebie i bliżej przysunęli krzesła, czując, że na reszcie trzeba coś postanowić. Loiseau miał na tchnienie: gdyby tak poradzić oficerowi, by zatrzymał Gałkę łojową, a im pozwolił wyjechać?
Pan Follenvie podjął się poselstwa, lecz bardzo rychło powrócił. Niemiec, znając ludzką naturę, pokazał mu drzwi, zapewniając, że wszyscy pozostaną w Tôtes, dopóki życzenie jego nie zostanie spełnione.
W tej chwili paní Loiseau, odsłaniając bru alną swą naturę, zawołała:
— Przecież nie możemy tu umrzeć na uwiąd starczy. Skoro to już zawodem tej ladacznicy wdawać się z każdym mężczyzną, to nie ma po prostu prawa odmawiać temu lub owemu. Proszę państwa, przecież w Rouen przyjmowała wszystkich, kto się zdarzył nawet furmanów! Tak jest, proszę pani, zadawała się z furmanem z prefektury. Doskonale o tem wiem bo kupował u nas wino. A teraz, gdy chodzi o wybawienie nas z kłopotu, udaje niewiniątko, ta gamratka!... Co do mnie, to uważam, że ten oficer zachowuje się zupełnie przyzwoicie. Kto wie, od jak dawna pozbawiony jest kobiety, a niewątpliwie wolałby jedną z nas. Tymczasem on zadawalnia się tą publiczną kokotą, a kobietom zamężnym okazuje należny szacunek. Pomyślcie państwo tylko, że on tu władcą i gdyby tylko powiedział: chcę, mógłby nas wziąć gwałtem przy pomocy swych żołnierzy.
Lekki dreszcz przebiegł dwie kobiety. Oczy wdzięcznej pani Carré-Lamadon błyszczały, a twarz nieco przybladła, jakby oficer już brał ją przemocą.
Mężczyźni, rozmawiający na boku, znów podeszli do kobiet. Loiseau wściekły, wygrażał się, ż „tę nędznicę“ wyda oficerowi, skrępowawszy jej ręce i nogi. Hrabia jednakowoż, potomek trzech generacyi ambasadorów, przytem posiadając fizyognomię dyplomaty, oświadczył się za zręcznem załatwieniem całej tej sprawy:
— Trzeba ją będzie nakłonić — powiedział.
Złożono tedy naradę.
Kobiety nachyliły się ku sobie, zniżono głosy i rozmowa stała się ogólną, gdyż każdy wyrażał swoje zdanie. Zresztą ton całej narady pozostał zupełnie przyzwoity. Panie przede wszystkiem miały cały zasób najdelikatniejszych wyrażeń, najsubtelniejszych napomknień do omówienia rzeczy najdrażliwszych. Niewtajemniczony w sprawę, nie byłby wcale zrozumiał o co chodzi, tak dyskretnych używano słów. Że jednak warstwa wstydu jest u każdej damy światowej bardzo tylko powierzchowną, więc śliska ta awantura szybko je podnieciła i ożywiła. Doskonale się bawiły i były najzupełniej w swym żywiole, rozprawiając o sprawach miłosnych z przejęciem żarłocznego kucharza, przygotowującego smaczną ucztę dla innych.
Szybko też towarzystwo odzyskało wesołość, a cała przygoda wydała się im ostatecznie bardzo komiczną. Hrabia pozwolił sobie nawet na kilka dwuznacznych dowcipów, wypowiedzianych jednak tak dobrze, że wywołały uśmiech. Wówczas Loiseau puścił kilka żartów grubszego kalibru, które również nikogo nie dotknęły, a niezadługo myśl wyrażona brutalnie przez jego połowicę, opanowała wszystkie umysły: „Skoro to jest zawodem tej dziewki, to czemuż ma odmawiać właśnie temu?“ Powabna pani Carré-Lamadon zdawała się nawet myśleć, że na miejscu Gałki łojowej mniej opierałaby się temu, niż innemu.
Powoli przygotowano plan szturmu, jakby chodziło o oblężoną twierdzę. Każdy umacniał się w roli, którą miał odegrać, gromadząc w myśli motywy i argumenta, na których się opierał. Ustanowiono plan kampanii, podstępy i wszelkie niespodzianki szturmu, mające żywą tę twierdzę zmusić do przyjęcia nieprzyjaciela.
Cordunet trzymał się na uboczu, jakby cała ta sprawa wcale go nie obchodziła.
Rozmowa do tego stopnia pochłaniała uwagę, że nie spostrzeżono wejścia Gałki łojowej. Dopiero hrabia dyskretnem: pst! zmusił wszystkich do podniesienia oczu. Oto i ona. Zapadło nagłe milczenie, a pod wpływem chwilowego pomieszania nikt nie mógł przemówić pierwszy. Dopiero hrabina, zręczniejsza w komedyanctwie salonów, spytała:
— I jakże się udał chrzest?
Grubaska, głęboko jeszcze wzruszona, poczęła szczegółowo opowiadać, opisując ludzi, cały przebieg obrzędu a nawet kościół. Po chwilowej pauzie dodała:
— Tak dobrze pomodlić się czasem.
Aż do śniadania panie poprzestały na uprzejmościach, które miały spotęgować zaufanie grubaski i zrobić ją podatniejszą dla rad, jakich zamierzały jej udzielić.
Zaraz przy stole rozpoczęły się kroki wstępne. Początkowo prowadzono rozmowę ogólną o poświęceniach. Przytaczano przykłady z dziejów starożytnych: Judytę i Holofernesa; następnie bez wszelkiego powodu Lukrecyę i Sekstusa, Kleopatrę z całym sztabem wodzów nieprzyjacielskich, których łoże jej do niewolniczej skłaniało uległości. Nagle z wyobraźni tych ignoranckich milionerów wypłynęła fantastyczna opowieść, podług której rzymianki miały w Kapui usypiać w swych objęciach Hanibala, a wraz z nim jego oficerów i całe legiony żołnierzy. Cytowano wszystkie kobiety, które brały w niewolę wielkich zwycięzców, czyniąc z ciała swego pole walki, środek do zdobycia władzy, broń, zwyciężając swemi bohaterskiemi pieszczotami wszystkich tych ludzi potwornych i znienawidzonych dziełu zemsty poświęcając swój wstyd dziewiczy.
Napomknięto nawet w sposób bardzo dyskretny o owej angielce wysokiego rodu, która kazała sobie wszczepić straszną chorobę zakaźną, by nią zarazić Bonapartego, ale ten cudem ocalał, dzięki chwilowej niedyspozycyi nie stawiwszy się na fatalną schadzkę.
A wszystko to omawiano tonem przyzwoitym i miarkowanym, z którego przebijał niekiedy sztuczny entuzyazm, mający pobudzić do współzawodnictwa.
Ostatecznie można było na podstawie tych rozmów uwierzyć, że jedynem powołaniem kobiety jest ustawiczne poświęcanie jej osoby í ciągłe uleganie żołdackim zachciankom.
Obydwie Siostry Miłosierdzia zdawały się nie słyszeć całej rozmowy, w głębokich pogrążone myślach. Gałka łojowa milczała.
Całe popołudnie pozwalano się jej namyślać. Zamiast jednak mówić do niej: pani, jak dotychczas, zaczęto niewiadomo dlaczego tytułować ją: panno, jak gdyby chciano o jeden stopień obniżyć okazywaną jej uprzejmość, dając jej od czuć hańbiące stanowisko, jakie zajmowała.
Po podaniu zupy zjawił się pan Follenvie, powtarzając stały swój frazes: Pruski oficer zapytuje pannę Elżbietę Rousset, czy jeszcze nie zmieniła zdania.
Gałka łojowa odparła sucho: Nie!
Podczas obiadu jednak koalicya osłabła. Loiseau wyrwał się trzykrotnie z niezręcznym frazesem. Każdy z osobna suszył sobie mózg nad wyszukaniem nowych przykładów, lecz bezskutecznie. Wtem hrabina — może nawet bez ukrytej myśli a — tylko parta nieokreśloną potrzebą złożenia hołdu religii, zapytała starszą zakonnicę o wielkie czyny z życia świętych. Oczywista, wielu z nich spełniło czyny, które w naszych oczach byłyby zbrodniami: kościół jednak chętnie rozgrzesza występki popełnione dla chwały bożej lub dla dobra bliźnich. Był to argument silny, z którego hrabina natychmiast skorzystała. I czy to przez milczące porozumienie, lub ową dyplomatyczną uprzejmość, cechującą wszystkich, którzy tylko noszą szatę duchowną, czy też tylko dzięki szczęśliwej bezmyślności i bezgranicznej głupocie, dość, że stara zakonnica stała się bardzo skuteczną sojusznicą spisku. Wyglądała na lękliwą, a oto okazała się śmiałą, złośliwą, gwałtowną. Wątpliwości kazuistyczne wcale do niej nie miały przystępu; jej doktryna była jakby z żelaza; wiara nigdy się nie zachwiała, a sumienie nie znało żadnych skrupułów. Dla niej ofiara Abrahama była czemś zupełnie naturalnem, bo ona sama na rozkaz z góry mogłaby natychmiast zamordować ojca i matkę; wogóle nie było jej zdaniem czynu, który mógłby Bogu być niemiłym, o ile tylko z chwalebnej wypływał po budki. Hrabina korzystając z świętego autorytetu tej niespodziewanej sojusznicy, pozwoliła jej wysnuć niejako budującą parafrazę z zasady moralnej „cel uświęca środki“.
Zapytała:
— Siostra zatem sądzi, że Bóg uznaje wszystkie środki i wybacza zły czyn, o ile tylko pobudka była szlachetną?
— Któżby o tem wątpił, pani hrabino? Czyn sam przez się naganny staje się nieraz zasługą, dzięki myśli, która go zrodziła.
W dalszym ciągu omawiały tak wolę Boga, przewidując Jego postanowienia, wciągając Go do spraw, które zaiste wcale Go nie obchodziły.
Wszystko to omawiano zręcznie, dyskretnie, posługując się przenośniami. Każde jednak słowo świętej zakonnicy w habicie czyniło wyłom w zaciekłym oporze prostytutki. Powoli rozmowa przybierała nieco inny charakter, a kobieta z długim różańcem na piersiach opowiadała o różnych zakonach, o swej przeoryszy, o sobie i swej małej sąsiadce, kochanej siostrze w zakonie. Za wezwano je do Hawru, by pielęgnowały w szpitalach setki żołnierzy chorych na ospę. Opowiadała o tych nieszczęśnikach i strasznej ich chorobie. I pomyśleć, że muszą tu siedzieć bez czynnie, więzione kaprysem tego Prusaka, gdy tam umiera mnóstwo francuskich żołnierzy, którzy dzięki ich staraniom mogliby może pozostać przy życiu! Jej specyalnością było właśnie pielęgnowanie żołnierzy. Była już na Krymie, we Włoszech i Austryi. W toku opowiadania o tych swoich kampaníach, odsłaniała zwolna prawdziwą swą naturę typ zakonnicy, maszerującej w takt trąbki i bębna. Urodzona niejako do życia obozowego, wśród zamętu walki zabiera rannych z pola bitwy, a lepiej od dowódcy umie słowem swem poskromić zdemoralizowane bandy. Prawdziwa siostra żołnierka, której twarz oszpecona mnóstwem dziur, przypominała obraz zniszczenia — po wojnie.
Gdy przestała mówić, nikt już nie zabrał głosu, tak znakomite było wrażenie jej słów.
Po spożyciu posiłku, wszyscy rozeszli się szybko do swych pokoi, by dopiero o dość późnej godzinie rannej ukazać się we wspólnej izbie jadalnej.
Śniadanie minęło w milczeniu. Ziarno, rzucone poprzedniego dnia, wymagało czasu, by zakiełkować i wydać owoce.
Hrabina zaproponowała, by po południu od być wspólną przechadzkę. Wówczas to hrabia — jak wpierw ułożono — ujął ramię Gałki łojowej i pozostał z nią nieco wstecz za resztą towarzystwa.
Przemawiał do niej owym tonem poufnym, ojcowskim, nieco wyniosłym, jakim ludzie z towarzystwa posługują się wobec takich dziewczyn, powtarzając często „moje drogie dziecko“, wogóle traktując ją z wyżyny swej pozycyi społecznej i nieskazitelnego honoru. Natychmiast przystąpił do jądra kwestyi.
— Więc wolisz pani więzić tu nas wszystkich, a także siebie samą narażać na wszelkie możliwe przykrości, mogące nastąpić po ewentualnej klęsce Prusaków, zamiast zgodzić się na jeden z tych aktów, na które ostatecznie tak często w życiu swem zezwalałaś.
Gałka łojowa nie dawała odpowiedzi.
Uciekł się przeto do łagodności, przemawiając do rozsądku i uczucia. Umiał pozostać na wyżynie „pana hrabiego“, pomimo że w miarę potrzeby stawał się rycerskim, prawił jej grzeczności, jednem słowem, był bardzo miłym towarzyszem. Wyolbrzymiając zasługę, jaką im odda, mówił o wdzięczności, a tykając ją nagle, rzekł żartobliwie:
— A wiesz, moja droga, ostatecznie może jednak być dumny, że odkrył tak piękną dziewczynę, bo niewiele takich znajdzie chyba w swej ojczyźnie!
Gałka łojowa, nie dając odpowiedzi, przyłączyła się do reszty towarzystwa.
Wróciwszy do hotelu, poszła natychmiast do swego pokoju i już się nie pokazała. Niepokój spotęgował się do najwyższego stopnia. Co zrobi? Prawdziwe nieszczęście, jeśli w dalszym ciągu zechce się opierać!
Wybiła godzina obiadowa; napróżno czekano jej przybycia. Wtem ukazał się pan Follenvie oznajmiając, że panna Rousset czuje się słabą, więc można siąść do stołu. Wszyscy nadstawili uszu. Hrabia zbliżył się do gospodarza i szeptem spytał:
— Nareszcie?
— Tak.
Ze względów przyzwoitości nie powiedział nic towarzyszom podróży, uwiadamiając ich jednak nieznacznem skinieniem głowy. Westchnie nie ulgi wyrwało się ze wszystkich piersi, a na twarzach odmalowała się radość. Loiseau krzyknął
— U kaduka! płacę szampana, jeśli się znajdzie tylko w tej spelunce! A pani Loiseau śmiertelnie się przeraziła, gdy gospodarz przyniósł istotnie cztery butelki. Wszyscy stali się nagle rozmowni i głośni; radość wstąpiła w serca. Hrabia spostrzegł, że paní Carré-Lamadon była czarująca, a fabrykant prawił grzeczności hrabinie. Rozmowa stała się żywa, ochocza, dowcipna.
Nagle Loiseau z wylękłą miną, podniósł do góry ręce i ryknął: Spokój!
Wszyscy ucichli, zdumieni, niemal strwożení na nowo. Wówczas nadstawił uszu i obydwu rękoma dając znaki, by zamilkli, wzniósł oczy ku powale, ponownie zaczął nadsłuchiwać, poczem zwykłym już głosem oświadczył:
— Uspokójcie się państwo, wszystko dobrze!
W pierwszej chwili nie chciano zrozumieć, lecz szybko przemknął po twarzach uśmiech porozumienia.
Po upływie kwandransa Loiseau rozpoczął tęsamą komedyę, powtarzając ją kilkakrotnie w ciągu wieczora; udawał, iż rozmawia z kimś na piętrze, tuż nad ich głowami i udziela mu rad bardzo dwuznacznych, zaprawionych istotnie dowcipem komiwojażera. Chwilami przybierał smutną minę wzdychając: Biedaczka! to znów z wyrazem wściekłości mruczał przez zęby: Gałganie pruski, odstąp!
Co parę chwil, gdy zdawano się o tem zapominać, wykrzykiwał głosem drżącym: Dość już! dość! i ciszej, jakby mówiąc do siebie samego, dodawał: Czy ją wogóle jeszcze ujrzymy; oby ją tylko na śmierć nie zamęczył, ten nędznik!
Grube te żarty bawiły towarzystwo i nikt nie czuł się jakoś dotkniętym, bo i wrażliwość jak wszystko inne zależną jest od otoczenia, a atmosfera, jaka się tu stopniowo wytworzyła, była naładowana drastycznością.
Przy deserze zaczęły nawet panie czynić dowcipne aluzye. Oczy błyszczały; wypito wiele przy tym obiedzie. Hrabia, który nawet w podnieceniu umiał zachować pozory godności, zrobił porównanie, przyjęte bardzo gorąco, o przenocowaniu na północnym biegunie i radości rozbitków, przed którymi otwiera się droga na południe.
Loiseau, pełen werwy, zerwał się z szam panem w ręku i krzyknął:
— Piję za nasze wyzwolenie!
Wszyscy po wstali, powtarzając toast. Nawet dwie zakonnice, ulegając namowom pań, zdecydowały się zamaczać usta w tem musującem winie, którego nigdy przedtem nie kosztowały. Oświadczyły, że przypomina musującą limoniadę, lecz trochę delikatniejsze w smaku.
Loiseau dał wyraz panującemu nastrojowi.
— Jaka szkoda — wykrzyknął — że niema fortepianu, moglibyśmy zatańczyć kadryla.
Cordunet nie rzekł dotąd słowa, nie wykonał nawet żadnego gestu; zdawał się nawet pogrążony w głębokich myślach, a tylko od czasu do czasu gwałtownym ruchem szarpnął długą swą brodę, jakby ją jeszcze bardziej chciał wydłużyć. Gdy wreszcie koło północy towarzystwo zabierało się do odejścia, Loiseau chwiejąc się już na nogach, poklepał go nagle po brzuchu, mamroczaą:
— Wam jakoś, obywatelu, nie wesoło tego wieczora. Nie rzekliście ani słowa.
Wówczas Cordunet szybko podniósł głowę i obrzuciwszy całe towarzystwo spojrzeniem przeszywającem i groźnem, rzekł dobitnie:
— A ja powiadam wam wszystkim, że popełniliście nikczemność!
Wstał z krzesła, skierował się ku drzwiom, raz jeszcze powtórzył: Nikczemność! i zniknął.
W pierwszej chwili słowa te podziałały jak zimny tusz. Zwrócono się do Loiseau, lecz i on nie umiał tego wyjaśnić. Niebawem jednak odzyskał rezon i pokładając się od śmiechu, powtarzał: Ach, zielone winogrona, mój staruszku, zielone winogrona!
Gdy reszta towarzystwa nie zrozumiała, co to ma znaczyć, Loiseau opowiedział podpatrzone onegdajszej nocy „Tajemnice korytarza“. Wywołały szaloną wesołość. Panie rozochociły się wprost do nieprzytomności. Hrabia i Carré-Lamadon śmiali się do łez; nie mogli poprostu uwierzyć...
— Jakto! Jesteś pan pewny? On chciał...
— Powiadam państwu, że widziałem na własne oczy.
— A ona odmówiła...
— Ponieważ Prusak był w sąsiednim pokoju.
— Niemożliwe!
— Ależ przysięgam...
Hrabia dusił się od śmiechu. Fabrykant oburącz trzymał się za brzuch. Loiseau kończył:
— Nic dziwnego, że dziś wieczór nie może mu się ona podobać.
I wszyscy trzej znów się poczęli zanosić od śmiechu.
Ostatecznie trzeba się było rozejść. Pani Loiseau jednak, trochę jadowita w języku, kładąc się już do łóżka, nie zapomniała zwrócić mężowi uwagę, jak „ta dzierlatka“ ta mała Carré-Lamadon cierpko się uśmiechała przez cały wieczór.
— Bo wiesz jak taka baba waryuje za mundurem, to jej już wszystko jedno, Francuz czy Prusak. Pożal się Boże, co za ohyda!
Przez całą noc w mroku korytarza słychać było jakby szelesty, lekkie szmery, zaledwie dosłyszalne, raczej podmuchy, stąpanie bosych nóg, od czasu do czasu trzaskanie podłogi. Widocznie działał szampan, mający podobno zakłócać sen.
Nazajutrz rano, śnieg skąpany w jasnem słońcu zimowem, oślepiał wprost swoją białością. Dyliżans, zaprzężony nareszcie, czekał przed domem, a cały rój gołębi w puszystem białem upierzeniu, o czerwonych oczkach z czarną plamką w pośrodku, dreptał poważnie u nóg sześciu koni, szukając pożywienia w dymiącym nawozie zwierząt.
Furman zakutany w kożuch barani, siedział na koźle, paląc fajeczkę, a uradowani podróżni co szybciej pakowali zapasy żywności na dalszą podróż.
Czekano tylko na Gałkę łojową. Nadeszła.
Wydawała się nieco zmieszaną, zawstydzoną; nieśmiało zbliżyła się do towarzyszy podróży, którzy odwrócili się od niej, wszyscy równocześnie, jakby jej wcale nie widzieli. Hrabia z godnością podał ramię swej małżonce, co szybciej usuwając ją z tego nieczystego sąsiedztwa.
Grubaska przystanęła, ogłupiała; następnie, zebrawszy całą odwagę pozdrowiła żonę fabrykanta, szepcąc pokornie: dzień dobry pani. Tamta odpowiedziała tylko lekceważącem skinieniem głowy, przybierając przytem minę obrażonej cnoty. Wszyscy zdawali się mocno zajęci, trzymając się od niej zdala, jak gdyby w sukniach swych przynosiła zaraźliwą chorobę. Następnie rzucili się do powozu, do którego ona weszła sama, ostatnia, w milczeniu zajmując to samo miejsce, które zajmowała poprzednio, jadąc do Tôtes.
Udawali jakoby jej nie widzieli, nie znali; tylko pani Loiseau mierząc ją z daleka wzrokiem pełnym oburzenia, rzekła do męża półgłosem:
— Na szczęście nie siedzę przy niej.
Ciężka bryka ruszyła z miejsca.
Z początku panowało zupełne milczenie. Gałka łojowa nie śmiała podnieść oczu. Miotał nią gniew na tych ludzi, a równocześnie czuła się upokorzoną, że jednak ustąpiła i shańbioną pocałunkami tego Prusaka, w którego ramiona rzucono ją z taką hipokryzyą.
Rychło jednak przerwała hrahina to przykre milczenie, zwracając się do pani Carré-Lamadon:
— Zapewne pani zna panią d’Etrelles?
— Oczywiście, to jedna z mych przyjaciółek.
— Czarująca kobieta!
— Zachwycająca! Prawdziwie wyjątkowa istota. Ogromnie wykształcona, przytem natura nawskróś artystyczna. Prześlicznie śpiewa, a maluje po mistrzowsku.
Fabrykant rozmawiał z hrabią, a wśród brzęku szyb dyliżansu, słychać było od czasu do czasu pojedyncze słowa: kupony... weksle płatne... premia... termin...
Loiseau zwędził był w oberży talię starych kart, które od pięciu lat walały się po zatłuszczonych stołach i oto zabierał się z żoną do partyjki.
Siostry Miłosierdzia odmawiały długi różaniec równocześnie zrobiwszy znak krzyża. Nagle wargi ich zaczęły się poruszać, coraz szybciej i szybciej, niewyraźnie mamrocząc pacierze, jakby na wyścigi. Od czasu do czasu całowały medalik, ponownie się żegnały i znów mamrotały pospiesznie i bez przerwy.
Cordunet siedział nieruchomy, pogrążony w myślach.
Po trzechgodzinnej jeździe Loiseau odłożył karty: — Głód zaczyna dokuczać — oświadczył.
Zona sięgła po pakiet, obwiązany sznurkiem i wydobyła kawał zimnej cielęciny. Starannie rozkroiła pieczeń w cienkie plastry, poczem oboje zabrali się do jedzenia.
— A może my także coś zjemy? — spytała hrabina. Wszyscy się zgodzili, więc zaczęła rozpakowywać zapasy przygotowane dla oby dwu rodzin. W podłużnej wazie, której pokrywę zdobił zajączek z fajansu, na znak, że wewnątrz mieści się pasztet zajęczy, leżały stosy soczystego mięsiwa: brunatna dziczyzna, szpikowana białymi plasterkami słoniny, obok mieszaniny innych gatunków mięsa. Na sporym kawałku sera zawiniętego w gazetę odbił się drukiem napis: „rozmaitości“.
Siostry Miłosierdzia rozłożyły przed sobą okrągłą kiełbasę, pachnącą czosnkiem, a Cordunet zagłębiwszy równocześnie obydwie ręce w olbrzymich kieszeniach swego palta, wydobył z jednej cztery twarde jaja, z drugiej kawałek chleba. Obrał jaja, skorupki rzucił pod nogi, w słomę i zabrał się do jedzenia, a niebawem w ogromnej jego brodzie kruszyny żółtka świeciły niby gwiazdeczki.
Gałka łojowa w swem pomieszaniu i pospiechu nie mogła była o níczem pomyśleć, í oto, zrozpaczona, pieniąc się ze złości, patrzyła na tych ludzi spokojnie zajadających. W pierwszej chwili porwał ją wściekły gniew i otworzyła już usta, by im rzucić w twarz potokiem obelg, lecz nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętej krtani.
Nikt na nią nie patrzył, nie myślał o niej. Przytłoczoną się czuła pogardą tych uczciwych łajdaków, którzy ją wpierw poświęcili, a następnie odrzucili, jak grat brudny, bezużyteczny. Przypomniała sobie wielki swój kosz, napełniony smakołykami, które pochłonęli z taką chciwością: dwa kurczaki w zastygłej galarecie, pasztety, gruszki, cztery butelki Bordeaux; i nagle gniew jej prysnął, niby sznur zbyt naciągnięty, i zebrało się jej na płacz. Panowała nad sobą ze wszech sił, mocowała się z płaczem, połykała łzy jak to czynią dzieci, lecz łzy dławiły ją coraz bardziej; wkrótce błysnęły na powiekach i dwie ciężkie krople powoli stoczyły się po policzkach. Szybko popłynęły inne i niby krople wody spływające po skale, regularnie spadały na okrągłe wzniesienie jej piersi. Siedziała wciąż wyprostowana, z oczyma utkwionemi w jeden punkt, o twarzy bladej i zesztywniałej, pragnąc by nikt nie ujrzał jej łez.
Hrabina jednak ujrzała i dała znak mężowi. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć:
— Alboż ja za to odpowiadam?
Pani Loiseau z uśmiechem tryumfu szepnęła:
— Płacze ze wstydu.
Siostry Miłosierdzia znów się zabrały do pacierzy, zapakowawszy do papieru resztę kiełbasy.
Wówczas Cordunet trawiąc spożyte jaja, wyciągnął swe długie nogi pod przeciwległą ławeczkę, oparł się, rozkrzyżował ramiona, uśmiechnął się jak człowiek który wpadł na dowcipny pomysł, i począł gwizdać Marsyliankę.

Wszystkie twarze zasępiły się w jednej chwili. Ta popularna pieśń nie mogła się podobać jego sąsiadom. Ogarnął ich niepokój, irytacya; miny ich świadczyły, ze lada chwila gotowi zacząć szczekać, jak pies na dźwięk katarynki. Zauważył to i wcale nie miał zamiaru przerwać. Od czasu do czasu wyrzucał całe strofki:

Miłości kochanej ojczyzny
Prowadź, o prowadź nas w bój —
Podpieraj nam mściwe ramiona,
Przy swoich obrońcach ty stój!

Mknęli teraz szybko przed siebie, bo śnieg stał się twardszy, i aż do Dieppe, przez długie nudne godziny podróży, po wyboistej drodze, wśród zapadającego mroku, a następnie w ciemną noc, Cordunet z uporczywą zaciekłością świstał swą pieśń pomsty, zmuszając znużone i zrozpaczone umysły do słuchania tego śpiewu, od początku do końca, do wbijania sobie w głowę każdego słowa, każdego taktu.
A Gałka łojowa wciąż jeszcze płakała. Chwilami łkanie, którego nie mogła powstrzymać, wyrywało się z jej piersi i między jedną strofką a drugą ulatywało w mroki nocy.



GROZA



Mrok nocy letniej powoli spływał na ziemię...
Panie pozostały w salonie, mężczyźni rozmawiając i paląc cygara siedzieli przed willą, naokoło okrągłego stolika, na którym stały filiżanki i kieliszki.
Opowiadano właśnie o strasznym wypadku, który zdarzył się dnia poprzedniego. W rzece toczącej swe fale tuż naprzeciwko, utonęło pięć osób. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn pochłonęła głębia, w oczach licznych gości, z których nikt nieszczęściu tem u zapobiedz nie zdołał.
— Tak, — rzekł jenerał G. — to bardzo smutne, ale me przejmuje grozą. Taki wypadek wzrusza, przeraża, wstrząsa całem jestestwem człowieka, nie pozbawia go jednakowoż rozumu. Na wywołanie uczucia grozy nie wystarcza wzruszenie duszy ani nawet widok umarłego, który zginął śmiercią męczeńską; tu w dodatku trzeba dreszczu, spowodowanego czemś tajemniczem, lub jakiegoś nadzwyczajnego nienaturalnego przerażenia. Człowiek konający, choćby w okolicznościach najstraszniejszych, nie wzbudza grozy; nie czyni tego również pole bitwy, ani widok krwi przelanej; a zbrodnie najpotworniejsze w nader rzadkich wypadkach dokonać tego potrafią.
— Z własnego jednak, niestety! doświadczenia poznałem, co właściwie „grozą“ się nazywa...
Było to w czasie wojny 1870 r. Opuściwszy Rouen, cofaliśmy się ku Pont-Audemer. Dwadzieścia tysięcy mniejwięcej ludzi w rozsypce, wyczerpanych, na duchu upadłych, dążyło do Hawru, by tam uformować regularne wojsko.
Ziemia pokryta była śniegiem. Noc się zbliżała. Od wczoraj nikt nie miał w ustach pożywienia. Uciekaliśmy prędko, Prusacy byli tuż za nami.
Pod niebem czarnem, ciężkiemi, ołowianemi pokrytem chmurami, rozciągała się równina, na której ciemnemi plamami rysowały się drzewa, otaczające fermy normandzkie.
W bezbarwnem świetle mroku słychać było tylko przeciągły odgłos licznych, lecz nierówno stąpających kroków, wraz z brzękiem karabinów i pałaszów. Żołnierze wycieńczeni, zgarbieni, brudni, częstokroć w łachmanach, wlekli się po śniegu, mimo znużenia wciąż przyspieszając kroku.
Mróz był siarczysty. Nieraz patrzę a tu żołnierz ściąga buty; nogi tak go bolą, że woli iść po śniegu... każdy krok znaczony jest krwi purpurowym śladem... Po chwili siada na polu, by trochę odpocząć, lecz już się nie podnosi. Kto spoczął, ten śmierci swej podpisał wyrok.
Iluż zostawiliśmy ich poza sobą, biednych tych, wycieńczonych żołnierzy, którzy sądzili, że w następnej chwili w dalszy wyruszą pochód! Niechby sztywne ich nogi cokolwiek tylko odpoczęły! Zaledwie jednak zaprzestali ruchu, gdy znużenie, niemożliwe do przezwyciężenia, natychmiast przykuwało ich do ziemi, zamykało powieki. Przeforsowany organizm w jednej chwili zostawał tknięty paraliżem.
I pochylali się cokolwiek, czoło o kolana opierając...
I w tej pozycyi już pozostawali. Sztywność bowiem i nieruchomość członków, które zgiąć się nie mogły, chroniła ich od upadku.
A my drudzy, silniejsi, kroczyliśmy dalej, po przez ciemność, śnieg i zimno, przygnieceni ciężarem smutku, upokorzenia i rozpaczy, w sercu czując tylko pustkę, koniec, śmierć, nicość...
Wtem spojrzenie moje padło na dwóch żandarmów, silnie trzymających za ramię małego, starego człeczynę. Człowiek ten żadnego nie miał zarostu, i wygląd jego istotnie mógł budzić podejrzenie.
Żołnierze sądząc, że udało im się ująć szpiega, wzrokiem szukali oficera.
Wyraz szpieg“ w mgnieniu oka przez wszystkie przebiega szeregi. Otoczono jeńca.
— Zastrzelić go! ozwał się głos jeden.
I wszyscy ci żołnierze, upadający ze znużenia, którzy tylko za pomocą opierania się na karabinach zdołali utrzymywać się w pozycyi stojącej, poczuli w sobie nagle ów dreszcz szalonej, zwierzęcej złości, popychającej tłumy ku zbrodni.
Chciałem przemówić, byłem dowódcą batalionu; lecz teraz nikt nie uznawał zwierzchników; byliby mnie również zastrzelili.
— Trzy dni już chodzi naszym śladem, — rzekł jeden z żandarmów. — Wypytuje się o artyleryę.
Począłem badać starego.
— Czego chcecie? co tu robicie? w jakim celu włóczycie się za armią?
Odpowiedział słów kilka w narzeczu, zupełnie dla nas niezrozumiałem.
Była to naprawdę dziwna osobistość o plecach wązkich, o spojrzeniu ponurem i tak przestraszonem, żem ani chwili nie wątpił, iż jest szpiegiem. Wyglądał jak człowiek wiekowy i wątły. W spojrzeniu jego malowała się po kora, głupota a zarazem i przebiegłość.
Ludzie otaczający nas poczęli wołać:
— Do muru! do muru!
Nie widząc innego punktu wyjścia, rzekłem do żandarmów:
— Odpowiadacie za jeńca!
Jeszczem mówić nie skończył, gdy zostałem przewrócony przez napór żołnierzy; widziałem jeszcze jak chwycili jeńca, zawlekli go na brzeg drogi i rzucili o drzewo. Biedak padł na śnieg, nieprzytomny ze strachu i już na wpół martwy prawie.
Po chwili nastąpiła egzekucya. Żołnierze, podobni do zwierząt rozjuszonych, nie zdolni byli hamować swych krwiożerczych instynktów. Strzelali do szpiega, i broń ponownie nabijając, powtarzali swe strzały bez końca. Bili się o swą kolej i defilując przed trupem strzelali tak kolejno do leżącego ciała, jak się trumnę wodą święconą kropi...
— Wtem nagle, krzyk przeraźliwy:
— Prusacy! Prusacy!
I rozległ się odgłos szalonej bieganiny, wszyscy uciekać poczęli.
Hukiem własnych strzałów oszołomieni, nie zastanawiając się nawet nad tem, że to ten huk tylko był powodem ogólnego przestrachu, wykonawcy wyroku, uciekli wraz z innymi i znikli w ciemnościach nocy.
Jedynie żandarmi, posłuszni poczuciu obowiązku, stali obok mnie, trzymając straż przy zwłokach zastrzelonego szpiega.
Podnieśli go. Była to krwią zbroczona bez kształtna bryła ciała ludzkiego.
— Trzeba go przeszukać, — rzekłem, podając podwładnym pudełko zapałek woskowych.
Jeden żandarm trzymał trupa, drugi świecił, ja zaś stałem pomiędzy nimi.
— Ubrany w niebieską bluzę, białą koszulę i spodnie. Na nogach trzewiki, — począł objaśniać człowiek; unoszący ciało.
Pierwsza zapałka zgasła; zapalono drugą. Żandarm, przetrząsając kieszenie, mówił w dalszym ciągu:
— Nóż rogowy, chustka do nosa w kratki, tabakierka, sznurek, kromka chleba.
Druga zapałka zgasła. Zapalono trzecią.
Obejrzawszy trupa ze wszystkich stron, żandarm skończył:
— To już wszystko.
— Rozbierzcie go, — rzekłem. — Może ukrył coś pod ubraniem.
I chcąc dopomódz żołnierzom, sam począłem im świecić.
Przy blasku szybko gasnących i równie szybko zapalanych ponownie zapałek, widziałem jak zdejmowali ubranie z tej krwawej, gorącej jeszcze bryły ciała.
Wtem, wobec trupa zupełnie obnażonego, jeden z żandarmów nagle zawołał:
— Boże miłosierny! Komendancie, toż to kobieta!
Nie mogę państwu opisać uczucia, bolesnego przerażenia, które mię opanowało w tej chwili. Słowom żołnierza nie chcąc dać wiary, ukląkłem w śniegu, przed tą masą krwawą, bezkształtną...
Była to rzeczywiście kobieta!
Żandarmi, przestraszeni, stali obok mnie, oczekując w milczeniu dalszych rozkazów.
Lecz nie wiedziałem co myśleć, ani co czynić należało...
Wreszcie, jeden z żandarmów powoli mówić począł:
— Może szukała swego syna. Pewnie chłopak służy w artyleryi, a ona żadnych nie miała o nim wiadomości.
A drugi na to:
— Tak, zapewne tak było!
A ja, com nie jedną już w życiu widział rzecz okropną, głośno zapłakałem...
W obliczu tej umarłej, wśród mroźnej nocy, na tej ciemnej równinie, wobec tej tajemnicy, tej kobiety, nieznanej nikomu a niewinnie zamordowanej, odczułem całe znaczenie wyrazu i „Groza“.
Temi słowy jenerał G. zakończył swe opowiadanie.



ŚWIĘTY ANTONI



Nazywano go świętym Antonim, gdyż było mu na imię Antoni, a może i dlatego, ze lubił żyć dobrze, wesoło i jowialnie, ze miał wyborny apetyt i pijał dużo a poza tem zapamiętale uganiał za dziewczętami, choć przeszedł już dawno sześćdziesiątkę.
Był chłopem z okolic Caux, policzki miał czerwone, piersi szerokie i przysadzisty korpus, umocowany na długich nogach, które wydawały się nieco za chude w stosunku do wagi całego ciała.
Był wdowcem; żył z gospodynią i dwoma parobkami sam na swoim folwarku i dbał wielce o swoje gospodarstwo, które polegało na hodowli bydła i uprawie roli. Dwaj jego synowie i trzy dobrze wydane córki, żyli w okolicy i raz w miesiącu przybywali do ojca, aby zjeść u niego obiad. W całej okolicy znany był ze swej siły tak, ze weszło w przysłowie: „mocny jak święty Antoni“.
Gdy Prusacy wkroczyli do kraju, obiecywał święty Antoni w gospodzie, że podejmuje się całą armię zniszczyć, albowiem jako prawy Normandczyk lubił się chełpić i wynosić. Uderzał pięścią w stół, że szklanki i filiżanki podskakiwały i zaczerwieniony z udaną wściekłością bohatera z karczmy wołał: „Do pioruna, ja ich już wyłuskam, ja muszę się z nimi załatwić!“ W duchu zaś liczył na to, że Prusacy nigdy nie dojdą do Tameville.
Gdy usłyszał, że są już w Raulot, przestał wychodzić z domu i tylko z okna swej kuchni nieustannie spoglądał na gościniec, jak gdyby każdej chwili oczekiwał widoku nieprzyjacielskich bagnetów.
Pewnego ranka, gdy ze swemi domownikami spożywał zupę, otwarły się drzwi i do izby wszedł naczelnik gminy z żołnierzem, który miał na głowie czarny hełm zakończony ostrym szpicem. Święty Antoni jednym susem zerwał się na nogi; cała jego służba spoglądała na niego i oczekiwała, kiedy Prusaka na kawałki rozerwie. On jednak zadowolił się uściśnieniem ręki wójta, który śmiejąc się mówił:
— Oto jest ten, dla ciebie przeznaczony. Przyszli dzisiejszej w nocy. Nie rób żadnych głupstw, bo oni straszą mordami i pożogą, jeżeli najmniejsza przykrość ich spotka. Daj mu co jeść wygląda on na bardzo dobrodusznego chłopca. A teraz bądź zdrów, muszę iść dalej jeszcze, bo każdy we wsi dostał po jednym.
Z temi słowami odszedł.
Święty Antoni zbladł i spojrzał na swego Prusaka. Był to rosły chłopak, rumiany i dobrze odkarmiony o niebieskich oczach, blond włosach i brodzie. Wyglądał trochę nieśmiało, dobrodusznie. Złośliwy Normandczyk poznał zaraz, z kim ma do czynienia i uspokojony wskazał mu krzesło. Potem zapytał go:
— Chcesz pan zupy?
Przybysz najwidoczniej nie rozumiał ani słowa po francuzku. Antoní nabrał wobec tego nagle wielkiej odwagi, podsunął mu napełniony talerz pod nos i odezwał się:
Żryj, tłusta świnio!
Żołnierz odpowiedział „dobrze“ i zaczął jeść z wielkim apetytem, podczas czego gospodarz odzyskawszy pewność siebie, dawał służbie swojej, która siedziała tymczasem pełna trwogi a zarazem ochoty do śmiania się, tryumfujące znaki porozumiewawcze.
Gdy Prusak wypróżnił swój talerz, podsunął mu święty Antoni drugi, którego zawartość równie szybko zniknęła. Trzeciego jednak żołnierz nie dotknął już, choć go chłop prawie zmuszać usiłował do wypróżnienia, powtarzając:
— No dalej! Wsadź sobie i to jeszcze do brzucha. Musisz tu utyć i zapamiętać sobie z czego. Nuże dalej opasie!
Żołnierz, który z tego wszystkiego tyle tylko zrozumiał, że go zachęcają aby dalej jadł, śmiał się z miną zadowoloną i pokazywał na migi, że ma już dosyć.
Wówczas święty Antoni całkiem już poufale poklepał go i zawołał:
— Moja świnia ma już dosyć!
I nagle zaczął się dusić ze śmiechu — sponsowiał na twarzy, jak gdyby go miała trafić apopleksya i nie mógł słowa z siebie wydobyć. Przyszedł mu na myśl projekt tak komiczny, że nie mógł się powstrzymać od wesołości.
Oto moja świnia —przedstawiał go służbie, a służący wybuchali również głośnem chichotaniem.
Był tak dobrze usposobiony, że kazał przynieść wódki i częstował wszystkich. Trącano się także z Prusakiem, który pragnąc się okazać miłym i grzecznym i zaznaczyć, że mu świetnie smakuje mlaskał językiem. A święty Antoni krzyczał mu do ucha:
— A co, czy to nie doskonałe? Pij jakbyś był u siebie moja świnio!
Od tej chwili święty Antoni nie wychodził z domu bez swego Prusaka. Teraz miał już sposobność, mógł się na wrogu mścić z całą złością i tchórzowstwem, jakie były jego udziałem. A cała okolica, która ze strachu prawie kuliła się, śmiała się poza plecyma zwycięzców z tych awantur i żartów, które święty Antoni wyprawiał. I rzeczywiście w tym kierunku nie miał on sobie równego. Jego jednego stać tylko było na tego rodzaju pomysły!
Chadzał on codziennie popołudniu pod rękę ze swoim gościem do sąsiadów, klepał go po ramieniu, przedstawiał go uradowany i mówił:
— Oto moja świnia, patrzcie tylko jak ślicznie tyje.
A chłopi pokładali się ze śmiechu mówiąc:
— A to komik z tego gałgana Antoniego!
— Za trzydzieści franków sprzedam ci tego wieprzka, Cezarze.
— Za tyle biorę go Antku. Przyjdź do mnie na święto kiełbasiane.
— Ja sobie zamawiam z niego nóżki w galarecie.
— Weź go tylko za brzuch, a przekonasz się jaki tłusty.
Całe towarzystwo szeptało tak sobie półgłosem, nie mogąc się odważyć śmiać się głośno, z obawy, aby Prusak nie spostrzegł, że się z niego natrząsają. Antoni tymczasem z dnia na dzień stawał się zuchwalszym, szczypał żołnierza po łydkach wołając:
— Samo sadło! — klepał go po zadzie mrucząc: paradna szynka! — podnosił go w górę swemi herkulesowemi ramionami głosząc: waży swoich sześć cetnarów ani źdźbła mniej!
Od niejakiego czasu przyjął za zasadę gdzie tylko przyszedł, kazać podać swojej świni coś do jedzenia. I wówczas z radością, mawiał do przyjaciół:
— Dajcie mu, co tylko macie, on zeżre wszystko.
To też podawano żołnierzowi wszędzie chleb z masłem, jabłka, zimne pierogi z mięsem.
Żołnierz, głupi dobroduszny chłopak, jadł z grzeczności, wzruszony taką uprzejmością i zajadał się aż do niestrawności, aby tylko uniknąć odmawiania. Utył też istotnie i wyglądał w swoim mundurze jak w pancerzu ściśnięty, co świętego Antoniego pobudzało do udzielania mu skutecznej rady w formie np. następującej:
— Słuchaj mój wieprzku, musisz sobie wnet sprawić inną stajnię.
Pozatem byli zresztą najlepszymi przyjaciółmi, a gdy stary swoje interesa w okolicy załatwiał, żołnierz często mu towarzyszył, gdyż sprawiało mu przyjemność być przy Antoním.
Powietrze było ostre, miejscami chwytał już mróz, okropna zima 1870 roku zdawała się wyładowywać całą swoją srogość na Francyę.
Stary Antoni, który swoje interesa zapobiegliwie prowadził i chwytał każdą sposobność, z której mógł korzyść dla siebie wyciągnąć, obawiał się, że na wiosnę nie będzie miał dostatecznego zapasu gnoju dla swoich pól i zakupił pewną tegoż ilość od jednego z sąsiadów, który właśnie potrzebował gotówki. Umówili się, że co wieczora zabierać sobie będzie po furze i odwozić do domu.
Gdy się ściemniło, udał się tedy Antoni, zawsze w towarzystwie swego wieprzka, z wozem do owego o pół mili oddalonego folwarku, skąd miał zabrać swój towar.
Sprawiało mu niewysłowioną radość karmić tam codziennie swoją świnię. Zlatywała się na to widowisko cała wieś jak na odpust.
W końcu żołnierz zaczął coś podejrzewać i często gdy się śmiano, oczy jego biegały niespokojnie a nawet niekiedy zapalały się gniewem.
Pewnego wieczora, będąc zupełnie sytym, wzbraniał się dalej jeść i chciał wstać i odejść. Ale święty Antoni trzymał go mocno, spuścił mu swoje kolosalne pięście z takim impetem na barki i rzucił go tak mocno na krzesło, że się ono pod nim załamało.
Wybuchła niepohamowana wesołość. Antoni podniósł swoją świnię z promieniejącem obliczem i udawał jakgdyby mu zawiązywał ranę. Potem wykrzyknął:
— Kiedy nie chcesz już jeść, to musisz koniecznie pić — i kazał przynieść z szynku wódki.
Żołnierz toczył wzrokiem złowrogo. Mimo to jednak pił, ile mu kazano, a święty Antoni dziarsko dotrzymywał mu towarzystwa, ku wielkiej radości obecnych.
Czerwony był jak pomidor, oczy gorzały mu, ale pił bez przerwy, trącał się i mruczał „na twoje zdrowie“! A Prusak spuszczał do gardła, nie mówiąc ani słowa, szklankę po szklance.
Były to zapasy, walka i zemsta! Jeden drugiego usiłował przemódz i pokazać, ze więcej potrafi znieść aniżeli drugi. Po wypróżnieniu litra obaj byli kompletnie pijani. Ale żaden z nich nie uznawał się za zwyciężonego.
Wyszli razem oparci o siebie z postanowieniem ponowienia próby dnia następnego.
Chwiejąc się wyszli na gościniec i kroczyli zwolna około fury z gnojem, ciągnionej przez dwa konie.
Śnieg zaczął padać a bezksiężycową noc rozjaśniła cokolwiek biel, która wprędce okrywać zaczęła pola. Przejmujące zimno ogarnęło obu mężczyzn i podniosło ich stan podniecenia. Święty Antoni był zły, ze nie pokonał przeciwnika, zabawiał się potrącaniem go w plecy, tak aby się staczał do rowu. Tamten uchylał się od potrącan, cofając się, przyczem za każdym razem rzucał kilka gniewnych słów w języku niemieckim, co chłopa pobudzało do głośnych wybuchów śmiechu. W końcu Prusak rozgniewał się i gdy go Antoni znowu zepchnąć usiłował, odwzajemnił mu się tak gwałtownem uderzeniem pięścią, że silny chłop o mało nie upadł na ziemię.
Podniecony wódką i gniewem stary pochwycił żołnierza, trząsł nim przez kilka sekund, jakby małem dzieckiem a następnie przerzucił go ręką na drugą stronę gościńca. Zadowolony z tego rozkrzyżował ramiona i śmiał się na nowo.
Żołnierz podniósł się z ziemi z obnażoną głową, z której stoczył mu się hełm wyciągnął bagnet i rzucił się na Antoniego.
— Ten, zobaczywszy to, pochwycił za swój gruby, mocny i giętki bat. Gdy żołnierz zbliżył się z pochyloną naprzód głową, gotowy do wymierzenia ciosu swą bronią, pochwycił stary za rękojeść bagnetu, którego ostrze miało się zanurzyć w jego ciele, odtrącił je na bok i uderzył przeciwnika styliskiem bata tak gwałtownie w skroń, że ten upadł na ziemię.
Chłop spojrzał pełen zdziwienia i przestrachu na korpus żołnierza, który jeszcze kilkakrotnie kurczowo zadrgał i następnie wywrócił się na wznak. Pochylił się nad nim, obrócił go a następnie przypatrywał mu się przez kilka sekund. Prusak miał oczy zamknięte a wązką strugą spływała mu krew ze skroni. Pomimo, że była noc rozróżnił św. Antoni czerwoną plamę krwi na śniegu.
Stracił w jednej chwili głowę i stanął, podczas, gdy konie wolno ciągnęły wóz dalej.
Co miał uczynić? Wiedział, że czeka go rozstrzelanie, że gospodarstwo zostanie spalone, kraj cały będzie doprowadzony do ruiny. Co począć, co począć! Jak tu ukryć trupa, pochować zabitego, Prusaków wywieść w pole? Po przez śnieżne pole słyszał zdala dobiegające głosy. przez I zdjął go okropny lęk, podniósł hełm, wsadził go na głowę ofiary, ujął ciało w pasie, podniósł do góry, pobiegł za wozem i rzucił je na wierzch gnoju. Po przyjeździe do domu postanowił po wziąć dalsze postanowienie.
Niepewnym krokiem szedł około wozu i smażył sobie mózg. Ale niestety nie znajdował rady. Uważał się już za zupełnie zgubionego. Wreszcie stanął przed swojem domostwem. Z jednego okna błyskało jeszcze światło, gospodyni widocznie jeszcze nie spała. Bez zwłoki skierował wóz ku dołowi z gnojem. Przypomniał sobie, że leżące na wierzchu fury ciało, musi paść na spód jeżeli on cały ładunek wprost zrzuci i dlatego szybko przewrócił wóz.
Jak przewidywał tak się stało. Żołnierz został przykryty całkowicie ładunkiem gnoju. Antoni wyrównał górę gładko widłami i wetknął je potem obok do ziemi. Zawołał następnie parobka, kazał mu odprowadzić konie do stajni i poszedł spać do komory.
Położył się i począł rozmyślać, jak ma ukryć swą zbrodnię, ale nic pocieszającego nie przychodziło mu do głowy a równocześnie rósł strach przed następstwami i odpowiedzialnością. Czeka go rozstrzelanie! Zimny pot nań wystąpił, począł dzwonić zębami i podniósł się wystraszony, nie mogąc wytrzymać w pościeli.
Zeszedł do kuchni, wyjął z szafy flaszkę z wódką i wrócił na górę. Wypił dwa pełne kieliszki, które podniosły jeszcze stan dawnego upojenia, nie zmniejszając jednakowoż uczucia strachu. „A tom sobie ładnej historyi narobił — ja stary głupiec!“ — mruczał gniewny.
I jeszcze raz rozważać zaczął i rozbierać całą tę przygodę ze wszelakich stron i szukał jakiegoś wyjścia, jakiegoś wybiegu czy podstępu. Od czasu do czasu zwilżał sobie suche wargi potężnym łykiem wódki, ażeby sobie dodać odwagi.
Ale nic zgoła nie umiał wymyślić.
O północy zaczął jego pies folwarczny, z gatunku pół-wilków, ujadać jak wściekły. Starego przeszły ciarki i za każdym razem, gdy zwierzę ponawiało swe niemiłe wydłużone odgłosy, wstrząsał nim nowy dreszcz trwogi.
Rzucił się na krzesło. Nogi mu zdrętwiały, nie mógł wstać i z drżeniem czekał, czy pies nie zacznie na nowo skowyczeć, poczem za każdym razem na nowo strach go opadał.
Wielki zegar stojący uderzył piątą. Pies ciągle jeszcze się nie uspokajał i przyprawiał starego o szaleństwo. Ten wkońcu podniósł się, ażeby zwierzę spuścić z łańcucha i odpędzić, by nie potrzebował więcej słuchać. Zeszedł na dół, otworzył drzwi i wyszedł na dwór.
Śnieg ciągle jeszcze padał. Wszystko było białe. Tylko ściany budynków folwarcznych wydawały się czarnemí plamamí. Chłop wszedł do budki psa i zobaczył, jak pies w strachu urywał się z łańcucha. Spuścił go, a pies w tejże chwili uczynił ogromny skok i stanął nagle z wyciągniętemi uszami i nastroszonym włosem około gnoju, nosem do niego zwrócony.
Święty Antoni drżał na całem ciele i wyjąkał:
— Co tam takiego widzisz ty przeklęty bydlaku!
Postąpił kilka kroków naprzód i usiłował przebić wzrokiem nieprzeniknioną ciemnię folwarku.
I oto ujrzał postać, postać męską siedzącą na kupie gnoju.
Utkwił w niej wzrok przerażony, szukając oddechu. Nagle spostrzegł obok siebie rękojeść wideł, które wbił do ziemi. Wyrwał je i w nagłym porywie strachu, tego strachu, który często największych tchórzów skłania do zuchwałych czynów, wypadł naprzód, aby zobaczyć.
Był to jego żołnierz, od góry do dołu owalany nieczystością. Wykopał się ze swego gnojowego legowiska, które go rozgrzało i przywróciło do życia. Odruchowo usiadł i został w tej pozycyi pokryty śniegiem i zakrzepłą krwią, jeszcze pogrążony w pijackiej ociężałości, jeszcze ogłuszony uderzeniem i zupełnie osłabiony upływem krwi.
Spostrzegł on starego, był jednak zbyt oszołomiony, aby cokolwiek z tego wszystkiego zrozumieć i tylko bezwiednie uczynił ruch, jak gdyby chciał wstać. Skoro go tylko jednak chłop poznał, porwał się rozwścieczony jak zwierzę i zawołał:
— To ty jesteś wieprzu! Jeszcze ci na koniec nie przyszło? Chcesz mnie zapewne oskarżyć? Ale poczekaj tylko! poczekaj!
Podniósł swoje widły jak pikę, podbiegł do Prusaka i wtłoczył mu z całej siły cztery ostrza stalowe aż po trzonek w piersi.
Żołnierz padł w tył z przeciągłem śmiertelnem rzężeniem, stary chłop zaś z niesłabnącą zajadłością jak oszalały wbijał mu w ciało, w żołądek i w szyję swą straszliwą broń, dziurawiąc cały korpus od głowy aż do nóg jak sito.
Wreszcie ustał, pozbawiony tchu z natężenia i wysiłku i począł zwolna długimi haustami wciągać w siebie zimne powietrze.
A potem, gdy koguty już piały i dzień zaczął się robić, zaczął trupa zagrzebywać. Wykopał otwór w gnoju, dosięgając przy tej robocie ziemi, a gdy o nią się oparł, kopał dalej, pracował z zawziętością i nadmiarem wysiłku, z wściekłemi poruszeniami ramion i całego ciała.
Gdy dół był już dostatecznie wielki, wcisnął do niego widłami trupa, narzucił go ziemią, deptał ją długo i starannie nogami, naładował na to gnoju i patrzył z radością, jak gęsty śnieg dopomagał mu do kończenia roboty i ślady jej pokrywał równomierną bielą.
Potem wetknął widły napowrót obok gnoju do ziemi i poszedł do domu. Wypróżniona do połowy jego flaszka z wódką stała jeszcze na stole. Wychylił ją jednem pociągnięciem, rzucił się na łóżko i zasnął mocno i głęboko.
Obudził się trzeźwy, spokojny; pewny siebie rozważył jasno cały wypadek i przewidywane następstwa.
Gdy upłynęła godzina, począł biegać po całej okolicy i pytał wszędzie o swego żołnierza. Poszedł do oficerów, ponieważ, jak powiadał chciał się dowiedzieć, dlaczego mu odebrano jego kwaterunek.
Ponieważ wiedziano w jak wielkiej ci dwaj ludzie żyli przyjaźni, nie padło na starego żadne podejrzenie. Pomagał on nawet w poszukiwaniach i skierował śledztwo w pewnym kierunku, utrzymując, że jego Prusak co wieczór biegał za dziewczętami.
Stary dymisyonowany żandarm, który w sąsiedniej wsi trzymał gospodę i miał przystojną córkę, został aresztowany i rozstrzelany.



PANI PARISSE


I.

Stanąłem na molo małego portu Obernon niedaleko Salis, ażeby przypatrzeć się wielkości Antibes przy zachodzie słońca. Nigdy nie widziadłem czegoś w tym stopniu zadziwiającego i pięknego.
Małe miasto zamknięte w swem potężnem otoczeniu murów fortecznych zbudowanych jeszcze przez Vaubana wyłania się z morza w samym środku czarującej zatoki nicejskiej. Wysoka fala załamywała się właśnie u jego stóp i otaczała je kwieciem piany a ponad wodami widać było tylko domy spiętrzone ponad sobą aż do obu wież, które na podobieństwo dwóch rogów starożytnego hełmu stoją wzniesione ku niebu. Obie te wieże rysowały się na mleczno-białej przestrzeni Alp, na niezmierzonych ścianach skalnych, które zamykały horyzont.
Pomiędzy białą pianą u stóp murów i białym śniegiem na skraju nieba, małe miasto wystawiało na promienie zachodzącego słońca całą piramidę z czerwono krytych domów, których fa sady również białe i przytem tak różnorodne były, że zdawały się składać z wszystkich od cieni.
A niebo ponad Alpami rzucało samo prawie że białą niebieskość, zupełnie jak gdyby śnieg się nią zabarwił. Lekkie, srebrzyste chmurki krążyły około białych szczytów, a z drugiej strony zatoki rozciągała się tuż nad brzegiem wody położona, podobna do nitki rzuconej między morze í góry Nizza. Dwa duże żaglowce, pchane silnym wiatrem zdawały się ślizgać po morzu.
Podziwiałem ten obraz z pełnym zachwytem. Był to widok tak słodki, tak rzadki, tak upajający, że zapisywał się w pamięci człowieka jak niezatarte wspomnienie. Człowiek patrzy, myśli, cierpi, oddaje się miłosnemu upojeniu wzrokowemu.
Kto umie czuć przez wzrok, ten doznaje tej samej głębokiej rozkoszy przez patrzenie na rzeczy, istoty, jak człowiek obdarzony subtelnem nerwowem uchem, gdy mu muzyka serce opanowywa.
Odezwałem się do mego przyjaciela Martiniego, czystej krwi południowca:
— Patrz pan! oto mamy jedno z najsubtelniejszych widowisk, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać. Widziałem górę św. Michała, tego strasznego granitowego potwora, o wschodzie słońca wyłaniającego się z piasków, widziałem na Sichone jezioro Rajanechergtti 50 kilometrów długie przy świetle księżyca, świecące jak u nas słońc.* Widziałem na liparyjskich wyspach fantastyczny krater małego wulkanu, ten dymiący, palący, olbrzymi kwiat, ten niezmierzony żółty, w pomruku morza rozkwitły kwiat, którego łodygą jest wulkan.
A przecież nie widziałem nic, coby bardziej zadziwiało, silniej oddziaływało jak to Antibes o zachodzie słońca. I nie wiem dlaczego, przy/szły mi na pamięć stare wspomnienia. Wiersze Homera plączą mi się po głowie, oto miasto starożytnego wschodu to Antibes, miasto Odyssei Troja, choć Troja daleko od morza była położona.
Pan Martini wyjął z kieszeni przewodnik podróży i czytał:
„Miasto to było pierwotnie miastem Focyjczyków. Założyli je Focyjczycy z Massylii (Marsylia) około r. 140 przed Chr. Oni to nadali mu greckie miano Antipolis, to jest „miasto leżące naprzeciw“, ponieważ znajduje się istotnie naprzeciw Nizzy, innej kolonii massylskiej.
Po napadzie Gallów Rzymianie założyli tu swoje municipium t. j.  obywatele tutejsi otrzyj mali rzymskie prawo obywatelskie...“
Przerwałem mu dalsze czytanie, mówiąc:
— Czem było Antibes, to mnie niewiele obchodzi. Ale to panu mówię, że mam przed oczyma miasto z Odyssei. Czy to brzeg azyatycki czy europejski, oba są do siebie podobne a po tam tej stronie morza Śródziemnego niema naprawdę miejsca, któreby pamięć starożytnych bohaterów przywodziło z taką siłą, jak to Antibes.
Odgłos kroków zmusił mnie do odwrócenia głowy. Kobieta, okazała brunetka szła drogą wzdłuż morza ku wzgórzom.
Martini szepnął zamykając książkę z hałasem.
— Paní Parísse! Pan wiesz.
— Nie! nie wiedziałem nic zgoła — ale to imię, imię trojańskiego pasterza dało snom moim jeszcze silniejsze kontury.
Rzuciłem pytanie:
— Kto to jest, ta pani Parisse?
Zdawało się, że piorun w niego strzelił, tak go to pytanie zdumiało.
Zaklinałem się, że jej nie znam i patrzyłem za tą kobietą, która nie widząc nas, marząc szła poważnym, wolnym krokiem takim, jakim niewątpliwie chodziły kobiety starożytności. Musiała mieć około 30 lat i zachowała piękność, olśniewającą piękność, aczkolwiek zaczynała już nabierać cokolwiek tuszy.

Martini rozpoczął następujące opowiadanie:

II.

Pani Parisse, jako panna Combelombe, zaślubiła przed wojną 1870 r. pana Parisse, urzędnika państwowego. Zaślubiła niechętnie owego pana, gdyż był to mężczyzna z kategoryi mało urodziwych ludzi o krótkich nogach, które plątały się w spodniach zawsze nazbyt szerokich.
Po wojnie Antibes zostało obsadzone przez batalion wojska liniowego, którego dowódcą był niejaki pan Jean de Carmelin, młody oficer, odznaczony podczas wyprawy za męztwo krzyżem legii honorowej.
Nudząc się okropnie w tej twierdzy wciśniętej jak krecia nora w podwójny wał olbrzymich murów, wychodził on często na przechadzkę po wzgórzach, które można było zupełnie dobrze nazwać parkiem albo lasem piniowym, wydmuchiwanym przez wszelkie wiatry dniem i nocą od morza wiejące.
Tam spotkał panią Parisse, która także chętnie spędzałą letnie wieczory pod drzewami, rozkoszując się świeżem powietrzem.
Czy oni się kochali? Któż to może wiedzieć? Spotykali się, spoglądali na siebie, a gdy się nie widzieli, myśleli z pewnością wzajemnie o sobie. Obraz młodej kobiety o czarnych źrenicach, czarnych włosach, smukłej talii, obraz pięknej świeżej córy południa, która w uśmiechu pokazywała swe zęby, nie schodził z oczu oficera, który stale ponawiał swe przechadzki, żując cygaro zamiast je palić.
Niemniej i kobiecie majaczył przed oczyma obraz komendanta, wciśniętego w swój czerwono-złoty surdut uniformowy, z pięknym blond wąsem na twarzy, gdy jej mąż źle ogolony i ohydnie ubrany na swoich krótkich nóżkach niósł do domu tłusty brzuch i zasiadał do kolacyi.
Spotykając się ciągle, uśmiechali się wzajemnie do siebie, a widząc się znowu, wyobrażali sobie, że się znają.
Nie ulega wątpliwości, że on ją pierwszy pozdrowił ukłonem. Ona była zdziwiona i skłoniła się lekko, o tyle tylko, aby się nie okazać niegrzeczną. Ale po dwóch tygodniach odpowiedziała na ukłon jego zdaleka, zanim jeszcze znaleźli się koło siebie.
Wreszcie przemówił do niej! Co jej powiedział? Zapewne kilka słów o zachodzie słońca. I oboje stanęli zapatrzeni w słońce, którego szukali raczej w głębinach swych oczu, aniżeli na widno kręgu. Odtąd co wieczór słońce było zwykłym i stałym pretekstem do zawiązywania kilkuminutowej rozmowy.
Potem odważyli się iść z sobą kilka kroków zabawiając się rozmową o tem i o owem. Ale oczy ich mówiły już sobie tysiączne poufne rzeczy, rzeczy słodkie i tajemne, których odbicie widać w łagodnym rzucie spojrzenia, które wywołują bicie serca, gdyż są spowiedzią lepszą od wyznania tego, co się dzieje w duszy.
Potem zapewne musiał ująć jej rękę i mówić jej wszystko to, co każda kobieta zgaduje naprzód zanim usłyszy.
I to było ze strony obojga dobrem, że się kochali nie zaznaczając tego żadnym zmysłowym albo rubasznym znakiem.
Ona byłaby całą wieczność pozostała w tem stadyum subtelności uczucia; ale jego tęsknota niosła dalej, znacznie dalej. I codziennie nacierał na nią gorącej, ażeby uczyniła zadość jego gwałtownemu pożądaniu.
Ona broniła się. Nie chciała. Zdawało się, że jest zdecydowaną nie poddać mu się.
Pewnego wieczoru jednak odezwała się doń jakby przypadkiem:
— Mąż mój właśnie wyjechał do Marsylii. Nie będzie go przez cztery dni w domu.
Jean de Carmelin rzucił się jej do stóp i błagał ją, aby mu tego wieczora o godzinie jedenastej otworzyła drzwi swego mieszkania.
Nie chciała go wcale słuchać i z zagniewaną miną powróciła do domu.
Komendant był przez cały wieczór w najgorszym humorze, a następnego ranka od wschodu słońca biegał jak szalony po wałach tam i z powrotem, od oddziału trębaczy do placu ćwiczeń í znowu z powrotem.
Na oficerów zarówno jak i na żołnierzy spadał formalny deszcz kar, leciały one jak grad, jak kamienie gęsto w tłum rzucane.
Gdy jednak usiadł do śniadania, znalazł pod serwetą w kopercie słowa: „Dziś wieczór o dziesiątej“.
Bez żadnego powodu Carmelin dał chłopcu 100 sous napiwku. Zdawało się mu, że dzień ten się nie skończy. Skracał go sobie częściowo goleniem się, fryzowaniem i perfumowaniem.
W chwili, gdy zasiadał do obiadu, wręczono mu inny list. W kopercie znalazł następujący telegram:
„Najdroższa! Ukończyłem interesy. Wracam wieczorem o dziesiątej“.

Parisse.

Komendant zaklął tak gwałtownie, że chłopiec z przerażenia upuścił wazę z zupą na ziemię.
— Co miał czynić? Sapristi! Ten wieczór, ten jeden wieczór chciał on przeżyć z nią za wszelką cenę! — i to postanowił osiągnąć — Bóg wie jakiemi środkami, choćby miał tego człowieka aresztować i zamknąć. Nagle strzelił mu do głowy pomysł szalony.
Zażądał papieru i napisał:
„Moja najłaskawsza! Dziś wieczór on nie powróci, to pani przysięgam. Będę dzisiejszego wieczora o godzinie 10-tej tam, gdzie mi pani wskazała. Bądź bez obawy. Za wszystko ręczę mojem oficerskiem słowem.

Jean de Carmelin.“

Napisawszy ten list, zjadł obiad ze spokojem.
O ósmej godzinie kazał zawołać kapitana Gribois, który go w służbie zastępował. Trzymając w ręce zmiętą depeszę pani Parisse, odezwał się do oficera:
— Kapitanie Gribois, otrzymuję w tej chwili telegram bardzo dziwny, treści którego nie mogę panu niestety powierzyć. Zechcesz pan kazać natychmiast bramy miasta zamknąć i ustawić przy nich straż, tak aby nikt przed szóstą godziną rano nie mógł ani wejść ani wyjść z miasta. Rozeszlesz pan także po mieście patrole, aby chodziły po ulicach i nakłaniały obywateli, aby o godzinie dziewiątej wszyscy byli już w domu. Ktoby się po tej godzinie znalazł na mieście, zostanie manu militari odstawiony do domu. Gdyby ludzie pańscy spotkali mnie w nocy, mają oddalić się natychmiast i zachować się tak, jak gdyby mnie nie znali. Zrozumiano?
— Tak, panie komendancie.
— Czynię pana odpowiedzialnym za wykonanie tych rozkazów, kochany kapitanie.
— Według rozkazu, panie komendancie.
— Może pan pozwoli kieliszek chartreuzy?
— Z ochotą, panie komendancie.

Trącili się, wypili żółty likier, poczem kapitan wyszedł wykonać rozkazy.

III.

Pociąg marsylski przybył punktualnie o dziewiątej i wysadził w przystani dwóch podróżnych, poczem odjechał dalej do Nizzy.
Jeden z nich był wysoki i chudy handlarz oliwy pan Saribe, drugi krótki i gruby pan Parisse.
Każdy ze swoim tłumoczkiem w ręku, wyruszyli razem pieszo do miasta oddalonego o kilometr drogi.
Gdy przybyli do bram portu, wartownicy skrzyżowali bagnety i wezwali ich, aby się oddalili.
Przerażeni, zaniepokojeni i osłupiali ze zdumienia cofnęli się i poczęli się namyślać. Po chwili naradziwszy się, zbliżyli się ostrożnie do posterunku, aby rozpocząć układy i wymienili swoje nazwiska.
Żołnierze jednak mieli widoczne surowe rozkazy, gdyż grozili strzelaniem; zaczem obaj podróżni przerażeni uciekli, porzuciwszy tłumoczki, które im zawadzały.
Obeszli tedy wały dokoła i stanęli u bramy fortecznej, która zamykała drogę prowadzącą do Cannes. I ta brama była jednak zamkniętą i strzeżoną, a szyldwach również groził strzelaniem.
Panowie Saribe i Parisse, jako ludzie rozsądni, nie upierali się dłużej przy swem przedsięwzięciu, lecz udali się na dworzec kolejowy, aby tam poszukać schronienia, gdyż okolica pod walami nie była zbyt nęcącą.
Urzędnik pełniący służbę na dworcu zdziwiony i zaspany, pozwolił im w poczekalni oczekiwać dnia.
Tam usiedli po ciemku na zielonej kanapie nazbyt przestraszeni, aby módz myśleć o spaniu.
Noc im się dłużyła. O wpół do siódmej usłyszeli, ze bramy już są otwarte i że można udać się do Antibes.
Ruszyli w drogę, ale już nie znaleźli porzuconych przez siebie w strachu na gościńca bagażów.
Gdy ciągle jeszcze dręczeni niepokojem, przekroczyli bramę miejską, wyszedł naprzeciw nich sam komendant Carmelin, złożył im grzeczny ukłon i usprawiedliwił się uprzejmie, że im tak przykrą noc musiał zgotować. Ale przeciw rozkazom wojskowym nic zdziałać nie można.
W całem Antibes umysły były poruszone. Mówiono o projektowanym jakoby napadzie Włochów na miasto, o wsadzaniu na okręt jakiegoś młodego suwerena, inni znowu mówili o orleanistycznem sprzysiężeniu.

Dopiero znacznie później dowiedziano się prawdy, gdy się rozeszła wieść, że batalion komendanta Carmelina daleko przeniesiono i że on sam otrzymał surową karę.

IV.

Pan Martini skończył swe opowiadanie. Pani Parisse tymczasem ukończyła przechadzkę i kroczyła z powrotem. Przeszła tuż obok mnie poważna, z oczyma skierowanemi na Alpy, których szczyty różowiły się w blaskach zachodzącego słońca.
Uczułem ochotę pozdrowić ją, tę biedną, smutną kobietę, która zapewne ciągle jeszcze wracała wspomnieniem do owej odległej nocy miłosnej i do owego śmiałego mężczyzny, co dla jednego jej pocałunku odważył się na czyn, który całe miasto rzucił w stan oblężenia, a sam całą swoją przyszłość postawił na kartę.
Gzy spotkała go jeszcze kiedy? Czy kochała go jeszcze?
I myślałem sobie: Oto mamy doskonały przy✓ kład nowoczesnej, bezsensowej, a przecież mimo wszystko heroicznej miłości! Homer, któryby chciał tę Helenę i przygodę jej Menelausa opiewać, musiałby mieć duszę Pawła de Kocka!
A przecież mimo wszystko dzielnym i odważnym, silnym jak Achilles a podstępniejszym od Ulissesa — był bohater naszej opuszczonej damy.





  1. Dwuznacznik: L’oiseau vole: ptak lata — Loiseau kradnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.