Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do czasu zamigotała w ciemnych drzwiach, by natychmiast zniknąć w drugich. Tupot kopyt końskich, tłumiony warstwą nawozu, głos człowieka, przemawiającego do koni, to znów przeklinającego, dolatywały z głębi budynku. Lekki szmer dzwonków oznajmił, że zakładano uprząż: szmer ten zmienił się niebawem w brzęk wyraźny i trwały, regulowany ruchem zwierząt, niekiedy ustając, to znów wywołany silniejszem wstrząśnieniem, któremu towarzyszył głuchy odgłos podkutego kopyta, uderzającego o ziemię.
Nagle drzwi się zamknęły. Ustał wszelki hałas. Przemarznięci obywatele zamilkli; stali nie, ruchomi i sztywni.
Nieprzerwana zasłona białych płatków lśniła ustawicznie, spływając ku ziemi; zacierała ona wszystkie kształty, osypując je mchem lodowym; a w wielkiem milczeniu miasta cichego i pogrążonego pod osłoną zimy, nie słychać było nic, prócz tego nieokreślonego drżenia, nieujętego i falującego, wywołanego prószeniem śniegu, drżenia będącego raczej wrażeniem szelestu, niż szelestem, zlewaniem się atomów leciuchnych, które zdawały się wypełniać przestrzeń, pokrywać świat cały.
Znów ukazał się człowiek z latarką, prowadząc za uzdeczkę konia smutnego, który wcale nie szedł chętnie. Ustawił zwierzę przy dyszlu, przymocował popręgi, długo manipulując koło