Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Widma wojny.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swe zęby, nie schodził z oczu oficera, który stale ponawiał swe przechadzki, żując cygaro zamiast je palić.
Niemniej i kobiecie majaczył przed oczyma obraz komendanta, wciśniętego w swój czerwono-złoty surdut uniformowy, z pięknym blond wąsem na twarzy, gdy jej mąż źle ogolony i ohydnie ubrany na swoich krótkich nóżkach niósł do domu tłusty brzuch i zasiadał do kolacyi.
Spotykając się ciągle, uśmiechali się wzajemnie do siebie, a widząc się znowu, wyobrażali sobie, że się znają.
Nie ulega wątpliwości, że on ją pierwszy pozdrowił ukłonem. Ona była zdziwiona i skłoniła się lekko, o tyle tylko, aby się nie okazać niegrzeczną. Ale po dwóch tygodniach odpowiedziała na ukłon jego zdaleka, zanim jeszcze znaleźli się koło siebie.
Wreszcie przemówił do niej! Co jej powiedział? Zapewne kilka słów o zachodzie słońca. I oboje stanęli zapatrzeni w słońce, którego szukali raczej w głębinach swych oczu, aniżeli na widno kręgu. Odtąd co wieczór słońce było zwykłym i stałym pretekstem do zawiązywania kilkuminutowej rozmowy.
Potem odważyli się iść z sobą kilka kroków zabawiając się rozmową o tem i o owem. Ale oczy ich mówiły już sobie tysiączne poufne rzeczy, rzeczy słodkie i tajemne, których odbicie