Przejdź do zawartości

Ostatni z Siekierzyńskich (1885)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatni z Siekierzyńskich
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

OSTATNI Z SIEKIERZYŃSKICH.
HISTORYA SZLACHECKA.



W r. 1850, jeśli się nie mylę (lata płyną tak nieubłaganie szybko), Władysław Syrokomla z księgarzem B. M. Wolffem odwiedzili mnie w Hubinie. Na pamiątkę téj bytności Kondratowicza, o któréj mówiłem, pisząc pośmiertne o nim wspomnienie, wdzieczen za to, że mi rękę przyszedł uścisnąć, posłałem mu powieść tę o ostatnim z Siekierzyńskich, przysłowiowéj postaci, przedstawiającéj jeden z momentów żywota szlachty naszéj, w chwili przełomu, w przededniu upadku. Powieść tę drukował pan B. M. Wolff, towarzysz podróży Syrokomli.
Dotknięta w niéj kwestya wcale wyczerpaną nie jest... jest to kwestya szlacheckich wspomnień i przywilejów wobec wymagań wieku. Szlachta u nas miała wieki zaszczytnego posłannictwa, które przeżyła, rosnąc w siły i skarbiąc sławę krwią, miała żywot wyrobiony odrębnie, oryginalnie, pociągający barwami, jakie przybierał, lecz misya jéj wyłączna, przedłużana sztucznie, skończyła się wreszcie. Inny ustrój społeczeństwa nowe żywioły powoływał do równego życia, do walk, do samoistnéj pracy. Z przodowników trzeba było przejść na szeregowców. Smutnem to było, ale konieczném. Szlachectwo zostało piękną pamiątką, a upierało się być przywilejem. Uporne trwanie to na nieuprawnioném stanowisku, przyprawiło je o ciężkie losy... co gorzéj o sponiewieranie, a kraj o skutki straszne zepsutego, osłabionego organizmu, który co rychléj wlaniem weń nowych sił ratować było potrzeba... Było więc zadaniem powieściopisarza, który patrzał na smutne upory resztek dawnego rzeczy porządku, aby przygotowywał nowy i zwolna z gruzów oczyszczał pole do budowy.
W Siekierzyńskim i w innych wielu opowiadaniach, dotknęło się nieraz téj drażliwéj strony, choć z boleścią, bo sprawa szlachty wolącéj umrzéć na stanowisku dawném, niż żyć na nowém... była własną pisarza sprawą... domową a rodzinną... a tak trudno się było dać zrozumieć i być rozgrzeszonym!
W ciągu przeszło czterdziestoletniego zawodu ileż chwil twardych do przebycia, ile przykrości, ile rąk usunionych, ile wejrzeń nieprzyjaznych, ile potwarzy i ukłuć, ile mściwych przeżyć trzeba było napaści! Malowano nas czerwono, czyniono z kolei czém było można najwstrętliwszém... nieraz wyłączano z towarzystw lub błotem i kamieniem karano za sumienne stanie przy prawdzie. W milczeniu znieśliśmy walkę o usamowolnienie włościan zagajoną w Latarni, w Ostapie, Jarynie, a zamkniętą Kotkiem w Płocie... o stanowisko szlachty, o kwestyę równouprawnienia i tolerancyi, które czytelnik znajdzie rozpierzchłe w powieściach z tych lat, gdy się te zadania rozwiązywały... Czas sam porozplątywał te węzły, a często gdzie my rąk własnych użyć do nich nie chcieliśmy, obca dłoń ze szkodą naszą je rozcięła... Powieść szła jak pług pierwsza podnosząc skiby w pocie czoła... mulając ręce i oblewając się potem... Jak skromny parobek siadła późniéj pod piecem zapomniana, a ekonomowi przyznano zasługę gospodarstwa i jakiego takiego urodzaju...
Lecz nie o zapłatę nam tu chodzi. Jeden poczciwéj ręki uścisk płacił, jak wówczas Syrokomli w Hubinie, za długie lata znoju... Wyrwały się wspomnienia mogilne lat przeszłych... zamknijmy im wrota, niech w pole nie wychodzą! A, do domu... Dosyć...

10 sierpnia, 1872.
Drezno.

J. I. Kraszewski.


WŁADYSŁAWOWI SYROKOMLI
na pamiątkę bytności jego w Hubinie
przesyła
Autor.



Trzeba wiedziéć, że rodzina Siekierzyńskich, tak dobrze, jak inne szlacheckie, jeśli nie rodowodem nieprzerwanym, to herbem przynajmniéj do XI wieku sięgnąć ma prawo. Na nieszczęście ksiądz Niesiecki dla zbytku familij, o których pamiętać musiał, z powodu, że były dobrodziejami oo. jezuitów, o Siekierzyńskich całkiem zapomniał i omyłki w tém nieprzebaczonéj Bartosza Paprockiego i S. Okolskiego nie poprawił. Zaglądałem nawet do Suplementów i tam o Siekierzyńskich głucho; a że Bobrowiczowi nie było komu posłać wiadomości o zgasłéj już rodzinie, odrodzony Niesiecki lipski, zaniemiał także o mojéj poczciwéj szlachcie. Co dziwniejsza herb ich nawet heraldykom naszym nieznany, już to dla tego, że go z innemi łatwo pomieszać było, już, iż sami tylko Siekierzyńscy go używali. Mieli oni w czerwoném polu prostą siekierę, jaką dzisiaj stróże drwa rąbią, nie Okszę i nie Topor, które całkiem inaczéj wyglądają, ale narzędzie to niezmiernie starożytne, bo, jak wiadomo, w grobach tysiąc-letnich, jeśli nie żelazne to krzemienne znajdują siekiery. Nad hełmem unosiła się taż sama siekiera...
Srogiéj krzywdy, jaką heraldycy nasi wyrządzili téj przezacnéj i bardzo starożytnéj rodzinie, inaczéj sobie wytłómaczyć nie można, tylko późniejszém jéj rozrodzeniem i, co za tém szło, ubóstwem; a może niechęcią osobistą. Tymczasem wiem to z pewnością od nieboszczyka Piotra Kornikowskiego, stolnika nurskiego, że Siekierzyńscy mieli się, nie bez słusznych racyj, za najstarszą może szlachtę w Polsce i swój klejnot zapomniany wyżéj innych cenili. Powiadali oni, że pierwszy ich przodek, Sobiesław Siekiera, za Bolesława Wielkiego, gdy z Pragi uchodzili w małym poczcie przed powstaniem narodowém, z poduszczenia niemieckiego wszczętém, bardzo walecznie króla bronił od Czechów i za owe męstwa dowody w herbie na polu krwawém siekierę otrzymał. Mianowany dowódcą, mając sobie nadane obszerne ziemie, założył miasteczko Siekierzyn i posiadał pięćdziesiąt wiosek osadzonych jeńcami z Rusi, Moraw, Łużyc i Niemców spędzonemi. Tenże nieboszczyk pan Piotr Kornikowski, stolnik nurski, który miał wielkie zachowanie u ostatniego z Siekierzyńskich i od niego to wszystko directe słyszał, opowiadał, że w familii ich zachowywało się nawet podanie, iż niegdyś tytułu książęcego używali, ale że lapsu temporis, przy rozdrobieniu majątku sami go dobrowolnie porzucili.
Nie ulega zaś najmniejszéj wątpliwości, że w poczcie znakomitych rodzin inter Comites et Barones, zaliczali się już w XIII wieku, jako świadczy akt bolesławski, w którym Comes Sulislaus Szickiera jest wymieniony.
Siekierzyńscy, jakkolwiek im późniéj zubożéć przyszło, pamięć pochodzenia swego pielęgnowali starannie i stosowną dumą wieńczyli skronie. W domu ich widział pan stolnik nurski olbrzymiéj wielkości, mocno zczerniałe arbor genealogiae, na którém z lędźwi leżącego na ręku spartego, w zbroję żelazną okutego i siekierę w ręku piastującego rycerza, wyrastał dąb (symbol długotrwałości) mający na liściach swych imiona wszystkich Siekierzyńskich od owego Sobiesława alias Subislaus’a pochodzących. Byli tam między XI a XIV wiekiem żyjący mężowie wielkiemi godnościami zaszczyceni, takiemi nawet, o których dziś w historyi nie słychać, były koligacye jako konstelacye (wyrażenie pana stolnika, nie moje) świetne, buławy, krzesła, pieczęci, mitry i infuły w niezliczonéj mnogości.
Ale jak to zwykła koléj rzeczy ludzkich, od XIV wieku rodzina ta, dostarczywszy krajowi dosyta mężów godnych i niewiast płodnych, poczęła nachylać się ku upadkowi widocznie, tak iż ani lustr przedziwnych koligacyj, ani wysiłki jéj członków, podnieść jéj pristinam magnitudinem nie mogły (wyrażenie pana stolnika Kornikowskiego). Znali urodzeni Siekierzyńscy instabilitatem fortunae i zwykłe onéj obroty; poddali się woli bożéj, ale niemniéj walczyli o sławy dawnéj utrzymanie. Eheu! napróżno. Jako z góry staczający się powóz, zrazu powolnie się zsuwa, potém coraz nagléj pędzi, wreszcie gwałtownie lecąc o kamienie się rozbija, tak i wielkość, sława, znaczenie przezacnego domu, z impetem runęły ku nieuchronnéj rzeczy ludzkich kolei. (Zawsze słowa pana stolnika).
Jak gdyby nieprzyjazna fortuna szydzić chciała z upadających, w początku rozrodzili się niezmiernie, zwłaszcza mnogością córek, które substancyą dziedziczną w rozmaite domy świeżo ex obscuritate wyrastające, rozniosły; wreszcie od kilku pokoleń, zeszli na jednę linią i jednego tylko męskiego reprezentanta. Bolało to Siekierzyńskich, ale w chrześcijańskiéj pokorze powtarzali sobie praeterita respicientes i pocieszając się wielkością ubiegłą: — Sit voluntas Tua! I nieboszczyk pan skarbnikowicz czerski, Longin Siekierzyński, mawiał przed stolnikiem nurskim, często tu wspominanym panem Kornikowskim: upadły państwa assyryjskie, babilońskie, runął Tyr i Sydon i Palmira i Troja, czemużby rodzina nasza losu wszystkich wielkości doznać nie miała?...
A mówił to (jak opowiadał nieboszczyk stolnik) z takiém przejęciem, z taką powagą, z taką wielkością tytaniczną, że częstokroć sam pan Kornikowski, zwłaszcza nie będąc naczczo, łzami się zalewał słuchając. I stało się jeszcze, że uprzedzając grobowe zapomnienie i jakby dając go wcześnie Siekierzyńskim skosztować, los sprawił, że wszyscy prawie dawnéj ich wielkości zapomnieli; owszem śmieli się z niéj niedowierzliwie i szlachta nierównie świeższéj daty często prym przed niemi brała, insultując upadającym...
Sąsiad pana skarbnikowicza czerskiego, ultimi descendentis prosapiae magnae, niejaki Wichuła herbu Zabawa (który jak wiadomo i nie tak stary w Polsce jest i advena tylko), wbrew przyzwoitości, z insolencyą wielką natrząsał się z Siekierzyńskich i w kościele, na sejmiku, na zjazdach szlacheckich wszędzie ich podsiadał. Znosił to pan skarbnikowicz wielkim animuszem, jakoby nie widział, nie chcąc zwady z podlejszym od siebie poczynać, ale jak go to srodze bolało, nieraz sam-na-sam przed panem Kornikowskim się wynurzył.
— Patrzaj waćpan — mawiał — nie jest-że to świat przewrócony, żeby Wichuła, który niewiedziéć z czego powstał i prapradziada swojego wskazać nie może, chodził przede mną, hetmanów i senatorów potomkiem! Ale taka rzeczy koléj i poganin Horacy niejednę aluzyą do tego prawa powszechnego mieści w wierszach swoich, i Pismo nam liczne stawi upadku rodów najświetniejszych przykłady. Cadent quae nunc sunt in honore...
Na te i tym podobne skargi pan Kornikowski, z którego ust to mam, moderując zawsze żal wielki pana skarbnikowicza, odpowiadał stosownemi konsolując uwagami; i często wieczory całe zasłuchiwał się opowiadań o liściach dębowych owego drzewa, które na ścianie izby jadalnéj wisiało. Oprócz pewnych i wypróbowanych powieści, były tam i zajmujące podania z ust do ust ab antiquo podawane o Siekierzyńskich przed Bolesławem Wielkim, a nawet jedno dowodne bardzo, jakoby z Lechem przybył pierwszy przodek domu, i jeden z dwunastu wojewodów był tegoż sławnego rodu.
Tandem téż, opowiadał mi pan stolnik nurski, XVI saeculo decrescente, Siekierzyńscy siedzieli na jednéj wiosce tylko, która in vim miasta ich Siekierzyna, Siekierzynkiem się zwała; a leżała w Mazowszu. Używali oni jeszcze wziętości wielkiéj i mieli przewagę między szlachtą, dla pamięci przodków, ale coraz ją z fortuną, jak to bywa, tracić poczęli. Wszelkiego rodzaju nieszczęścia zwaliły się na utrapioną rodzinę: ogień, nieurodzaj, źli sąsiedzi, procesa, dzieci stratne, starcy nieopatrzni, nieprzyjaciele możni... Walczyli panowie Siekierzyńscy do upadłego, ale siła złego wielu na jednego. Przyszło na to, że pan wojski Celestyn Siekierzyński już tylko na części wsi Siekierzynka gospodarzył, druga wyszła z imienia i, co gorzéj, w podłe ręce. Ożenił się przecie, przestrzegając, jak wszyscy jego antecesorowie, by czystość krwi szlacheckiéj zachować i nie łączyć się — jedno ze starą szlachtą: z ubogą, ale illustrae originis łowczanką Izabelą Żmigrodzką, z któréj jednego tylko zostawił syna, pana skarbnika Sobiesława Zygmunta. Ten także wybierał długo, zanim znalazł sobie życia towarzyszkę, pannę Annę Korczycównę, ubogą téż, ale wielkich cnót i wielkiej niegdy familii matronę, po któréj miał jednego téż syna saepe nominatum skarbnikowicza czerskiego, Longina.
Część wioski Siekierzynka zawsze jeszcze pozostawała w dziedzicznéj dzierżawie rodziny, ale obciążona długami i procesami to o granicę, to o sumy. Oprócz tego, po pradziadzie mieli Siekierzyńscy ciągle popieraną sprawę po trybunałach wznawianą co sesya, o spadek znacznych bardzo dóbr, które była z domu ich wyniosła Agata Siekierzyńska primo voto Kossobudzka, secundo Lędzka, która zmarła sterilis a majętność ta iniquo modo zatachlowana dostała się w ręce Lędzkich i ich spadkobierców. Proces ten, na który się w części panowie Siekierzyńscy stracili i, coraz go popierając a forytując, do ostatka hartowali, trwał już lat przeszło sto, a upaść mu nie dawano, chociaż do czynienia było z możnemi rodzinami. W ostatku pan skarbnikowicz czerski wiedząc dobrze, że po kilkakroć pars adversa czyniła kroki do zgody, któréj dotąd przyjąć nie chciano; a razem rachując się z uszczuploną fortunką, skłonił się do układów, ale Lędzcy teraz ani mówić o nich nie chcieli. To było poniekąd powodem choroby i śmierci skarbnikowicza, który podówczas syna już mając, a przewidując, jak przeciwne zagrażały mu losy, wielce się tém zgryzł, wziął do serca i od téj pory, jak uważano, cherlać i niedomagać zaczął.
Longin Sobiesław Siekierzyński, skarbnikowicz czerski, haeres na Siekierzynku, miał za sobą godną niewiastę, ubogich rodziców, ale starożytnéj szlachty córkę, pannę Kunegundę Pilecką, z familii, która z Jagiellonami jakoby miała nawet koneksyą. Z téj to, jakeśmy mówili, Bóg dał mu syna Tadeusza Sobiesława.
Mieszkali naówczas potomkowie téj przezacnéj rodziny w starym dworze siekierzynieckim, który, jak powiadał mi pan Kornikowski, podpierany, łatany, przybudowywany, podmurowywany, dokrywany, obmazywany, stał już blisko lat dwóchset. Sam téż widziałem go i o wieku jego sądzić mogę: było to domostwo wprawdzie znacznie w ziemię zapadłe tak, że do sieni wchodziło się po dwóch czy trzech stopniach jak do piwnicy; okna jego ledwie na piędź nad ziemię się wznosiły, a ogromny, spiczasty, czarny dach widoczniejszy był z daleka od ścian samych; przybudówki, podpory, dyle w różnych kierunkach opasujące je, dziwnie się bardzo wydawały, ale za to miał dwór ów jakąś minę poważną, niby zgrzybiałego starca w staroświeckiém rozpartego krześle i otoczonego wnuczęty. Wnuczęta przedstawiały wspomniane podpory, dyle i belki popodstawiane ze wszystkich stron pod chylące się i wypaczone ściany. Dach niegdyś na dwie kondygnacye, tak osobliwszym sposobem pogarbił się, powychylał, połamał, a z gontów w skromniejszą i to już porosłą mchem przeszedł słomę, że cudem zdaje się trzymał jeszcze na téj budowie. Okna poddasza oprawne w drewniane wyrabiane wystawki, schylały się jedno, jakby przychodzącym pokornie kłaniało, drugie na wznak padając. Żadne drzwi wewnątrz nie zamykały się szczelnie i łatwo; jedne podpiłowywać musiano co lato, drugie sztukować co zima. Podłogi uchylały się pod nogami tak dziwnie, jakby je sztukmistrz na postrach gościom na sprężynach poukładał. Stare, ogromne piece kaflowe niebieskie i zielone, reperowane cegłą i gliną, straciły także kształty pierwotne i podostawały niepotrzebnych brzuchów i garbów. Ale za to jak ślicznie rosły dokoła zamaszysto i bujno podnoszące się stare lipy, świerki, jabłonie i grusze! ile cieniu było w ogrodzie!
Wewnątrz domostwa ciemnego od otaczających je drzew i krzewów, od zniżenia ścian, wilgotnego i smutnego, czułeś wszedłszy ów zapach ruiny, owę woń ubóstwa zbutwiałą i przegniłą, która w starych budynkach jest zwiastunem upadku — swędem trupa. Ponuro wyglądały izby puste, zimne, milczące i po większéj części nagie; budowała je zamożność, zamieszkał niedostatek.
Za każdym przechodzącym wlokło się podrzeźniające kroki jego echo, z szatańskiém naigrawaniem powtarzając długo i przeciągle jego stąpanie. Wiatr świszczał nieustannie po kominach i jęczał w piecach, dzwoniły szyby okienek za najmniejszym wiatru powiewem, a w czasie burzy trząsł się dom cały, jakby się lękał zawalić. W ogromnéj sieni z tych jeszcze czasów pozostałéj, kiedy panowie szlachta przyjeżdżali z licznym orszakiem pachołków co ją napełniał, stały jakieś próżne i porozbijane skrzynie, połamane sprzęty, wisiały łachmany malowanego płótna, a parawan szary, kulawy, szeroko rozpościerał napróżno ramiona, by je ukryć przed wchodzącym. W pierwszéj izbie nalewo, niegdyś najporządniejszéj, sufit płótnem podbity, szczury i myszy ścieląc gniazda, poociągały jak worki; w dwóch czy trzech miejscach rozdarły płótno i czarna dziura zdawała się okiem ciekawém zaglądać na pustą komnatę. Jedno okno nadbite wiecznie zasłonione było okiennicą, przez któréj serduszko tylko wciskał się chorowity światła promień przez misterną siatkę pajęczyny; drugie calsze ale skrzywione w spróchniałych ramach, miało szybki drobne bez koloru, zbielałe i jakby mgłą zaszłe. Kanapa odarta, stół chwiejący się i kilka krzeseł różnych wielkości, wybicia i kształtów rozpierzchłe po izbie stały bez życia, bez związku. Wielki komin przy piecu zamurowany był i zabielony, stała w nim tylko beczułka octu i butel bibułą przytknięty. W rogu u drzwi stara szafa pusta z poodmykanemi drzwiczkami, ukazywała głodne i zbrukano wnętrze, na którego jednéj półce walał się talerz stłuczony. Pająk zasnuwał kąty, a myszy wcześnie gospodarzyły przechodząc z dziury do dziury wśród białego dnia. Na ścianie wisiało ogromne owo drzewo gienealogiczne w czarnych ramach, ale krzywo, na długim sznurku, jakby co chwila oberwać się miało i upaść. Z całego malowania tylko kilka jaśniejszych miejsc zbroi rycerza świeciło się jeszcze, resztę muchy zapstrzyły i pył zasunął gruby. Dwóch czy trzech przodków co najcalszych, bo podarte portrety wysłano na przeciwek, z poważnemi minami, podgolonemi czuprynami, ręką w bok lub na orężu opartą, dziwowali się nędzy, która ich otaczała. Znać było po ich twarzach, że za innych żyli czasów, że lepiéj im było i zamożniéj. Jeden pan cześnik zwłaszcza, któremu dziwna plama koło gęby nadawała wyraz szyderski, przerażający, miał minę jakby chciał skoczyć i ryknąć zapytaniem: jakiém prawem śmiecie być ubodzy, potomkowie moi? Drugi był chmurny i poważny, jakby dumał, co poradzić; trzeci zdawał się gromić, a zapchnięta w ciemniejszy kąt matrona we wdowim stroju, z książką i paciorkami modliła się... modliła już sto lat napróżno za powodzenie prawnuków.
Cóż powiedzieć o innych izbach, kiedy taką była najporządniejsza? Z dużego domu kilka tylko zajmował skarbnikowicz czerski z żoną, synkiem i nieliczną czeladzią; reszta służyła za składy rzeczy, których składać już nie było warto, za kurniki, drewutnie i schronienie nocnych strachów, które tu na rachunek przodków chodziły, niepokojąc gospodynie i chłopców. Wszędzie taż sama panowała dezolacya, zrujnowanie i smutne opuszczenie; a najzaciszniejszy pokój skarbnikowiczowstwa winien był swe przymioty odwrócenia od wiatru, osłonie drzew i zapadnięciu w ziemię. Broń Boże ulewy, nie było kąta, gdzieby misek, hładyszek, necułek i garnków podstawiać nie potrzeba było; a z sieni często wynoszono wodę cebrami, gdy się jéj z podwórza obficie nalało.
Taki to był dwór pana Longina-Sobiesława Siekierzyńskiego, z którego ubóstwa a dumy ośmielał się szydzić i drwinki sobie stroić pan Wichuła, nabywca części Siekierzynka i sąsiad o miedzę, a co za tém idzie, nieprzyjaciel. Ale żadne w świecie żarty i szyderstwa nie mogły upokorzyć człowieka tak pewnego swojéj wielkości, tak przejętego dumą rodową, jak pan skarbnikowicz czerski. W ich krwi to uczucie godności własnéj było, rzec można, dziedziczne i, skutkiem starannie dobieranych związków małżeńskich, szlachecka duma ich przelewała się w potomków, coraz w miarę zmniejszania fortuny wzrastając..
Skarbnikowicz, najuboższy z Siekierzyńskich, nie ustąpiłby był kroku żadnemu Lubomirskiemu, Potockiemu, a cóż dopiero świeższym pankom z Rusi i Litwy, choćby z Jagiellonów pochodzącym? Mawiał z uśmieszkiem, że Czartoryscy mają dwie gienealogie, co znaczy, jakby żadnéj nie mieli, a zresztą... piękne mi szlachectwo czy księstwo, co za XIII wiek wyjść się lęka, bo mu ciemno? Z Poniatowskich śmiał się razem z Radziwiłłem, ale i na Radziwiłłów głową kiwał, zowiąc ich popadiukami od czasu jak kronikę Stryjkowskiego przeczytał i dowiedział się o ich pochodzeniu od Lezdejki.
Mało bardzo rodzin, na którychby uznanie pięknego pochodzenia zezwolił; a za świeżo podniesionych miał wszystkich, co od XIV wieku głośniejsi być poczęli, nazywał ich nowemi sitkami. Zresztą drobnéj ubogiéj szlachcie chętnie wynajdywał Longin i przodków i pochodzenie stare i illustracye; ale dla panów był nielitościwy, ruszając ramionami, ile razy mu o nich mówiono. Wszystko to ludzie ignoti nominis, mówił, nie wiedziéć skąd to się pobrało, lepsze rodziny poupadały, powymierały, pogasły, a to robactwo na trupach wylęgłe... i kiwał głową i wargę spodnią odymał i chodził szerokim krokiem po skrzypiącéj podłodze największéj izby, z założonemi w tył rękoma. Skarbnikowicz był człowiekiem głęboko myślącym widocznie, całe bowiem życie spędzał po większéj części na myśleniu: nie robił nic nigdy, tylko myślał i myślał. Postać jego zapowiadała sensata; słusznego wzrostu, szerokich ramion, senatorskiéj postawy, nie otyły, ale w miarę okrągły, na karku wyniosłym miał głowę podługowatego kształtu, z piękném czołem wysokiém, którą nosił zawsze trochę na tył i ramię prawe zarzuconą. Oczy jego przykrywała powieka wypukła, długą rzęsą otoczona; usta miały budowę austryackich i dolna warga oddymała mu się naturalnie, zwłaszcza gdy uczuł więcéj, gdy był mocniéj wzruszony. Na portretach starych można się było przekonać, że i przodkowie pana skarbnikowicza mieli też same rysy familijne, które on otrzymał po nich w spadku. Długi wąs jasny wśród wygolonéj twarzy spadał mu na brodę owalną, jak gałęzie brzozy zawieszonéj nad pagórkiem. Mowa jego była powolna, umiarkowana, sentencyonalna, czasem trochę ironiczna, zawsze uczucia godności własnéj pełna; spojrzenie zgóry i długie, chód wolny a majestatyczny; ręce zawsze założone nosił z tyłu. Co do charakteru, nic mu zarzucić nie było można; uczciwości był nieposzlakowanéj, dobroczynny i wspaniały nawet w miarę siebie aż do zbytku; cierpliwy bardzo na obelgi, dwie miał tylko wady: dumę przepotężną i zbytek myśli, a brak ochoty do pracy. Co najlepiéj lubił, to chodząc po izbie cedzić po słówku, lub sam-na-sam z sobą dumać a dumać. Czasem najszczęśliwsze myśli przychodziły mu do głowy, ale jak przyszło do wykonania... odkładał od dnia do dnia; zwlekał, przeciągał i w końcu nic nie począł, bo gdy się zebrał do dzieła, już było po czasie. Naówczas mężnie zniósłszy diram adversitatem, jak mówił, westchnął i dumał sobie znowu, spokojnie, cicho, poważnie, jak gdyby nic nie stracił, a nadewszystko, jak gdyby sam nic nie był stracie winien.
W panu skarbnikowiczu acz upadłego znać było możnych potomka; wzbudzał poszanowanie choć wzbudzał i litość razem, a źli ludzie, co słabości jego znali, często z niéj korzyści dla siebie ciągnęli. Przez wrodzoną owę dumę nigdy wedle możności nie dał jałmużny, zawsze ją musiał sypnąć wspaniale, a serce miało téż udział w uczynku, bo był poczciwy i litośny. Ubóstwo swoje zakrywał i pobielał jak mógł, bo mu go przy świetném imieniu niezmiernie wstyd było; a że nie miał tak dalece czém przybrać nędzy, zataczał na nią dumę swoję, którą jak złocistym płaszczem się okrywał. Potrzeba go było widziéć, gdy parą szkap kulawych i ślepych, świeżo z pastwiska schwytanych, powiązaną sznurkami i łykiem taradajką, w wytartym kontuszu jechał do kościoła; rzekłbyś, że magnat w pozłocistéj kolasie, tak pogodne wysoko niósł czoło. A gdy jako kolator do pierwszéj wchodził ławki i sunął przez środek nawy, ledwie racząc spojrzéć na zgromadzonych, nawet złośliwy Wichuła ustępował mu z drogi. Do ucałowania patyny i krzyża nikt téż nad niego nie występował poważniéj i uroczyściéj.
Sama jéjmość, z domu Pilecka, imieniem Kunegunda, wychowana w sąsiedztwie, a znająca tradycyonalny szacunek dla Siekierzyńskich, których wszyscy jako kwiat nobilitatis uważali; poszedłszy za pana Longina, miała sobie za wielkie szczęście, że to imię nosiła, i męża szanowała, czciła prawie jako wyższą jakąś istotę. Sprzeciwienia mu się nie pojmowała, do porady nie ośmieliłaby się nigdy, uważając ją za uwłaczającą tak wielkiemu mężowi i całe życie skinienia tylko jego i woli wypatrywała. Co było najprzykrzejszego w życiu to dla niéj, co najlepszego to dla niego; starania około zdrowia, dostatku, wygód, spokojności kochanego Longina — główném jéj godzin zajęciem. Cicha, pobożna, trwożliwa, potulna, na najmniejszą niecierpliwości oznakę drżała i przerażała się, a za największe miała sobie szczęście, gdy się jéj raczył uśmiechnąć, gdy do niéj dłużéj przemówił. Walczyła ona pocichu z ubóstwem, z wytrwałością anachorety, z pracowitością niewolnicy, z przemysłem żyda; ale na cóż się to wszystko przydało, gdy mozolnych trudów owoc, jeden występ, jedna jałmużna pańsko dana, jedno przyjęcie pożerało. Nie sarkała ona widząc strwonione zabiegów swoich długich, często i ofiar osobistych zapasy; ale z cierpliwością anielską rozpoczynała nanowo jak mrówka rozrzucone szybko odbudowywać mrowisko.
Tymczasem dzień za dniem cięższe było w Siekierzynku życie: ów miły sąsiad Wichuła, że go skarbnikowicz przypuścić do siebie na stopie równości nie chciał, zajadły, chciwy zemsty, co godzina srożéj dojadał, co dzień nowe płatał figle, a siedząc o miedzę, miał tysiąc dokuczania zręczności.
Siekierzyński opędzał mu się z rodzajem wzgardy, jakby dojadającéj muszce lub brzęczącemu komarowi, co to i gniewu nie są warci. Ten animusz wyniosły najgorzéj niecierpliwił szlachetkę, i zaciskając pięści, tupiąc nogami, poprzysięgał, że upokorzy dumę sąsiada, choćby, jak powiadał, miał pójść z torbami lub wieżę odsiedziéć. Znaczyło to, że się wydatku, ani nawet odpowiedzialności osobistéj nie zlęknie.
Skarbnikowicz odpierał donoszone mu usłużnie pogróżki, mira cum superbia, milczeniem — powiadał nieboszczyk pan Kornikowski. Kilkakroć pleban, poczciwy starzec, który z obudwoma chciał żyć w zgodzie, a nieustannie narażał się obu, usiłował napróżno pojednać zwaśnionych sąsiadów. Wichuła odpowiadał bez ogródki:
— Kpię z tego hołysza!
A Siekierzyński najzimniéj:
— Ja się na niego nie gniewam, ale żyć z nim nie chcę.
Nazajutrz schwytane gęsi Wichuły w pszenicy pana Siekierzyńskiego wisiały na długich tykach, a karmny wieprzak pani Kunegundy, podobno na ulicy złapany, zabity i w proso wciągnięty, leżał nade drogą w pokrzywach. A gdy taradajka skarbnikowicza przejeżdżała mimo dworku sąsiada, Wichuła wychodził umyślnie do bramy i siadał na ziemi w nieprzyzwoitéj postawie... czego zresztą patrzący w górę Siekierzyński nie widział. Ludzie ich, nieustannie panów drażniąc, psoty wyrządzali niegodziwe, wojna wrzała nieustanna; w dodatku wywiązał się z niéj proces brudny i nudny...
Wichuła, którego ojciec gdzieś na wielkim dworze niedawno marszałkował i dobrze się obłowił, zamożny, rządny, skąpy, z gębą wyszczekaną, z czołem wytartém, ale sprytny, zwinny i przebiegły, wiele łez panią Siekierzyńską kosztował. Z jéj strony byłaby wszelka gotowość do zgody, ale śmiałaż ją nawet zaproponować mężowi?! On lepiéj wié, co robi — mówiła — a juściż musi się szanować i nie ustąpić szlachetce!
Więc wtąż grając, nie ustępowała kroku pani Wichulinie, ani na procesyi, ani w kościele, ani u sąsiadów, jeśli się gdzie spotkały, i choć pokorna w duszy, musiała do góry głowę nosić, dla pana małżonka.
Wśród takich okoliczności, po kilku latach pożycia, pan Bóg z wielką radością skarbnikowiczka, który się lękał, by na nim dom nie wygasł, i ślubował do wszystkich obrazów o syna, któremu niedostatek tylko i troski miał przekazać — pan Bóg dał mu płci męskiéj potomka.
Wielkaż to była w Siekierzynku radość! Sama pani, która się ciągle modliła, żeby jej Bóg dozwolił życzeniu męża zadość uczynić, tak była wzruszona swojém szczęściem, że je odchorowała; a skarbnikowicz latał po pustych izbach jak szalony, powtarzając sobie, portretom i stołkom: — Syn, chwała Bogu! syn! — Natychmiast postanowił, nie zważając wcale na stan kieszeni i spiżarni, nad któremi się nigdy nie zastanawiał, obchodzić hucznemi chrzcinami przyjście na świat potomka starożytnego rodu. Radby był wspaniałą ucztą na mil kilka wszystkę szlachtę braci u siebie zgromadzić; ale piwnica, zapasy domowe i pusty woreczek stawały na przeszkodzie; a oddawna Siekierzyński, choć bardzo słowny i uczciwy, kredytu nie miał, bo wiedziano, że broń Boże na niego śmierci, mająteczek na długi nie starczy. Nie wstrzymało go to jednak od przyborów wielkich i zapraszania wszystkich znajomych.
Kunusia (tak nazywał żonę), leżąc w łóżku, płakała nad tém, wiedząc, jak znaczny dla nich uszczerbek te huczne chrzciny uczynią, ale jak zawsze tak teraz, nie śmiała się męża woli sprzeciwić.
Proboszcz, jak się tylko o synie dowiedział, pośpieszył zaraz do Siekierzyńskiego w nadziei, że przy téj wielkiéj radości potrafi go może nakłonić do zgody z Wichułą. Sąsiad stał właśnie, jak był nawykł dnie całe, we wrotach dziedzińca, ręce za pasem, noga na nogę założona, o słup oparty poświstując... Szkoda mówić, żeby był piękny: mały, krępy, zwięzły, dość tłusty, raczéj szeroki niż długi, z włosem najeżonym czarnym, nisko zarastającym, z oczyma wilczemi głęboko wpadłemi pod czoło, zawsze uśmiechnięty złośliwie, miał minę zbója, jak powiadał nieboszczyk Kornikowski, że trochę téż po zbójecku obchodził się z ludźmi, z któremi miał na pieńku. Gwałt go nic nie kosztował i złe słowo także; bo nawet z przyjaciołmi waśnił się, a we dworze począwszy od żony, która się z nim ujadała dnie całe, nie było człowieka, z którymby się dwa razy w dzień nie skłócił, któregoby nie wytuzał. Pomimo téj prędkości, która go strasznym czyniła, nawet właśni ludzie nie obawiali go się i nie szanowali, jakby myśleć można; odpowiadali mu po grubiańsku i były wypadki gorsze jeszcze. Życie Wichuły schodziło na tuzaniach i łajaniach; to był jego właściwy element.
Proboszcz, zbliżywszy się do bramy, pokłonił się panu Wichule i z uśmiechem, który miał zawsze na ustach, bo to był człowiek aż do słabości dobry, rzekł:
— Dzień dobry panu!
— A dzień dobry, mości dzieju! i dokąd-że to?
— Do Siekierzyńskich.
— Jak zwykle! ha! a do mnie to nie łaska! czy to ich spleśniały chleb smaczniejszy od mego?
— Naprzód — rzekł proboszcz zastanawiając się — wiesz pan, że ja Bogu dzięki nigdzie dla chleba nie chodzę, bo mam swojego kawałek, a powtóre powiem otwarcie, że tam idę, gdzie mnie mile przyjmują.
— Wiem ja, wiem, mości dzieju! — odparł Wichuła — że nie mam łaski u proboszcza, a tamten hołysz bardzo blisko jego serca, a cóż robić, nie powieszę się z desperacyi!
— A chcesz waść prawdy — dodał żywo proboszcz — no to ją posłyszysz: tam ja gdy przyjdę, nie spotkają mnie w progu przekleństwami na ludzi, groźbami, dyabłami, których u waści zawsze gęba pełna; ludzie z Bogiem żyjący.
— A ja to już bez Boga mości dzieju?
— Nie ujmuję waści — kończył proboszcz zażywając tabaki — ale gniew masz ciągle w sercu, a to nic potém.
— Po cóż mnie jątrzą, po co mnie do niecierpliwości przyprowadzają?
— A waść sam?
— Któż począł? nie ja.
— Ot! co to gadać długo! po co darmo się rozwodzić. Pan Bóg dał syna Siekierzyńskim, pogodzilibyście się, zrób tylko krok ku temu.
— Ja! wrzasnął Wichuła — ja! żebym ustąpił temu hołyszowi... a! rychléj się mości dzieju ziemia pode mną zapadnie! o! co nie, to nie. To mówiąc splunął i rzucił się jak dzik skaleczony. — Zalał on mnie, zaleję i ja jemu za skórę gorącego sadła! a zobaczymy czyje będzie na wierzchu!
— A to po chrześcijańsku? — rzekł ksiądz.
— Już niech to będzie jak chce — odparł gwałtownie szlachcic — ale prędzéj niebo się na ziemię zwali, niżeli ja podam rękę pierwszy Siekierzyńskiemu...
Nie było co mówić więcéj; proboszcz pokiwał głową i poszedł do skarbnikowicza. Zastał go chodzącego wedle zwyczaju wielkiemi kroki po pierwszéj izbie, z głową do góry, z ręką na plecach jedną, za pasem drugą, z uśmiechniętą błogo twarzą.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
— Na wieki wieków, ojcze! a! a! wiecie wielką nowinę! Pan Bóg mi dał syna... myślę, jakie mu dać imię, w samę porę przychodzicie.
— Winszuję i życzenia składam ze szczerym afektem, dla całego ich domu, jako sługa i bogomodlca...
Skarbnikowicz się skłonił.
— Błogosławieństwo boże — kończył ksiądz — warto szczęśliwą chwilę pięknym uczynkiem oznaczyć.
— Chrzciny będą solenne...
— E! to nie o chrzciny chodzi, skarbnikowiczu dobrodzieju... ale żebyś tak w imię boże... pogodził się z Wichułą, toby to była w niebie radość, żeby się to zgorszenie ukróciło.
Twarz Siekierzyńskiego zasępiła się, milczał.
— Żebyś mu tak po bratersku... — mówił ksiądz.
— Jak-to po bratersku? — przerwał urażony gospodarz.
— Alboż nie jesteśmy wszyscy braćmi w Chrystusie?
— Tak, tak, ale są starsi i młodsi, i Kainy między braćmi... Ja się z nim nie kłócę — rzekł Siekierzyński — ale on ze mną! zresztą mój ojcze, to dla mnie obojętny człowiek, a żyć z nim nigdy nie myślę i nie będę.
— Czemu?
— Bo, prawdę rzekłszy, znajdzie on sobie równych.
— Ej! duma, duma, skarbnikowiczu, nie chrześcijański sentyment! porzucić-by to, porzucić!
— Duma nie duma, ale kiedy kto zna swoję godność...
— Skarbnikowiczu, taki on szlachcic jak i wy — rzekł nieostrożnie ksiądz proboszcz.
Na te słowa jakby go sparzył, odskoczył Siekierzyński, zaciął usta, zgóry spojrzał i odparł z dumą wyraźną, krótko i sucho:
— Przepraszam, nie taki szlachcic jak ja... bo takiéj szlachty jak Siekierzyńscy, mości proboszczu, w całym kraju jest tylko cztery familie... Zresztą dajmy temu pokój.
Nie nalegał ksiądz więcéj, bo widział, że i tego obraził, co zresztą najczęściéj mu się trafiało, poszedł więc pokorny i cichy powinszować jéjmości i pobłogosławić nowonarodzonego. W ślad za proboszczem przybyli i inni sąsiedzi, którzy kochali i poważali skarbnikowicza i mój pan Piotr Kornikowski, stolnik nurski, który ze szczególną był czcią dla téj familii, a przyjaźnią poufałą Siekierzyńskiego się zaszczycał. Wszystkich na chrzciny, nieco odłożone dla przygotowań, pozapraszał gospodarz; jakoż w miesiąc potém odbyły się, jak można było, najuroczyściéj, z wielkim natłokiem sąsiadów i powinowatych, których we wrotach stojący Wichuła liczył ze złością i zawiścią niewymowną, znajomych nawet usiłując odciągnąć, ale napróżno. Całą pociechą dla niego było, że się nałajał i nakrzyczał. A że chrzciny syna Wichuły, pomimo usilnych zaproszeń, ani przez połowę nie były tak ludne, bo się wszyscy obawiali tego człowieka, u którego nigdy bez awantury się nie obeszło, można sobie wyobrazić, jakiém sercem patrzał na wózki, półkrytki, bryczki i taradajki do starego dworu ciągnące. Jéjmość choć w łóżku jeszcze leżała, bo się rozchorowała, potrafiła przecie tak wszystko urządzić, aby się skarbnikowicz przyjęcia nie powstydził, i było porządne, można powiedziéć wystawne, a jak na nich, to bez miary kosztowne. Wichuła, jak zwykle zawistni sąsiedzi, miał tak doskonałych szpiegów we dworze Siekierzyńskich, a tak był ciekawy wszystkiego, co się tam działo, że nazajutrz mógł najdokładniéj opisać: co jedli, pili, mówili, robili, co się stłukło, czego nie stało i jak się dla przyzwoitego przyjęcia sztukować musiano.
Po chrzcie Tadeusza-Sobiesława, gdyż takie imię nadano nowonarodzonemu, skarbnikowicz zapalczywiéj niż kiedy począł chodzić i myśléć a rozmyślać, znać o losach syna, którego przyszłość niepokoić go mogła. W istocie interesa były bardzo w złym stanie, niedostatek w domu tylko pracą i przebiegłą troskliwością Kunegundy się ukrywał; gospodarstwo szło opieszale i licho, bo pan skarbnikowicz ani się na niém znał, ani je lubił. Całemi dniami po wielkiéj izbie pustéj chodził zadumany, aż kroków jego ścieżka w pokoju była widoczną. W téj dziwnéj, upartéj przechadzce co dzień rano witał go biały grzyb ogromny, który z kilką mniejszemi w ocienionym kątku pokoju przez noc wyrastał, jak przepowiednia upadku domu, jak symbol zniszczenia. Zaledwie go ujrzał skarbnikowicz, leciał i dusił go nogą z całéj siły, rozrzucając starannie szczątki nieprzyjaciela z wyraźnym gniewem i zapalczywością; ale nazajutrz uparty grzyb odradzał się znowu w tém samém miejscu i tak stokroć gnieciony powtarzał swoje nieme proroctwo. Walka z tym grzybem rozpoczynała dzień każdy, a wieczorem odchodząc na spoczynek, pan Siekierzyński pilnie się przypatrywał, czy nieprzyjaciel nie podniósł głowy; nie było ani śladu, dopiéro przez noc uwinął się tak, że zawsze dobry dzień szyderskie gospodarzowi powiedziéć musiał. Grzyb ten skarbnikowiczowi truł życie po części, ale nie było na niego rady jak na Wichułę, i kto wie, czy milczące przechadzki całodzienne nie z powodu tego grzyba się odbywały? Skarbnikowicz cały dzień prawie deptał chwiejącą się podłogę wielkiéj izby, czasem zajrzał do żony i syna, a gdy podstarości przyszedł wieczorem po dyspozycyę i stanął w progu z batogiem, Siekierzyński popytał go tylko, co robić myśli, i na wszystko się zgadzał, co ten mu podsunął.
Z nałogowego milczenia i dumania wychodził tylko skarbnikowicz, gdy mógł mówić o upadłéj wielkości swojego rodu, o jego dziejach i przeszłości. Naówczas stawał się wymowny, niewyczerpany, obfity, wesół, słowem, nowy człowiek; lecz zaledwie przerwano mu ten przedmiot jedyny i zwrócono ku innemu, wpadał w zamysły znowu i martwiał.
Sądziła jéjmość sama, że urodzenie syna doda mu ochoty do gospodarstwa, nakłoni do pracy i zajęcia interesami, ale wszystko się kończyło na dumaniach i odkładaniu na jutro. Kiedyś późniéj miało się wszystko najgładziéj, wszystko poułatwiać, i powinny były lepsze nastąpić czasy. Siekierzyńscy acz lente, jak powiadał Kornikowski, popierali od bardzo dawna proces ze spadkobiercami Lędzkich o posagową sumę bezpotomnie zeszłéj Agaty Siekierzyńskiéj; przyszło i panu skarbnikowiczowi, aby rzecz nie uległa przemilczeniu, wnieść jakiś pozew na trybunale lubelskim; potrzeba było jechać do miasta. Długo się bardzo wybierał, odkładał, ociągał, ale w ostatku, gdy już zagrażały zwłoki, musiał ruszyć z trochą grosza do Lublina, pobłogosławiony na drogę przez proboszcza, z wielkiém podziwieniem jego wynurzywszy mu na odjezdném, że byleby Lędzcy okazali szczerą chęć układów, on także gotów na nie przystać.
— Widzisz waćpan dobrodziéj — rzekł skarbnikowicz po cichu — nie mówiłem o tém nikomu, ani nawet Kunusi, ale postanowiłem, po dojrzałéj refleksyi, zostawić synowi raczéj spokojny kęs chleba, niż olbrzymie nadzieje z kłopotami.
— Święte są słowa twoje, skarbnikowiczu dobrodzieju — odparł szybko proboszcz — gódź się, gódź, jużciż-cie się i tak na ten proces zrujnowali...
— I wygralibyśmy go, gdyby tylko trochę cierpliwości jeszcze, ale ja się starzeję, chłopcu potrzeba chleba, my trochę ścieśnieni w interesach, wolę ze stratą kończyć.
— Śliczna myśl, którą omnimodo pochwalam! tak, lepiéj poły obciąć a od sprawy uciekać.
— Jużciż żeby jak — poważnie rzekł Siekierzyński — to wezmę więcéj niż połowę mojéj pretensyi.
— Gdyby i czwartą część to dobrze! — powiedział proboszcz.
— O! co to, to nie! Posag Agaty Siekierzyńskiéj primo voto Kossobudzkiéj, secundo Lędzkiej, wynosił z wyprawą 50,000 złotych ówczesnych, a licząc procenta i co lat dwadzieścia tylko alterum tantum, należy nam jasno i oczywiście zgórą półtora miliona.
— Jeżeli na takiéj stopie chcesz się waszmość układać — przerwał proboszcz — wątpię, żeby z tego co było.
— A na jakiéj-że chcecie? — rzekł skarbnikowicz — jużciż to należność święta, a gdy jéj połowę ustępuję dla świętéj spokojności...
Ksiądz ruszył ramionami, a Longin Siekierzyński siadł na taradajkę i w głębokich rozmysłach pojechał do Lublina. Tu znalazł prawników, co mu głowę nabili, że z jego pretensyą można się jeszcze sto drugie lat prawować; ale trwał w postanowieniu zgody i adwokatowi strony przeciwnéj oświadczył gotowość do układów... Posłano do spadkobierców Lędzkich, ale ci cum stupefactione (powiadał Kornikowski) pana skarbnikowicza, rozśmieli się, ruszyli ramionami i odrzucili propozycye. Zaniósł więc pozew i manifest nowy, nazad do domu pociągnął, milczący, ale silnie przejęty i zmartwiony widocznie.
Jak wyjeżdżając nic żonie nie wspomniał o zamiarze kończenia zgodnego ze spadkobiercami Lędzkich, tak wróciwszy nic téż jéj o upokorzeniu swém nie mówił; a na zapytanie plebana, zbył go milczkiem i ruszeniem ramion. Wkrótce jednak i jéjmość i proboszcz postrzegli, że się z nim coś osobliwszego działo: pospolicie bowiem był pogodnego choć zamyślonego oblicza, a teraz zasępiał się co dzień chmurniéj, często nie słyszał, co do niego mówiono, trafiało się, że na pytania, których niby słuchał, nie odpowiadał i pogrążony w zadumie nietylko dnie całe, ale część nocy chodząc po izbie wzdłuż i wszerz, mrucząc coś niezrozumiałego, przepędzał. Nic go nie zajmowało, nawet to dziecię, którego przyjścia na świat tak oczekiwał; a łagodne prośby żony, ażeby się szanował, żeby rozerwać się starał, przyjmował, jakby ogłuchł. Poczciwy proboszcz, który dawniéj miał niezawodny sposób rozochocenia go, naprowadzając rozmowę na historyę rodu Siekierzyńskich, teraz nie umiał nic z niego dobyć, prócz kilku słów zimnych. Mówiąc nie patrzał na niego jak przedtém, ale słupem oczy wlepiał to w ścianę, to w podarty pułap, to w okno. Widocznie opanowała go melancholia, jak to podówczas zwano, czyli inaczéj hipochondrya, wedle wyrażenia pana Kornikowskiego, z którego ust mam te wszystkie szczegóły.
Zlękła się wielce jéjmość widząc ten stan umysłu skarbnikowicza, a co gorzéj, że nagle chudnąć począł; była cicha narada z księdzem proboszczem i stanęło na tém, żeby doktora Niemca, niejakiego Vogelwiedera, Szlązaka, zamieszkałego w pobliskiém miasteczku wojewody mazowieckiego, przywołać. A że nie chciano przestraszać Siekierzyńskiego i aprehensyi w nim wzbudzać, udała pobożnie pani skarbnikowiczowa, że doktora tylko dla dziecięcia sprowadza. Pojechał tedy proboszcz sam po Niemca i przywiózł go do Siekierzynka; a stojący we wrotach Wichuła rozśmiał się na całe gardło, widząc, że go wieziono do sąsiada i rzekł zajadle:
— Taki zagryzę bestyę!
Ksiądz słysząc to, aż się przeżegnał, jakby szatana spotkał.
Fizyk Vogelwieder, bo tak podówczas zwano lekarzy jeszcze, był to otyły Niemiec, ubrany po swojemu kuso, śmiesznie, w peruczce pudrowanéj z ogromnym harbajtlem, z wielką trzciną w ręku, w kapelusiku; przystrojony łańcuszkami, dewizkami od ogromnego zegarka, mający kieszenie pełne leków, bo był razem doktorem, farmaceutą, chirurgiem, dentystą i apteką chodzącą. Nie wiele umiał, i dlatego właśnie wyjechał do Polski, gdzie podówczas brak było lekarzy; śmiało leczył, dumny był bardzo ze swego głupstwa, i narodem, który po niemiecku nie mówił, gardził, zgóry nań patrząc; zresztą lubił pieniądze nadewszystko, a kartofle i piwo kładł zaraz po nich. W młodości okulawiał był z przypadku, co nieuchronnym czyniło dlań użycie trzciny, a dla pospólstwa nóżka jego przyschła i kopytkowéj małości do dyabléj bardzo była podobna. I wyraz téż twarzy miał coś szatańskiego: biało-blada, pospolicie nieruchoma, gdy mówił konwulsyjnie wykręcała mu się na wszystkie strony, brwi tańcowały po czole, peruka ze skórą głowy chodziła po czaszce, oczy latały, usta gdyby ryjek, wywracały się dziwacznie... po chwili wracały znowu do nieruchomości kamiennéj. Dzieci jak strachu obawiały się Vogelwiedera, tém bardziéj, że miał szczególną pasyą męczyć je, straszyć i do płaczu doprowadzać. Uniżony aż do podłości z wyższemi, przypadający przed panem, ze szlachtą obchodził się dumnie i bez żadnéj grzeczności, z chłopem i żydem nieludzko...
Takiego lekarza, w niedostatku innego, wiózł proboszcz do Siekierzynka, całą drogę mu kładąc w ucho, żeby udawał, jakoby dziecięciu radził, a nie spuszczał z uwagi ojca i powiedział szczerze, co o jego stanie myśli. Zdawało się, że pan fizyk zrozumiał, bo ciągle powtarzał:
— Dobra! dobra! niek bęzie spokojna! ja szytko wie i zrobi jak powinna! dobra! dobra!
Skarbnikowicz już był o przybyciu doktora uwiadomiony i wcześnie talara ostatniego nagotował uwinąwszy go w czysty papierek; zapowiedziawszy tylko proboszczowi, że ręki nie poda szołdrze i że do stołu z nim nie usiądzie.
Jakkolwiek Niemiec zwykł był poczynać sobie ze szlachtą ubogą bez ceremonii, a dom w Siekierzynku nie zwiastował dostatków, ujrzawszy poważną postać Siekierzyńskiego, który i w wytartym makowym kontuszu miał minę pańską, fizyk ukłonił się pokornie i uczuł jakąś potrzebę obejścia się przyzwoitego.
Pod pozorem rozmowy wlepiał oczy w skarbnikowicza, badał jego oddech, blask jego oczów, niby dla obejrzenia kształtów pięknéj jego ręki pomacał pulsu, na co milczący gospodarz pozwolił choć ze wstrętem, bo nie lubił Niemców, mając ich wszystkich za nieszlachtę i wyrwigroszów; nareszcie poszedł do dziecka z proboszczem i tu spytany przez jéjmość o stan zdrowia męża, powiedział bez ogródki:
— Barzo zła! barzo zła! hypochondriacus! puls febryczny... ciężka sprawa! bęzie bryk!
Tego bryk szczęściem nie zrozumiała skarbnikowiczowa, proboszcz zagadał i spytał, co robić choremu. Fizyk Vogelwieder miał na wszystko trzy tylko lekarstwa: krwi puszczenie, pigułki czyszczące i womitif, jak go nazywał, a że choroba była silna, zadysponował wszystko troje razem. Pozostawało przekonać Siekierzyńskiego o potrzebie użycia leków, o chorobie, któréj nie czuł, i skłonić go do posłuszeństwa. Różnych i wszystkiego rodzaju próbowano sposobów, ale wszystkie napróżno: zaklinała i prosiła żona, prawił kazania proboszcz, na wszystko Siekierzyński odpowiadał krótko i stanowczo:
— Dajcie mi pokój, jestem zdrów!
Tymczasem w oczach niszczał, słabł, sechł i wszystko składając na narodową słabość, z któréj jednego z królów straciliśmy, utrzymywał, że lada dzień zdrów będzie jak ryba. W ostatku do łóżka się zwlec musiał i zakaszlał, pokazała się krew, posłano znowu po Vogelwiedera, który nawpół przemocą upuścił talerz krwi, obiecując sobie najlepszych skutków. Ale w tydzień skarbnikowicz nie wstawał i proboszcz dysponował go na śmierć.
Biedna żona klęczała z dzieckiem na ręku u łóżka, płakała i modliła się, a rozpacz jéj była tak straszna, że Niemiec nawet krzywił się na jéj widok. Tymczasem Wichuła zawsze we wrotach dziedzińca stał i śmiał się, witając proboszcza przechodzącego z najstraszniejszemi wiadomościami o zdrowiu skarbnikowicza.
— A co, dyabli go biorą, ja-m mówił.
— Dałbyś pokój, człowiecze! — rzekł ksiądz — upamiętałbyś się; jak ci nie wstyd zajadłości twojéj? Przynajmniéj na łożu śmierci chrześcijanin nieprzyjaciela widziéć nie powinien.
— Ej! księżuniu, i na katafalku jeszcze mu będę dojadał! — odparł zajadły sąsiad — żonie i dzieciom nie daruję!
— Waćpan jesteś szatan! — zawołał uciekając pleban, zatkawszy sobie uszy...
— Gardzi on mną, niechże wié, kim gardzi i kogo ma za gorszego od siebie! — wołał Wichuła — ja mu i po śmierci spokoju nie dam...
Gdy się zbliżyła uroczysta godzina pożegnania, skarbnikowicz nie pokazał po sobie zbytniego wzruszenia; uważano to i wprzódy, że do stoicyzmu czuł się obowiązanym i często powtarzał historyą zgonu heroicznego Jana Sobiesława, który od Turków na pal wbity żył dwa dni w mękach klnąc niewiernych. Gdy inni otaczający płakali, on się pocichu i spokojnie modlił.
Potém obrócił się do żony i rzekł poważnie:
— Nie płacz asindźka, Kunusiu, nie rozpadaj się, Pan Bóg nad nami, nad wdową i sierotą, a takiego wielkiego imienia dziedzica za zasługi ojców nie opuści. O jedno cię proszę, nie daj mu się zwalać i pilnuj, by przyzwoite stanowi swemu prowadził życie. Zostawuję ci w puściznie lepiéj niżeli wielkie dobra, bo imię piękne, starożytne, na którém się muszą w świecie poznać. Edukuj Tadeusza, jak mu przystało, a niech zawczasu albo do wojskowości, albo do gospodarki się sposobi, w ostatku z lichem do palestry, bo i tam szlachta, choć żaden Siekierzyński jeszcze nie mecenasował... ale pilnuj jéjmość, by nasza siekiera w błoto nie wpadła...
Gdy to mówił, a głos mu słabnął i proboszcz do modlitwy wzywał, uśmiechnął się łagodnie, powieki zmrużył i Bogu ducha oddał. Lament i płacz rozległ się po pustym dworku, bo, powiadał pan Kornikowski, i żona do niego bardzo przywiązana była, i ludzie téż kochali nieboszczyka serdecznie, poważając go i szanując. Ale wprędce potrzeba zajęcia się wszystkiém nie dozwoliła pani skarbnikowiczowéj rozpadać się i płakać, musiała nieboraczka, acz chora i niedomagająca, myśléć naprzód o pogrzebie stanowi nieboszczyka przyzwoitym, potém o losie dziecka i swoim.
Wichuła jak się o śmierci z powszechnego krzyku dowiedział, plunął tylko ze złości, widząc, jak go żałowano, i zawołał:
— Macie po kim się rozdzierać! Zdechł, to mniéj jednym psem na świecie, a teraz pogramy z jéjmością i synaczkiem...
Ludzie, co to słyszeli, zgrozą byli przejęci i z przestrachem poglądali na rozbestwionego gniewem człowieka.
We dworze Siekierzynka, w chwili zgonu dziedzica taki był niedostatek, że gdyby nie proboszcz i nie stolnik nurski, pan Piotr Kornikowski, nie byłoby za co przyzwoicie zmarłego pochować. Ale bracia szlachta i dalecy powinowaci Siekierzyńskich, dowiedziawszy się od księdza o biedzie wdowy, podesłali, czego było potrzeba, pocichu, tak, że i księży sprowadzić i katafalk piękny postawić i trumnę obić było za co galonem i stypę jeszcze sprawić sutą. Pocieszyła się tém żona, a zwłaszcza frekwencyą wielką ludu zewsząd przybyłego, który, jak mówił pan Kornikowski, okazałości niemałéj dodawał; a Wichuła o mało się, patrząc na to, nie wściekł ze złości, bo pogrzeb był przepyszny, jakby jakiego magnata. A gdy kondukt przechodził mimo dworku sąsiada, swoim zwyczajem stał we wrotach Wichuła, w czapce, w koszuli tylko i butach, urągając jeszcze zwłokom, tak był niepowściągliwy, a głośno, nie zważając na wdowę, krzyczał: — Bywaj zdrów sąsiedzie! dobranoc! dobranoc!
Nikt tam na niego nie spojrzał nawet, ale dziwnym trafem wóz żałobny, na coś zawadziwszy, podskoczył przeciwko samych wrót, wieko trumny źle umocowane osunęło się na bok i biała trupia ręka nieboszczyka, jakby na zgodę, wyciągnęła się ku Wichule, który zbladł i cofnął się mrucząc.
Żona, która to z ganku widziała, przybiegła i gwałtem prawie pociągnęła z sobą do dworku męża, który zdawał się jakby obłąkany i przerażony i śmiejąc się ciągle powtarzał:
— Nie da mi pokoju i po śmierci! nie da mi pokoju!
W kilka dni doktor Vogelwieder jechał na bułanym stępaku do pana Wichuły, który już w gorączce bredzić poczynał; zobaczył mu język, pomacał pulsu i rzekł chłodno: — Caput!
Jakoż się nie omylił, bo w kilka dni już i ksiądz proboszcz był u łóżka chorego i w imię Chrystusa ukrzyżowanego zaklinał go, by wszystkim przebaczył i ze wszystkiemi się pojednał. Wichuła mruczał tylko:
— Jeszcze po śmierci mi urąga, jeszcze po śmierci mnie prześladuje! Nie daruję żonie, nie daruję dzieciom!
— Proś lepiéj Pana Boga, żeby tobie darował! — odrzekł proboszcz — a nie myśl o starych waśniach.
Bredząc coraz dziwniéj, klnąc i złorzecząc bezprzytomny, ciągle prawie zły sąsiad, w tydzień po skarbnikowiczu, o téj saméj godzinie co on, ducha wyzionął; a wszyscy to zapewniali i pan stolnik nurski na swoje oczy widział, że w izbie, w któréj skonał, sufit się nad łóżkiem zawalił. Na pogrzebie Wichuły mało było osób i pomimo zamożności, gdy się jéjmość ze stypą wysadziła, nie było jéj komu jeść, a podwójnych galonów na trumnie nikt prawie nie widział.
Poczciwa wdowa po Siekierzyńskim, za namową księdza proboszcza, dla okazania, że nie chowała w sercu żalu dla sąsiada i przebaczyła mu po chrześcijańsku, poszła za pogrzebem. Ale jak to czasem najlepsze uczynki ludzkie opacznie sobie tłómaczą, brat pana Wichuły, pan Protazy z Wierzbolowa, zawadya jak oni wszyscy (bo rodem kurki czubate), wziął to za insultę — powiadał Kornikowski — i poprzysiągł, że się pomści. Napróżno pleban, który tę myśl poddał, tłómaczył i okazywał, że to w duchu chrześcijańskim uczynione było, pan Protazy uparty i zażarty, zaklinał się, że chyba żyć nie będzie, jeśli nie pokaże Siekierzyńskim, co Wichułowie znaczą.
Otóż tak drobna ta na pozór okoliczność stała się powodem nieskończonych dla wdowy utrapień. Jużeśmy to mówili, bo wiemy dowodnie z ust stolnika, że pani Siekierzyńska pozostała w bardzo przykrych post decessum nieboszczyka interesach, a to tak dalece, że i raty podatkowéj i procentów różnych i sumek rękodajnych zalegało na Siekierzynku więcéj niżeli wioseczka była warta. A tu nikogo krewnego bliższego nie było, coby poratował, bo wdowa, która była aż z krakowskiego, z tamtych Pileckich, co około Kielc się gnieżdżą antiquitus, i tu nie miała prawie familii. Gdy ksiądz proboszcz zawezwał stolnika nurskiego dla przepatrzenia dokumentów i ułożenia statum długów, procesów, włosy na głowie powstały Kornikowskiemu, wejrzawszy na nieszczęśliwy stan wdowy i sieroty. Cudem tylko Siekierzynek trzymał się przy nich, bo ich rugować mogli wierzyciele w jednéj chwili. Co tu było radzić? Stolnik życzył układy, przewłokę i nadzieję w Bogu i przyszłości; ale wściekły brat nieboszczyka Wichuły, któremu podobno i wdowa zmarłego smakowała, że się do niéj rad był przybliżyć, począł nabywać długi na Siekierzynku z zamiarem wypędzenia Siekierzyńskich. Nie było na to sposobu ani ratunku, a stolnik opisując to powiadał, że mu się łzy w oczach kręciły, gdy na nieszczęśliwą wdowę i sierotę, tam magni nominis haeredis, spojrzał, w ucisku, nędzy i co chwila zagrożonych, że ich z pod zbutwiałego dachu, pod którym od lat dwóchset pokolenia przodków mieszkały, wypędzą. Uwijał się młodszy Wichuła, że w kilka miesięcy już Siekierzyńskiej nie pozostało, tylko go prosić o folgę.
Poszła do niego z proboszczem i dla dziecka nie wahała mu się do nóg rzucić a błagać o litość, ale nie tylko on, ale wdowa wybiegła do niéj z wyrzutami, że nieboszczyk był przyczyną śmierci jéj męża, że całe życie im dojadali i że teraz przyszła kolej na nich... pójść z torbami. Powstała więc z niejaką dumą prosząca i poszła w milczeniu do pustego dworu, który opuścić miała i poczęła z wielką umysłu stałością ostatek fantów sprzedawać, aby jaki grosz zebrać na drogę do Lublina, gdzie dawniéj kupiony, dla pilnowania procesu z Lędzkiemi, mieli jeszcze drewniany dworek na Winiarach, w którym osiąść z dzieckiem myślała. Szlachta okoliczna choć uboga, sprzyjając Siekierzyńskim, pokupowała wszystko aż do łomu krzeseł i kanap, pustych skrzynek i ladajakich sepetów, tak, że się z tego kilkaset złotych insperate zebrało. Ludzie wiejscy płakali, przychodzili do dworu, póki mogli, kto z kurą, kto z jajami lub prosięciem i tak ich do ostatniego dnia żywili. A gdy w połamaną taradajkę siadła skarbnikowiczowa ze starą Dorotą i synkiem, żegnając stary dom, w którym lat kilkanaście przeżyła, który widział jéj szczęście i niedolę, gdy za łzami dojrzéć nic nie mogąc, tuliła dziecko do siebie, płacz całéj gromady Siekierzynka rozległ się po dziedzińcu i wieśniacy przeprowadzili ją aż do krzyża za wioskę. Tam jeszcze natkali jéj, co kto mógł, do taradajki i długo stali patrząc drogą na odjeżdżających, dopóki Wichuła młodszy bizunem ich rozpędzić nie kazał.
Jako jedyną pamiątkę przy gratach swoich, wiozła do Lublina skarbnikowiczowa owo drzewo gienealogiczne i wszystkie portrety dziadów, jakie tylko zebrać mogła gdziekolwiek, podarte, popalone, bojąc się, by Wichułowie nie urągali im jeszcze.
Potrzeba było widziéć, z jak złośliwym tryumfem Wichulina ze swojemi dziećmi i bratem mężowskim, po odjeździe wdowy, wpadła do pustego dworu; z jaką radością szatańską przechadzali się wszyscy po izbach smutnych i ciemnych, w których długo rozlegało się ich stąpanie. Nigdzie żywego ducha... pustka i ruina! Włóczyli się tak do nocy, szydząc i opatrując komnaty, przypominając, co ucierpieli od Siekierzyńskich i pocieszając się zemstą nasyconą. Czy to zrządzeniem bożém, czy złych ludzi sprawą, ledwie za próg wyszli ze starego dworu, domostwo, które jakby cudem dotąd się trzymało, runęło na ziemię. Było z tego wielkie badanie, podejrzenia różne, długie sądowe śledztwa, ale z nich nic się nie okazało; bo żadnego nawet dyla podpierającego oddawna dwór nie brakło, i nigdzie śladów ani podpiłowania, ani podkopania nie było.
Wichułowie kazawszy potém rozebrać do szczętu ruderę, zrobili w tém miejscu ogród i dziką promenadę dla swoich panienek.
Jechała tedy Siekierzyńska powoli się wlokąc do Lublina, w Panu Bogu pokładając utrzymania swego dalszego nadzieję; bo innego sposobu do życia nie miała, tylko pracę własną, a za całą majętność ów dworek na Winiarach. Droga była długa i smutna; wdowa przywykła do siedzenia w domu i krótkich tylko przejażdżek w sąsiedztwo, obawiała się wszystkiego, rozbójników, wywrotu, burzy, żydów po karczmach, złodziejów, nocy... Dorota i stary Maciej, który powoził, a Andrzej, co drugim wozem kierował, napróżno starali się ją uspokajać: sami także w obcéj stronie, często rady sobie dać nie umieli. Matce chodziło więcéj jeszcze o dziecię jak o siebie: zdawało jéj się, że trzęsienie wózka, upał, niewygoda, zaszkodzić mu mogą; a choć chłopak miał lat siedm i więcéj się bawił podróżą niżeli męczył, wdowa upatrywała codzień coś zastraszającego, to w czerwoności jego policzków, to w śnie, którego potrzebował, to w nienaturalnéj, jak mówiła, wesołości jego. Co chwila stawano, pakowano, przepakowywano, dobywano jadła, sukienek, zrywano mu kwiatki, przynoszono wody. Poczciwi ludzie, przywiązani do swojéj pani, jak mogli i umieli, dogadzali jéj żądaniom, często najdziwaczniejszym. Stary Maciej, niegdy stangret, póki było czém powozić, późniéj fornal, nie myślał już nawet powracać do Siekierzynka, choć tam braci i zgrzybiałą matkę zostawił. Czuł się w obowiązku służyć pani i paniczowi, dopóki sił stanie, bo ich kochał jak rodzinę swoję. Był to jeden z tych ludzi, co się przywiązują do panów jak do rodziny i gotowiby im zapłacić, byleby od siebie nie odpędzili. Stary był poczciwy ale gdera wielki, tak, że nieraz i nieboszczyka pozwalał sobie w żywe oczy nudzić i czynić mu wymówki, zresztą z najlepszego serca pochodzące. Skarbnikowicz z uśmiechem znosił starego sługi nauki, a wdowa zawsze je odpłacała kielichem wódki i podwieczorkiem. Maciej był bardzo poważny, z dumą pielęgnował długi wąs szpakowaty, który trochę czernił i do góry podkręcał, czoło miał zmarszczone, twarz posępną, wejrzenie groźne, a ktoby go nie znał, wziąłby go za złego i popędliwego człowieka. Tymczasem nie było poczciwszéj duszy a większego gaduły, i byle mu się dano wygderać, nagadać i nawyrzekać dowoli, więcéj nie żądał. W braku ludzi gadał do swoich koni głośno, a w ostatku sam do siebie, a nigdy inaczéj jak spluwając i wymówki czyniąc surowe. Maciej miał jeszcze i tę wadę, że używanie tabaki i robienie jéj uważał za wielki i ważny obowiązek, który szedł przed wszystkiemi innemi; nie trzeba go było zaczepiać, gdy tarł ją, ani lekceważyć, gdy nią traktował. Pewien był bowiem, że jego sposób robienia tabaki przewyższa wszystkie znane zapachem, smakiem, kalibrem, kolorem i, jeśli raczył zażyć cudzéj, to tylko, by się wzgardliwie nad nią uśmiechnąć, a swoją potém pocieszyć. Sławnego tego wiercenia cudownego proszku, nauczył się był od bernardyna kwestarza i krył się z nim, jak z największym sekretem. Wszyscy słudzy w Siekierzynku szanowali go bardzo, a w drodze teraz rej wodził i z niezmierną powagą nieustannie coś pod nosem mrucząc, wywijając batogiem, gadając do koni różnemi głosami, popędzał trzy chude szkapy, które biedną wdowę do Lublina dowieść miały.
Niekiedy odwracał się do swéj pani z jaką perorą, lub dla zgromienia Doroty, na którą równie jak na konie zły humor swój spędzał; a na wszystkie żale pani i dziecka, ofiarował jako jedyny specyfik tabakę, którą i małego Tadeuszka gotów był poczęstować.
— Spać się chce dziecku? a no niechby panicz sprobował bernardynki, to i sen odejdzie! — Jeść się chce? podawał różka, pić? różka; słowem na wszystko miał odpowiedź: różek i tabakę. Ale nie dziw, bo Maciej tabakę uważał za lekarstwo od wszelkich chorób i dolegliwości; od febry dawał tabakę swoję w wódce, od bólu głowy tabakę, rany posypywał tabaką, słowem radził ją wszystkim i zawsze. Kilka razy w drodze na smutek i łzy wdowy podsuwał przez Dorotę różek swój, dając jéj do zrozumienia, żeby go podała pani, a gdy się ta wzbraniała, ruszał ramionami i łajał.
Dorota, ulubienica pani i piastunka Tadeuszka, równie szczęśliwie była wybraną za towarzyszkę wygnania i nędzy, bo serca poczciwszego nad jéj trudno było znaléźć; żyła wychowańcem swoim, nad którego nie wiem czyby własne dziecię lepiéj kochać mogła. Była-to już nie młoda, silna i barczysta kobieta, pospolitych rysów twarzy, jasnego włosa, poszpecona bardzo od ospy, rumiana, żywa, gadatliwa i pracowita. Jak Maciej chmurne miał oblicze, tak Dorota wesołe i jasne, a humoru jéj nic zmienić nie mogło na długo. Zasępiła się, zapłakała, otarła oczy, biegła do roboty i śpiewała. Żywiołem jéj była praca: nigdy nie próżnowała chwili i w drodze nawet plątała pończochę, choć nad tém niezwykłém zatrudnieniem często zadrzemała, wolała inne zajęcie ruchliwe i cięższe. W domu ona była wszystkiém: kucharką, służącą, klucznicą, piastunką Tadeuszka, ogrodnikiem i nie wiem czém jeszcze, a zawsze utyskiwała, że niéma co robić. Widziałeś ją wszędzie, co chwili na lamusie, w piwnicy, w pokoju brzękały jéj klucze i głos raźny a wesoły dawał się słyszéć; zjawiała się w kuchni, leciała do ogrodu, często i w pole poszła jeszcze zobaczyć, jak tam robotników pilnują i powstydzić próżniaków. Z panem Maciejem, jakkolwiek wzajemnie się cenić umieli, wojowali nieustannie. Dorota wymawiała mu, że wszystek czas trawi na pasemkowaniu tytuniu, suszeniu liści i wierceniu tabaki; on ją zwał wszędobylską; ale gdzie chodziło o rzecz państwa, godzili się doskonale.
Taki był dwór biednéj wdowy dobrowolnie towarzyszący jéj w podróży. Konie, stary szpak dyszlowy, gniada zwana płocką i kasztanka znacznie mniejsza od poprzedzających, pięć lat w szóstym na przyprzążce, w szlejach krakowskich jako-tako poreperowanych, wiozły taradajkę żółtą. Andrzej chłop z Siekierzynka, mający powrócić z Lublina, popędzał wóz zawierający parę kuferków, kilka portretów familijnych, zabawki Tadeuszka, krup trochę, masła, mąki i grochu w węzełkach. Na wierzchołku misternie ułożonego pakunku, w klatce wiozła Dorota pięć kur faworyt swoich i żółtego koguta. Taradajka i wóz posuwały się niezmiernie wolno, tak, że ledwie którego dnia pięć mil ujechać mogli. Maciej z wielką powagą i uwagą zażywał swoich koni, więcéj głosem i morałami niż batogiem je popędzając...
— Wstydziłbyś się stary! ej! stary! myślisz, że ja nie widzę — przemawiał dobywając różka powoli — będzie batóg w robocie! Dyszel na ciebie idzie! A naści za twoje! ha! widzisz, żem nie ślepy! Ej! mała wiu! wiu! mała! wyciągaj! Płocka uczciwa klacz, jaka szczera, czemu się na nią nie zapatrujecie, sama wózek ciągnie!...
Tak perorując zakładał bat i lejce pod pachę lub pod nogę, a sam brał się do tabaki, niekiedy z pode łba poglądając na konie; te tak już były przywykły zwalniać biegu, jak tylko rożka dobył, że regularnie przystawały, ale zaledwie schował w kieszeń tabakę, uprzedzając admonicyą kłusować zaczynały znowu. Po zażyciu rozweselony, odwracał się do Doroty i jeżeli ją zobaczył śpiącą, zawsze jéj poddać musiał tabaki; jeśli nie spała, gderał na nią nie wiedziéć czego. Dorota śmiała się wesoło i podjudzała go jeszcze w nadziei, że to panią rozweseli. Ale wdowa milcząca i pogrążona w myślach jechała, patrząc tylko na dziecię i o niém tylko myśląc. Przed każdą karczemką zastanawiali się, to wytchnąć, to pić, to dziecku coś dobyć, to koniętom spocząć, to poprawić koło ciągle psującéj się uprzęży. Trwała w ten sposób podróż kilka tygodni, aż nareszcie o mroku wieczornym, Maciej biczyskiem coś wskazał wychylającego się z za pagórków... był to Lublin...
Wdowa przeżegnała się, serce jéj uderzyło, złożyła ręce, poczęła się modlić drżąc cała, a Tadeuszek wylazł na kolana Doroty, by się lepiéj wielkiemu miastu przypatrzéć.
Maciej, który bywał w Lublinie, wskazywał wieże kościołów, bramy, nazywał ulice i przedmieścia.
Wszystkim prócz Macieja usta zamknął przestrach, i to uczucie dziwne, które zawsze wstrząsa człowiekiem, gdy się ku miejscu swych ostatnich zbliża nadziei... tyle razy zwiedziony, jakże się nie ma obawiać! Wdowa modliła się, dziecię podziwiało, Dorota zadumała, a stary stangret gderał to na swoich, to na konie, które żywiéj teraz zacinał...
Siekierzyńska co nigdy w większém mieście nie była, na widok rozległych domostw szeroko rozpierzchłych a ścieśnionych, na odgłos szumu i gwaru, uczuła bojaźń jakąś, chciałaby się była powrócić, żal jéj było, że nie pozostała na wsi.
— Jak tu sobie dać radę! — myślała z płaczem — wśród tego tłumu nieznajomych, nieprzyjaznych, obojętnych! o Boże! prowadź mnie!
I przycisnęła dziecinę do siebie, jakby jéj co zagrażało.
Maciej tymczasem na Winiarach szukał daszku dworku Siekierzyńskich, bo go chciał wcześnie pokazać.
— Ot, ot! — zawołał — ot ten, co to między domem, gdzie się z komina kurzy nalewo, a temi drzewami, widzi jéjmość, gdzie dwa białe słupki... Oto nasz dworek! widzi jéjmość? nie, nie! wprawo! trzeci... tak! tak!... nie opuszczaj się płocka!... a może nie dowidzę!... Zresztą to się pokaże, gdy no tylko podjedziemy. A nu razem dzieci!
I smagnął po koniach.
— Powoli, proszę cię, powoli — odezwała się wdowa.
— E! co to darmo aprendować — rzekł woźnica — czy powoli czy prędzéj, dojechać trzeba, a jak zmierzchnie w ulicach, jeszcze co z wozu od tego gapia Andrzeja skradną. Trzeba ruszać i po wszystkiém, prawda Doroto?
— Jedź no, jedź, nie gadaj! — szepnęła sługa poglądając na panią....
— Czemu nie gadaj? — rzekł Maciej — hę? cóż to, myślisz mi gębę zamknąć, żebyś tylko sama mełła językiem? czemu nie gadaj? owszem gadać będę. Otóż masz, jest nasz dworek, ot ten, co to go widać, jakby wyglądał z-za parkanu wylazłszy trochę, dwa okna z drugiéj strony, a studeńka... Masz tobie, u nas bo niéma studni! omyliłem się... wiu! płocka! szpak wyciągaj! Andrzeju, nie zostawaj! słysz! a jak wjedziemy do miasta, pilnuj fury z tyłu, żeby cię nie okradli, bo broń Boże szkody, jak mi Bóg miły, sam ci wlepię...
Koło uderzyło o kamień, a Maciej począł kląć kamienie.
— Oj to lud! to lud! a nie zdjąłby to kto z drogi kamienia! nie! jadą, koła psują, a nikt nie odtoczy! hultaje! próżniaki!
— A czemuż ty tego nie zrobisz?
— Albo to ja tutejszy? — odparł Maciej — jak wasannie pstro w głowie, co to do mnie należy? Ale ja z dawna znam Lubelczyków, o! próżniaki! próżniaki...
I jechał daléj, aż się do bram zbliżyli, i krętą uliczką na Winiary zawrócił Maciej.
Wdowa, wpośród ciżby żydowstwa i gwaru miejskiego, zupełnie straciła głowę, spuściła oczy, objęła dziecię ciekawie poglądające na wszystkie strony i zdała się na sługi z wyszukaniem dworku, do którego wprost zajechać mieli. Maciej podniósł się z siedzenia i począł pomiędzy brykami, furami, piechotnemi, straganami i ławkami przekupniów wywijać z niepospolitą zręcznością, odzywając się głosem i batem, polegając na swéj pamięci, że do dworku trafi. Ale niestety! lat pięć jak nie był w Lublinie, zmrok nie dozwalał uliczek rozpoznać i wkrótce wjechali tak na ogromne urwiste śmiecisko, że daléj nie było już gdzie ruszyć.
— Otóż jest! zbłądziłem! oczywiście zbłądziłem! no! potrzeba będzie zawrócić. Nigdym się tego nie spodziewał. Ale musimy być niedaleko dworku, tylko że omijając tego żyda wisielca, wziąłem się bardzo wprawo.
Nie było sposobu inaczéj zawrócić, aż cofnąwszy wózek, co nawet z pomocą Andrzeja niełatwo przyszło, tymczasem żydzi otoczyli przyjezdnych, a Maciej skorzystał z tego, wypytując o dworek Siekierzyńskich. Ale nikt o nim nie wiedział; pojechali więc nazad, pobłądzili znowu, i stangret w ostatku dawszy lejce Dorocie, a Andrzejowi przykazując wozu i taradajki pilnować, poszedł na zwiady.
Mrok tymczasem zapadał, a w ciasnych uliczkach pełnych żydowstwa i hałastry, wdowa z obawą pozostać musiała. Jaki taki przechodzeń zastanawiał się, zbliżał i podróżnym przyglądał; Maciej tymczasem poszedłszy, jak w wodę wpadł... W początku słychać było nieopodal jego gderanie na żydów, których łajał, że w Lublinie mieszkając, o dworku Siekierzyńskich nie wiedzieli, potém ucichło zupełnie, noc czarna zawisła nad głowami zabłąkanych, w ulicy zrobiło się pusto, i konie łby pozwieszawszy, zdrzemały się stojąc, a wdowa modliła się, a Tadeuszek ziewał i jeść prosił.
Macieja nie było i nie było... chciała Dorota posłać za nim Andrzeja, żeby tymczasem choć do gospody jakiéj zajechać, pókiby swojego dworku nie wyszukali; ale któż go wié, gdzie się podział? Potrzeba było stać cierpliwie i czekać.
Dobra tak upłynęła godzina, zegar wieżowy w oddaleniu wybił dziewiątą i okna domków jedne po drugich oświecały się, zwiększając ciemność w ulicy. Siekierzyńska płakała. Tadeuszek drzemać zaczynał, a Dorota klęła Macieja.
Naostatek chód zdaleka dał się słyszéć i hukanie, jak w lesie, Andrzej na nie donośnym głosem odpowiedział, aż mieszkańcy dworków zdumieni, głowy do okien poschylali, i Maciej ukazał się przed końmi, klnąc, na czém stał świat.
— A! to ludzie, żeby ich pioruny jasne! bestye! niegodziwcy! łajdaki! jakto, żeby nie wiedziéć o dworku Siekierzyńskich!... Jeszcze głupi, kiedy go częstuję tabaką, on mi powiada, że nie zażywa, osły, powiadam!
— Ale znalazł-żeś dworek?
— Idź-no sprobój, poszukaj sama! wszędobylska!
— No to zajedźmy do gospody jakiéj tymczasem, mały chce jeść, pani płacze.
— A ktoż ci mówi, że dworku nie znalazłem, długowłosą i wszędobylska? — rzekł stangret.
— No, to jedźmyż prędzéj.
— Tak! tobie tylko wiu! i jedź! a kiedy ci powierzyłem lejce! toś nie uważała, że gniada wzięła je pod ogon, kasztanowata zastąpiła, a szpak się wykiełznał! Otóż co to kobiecie dawać lejce, to tak jak tabakę na ziemię sypać.
— Macieju! jedź, proszę cię! — rzekła cicho wdowa.
— Zaraz, jaśnie pani, tylko poładuję, zaraz; stąd do naszego dworu niedaleko, znalazłem i dobrze rozpytałem. Nie poznałem go, bo teraz pobielony de novo. — To mówiąc wszedł na kozioł i wiunął na konie. — Andrzeju! pilnuj woza jak oka we łbie.
Przez dwie uliczki przeciągnąwszy, Maciej zawrócił wreszcie do wrót otwartych, których jedna połowa wisiała oberwana i stanął w dziedzińczyku zawalonym kłodami, przed domkiem, którego dwa okna były oświecone a dwa ciemne. Posłyszawszy turkot i wołanie, mieszkańcy dworku wyskoczyli na ganek i otyła jéjmość w białym czepku, z maleńką dziewczynką, ukazała się we drzwiach, ciekawie przypatrując przybyłym.
— Wszak to dworek Siekierzyńskich? — spytał Maciej zwycięsko.
— A to! a to! — odparła otyła kobieta, ucierając usta zatłuszczone wieczerzą — a co chcecie?
— Co! jak się jéjmości zdaje? — rzekł woźnica — co może chcieć gospodarz w domu?
— Alboż co? któż tu gospodarz?
— A my jéjmościuniu, bo to nasz dworek; nasza pani przyjeżdża sobie ze wsi odpocząć do miasta...
Gdy to mówił, już Dorota wysiadła i wdowa z dzieckiem dobyła się z taradajki, a otyła kobieta zdawała się jeszcze nie rozumiéć, o co tu chodziło.
— Przeciwna strona powinna być nie zajęta — rzekła cicho Dorota — dawaj nam jéjmość klucze...
— To prawda, że nie zajęta — skrobiąc się w głowę zawołała krzykliwie kobieta — ale tam moje graty. — To mówiąc, pobiegła nalewo, pochwyciła świecę w mosiężnym lichtarzyku i świecąc poczęła szybko do siebie zapraszać. — Niechajno państwo będą łaskawi do mnie, a ja tam tymczasem poprzątnę; bo to widzi pani, stały pustką izby, to się w nich to i owo rzuciło, a znowu, że puhacz okno wytłukł, to ścierką zatknięte, i piec się powalił, a co podłoga, to tak pogniła była na przeciwku, że ją musiałam powyrywać.
Maciej, który zlazłszy z kozła słuchał tego i wąsa kręcił, chwycił się za głowę.
— To to tak pilnujecie dworku! — rzekł groźno — płacicie komorne małe za to, żebyście doglądali tych dwóch izdebek, a tu zrobiliście ruderę! poczekajcież!
Tłusta kobieta zalękła się i poczęła żywo odpowiadać:
— A cóż się tam stało waszym izbom, a co ja temu winna? co to ja tu stróżować wam będę! domisko ledwie się nie wali, ja go jeszcze co roku to podpieram, to mażę, to bielę, to reperuję... co to ja winna? niechaj jéjmość idzie tymczasem do mnie, a to się połata potém.
— Otóż nie! wy sobie ruszajcie na pustą stronę sami z dziećmi — zawołał Maciej — a jéjmość zajmie wasze mieszkanie.
— O! zapewne! jakby to łatwo z dziećmi i z gratami na rozkazanie się wyprowadzić w mig... Niech jéjmość idzie do mnie, a jutro poładujemy się jakoś.
Nie było co robić, musiano przejść do przekupki, któréj odarte dzieci powytrzeszczawszy oczy, z kątów poglądały ciekawie na przyjezdnych. Maciej tymczasem poważnie zaświeciwszy łojówkę, poszedł na przeciwek oglądać pokoje pańskie. Ale jakże je znalazł! Okna były powybijane, podłogi powyrywane, ściany wilgocią przesiąkłe i pleśnią porosłe, z sufitu ciekło, piec leżał w gruzach, a po suchych kątach spoczywały worki różne, węzełki i sprzęty. W drugiéj izbie zrobiła sobie przekupka śpiżarnię, a w trzeciéj trzymała świnie i kury.
Napróżno starała się uniewinnić, gdyż Siekierzyńska jéj nie słuchała. Dorota zajęta była dzieckiem, a Maciej powróciwszy, prawił zajadle kazanie, zażywszy tabakę i zapomniawszy zupełnie o koniach.
Nazajutrz musiano sprowadzić majstrów, kryć, bielić, murować, łatać i wyporządzać, a przekupka poczęła się, łając i klnąc, wynosić do sąsiadki. Dworek Siekierzyńskich stał na wysokim pagórku gliniastym; otaczał go ogródek niewielki i podwórko szczupłe; było to domostwo stare o jednym kominie, pięciu izbach i sionce. Wdowa zamieszkała zaraz stronę porządniejszą, a tymczasem staraniem Macieja, który doskonałym był dozorcą robotników, wyporządzano przeciwek, poprawiono dach, kładziono podłogi i zatykano ściany. Pomimo wielkiéj ceny, jaką przywiązywał stangret do szkap swoich, musiała je wdowa sprzedać zaraz, ażeby nie utrzymywać ich w mieście; co nie przyszło łatwo, bo prócz kasztanki, reszta była stara, mało za nie dawali, a Maciej nie chciał się pozbywać, chyba za dobre pieniądze. Nareszcie gdy się z niemi rozstać przyszło, wyłajał wszystkich i dwa dni nad tém lamentował, a żydowi, co kupił konie, dobrze pejsów natargał... Z pieniędzy zebranych na wyjezdném z Siekierzynka, na pierwsze zagospodarowanie w mieście, część zaraz oderwać się musiała, a co weszło ze sprzedaży koni, taradajki lichéj i rupieci mniéj potrzebnych, poszło na sprawienie sprzętów gospodarskich, nad których drogością podziwiała się Dorota.
— Inna bo to rzecz u nas na wsi, zawołać bednarza lub cieślę i kazać mu skleić co potrzeba, inna w mieście kupić, gdzie i robota cenniejsza i drzewo się rachuje i przekupień zarobić musi...
Kilkaset złotych było całkowitym zapasem wdowy; ale Dorota przemyślając nad tém, z czego żyć będą, obejrzała zaraz ogródek i z drogości warzywa wnosząc, obrachowała, że pielęgnowanie grządek i sprzedaż jarzyn ogrodowych, może im być wielką do życia pomocą. Maciej, który w przywiązaniu i chęci wspomożenia biednéj pani nie ustępował Dorocie, wynalazł sobie za stajenką kawał grzędy wygnojonéj dobrze i obrał ją na tytuń, postanawiając założyć u siebie fabrykę tabaki i spodziewając się na nią wielkiego pokupu, byle tylko jéj skosztowano.
Sama Siekierzyńska ani myślała o zarobieniu na życie własnemi siłami, tak jéj się to zdawało i niepodobném i niestosowném; ona dumała tylko o wychowaniu i przyszłości dziecięcia. Wyobrażenia jéj o wielkości rodu Siekierzyńskich i o obowiązkach szlachectwa tak były dziwaczne i przesadzone, jak nieboszczyka męża, od którego je miała. Na łożu śmierci jeszcze jéj powtarzał tyle razy, żeby syna stosownie do stanu wychowywała; tak często wprzód okazywał wzgardę najwyższą dla zatrudnień nie szlachetnych (nazywał w ten sposób rzemiosła i kupiectwo), że wdowie ani na myśl nie przyszło saméj pracować, lub syna do pracy ręcznéj usposabiać. Jakkolwiek wielkie było ubóstwo ich, a groźniejsza jeszcze od teraźniejszości przyszłość, Siekierzyńska wyobrażała sobie, że łatwo Tadeuszka gdzieś umieścić na pańskim dworze, w wojsku, lub zresztą u mecenasa... W prędce jednak wyrzec się przyszło tych dla niego nadziei, bo biedny dzieciak był słabowity i delikatny, mały i drobny, wcale nie na żołnierza, a zająkliwa mowa oddalała go od palestry. Jednakże serce matki długo, długo na zniszczenie nadziei tych pozwolić nie chciało: spodziewała się, że sił nabierze, wyrośnie i mowa mu się poprawi...
Poczęło się życie od dnia do dnia, ciężkie, pełne frasunków o jutro, niedostatkiem nieustannie zagrożone, całe na przemyśle dwojga poczciwych sług wyścigających się, by pracą zaspokoić tak potrzeby pani, iżby o nich nie wiedziała. Na zapytanie odpowiadano jéj, że dochód z ogródka i zapasy domowe wystarczają. Ale jakich-że to potrzeba było serc i poświęcenia, żeby w nieznaném miejscu, ludziom z miastem nie obytym dać sobie radę, nie zrażając się niepowodzeniem, współzawodnictwem, przeszkodami tysiącznemi.
Maciej, nim w ogródku doczekał tytuniu, począł go kupować na rynku, doskonale umiejąc zrobić wybór i zasiadł w sieniach do fabrykacji swego proszku na większą niż kiedykolwiek skalę. Osnuł on, że byleby z tabaką, którą miał Maciejówką nazwać, dał się poznać lubownikom miejskim, znajdzie pokup, a zyskiem miał już nawet przyzbierać sobie kapitalik dla pani.. W początku zdawało się to bardzo proste i łatwe, ale poszedłszy po mieście, przekonał się, że przedawano mnóstwo różnych rodzajów tabaki po bardzo niskiéj cenie; wprawdzie, zdaniem Macieja, jego szczypta więcéj była warta niż funt tamtéj, wprawdzie w każdéj z nich upatrzył szkło tłuczone, popiół, drobno krajaną szczecinę i tém podobne zgubne dla nosa ingredyencye, ale niemniéj konkurencya była wielka — nie łatwo dać się poznać.
Dobre rozumienie o sobie nie dozwoliło mu się zrazić: zasiadł tedy wiercić tabakę w olbrzymiéj makutrze na stanowisku, które miało tę dogodność, że z przechodzącą Dorotą mógł się kłócić nieustannie. W przestankach zabawiał się monologami, apostrofami do tytuniu i tabaki, rozmową z samym sobą, którą lubił i w korzyść własną obracać umiał. Tak naprzykład z rana wstawszy i zasiadłszy nad makutrą, witał się wesołém: — Dzień dobry, panie Macieju! — Dzień dobry waszeci. — A co waścina tabaka? — Trze się, dobrodzieju! — Trzyj, trzyj, byle było komu niuchać. — O to nie turbacya, byle skosztowali. — A jak to waćpan dziś zaspał? — Zaspał! zaspał! albo i nie zaspał... co to gadać, zaspał! A nie pomodliłbyś się waćpan? Zmówiłem pacierz i należałoby się śniadanie, ale z tą wszędobylską Dorotą dojdź-że sprawiedliwości! u niéj jeszcze w piecu zimno, u niéj rano, a szła mimo, to mi wymawiała, że ja długo śpię. To tak jak w Siekierzynku bywało... E! e! gadu, gadu, a waćpan tabaki nie trzesz! — Ej liściu kochanku nie wykręcaj się, pójdź na dno, to nie pomoże, muszę cię zetrzeć. — Wichuło ty jakiś! a! otóż masz... i t. p.
Dorota ze swojéj strony rozpoznawszy, na czém zawisł handel przekupki, która wprzód zajmowała połowę dworku, nic nie mówiąc pani, postarała się o ławkę, nakupiła towaru i choć na nią gderano, że się po mieście wałęsała, po kilka godzin w czasie targu spędzała na przedaży wiktuałów. Grosz, jaki z tego wpłynął, szedł na potrzeby domu, lub przynajmniéj pierwsze kuchenne zapasy, które nie kosztowały, bo przychodziły w zysku.
Maciej z trudnością wsławić potrafił swoję tabakę, ale że był ore facundus, jak powiadał Kornikowski, że umiał swój towar i siebie chwalić, że słyszał, jak jego tabaka sławna była na całe Mazowsze, znaleźli się, co temu uwierzyli i poczęli próbować Maciejówki. Wmówił im zaraz stary woźnica, że się podobała i choć niewiele zyskiwał, przecie darmo chleba nie jadł, a złote góry obiecywał sobie w przyszłości.
Lubił bo stary marzyć! lubił. Bywało, jak siądzie z makutrą, zdaje się, że wałkiem miotając i myśli wzrusza, i prawi sobie bajki jak małe dziecko:
— Jedzie mosanie pan wojewoda, sześciokonna kolasa, za nim dwór, gwałt... śliczności, jadą, jadą, a tabaki w domu zapomnieli; a tu pana wojewody nos naczczo, aż się skurczył. — Aj! kto żyw, kto w Boga wierzy, niuch tabaki! — Podsuwa się ktoś i otwiera tabakierkę. Wojewoda wziął, pociągnął, pokosztował. — A! a! cóż to za tabaka! a to rozkosz, delicye! skąd to ją waćpan masz? — Od Macieja, Maciejówka! — Szukajcie, wołajcie! — Maciej idzie i tylko wąsa kręci; naści panie wojewodo. — A on mu garść złota... Aż tu i król dowiaduje się o Maciejówce i każe ją sobie sprowadzać, pieniądze się sypią, a ja paniczowi kupuję Siekierzynek i na starość zajmuję sobie izbę na przeciwku... I będę tu tabakę tarł, bo musi tabakę zażywać, chybaby Bóg nie łaskaw!! na oczy i na umorów odciągnienie, niéma jak to! Furda wszelkie leki!
Tak to stary Maciej marzył wierząc...
A w pokoiku siedziała spokojnie wdowa z synaczkiem. Rano pójdzie z nim do kościoła, bo miała go w co porządnie ubrać, choć sama nosiła się ubogo, jakby jego sługa; w dzień to go uczy czytać katechizmu, wieczorem na przechadzkę z Dorotą lub Maciejem, a gdy mrok, to dziecko siada na stołeczku, a jéjmość mu prawi dzieje Siekierzyńskich i pokazuje na portrety i na owo drzewo i mówi, mówi, aż póki wieczerzy nie dadzą, a dziecko się nie zdrzemie.
Tak zawczasu karmiła w nim dumę szlachecką i powtarzając, co niegdy z takim zapałem opowiadał skarbnikowicz, wpajała w niego uczucie osobistéj godności do najwyższego stopnia podniecone. Wedle biednéj wdowy, nie było rodziny zacniejszéj w Polsce, nie było wysokiego stanowiska i urzędu, jakichby Siekierzyński zająć nie był godzien. Po młodéj główce kręcili się już hetmani, wojewodowie, kasztelani i poważne starych portretów postaci śniły mu się nieraz, iż go biorą za rączkę i wiodą do jakichś jasnych gmachów i sadzą wysoko i obsypują złotem i czcią...
Marzyło się ubogiéj dziecinie, że już ubóstwo i poniżenie nie może być trwałe, że to tylko jakaś próba, że musi jakiś wypadek, jakiś traf szczęśliwy wywieść ją z tego stanu... i budziła się dziwując, że dzień po dniu szły jednostajne, że nikt nie przychodził, nic nie przerywało ciszy smutnéj, osamotnienia i niedostatków. Przyczyniała się matka do tych marzeń, często wspominając o procesie z Lędzkiemi, który choć popierać przestali, bo nie było o czém, zawsze to była jakaś złota gwiazdka nad głową jéj syna... A synek rósł, rósł, pobożny, cichy, dobry, ale tak pewny, że jest przebranym królewiczem, jakby nim był w istocie.
I wieczorami lubił, usiadłszy u kolan matki, nasłuchiwać się o Siekierzyńskich, o ich bojach, o majętnościach ogromnych, o łaskach u królów, o zachowaniu u szlachty, o bogactwach, męstwie, znaczeniu — myśląc sobie:
— I ja takim będę!
Maciej ze swojéj strony i Dorota, nabrawszy się tych powiastek, które w Siekierzynku od niepamiętnych czasów za pokarm wszystkim służyły i przeszły w podania ludu, w zawody nabijali głowę malcowi wielkością jego rodu. A poczciwy stolnik nurski, pan Piotr Kornikowski, quondam amicissimus nieboszczyka skarbnikowicza, często gęsto wynajdując sobie powód zaglądania do Lublina, po tygodniu i więcéj bawił u pani Siekierzyńskiéj i niemało téż przyczynił się do wpojenia w młodego pamięci wysokiego pochodzenia jego familii.
Niestety! cały świat był już o tém doskonale zapomniał, i owe siekiery na grobowych starych płytach z XI i XII wieku po Łyséj-górze, Tyńcu, Miechowie rozsypane, dawno starte zostały nogami pobożnych pielgrzymów lub obrócone na drugą stronę, służyły za schody domostw, za stopnie ołtarzy. Nie było śladu wielkości Siekierzyńskich, a i wiek, kiedy się to działo, nie sprzyjał wcale dumie szlacheckiéj. Nie pytano już, kto go rodził, ale kto wiele wniósł, ani kto jak stary szlachcic, ale ile miał wiosek, a śmielsi utrzymywali, że tak dobry wieśniak, co skibę w pocie czoła odwracał, jak szlachcic, co do góry brzuchem leżąc, burzliwych czekał sejmików, by się na nich popisywać ze swojemi prawami; najzuchwalsi zaś wieśniaka nawet nad szlachetkę przekładali. Pan stolnik nurski mocno na te nowostki ramionami ruszał i przepowiadał z tego wszystkiego ruinę i nieszczęścia niepoliczone...
Sama pani Siekierzyńska ani pojmowała nawet, by te zuchwałe pomysły w szlacheckim narodzie przyjęcie znaléźć mogły i była najpewniejsza, że byleby się świat o Siekierzyńskim dowiedział, wszyscy sobie najwyżéj cenić będą koligacyę z takim domem i zaszczyt podźwignienia go z upadku.
Tadeuszek miał wszystkie rodowe rysy swych dziadów, a pan Kornikowski szczególniéj znajdował w nim podobieństwo do kasztelana nakielskiego Zbigniewa-Subisława Siekierzyńskiego, którego portret dobrze zachowany przejechał z Siekierzynka do Lublina. Mały, zręczny, delikatny, biały i różowy, oko miał niebieskie pełne, pięknie powieką spuścistą pokryte, uśmiech wdzięczny a pański, postawę zręczną, głos dźwięczny, ale cokolwiek się zająkiwał mówiąc, w czém matka, jako matka, nie upatrując wady (którażby je w dziecięciu zobaczyć mogła?) widziała tylko przyjemną szczególność. Niezbyt żywy i roztrzepany, wcześnie myśleć poczynał Tadeuszek, a z pytań jego widać było, że duma głęboko i że swe położenie rozumié. Hojny do rozrzutności, gotów był żebrakowi oddać sukienkę ostatnią, litował się do łez nad nędzarzem, ale różnicę stanów tak już dobrze pojmował, że od dzieci mieszczańskich, które go do zabawy zaczepiły, uciekał jak od ognia. W domu on był raczéj panem niż matka, wszystko mu posługiwało, słuchali skinienia wszyscy, a wola Tadeuszka była rozkazem.
Tak lata płynęły, a prócz tego, co u księży jezuitów nauczyć się mógł sprytny dzieciak, jeszcze z litości a może z jakiéj rachuby, ojciec Ksawery, nauczyciel poetyki, przychodził często na stancyę powtarzać mu lekcye i zabawiać się z nim. Matka pierwsza postrzegła, że Ojcowie zdawali się namawiać jéj syna do zakonu i póty się nie uspokoiła, aż Tadeuszek oświadczył, że do stanu duchownego najmniejszego nie czuje powołania i nakłonić się nie da do nowicyatu! Do czegoż Tadeuszek miał powołanie? spytacie, nie wiem prawdziwie, bo i nie do wojskowości, nie mając po temu ani siły, ani charakteru; i nie do palestry, bo się zawsze zająkiwał, a tam potrzeba lekkiego języka i wyparzonéj gęby. Tadeuszkowi chciało się być panem, w ostatku z biedy zamożnym szlachcicem, dziedzicem wioski, obywatelem, urzędnikiem. Ale do tego, jak było daleko! Na życie ledwie wystarczał przemysł Doroty i poczciwego Macieja, a i tak często obchodzić się musiano oszczędnie z okrasą i zmyślać wigilie dla niedostatku mięsa. Wielkie rachuby Macieja na tabace zupełnie się nie powiodły, tarł ją zawsze wprawdzie, ale największą jéj prowizyą stolnik nurski zakupował, a w mieście kilku tylko kupców nosy do niéj przyzwyczaili, znajdując, że była za tęga wszelako. Lepiéj trochę udawało się Dorocie, ale ona tak ciągle stawała się potrzebniejszą coraz słabszéj pani Siekierzyńskiej, że jéj odstąpić trudno było; handel zaś cały na niéj polegał, bo się wyręczyć kim nie miała. Zastępował ją czasami Maciej, tyle wszakże gadał i łajał, a tak wszystkim tabacznikom i nietabacznikom zalecał swoję tabakę, tak ich przy tém na gawędzie długo trzymał, że tém odstręczał. Kiedy mu to Dorota wymawiała, niesłychanie się gniewał i odchodząc za każdą razą zaklinał się, że go więcéj nie zwabi w pomoc, a nazajutrz dawał się przebłagać.
Między staremi sługami panowała wieczna wojna słów; Dorota śmiała się; Maciej gderał, ona mu odpowiadała obficie, on w ostatku, gdy słuchać nie chciała, pocieszał się nieskończonemi monologami, obróconemi jakoby ku niéj, chociaż dawno jéj nie było. Wieczorem potém przypominając sobie wymowne poranka słowa, Maciej mówił swéj towarzyszce:
— Czego to wasanna uciekłaś? ha? trzeba było posłuchać, com ci potém odpowiedział, byłabyś języka w gębie zapomniała.
— Nie miałabym co do roboty!
I służąca pracowita śmiejąc się, uchodziła, zostawując Macieja przy garnuszkach, których, choć klął, musiał pilnować, bo w nich była nadzieja wieczerzy.
Tadeuszek chodził trochę do szkoły, resztę czasu spędzał w domu przy matce, a wdowa troskając się o jego przyszłość coraz bardziéj, powierzyła wreszcie stolnikowi nurskiemu ostateczne rozmówienie się ze spadkobiercami Lędzkich o proces, z którego jakikolwiek fundusik uratować miała nadzieję. Jako przyjaciel skarbnikowicza, stolnik nurski nie bez pewnéj dumy, że tak ważna sprawa na nim leżała, wybrał się z papierami, poradziwszy się adwokatów i mecenasów lubelskich, do panów Zarzeckich, na których głowy przelał się spadek i pretensye. Podróż trwała kilka tygodni, a wdowa codziennie chodziła do Dominikanów modlić się na intencyę pomyślnego skutku tego kroku, pościła, nowennę odprawując, i niekiedy, nic nie wiedząc o ostatniéj próbie układów z Zarzeckiemi, kołysała się marzeniem, że cokolwiek dla syna odzyska. Ale sprawa, dawnością i ogromem narosłych pretensyj, śmieszną się stała; wygrać ją było niepodobieństwem; przytém stolnik nurski, jakkolwiek mocno zagrzewała go przyjaźń, nie miał zdolności de traktacyi, ani wymowy potrzebnéj, ani przebiegłości. Nadto był prawy i szczery i zrazu okazał, jak klienci jego są ubodzy i nie w możności popierania sprawy; to do reszty Zarzeckich uspokoiło, i z początku obróciwszy w śmiech rzecz całą, skończyli na ofiarowaniu trzech tysięcy złotych, prawie jak jałmużnę.. Stolnik oburzył się i odrzucił, nie wiedział nawet, jak o tém pani Siekierzyńskiéj powiedziéć, przyciśniony pytaniami wyznał w ostatku, co go spotkało, i z westchnieniem usiadł jak delinkwent w kątku, czując, że się źle sprawił. Długo płakała wdowa, pytała o radę, lecz gdy wszyscy mówili jéj zgodnie, żeby, co dają, przyjęła, posłała do Zarzeckich, ofiarując ich skwitować z pretensyj za trzy tysiące. Tak marzenia milionów skończyły się na drobnostce, ale i ta dla biednych była wielką pomocą. Umieszczono kapitalik w rękach pewnych na prowizyi, co stolnik nurski dopełnił cum omni formalitate, i pani skarbnikowiczowa codzień słabsza, zajmowała się już tylko, póki sił stało, wpojeniem w dziecię tych uczuć szlacheckich, których zachowanie w ostatnim potomku tak gorliwie na łożu śmiertelném mąż jéj zalecał.
Nauka nie poszła w las; bo Tadeuszek nabrał wprędce takiéj dumy i takich przesadnych wyobrażeń o wielkości swojego pochodzenia i obowiązków, jakie ono na niego wkładało, iż pan Kornikowski nie przypuszczając, by to mogło być skutkiem samych nauk macierzyńskich, widział w tém działanie krwi! Ze łzami w oczach słuchał on młodzieńca rozprawiającego niemal słowy ojca o rodzinie Siekierzyńskich i unosił się nad cudowném przelaniem się ducha nieboszczyka w syna. Poczém ściskał go serdecznie i odchodził pełen otuchy, że tak wielkich nadziei młodzieniec przepaść nie może, owszem prorokował mu świetne losy, do których osiągnienia, zdaniem jego, brakło tylko jakiegoś trafu, co-by go popchnął na właściwą drogę.
Ten traf jednak nie przychodził! Starano się go sprowadzić i ułatwić mu robotę; ale listy pisane do dawnych rodziny koligatów z prośbą o przyjęcie Tadeuszka na dwór, o posunienie go w świecie, lub zostawały bez odpowiedzi, lub wymówki tylko i grzeczności sprowadzały. A Tadeuszek rósł tak szybko, a matki serce tak biło niespokojem o niego i przyszłość, tém niecierpliwiéj, tém żywiéj, że jéj starość się zbliżała, że codzień słabsza, złamana, już i do kościoła wyjść nie mogła, już większą część czasu przepędzała w krześle z pobożną księgą na kolanach.
Choć i w Siekierzynku nie obfitowała w wygody życia i rozkosze pani skarbnikowiczowa, przecież w porównaniu z Lublinem, był to raj jeszcze; a póki żył małżonek, tyle miała w niego wiary, że jéj się nigdy jutro dla siebie i dziecięcia nie zdawało straszném. Teraz gdy wszystko na nią spadło, a ona nic dokonać nie mogła, tylko cierpiała i bolała, gdy jeszcze nieznany nigdy na wsi niedostatek tysiąca wygódek dokuczać począł, gdy w najdrobniejszych rzeczach oszczędzać się było potrzeba z ofiarą zdrowia i wygód, by Tadeuszek tylko miał zawsze, co zechce; szybko nadbiegła starość, choroba, niedołęstwo. W nogach i w ręku poczęło łamać wdowę biedną, puchły i brzękły kolana, po nocach napadały ją boleści straszliwe, we dnie osłabienie niezmierne, oddech stał się ciężki; a poskarżyć się nie śmiała, bo obawiała się zachmurzyć Tadeuszka i stać się wydatków przyczyną. Dorota poszła po babach szukać leków; zaparzania, okłady, ziółka, wanny, nawet zamawiania choroby, rozwinęły ją tylko silniejszą i straszniejszą codzień. Z anielską cierpliwością znosiła wszystko wdowa, a ze swą księgą na kolanach, z różańcem w ręku modliła się do Boga — o syna tylko. Śmierć o tyle jéj była straszną, o ile samego jednego na świecie zostawiała sierotę, samego wśród tego strasznego zgiełku świata, w którym się potrącają wszyscy, a gdy słabszy na ziemię upadnie, tratują nogami, nie słuchając krzyku. Tadeuszowi młodość, imię, dworek i trzy tysiące złotych zostawiała w spuściznie całéj, a jedynemi przyjaciołmi: Macieja, Dorotę i stolnika Kornikowskiego, który się także pochylał, łysiał, siwiał, pokaszliwał, i często z uśmiechem przepowiadał, że mu czas się wybrać ad patres. Słudzy wielce się niepokoili o swoję panią i nie odstępowali jéj krokiem, szukali ratunku, codzień nową babę, nowego znachora przyprowadzali... ale nic nie pomagało.
W takich okolicznościach doszedł Tadeuszek lat dwudziestu, ale się na mężczyznę nie rozwinął; było to piękne dziecię jeszcze, które zdawało się miéć zaledwie lat piętnaście, tak świeżą była twarzyczka rumiana, tak wzrost mały i siły niewielkie. Zresztą wyglądał raczéj na paniątko, niż na ubogie szlacheckie pacholę. Osamotniony, bojaźliwy, wyrobił sobie charakter właściwy, nic nazewnątrz się nie objawiający; wszystko, co miał, było w nim ukryte; milczący, tajemniczy, unikający przyjaźni, choć łagodny i dobry, zdawało się, jakby się lękał ludzi, jakby czasem nie sądził ich godnemi siebie. Dla wszystkich uprzedzająco grzeczny, nikomu nie dając powodu do zmarszczenia brwi na siebie, z nikim się serdeczniéj nie pobratał, nikogo do serca nie przyjął. Rówieśnicy napróżno usiłowali zbliżyć się do niego; nie odpychał ich, ale się trzymał zdala chłodno i nie powierzał im ani swéj myśli, ani tajemnicy położenia.
To téż w szkole u oo. jezuitów okrzyczano go zimnym i bezdusznym między młodzieżą, nazwano Mruczkiem, a starsi tylko i bystrzejszego wejrzenia nauczyciele dopatrzywszy w tém mocy nad sobą i pewnéj dumy, którychby użyć umieli, silnie go ciągnęli do zakonu. Tadeuszek oparł się zręcznie, nie odmawiając i nie obiecując na jutro... Ówczesne wychowanie niewiele rozwijało człowieka i nie usposabiało go wcale do życia praktycznego, do którego nowicyat odbywał potém po dworach, w wojsku, lub palestrze... o ile jednak nauczyć się było można w jezuickich szkołach, skorzystał z nich sierota. Umiał dobrze po łacinie, tak, że stolnika nurskiego nawet zadziwiał swą wprawą i wyrażeniami dobranemi; innych nauk liznął, ile było można; a podobno najlepiéj przykładał się do matematyki i niepospolitéj nabył biegłości w rachunku.
W życiu domowém, prócz matki, dla któréj był wylany, dla któréj nie miał tajemnic, bo téż się ona nie domagała od niego nic z serca głębiéj pochodzącego; zresztą był przyjacielski ale chłodny... Dla stolnika nurskiego z uszanowaniem, zdaleka, rozruszać mu się wszakże nie dawał i starego przyjaciela domu traktował trochę zgóry. Dorota i Maciej, co go wypiastowali i wykarmili pracą swoją, mieli go za ósmy cud świata, a jego powaga i umiarkowanie wzbudzały w nich szacunek trwożliwy. Spoglądali nań zpod oka, ukradkiem i dziwili mu się tylko.
— Co to będzie za człowiek! — mówiła Dorota — a! a! przejdzie on daleko ojca! choć taki milczący, kubek w kubek jak on, ale niech zagada tylko... jest czego posłuchać!
Maciej miał mu za złe, że niewiele mówił, a zwłaszcza z nim.
— Kocham go — szeptał Dorocie, trąc tabakę zawzięcie — dobry panicz, ale czegoż taki mruk, jakby mu kto gębę zalepił! No! i nieboszczyk nie grzeszył gadulstwem, to prawda, Panie świeć jego duszy... ale taki, gdy człowiek przyszedł i zaczął go wyciągać na słowo, to i odezwał się i poszablankował czasami i posłuchał bywało mojego bzdurzenia. A panicz pokłoni się, zakręci się, uśmiechnie... Dobrze, dobrze, mój Macieju, i znikł! Żeby mu jak drogę zastąpić, znajdzie, którędy uciec ode mnie. Ej szkoda, boćby się mógł taki nieraz i dowiedziéć co ciekawego i poradzić ze mną. Jegomość, bywało w drodze, jak po piasku jedziemy, to i o procesie ze mną pogada. A i to źle, że takoż tabaki nie zażywa, przez to taki delikatny...
Niemniéj jednak Maciej bardzo kochał panicza.
Taki był stan rzeczy, gdy dość niespodzianie pan stolnik nurski jednego poranku wysiadł z kolaski na podwórku Siekierzyńskich i o lasce, suwając nogami, trochę podtrzymywany przez Macieja, który go stante pede tabaczką częstował, kroczył do pokoiku pani skarbnikowiczowéj, a po drodze rozpytywał:
— A jak się tam pani wasza ma?
— Cóż? siedzi, panie stolniku, w krześle; do kościoła już ją biedne nogi nie zawloką, modli się i stęka, starość nie radość. Ot widzę i pan stolnik, nie przypominając, coś na nogi szwankuje.
— E! to tak mi ścierpły w drodze, kochanku...
— Otóżto i mnie od czasu — odparł Maciej — aby cokolwiek, to nogi cierpną...
— A panicz wasz?
— Zdrów, chwalić pana Boga, rumiany; ale delikatny gdyby panienka, już takiéj komplecyi — dodał Maciej — chodzi jeszcze do ojców jezuitów, ale nie wiem po co; bo czegoż on już nie umié? ot żeby jeszcze gdzie na dwór...
— Dla niego nic-potém dworska służba, tam ludźmi pomiatają, rzucają, trzeba nieraz głód, chłód, bezsen i jeszcze batogi pod humor wytrzymać, a jemu to nie rzecz...
— To prawda, gdyby tabakę zażywał, toby się zmocnił — rzekł Maciej — ale cóż kiedy mnie nie słucha...
Stolnik się rozśmiał i wsunął się do pokoju wdowy z niskim ukłonem, z rubasznym żartem; i jak był zwykł zawsze winszować i pocieszać, rozpoczął i teraz. Spojrzawszy jednak na Siekierzyńską, język mu się splątał, tak ją znalazł zmienioną, bladą, ciężko oddychającą. Postawił kij i czapkę w kąciku i szurgocząc nogami, zbliżył się do jéj krzesła.
— A co, mocia dobrodziejko! jakże tam zdrowie acani dobrodziejki?
— Jak widzisz, nie najlepiéj, stolniku, zdaje mi się, że już niedługo pociągnę, nogi mi nie służą, w piersiach taką czuję ciężkość, że mi się i położyć trudno, tylko że dyszę i żyję.
— No! a gdyby się doktora poradzić?
— Daremny to ekspens, panie Pietrze! daremny, co Bóg przeznaczy, tego żaden doktor nie przeinaczy. Podobno przyjdzie spocząć.
— E! fe, fe! nie chcę ja tego słuchać, i nie potom przyjechał, żeby mnie tém częstować. Mówmy o czém inném... a Tadeuszek?
— Zawsze toż samo, kochane, poczciwe dziecko!
— Chodzi do jezuitów?
— Chodzi, bo cóż ma robić? powiedz; myślałam go do palestry wprowadzić, ale taką ma wymowę, cierpiałby wiele od młodzieży, co to zwykła lada czém prześladować.
— Jakże się acani dobrodziejce zdaje, do czego ma ochotę?
— Ja myślę, że do gospodarstwa chyba, to szlachcicowi wrodzona, ale na czémże gospodarzyć? Możeby za te 3,000 wziął gdzie pod bokiem stolnika maleńką dzierżawę.
— Ciężko! ciężko! zresztą pogadamy o tém; gdyby się to dało zrobić, i owszem.
— A cóż tam w Siekierzynku słychać? — spytała wdowa pocichu.
— Co? już tam Wichuła młody jak szara gęś się rządzi i hula! mocia dobrodziejko, hula, aż za uszami trzeszczy, nie na długo mu wystarczy...
Staruszka westchnęła, stolnik wąsa pokręcił, poły kontusza poprawił, obejrzał się i westchnął. Zmiana twarzy i głosu wdowy uderzała go przykro, zląkł się tego widoku i nie pojmował, że na tak oczywistą chorobę nie szukano rady. Jak skoro tylko powrócił Tadeuszek, wziął go zaraz na bok pan Piotr i począł o doktora naglić; syn wymawiał się, że matka nie chciała na to pozwolić, a wdowa choć niby głucha, dosłyszawszy czy domyśliwszy się rozmowy, przerwała ją stolnikowi.
— Mój panie Pietrze! już ja wiem, co mówicie, to darmo. Ot sam się przekonasz, że mi lekarza wcale nie potrzeba.
Jakoż nazajutrz rano, gdy okiennice otworzono, znaleźli ją na łóżku skuloną, z różańcem w ręku, z wyrazem boleści i modlitwy na twarzy, już nie żywą.
Wielki był lament sług, dziecięcia i przyjaciela, a stolnikowi aż krew puścić musiano. Dorota zachodziła się od płaczu. Maciej milczał jak słup, a to u niego najokropniejszą oznaczało boleść. Tadeusz modlił się, klęcząc u łoża.
We dwa dni potém, kilka osób, kilku żebraków i gawiedź próżniacza, wiedli trumnę czarną na cmentarz kapucyński; otwarte okna dworku i woń kadzidła pogrzebowego świadczyły, że tędy śmierć przeszła. Jedna Dorota musiała zamknąwszy oczy swéj pani, pozostać dla pilnowania domu i siadłszy na progu zalewała się łzami, poglądając z góry na powolnie wlokący się sznur żałobny. Stolnik, jakby umyślnie przybyły, żeby pożegnać przyjaciół, z pomocą Macieja, sunął na cmentarz, schylony, drżący, z zaczerwienioném okiem i wpół-otwartemi usty. Zdawało się, jakby bliskie przejście śmierci i jemu ostatek sił odebrało.
Smutne było wyprowadzenie zwłok ze dworku, ale smutniejszy dla wszystkich powrót do niego: jeszcze w pokoju skarbnikowiczowéj stało jéj krzesło, stołeczek pod nogi i poduszki, leżała książka do nabożeństwa, różaniec wytarty jéj ręką i szklanka, którą piła. Dom zdawał się pustką, dotyla to ta w kątku modląca się, milcząca istota życia mu dodawała. Tadeusz powlókł oczyma i wszedł do swego alkierza, a stolnik poszedł za nim płacząc. Maciej chodził z kąta w kąt, nie wiedząc, co robi. Dorota zrywała się z nałogu do roboty i rzucała ją, zakrywając oczy fartuchem.
Stary jednak pan Piotr Kornikowski najpierwszy przyszedł do siebie i począł czynić wszystkim refleksye.
— Dobrze to żałować — rzekł — ale po chrześcijańsku, po chrześcijańsku; nieboszczce Bóg pewnie dał niebo za jéj cnoty, módlcie się za nią, ale myślcie, by i ona spojrzawszy na was, pocieszyła się, że sobie radę dajecie. Co myślisz, Tadeuszu?
— Ja? ja nic jeszcze nie myślę... żal mnie przejmuje.
— Żal żalem, a potrzeba coś postanowić.
— Stolniku, proszę cię, zabaw tu, pomówim późniéj.
Stolnik, choć mu pilno było do gospodarstwa, dla miłości Siekierzyńskich pozostał jednak w Lublinie, ale dopiéro w tydzień mógł się z Tadeuszem rozmówić.
Młody chłopiec przez ten czas płakał i dumał głęboko, na zapytania stolnika nic nie odpowiedział stanowczo, prosił go tylko, żeby mu odebrał 3,000 złotych kapitaliku i do Lublina je przesłał.
— A cóż z tém myślisz? — spytał pan Piotr.
— Jeszcze sam nie wiem — cicho rzekł mu Tadeusz — nie jestem pewien, ale trzeba coś radzić sobie.
— Boćto, kochany Tadeuszu, ostatni twój fundusz.
— Wiem o tém, panie stolniku, ale potrzeba radzić sobie.
— Cóż naprzykład myślisz z nim?
— Sam nie wiem, czas okaże, ale chcę go mieć w ręku.
— Jak wola twoja! nie chcesz mi powiedziéć, nie napieram się, choć stary przyjaciel ojca i opiekun wasz, miałbym do tego prawo, ale... jak chcesz...
Trochę urażony pan Kornikowski dokończył lampeczki wina, wziął kij i z Maciejem poszedł do dominikanów; gdyż do drzewa krzyża św. szczególne miał nabożeństwo.
Ani tego dnia, ani nazajutrz młody chłopiec nie dał z siebie wydobyć tajemnicy, jeśli tam jaka była; myślał, chodził, a przed stolnikiem wymawiał się, że jeszcze nic stanowczego nie postanowił.
Po śmierci skarbnikowiczowéj zmieniło się bardzo życie we dworku; wprawdzie Maciej z Dorotą pozostali na czele gospodarstwa, ale oboje nie mieli do kogo słowa przemówić, bo Tadeusz całe dni sam na sam, jak ojciec chodził po izbie i milczał na pytania, a do rozmowy nie zachęcił. Musieli tedy starzy sami z sobą pocichu stękać i boleć, przypomnieniami się karmić i pocieszać tém, że i im niedaleko już było do końca. Po wyjeździe stolnika, pan Tadeusz coraz rzadziéj siedział w domu, wychodził z rana, wszedł na chwilę, by co przekąsić, i znowu go do późnéj nocy nie było. Ale gdzie był i co robił w mieście, nikt nie wiedział.
Maciej był niezmiernie niespokojny i ciekawy, ale żeby i chciał śledzić, to już swemi nogami nie podążyłby za paniczem. Dorota zgadywać nie myślała, ona wierzyła, że, co zrobi, to będzie dobrze.
W istocie Tadeusz błąkał się tylko po ludném naówczas i gwarliwém mieście trybunalskiém i chodził obcy wszystkim wśród tłumu jak w lesie. Widok ludu, ścisku, wrzawy i życia tego czynnego mimowolnie go rozrywał. Zachodził modlić się do kościołów, posłuchać mecenasów na trybunale, spojrzéć na deputatów kolasy, na pańskie dwory, na palestry igraszki... to znowu ginął w ulicach żydowskich, błąkał się wśród sklepów i czasem wybiegał aż za miasto.
Myśl jego rzadko wprawdzie czepiała się widzianych przedmiotów, rzadziéj jeszcze zabiło mu serce, ale oczy się bawiły, męczył ciało i smutek odbiegał.
Często napotykała go liczna młodzież lubelska, zaczepiała, ale grzecznie pozbywał się towarzyszów. Najulubieńszą jego przechadzką było: przebiedz Krakowskie przedmieście, przejść pod bramą starą, minąć ratusz, spuścić się na Grodzką i resztą brudnego miasta wynijść w pole, na wzgórza. Stamtąd widział jak na dłoni i zamczysko i gród i wieżyce i domy, a położywszy się na trawie, godziny całe pędził w nierozplątanéj zadumie. Nieraz wejrzenie na siebie napawało go smutkiem, czuł się czémś większém od innych, a tak zapomnianym, tak w tłumie zmalałym i nikczemnym, że gdyby go kolasy i konie stratowały wśród natłoku, niktby nie wiedział nawet, kogo rozbito. I gdyby zginął, nie spytanoby o niego, bo prócz Macieja i Doroty, któż się nim zajmował?
Jakby dla dodania sobie goryczy, wznosił się potém myślą do czasów ubiegłych, do znaczenia przodków swoich, do ich bogactw, do wielkości i pytał siebie: — Czy ten upadek był zasłużony, czy był już niepodźwignięty?
Lecz któż tam policzy myśli jak chmury różnofarbne i, jak one, w coraz nowych występujące kształtach? Dość, że gdy powracał, to mu się smutek piętnował na czole i spuszczona głowa świadczyła, że coraz więcéj tracił nadzieję. A dotąd nie przyszło mu jeszcze nic postanowić na przyszłość, nie znalazł środka podźwignienia się, nie widział zawodu dla siebie... Czekał na traf szczęśliwy!
Jednego razu, gdy późną jesienią wyszedł poswojemu za miasto i na wzgórku znajomym usiadłszy, poglądał na stary Lublin, ujrzał przy sobie zabawną figurkę, która krążyła, krążyła krząkając, aby o sobie oznajmić wcześnie, i zbliżyła się nareszcie z dość grzecznym ukłonem.
Był to niski, otyły, rumiany człowieczek, z pękatym brzuszkiem, z wiszącym podbródkiem, z zwiesistym wąsem szpakowatym, ruchawy, żywy, spoglądający tam i sam oczkami, w których się spryt malował. Miał na sobie ze ślicznego sukna zielonego kontusz z galonami, obszyty dla chłodu kunami dokoła i spięty na pętlice zielone ze złotem, buty ciemno-fioletowe, takiż żupan jedwabny pod szyję, a w ręku trzcinę z gałką złocistą, którą za plecami trzymał w założonych na plecy dłoniach obu.
Z oczu patrzała mu ciekawość, ale widać było razem, że nie śmiał się impetycznie naprzykrzać pytaniem, choć język mu świerzbiał, szukał powodu do zagajenia rozmowy. Zbliżył się trochę, stanął, popatrzał, uśmiechnął i spojrzał na miasto, krokiem postąpił jeszcze, a widząc, że się Tadeusz nie oddala, począł:
— Prawda, panie, że stąd pięknie na nasze miasteczko spojrzeć?
Wielkich ceremonij, z jakiemi podżyły człowiek przystępował do młodzieńca, inaczéj sobie wytłómaczyć trudno, chyba postawą hardą Tadeusza, jego posępną miną i wcale starannym żałobnym ubiorem, jaki miał na sobie, tak, że go wziąć było można za kogoś zamożnego, a zamożność, bogactwo tak imponuje!
Tadeusz spojrzał, podniósł się nieco i może rad rozmowie, odpowiedział:
— W istocie, piękny widok.
— A dla mnie to i nie dziw — mówił jegomość w kunach — bom już stary, podtuptany, czas mi spoczywać i to moja rodzina; ale młodemu, jak pan dobrodziéj... i zapewne obcemu?
— Nie jestem tu obcy, od dzieciństwa żyję w Lublinie.
— Ja-m się tu i urodził — kończył stary siadając już nieco opodal i spierając się na lasce — i miło sobie tak z góry spojrzawszy odświeżyć w pamięci, co to się przebiedowało, przeżyło, przechorowało.
Tadeusz tylko spojrzał na rumianego i dostatnio ubranego jegomości, jakby się dziwił, że i on o biedzie mówił; domyślił się znaczenia tego wejrzenia stary i dodał:
— Boć to człowiek niezawsze był tak rumiany i otyły i niezawsze miał czém tak uczciwie grzbiet okryć... ach! ach!
To mówiąc westchnął i zamilkł.
— Gdyby to nie było niedyskretnie — dodał po chwilce — przyznaję, że oddawna postrzegam pana chodzącego po mieście i za miasto, tak jakoś zadumanego i bez celu, że mnie chętka bierze spytać, co téż pan w Lublinie porabia?
— Ja? nic! — odparł Tadeusz krótko — chodzę i myślę...
— I zapewne czekasz pan na kogoś, na coś? — spytał stary — ale przepraszam za ciekawość.
— Nic nie szkodzi — odpowiedział powolnie i unikając jąkania Tadeusz, któremu wesoła twarz i dostatek oznajmujący ubiór nieznajomego dość się podobały. — Nie mam żadnego zatrudnienia, nie czekam na nic i na nikogo.
To mówiąc westchnął.
Stary, który miał wyraźny świerzb języka, zamilkł przecie na chwilę i dodał jakby ogólnikiem:
— Dziwna to rzecz młodość bez zajęcia... o! gdyby to mnie drugi raz dał Bóg siły i wiek po temu.
— Cóżbyś pan robił? — spytał Tadeusz ciekawie.
— Co? rozpocząłbym życie drugi raz od początku jak pierwsze...
— Jakto? więc nicbyś pan w niém nie poprawił i nie zmienił, tak z niego jesteś rad?
— A doprawdy, że podobno na jotę-bym nie chciał innego nic nad to, co-było.
— Rzadkie szczęście! — odparł z westchnieniem Tadeusz.
Gdy to mówił a zmierzch padać poczynał i do miasta, chcąc zawczasu przejść przedmieścia, wracać czas było, powstał młody człowiek, podniósł się i stary przychodzień i powoli kroczyli ku miastu. W drodze mówili jeszcze o obojętnych przedmiotach, o trybunale, o deputatach, o głośnéj sprawie, którą odsądzać miano nazajutrz, a o któréj cały Lublin mówił, bo strona jedna chciała koniecznie dwóch deputatów jakim sposobem w kwaterze strzymać, by na sesyi nie byli, i o to się nawet przez doktorów starano... nareszcie nieznajomy w kontuszu z kunami, na Grodzkiéj ulicy rozstał się z Tadeuszem i wszedł powoli do pięknéj kamienicy naprzeciw świętego Michała...
Nazajutrz Tadeusz, zapomniawszy prawie o spotkaniu, swoim zwyczajem ku wieczorowi pociągnął za miasto i opodal trochę od wczorajszego stanowiska, położył się znowu na trawie. Nie wyszedł kwadrans, a jegomość w kunach ukazał się mimo przechodząc, i puścił się daléj powoli na przechadzkę, skłoniwszy zlekka Tadeuszowi. W pół godziny był z powrotem i znowu zawiązała się rozmowa, z któréj Siekierzyński dowiedział się tylko, że dwaj deputaci wzięli w winie lekarstwo, które im na sesyę przybyć nie dozwoliło i strona przebiegła wygrała; lekarstwo szkodliwém nie było, mogło być nawet żołądkom pomocném, ale było... dla deputatów niewygodném...
W kilka dni potém, choć oba nazwisk swoich nie wiedzieli, młody człowiek i wesoły tłuściutki staruszek, spotykając się niemal codzień, bo zdaje się, że oba nie mieli nic do czynienia i zarówno lubili przechadzkę, poznajomili się poufaléj. Stary siadał na trawie przy młodym chłopcu, że gawędzić lubił, a kontentował, się byle go słuchano, miał zaś zawsze coś nowego do powiedzenia, więc poczynał zabawne często opowiadania, a nie skończył aż mrokiem. Nie pytał on nigdy Tadeusza, kto był, ani Siekierzyński śmiał go badać, ale jednego wieczora, spoglądając na oddalone miasto, gdy się przebrało gawędy, stary westchnąwszy, takie opowiadanie rozpoczął:
— Otóż muszę nareszcie waćpanu powiedzieć, kto jestem, choć możeś i nie ciekawy, ale moje życie by najobojętniejszego może zająć, pochlebiam sobie, bom się nie wykołysał w dostatkach i co mam, winienem Bogu i sobie. A z łaski bożéj kawałek chleba mam porządny i niejeden magnat, co z wielkim dworem na trybunał się wlecze, nie pochwali się tak czystą fortuną, jak moja. Otóż jak mnie waćpan widzisz, wszystko to winienem sobie.
— Szczęściu — dodał Tadeusz.
— Jużciż zapewne — odparł stary — ale żeby mi się bardzo na świecie wiodło, nie powiem, bo i biedy zażyłem; tylko żem był uparty jak kozioł i powiedziawszy sobie, że będę bogaty, pótym pracował, aż nim zostałem.
— Dobrzeby to, gdyby dość było to sobie powiedziéć.
— Posłuchajże waćpan: ojca mojego nie pamiętam, matkę tylko biedaczkę cokolwiek sobie przypominam, była ona, czego mi nie wstyd wcale, przekupką i siadała ordynaryjnie pod krakowską bramą z jabłkami, potém koło jezuickiego kolegium, którędy zwykli byli przechodzić studenci do klas.
Tadeusz zarumienił się widząc, z kim ma do czynienia, ale ciekawość go wstrzymała i słuchał.
— Cały mój fundusik był kilkadziesiąt złotych podobno i to Bóg wie, czy i tyle warte były nasze ławeczki, króbki, koszyki, trocha rupieci, łachmanów i zapas buczyny, jabłek, gruszek, śliwek, wiśni, wedle pory roku. Jak zapamiętam, chodziłem bosaka, w szaréj koszulinie, rzadko mając czém głowę zawinąć i karmiłem się nadgniłemi owocami i polewką domową, którą dopiéro wieczorem gotowała matka dla mnie i dla młodszéj siostry, która wkrótce umarła z ospy. Mieszkaliśmy w loszku na tyle Grodzkiéj ulicy, w izbie ciemnéj i wilgotnéj, sklepionéj, o jedném oknie nad ziemią samą, często śmieciem zarzuconém, bez podłogi, a w deszcz wody pełnéj. Mieszkaliśmy, to się tylko tak mówi; bo matka i ja ledwieśmy trochę nocy tam przepędzali, a cały dzień od świtu do późna, czy mróz, czy wicher, czy zamieć, czy skwar, potrzeba było pod bramą siedzieć i czekać kupujących. Że nie było mnie z kim zostawić, chodziłem z matką zawsze, odziany jakotako, grzejąc ręce nad garnkiem z węglami zimą, chłodząc się murem zimnym w skwary i gapiąc się na ulicę.
Ciężkie to były życia początki; jak je wspomnę, ciarki po mnie chodzą, biedna matka chora była, niecierpliwa i za najmniejszą rzecz nie żałowała mi szturchańców, rózek i łajania. Ja to znosiłem milcząc, a myślałem sobie: jak zdużam, to pójdę pracować i nikt na mnie krzyczeć nie będzie i będę sam sobie panem. Ta myśl pocieszała mnie w dzieciństwie, z którego prędko wyszedłem, bo w latach dziewięciu już nosiłem koszyk z piernikami po mieście, groch młody, ogórki i tym podobne łakocie... Raz, gdy trochę podchmielony mecenas jakiś szedł ulicą i koło kościoła jezuickiego wysunął mu się z zanadrzy plik papierów, ja-m go podjął i pobiegłem za nim. Bardzo był rad ze znalezienia zguby i dał mi dwa talary za to. Schowałem je, nic nie mówiąc o nich matce, a nazajutrz wiedząc już, gdzie czego dostać, kupiłem sobie dobry koszyk, krajkę mocną, stare szare płótno wyciągnąłem u matki i zamiast pójść z nią do ławki, puściłem się w miasto, kupiwszy zielonego grochu i ogórków, za które dałem na ogródku za miastem trzy złote. Cały dzień chodziłem od kapucynów do krakowskiéj bramy, wywołując mój towar, i wieczorem miałem pięć złotych w węzełku, trochę grochu przywiędłego i pewną nadzieję, że sobie już dam rady.
Trafiało się, że dla swywoli uciekałem nieraz od matki i dopiéro wieczorem powracałem do stancyi pewien dobrych szturchańców, ale razem i wieczerzy; mrokiem i teraz ale z koszykiem na plecach i dumą w duszy, udałem się do sklepiku. Matka już stała w progu, jakby na mnie czekała, i jak mnie tylko zobaczyła, podniosła miotłę ogromną, dając mi znać, co mnie czeka. Ale nie zląkłem się, bo wiedziałem, że mi przebaczy... Jakoż zobaczywszy mnie z koszykiem i wesołą twarzą, osłupiała, zdawała się w początku nie poznawać, wreszcie odezwała się: — A to co, Michałku? — Zejdźmyno, to ja matuni wszystko rozpowiem jak było — odpowiedziałem ufny w siebie i powoli zlazłem za matką do loszku, zdjąłem koszyk, siadłem na wywróconém wiadrze i tak począłem od dwóch talarów moich, aż do zarobku dziennego, dodając: — Otóż zobaczycie, teraz już ja i matuni i sobie na chleb zarobię i nie bójcie się!
Matka tak była zdziwiona, uszczęśliwiona i przejęta tym niespodzianym moim rozumem, że mnie aż w głowę pocałowała i rozpłakała się z radości... Nastawiła prędko wieczerzę, a gotując ją, po kilka razy patrzała moich pieniędzy, rozpytywała mnie i powtarzała sama do siebie:
— No! co sprytny, to sprytny!
I nie wytrzymała przez wieczór, poszła zaraz do sąsiadek pochwalić się synem, sprowadziła starą Kasprową i starą Frankową i kazały mi znów opowiadać, jak to było, kto mi to poradził, jak ja tego dokazałem.
Następnych dni matka sobie siadła pod bramą, a ja poszedłem znowu po krakowskiém i tak powoli dałem się poznać, że już w parę tygodni miałem sobie przedaż zapewnioną.
Potém, że mi się zieleniny nie podobały, bo to psująca się rzecz, zacząłem handlować różnemi drobnostkami, zabawkami dziecinnemi, szpilkami, tasiemkami, igłami... A żem pracować lubił, wesoło witał kupujących, czasem potrzebnym pokredytował, jakoś mi dobrze szło, tak, że cośmy z matką przeżyli, to przeżyli, a jeszcze około sta złotych miałem zapasu.
Pamiętam, że już naówczas chodząc koło sklepów, mówiłem sobie: chybaby Bóg nie łaskaw a ja sklep miéć muszę, i taka mnie ambicya opanowała, żem pracował i grosz do grosza składał niezmordowanie, aż w ostatku udało się, jeśli nie sklep miéć swój, to choć budkę koło św. Ducha, gdziem z początku szkaplerze, paciorki, obrazki, medaliki, książeczki i różne terefelki trzymał. Matka zawsze jeszcze siadywała choć stara nad swojemi jabłkami, chociem ja jéj to perswadował, ale próżnować nie lubiła, przywykła kłócić się ze studentami i takie to już było jéj życie. Bywało jak zachorzeje, a zmuszę ją, żeby w domu w cieple posiedziała, to tak nudzi, że rady sobie dać nie może, wstaje, do okna chodzi, stęka i nazajutrz nieboga wlecze się z garnkiem znowu na swoje miejsce. Chciałem, żeby sobie w mojéj budce ze mną przesiadywała, ale nie mogła: studenci ją wszyscy i ona wszystkich znała doskonale i już żyć bez siebie nie umieli. Ta wrzawa chłopaków, spory z niemi, ciągła baczność, żeby jéj nie okradli, ożywiały ją i odmładzały. Śmiała się, gdy ją nazywali Cybelą i gniewała się sądząc, że to znaczyło cybulę poprostu, któréj nie sprzedawała; domagała się, żeby ją lepiéj przezwali jabłkiem lub gruszką, ale wszystkie pokolenia studentów znały już ją pod tém nazwiskiem. Mnie tymczasem szło bardzo dobrze i nie pamiętam w życiu szczęśliwszych chwil nad te, które spędziłem nosząc w koszyku na plecach nadzieje, sadząc je w budce obok siebie. Dobiłem się późniéj wszystkiego, czegom tylko żądał; ale mniéj mnie to uradowało, niżeli marzenia dziecinne... nie było téż już i poczciwéj staréj matki, by się z nią podzielić dostatkiem. Staruszka siedziała, póki tylko mogła, u bramy kolegium jezuickiego, a gdy już zwlec się nie potrafiła na stanowisko, jednego dnia jesieni przechorowała dwie doby i zasnęła nazawsze... Możeś pan widział piękny kamienny nagrobek na cmentarzu dominikańskim, z koszem owoców na wierzchu wyrobionym, jest to pomnik mojéj matki...
Sam jeden pozostawszy, pracowałem daléj i z budki pod św. Duchem wprędce przeniosłem się do najętego sklepiku naprzeciwko ratusza, a sklepik to już był, co się nazywa, nie wielki, ale zaopatrzony dobrze w korzenie, cukier, kuchenne przyprawy i t. p. Ale że to się jeszcze z niewielkiego grosza kupowało od hurtowników, zysk nie był znaczny i musiałem powoli dorabiać się, nim doszedłem do tego, że sam sobie towar mogłem sprowadzić. Z dwóch talarów rzuconych mi przez mecenasa podchmielonego, w krótkich latach przyszedłem do dwóch tysięcy talarów gotówki i zapasu sklepowego... Prawda, że mi się wiodło, ale trochę się i pochwalić tém mogę, bo i wagi i miary pilnowałem, nikogom na grosz nie oszukał i oszczędzałem w początku jak ostatni sknera — a zrobiłem był sobie ślub, który dotychczas dopełniam, dawać każdemu ubogiemu, którego spotkam, nie mniéj ni więcéj grosz, na pamiątkę mojego własnego ubóstwa. Może i ta moja jałmużna dała mi szczęście, ale to pewna, że szkody nie miałem nigdy ani od złodzieja, ani od pożaru, ani z oszukaństwa złych ludzi, i powoli, powoli, ot z urwisa ulicznego, włóczęgi, któryby mógł przepaść na wieki, wyszedłem na mieszczanina, na hurtownego kupca, kupiłem kamienicę, ożeniłem się dobrze, dziatki mi się hodują i dostatek powiększa. A w dodatku powiem waćpanu, że jestem radcą miasta Lublina i ludzie mnie uważają i kiedy król nieboszczyk przejeżdżał przez nasze miasto, trzymałem baldachim u krakowskiéj bramy...
Tadeuszek wysłuchał cierpliwie całego opowiadania, a gdy skończył kupiec i powstał, rzekł tylko sucho i zimno:
— Bardzoś pan był szczęśliwy! i ciekawa to istotnie historya!
— A morał jéj — dokończył pan Michał — że aby człowiek chciał pracować, to na świecie się poprze...
Ostatnie słowa zdawały się wymówione z pewnym zamiarem; jakoż utkwiły dobrze w głowie Tadeusza, który zamyślony powrócił do dworku i część nocy potém z wielkiém zdumieniem i niepokojem poczciwéj Doroty i Macieja, chodził mocno zadumany po swojéj izdebce. Wielka w nim odbywać się musiała walka, bo widoczne na twarzy malowało się wzruszenie: czoło to rozjaśniało się, to chmurzyło, oczy błyskały i mgłą się zasuwały, chodził żywo i stawał i liczył, i nad rankiem położył się nierozebrany z jakiémś silném postanowieniem. Nazajutrz jak świt, znikł znowu ze dworu i poszedł w miasto, tymczasem poczciwi słudzy bardzo o niego byli niespokojni, zwłaszcza stary Maciej. Zeszli się oboje w kuchni i udzielali sobie wzajemnie swoich domysłów i postrzeżeń.
— Milczy i chodzi — mówił Maciej — to źle, bardzo źle, uważałem, że i nieboszczyk przed śmiercią najwięcéj chodził i milczał uparcie. Człowiek, co nie gada, musi być chory. Wolałbym, żeby się gniewał, łajał, bił zresztą, ale tak słupem niemym z kąta w kąt się przesuwać, to już coś niedobrego. Ale co tu radzić?
— Co radzić?.. — odpowiedziała Dorota, która od niejakiego czasu wpadła w nadzwyczajną pobożność — modlić się i Pana Boga prosić.
— Ać! zapewne! — rzekł Maciej — Pan Bóg — ojciec sieroty, ale trzeba sobie radzić i samym, jużciż z założonemi rękoma siedząc, tabaka się sama nie utrze. Możeby dać znać stolnikowiczowi...
— Albożeście to nie uważali, że on i ze stolnikiem tak mruczek, jak z nami, i co się go naprosił, żeby mu powiedział, co zrobi z temi pieniędzmi, które chce odebrać, nie uprosił przecie, nawet trochę markotny odjechał. Już to taka natura... Słuchaj, Macieju, a gdybyśmy sprobowali dojść, co to on po całych dniach robi?
— A kto się z nim zejdzie! — odparł Maciej — ja coś tak suwam nożyskami jak nie swojemi, coś mi się zrobiło... i wy.
— E! nie gadałbyś; ja jeszcze dwie mile ujdę codzień po mieście.
— A wieczorem się skarżycie?
— Bo to taki bruk niegodziwy w Lublinie! bywało w Siekierzynku co się człowiek nadrepce, a nogi nie zabolą.
— Oto to musi ten bruk i mnie szkodzić — przerwał Maciej — ani chybi bruk, bo od roku nogi jak kłody...
Nie spostrzegli się oboje, że lat kilkanaście upłynęło od wyjazdu z Siekierzynka, biedacy!
Z tych długich narad nic nie wynikało; Dorota sobie, Maciej sobie probowali rozgadać się z Tadeuszem, ale on ich zbywał ni tém ni owém, a coraz mniéj w domu siedział. Zwłaszcza gdy stolnik umyślnym pieniądze odesłał, przy obszernym liście naszpikowanym łaciną i sentencyami, Siekierzyński zaraz nazajutrz znikł jeszcze raniéj z domu i nie powrócił aż w nocy, uznojony, zmęczony, jak gdyby z dalekiéj powracał wędrówki. Potém aż do dnia coś pisał, notował, papiery układał i znowu ledwie się na jutrznię ozwał kapucyński dzwonek, otworzył drzwi, zawołał Dorotę, żeby je za nim zamknęła i na cały dzień uszedł.
To niewytłómaczone postępowanie do reszty zniepokoiło poczciwych sług, i Maciej nogi sobie spirytusem wysmarowawszy, postanowił ruszyć na zwiady po mieście, czy téż nie spotka go gdzie i nie zobaczy, co robi. Nie bez przyczyny bowiem od dwóch dni obiadu w domu nie jadł, i zapowiedział Dorocie, żeby sobie tylko gotowali, bo chyba na wieczerzę będzie mógł powrócić.
Oglądając się, rozgadując po drodze, wstępując do otwartych kościołów, stary Maciej powlókł się o kiju od krakowskiego przedmieścia, od kapucynów począwszy do Grodzkiéj aż ulicy; zawrócił się potém ku dominikanom i jezuitom, ale napróżno oczy wytrzeszczał, nigdzie Tadeusza nie odkrył. Uparty, cały dzień tak błąkał się ze swemi pęcherzami pełnemi tabaki, rozpytywał ludzi, śledził, nadaremnie. Sprzedał tylko kilka funtów maciejówki, napił się miodu u Indyka (tak zwano szynkownię u żydowskiéj a raczéj Grodzkiéj bramy) i mrokiem już przyszedł nazad z niczém. Dorota postanowiła nazajutrz sama w ślad pójść za swoim paniczem.
Nocką już przyszedł on do dworku, kazał sobie dać wody do umycia, która, jak uważała Dorota, była czegoś dziwnie ciemna, jak gdyby się panicz czém powalał, zjadł trochę nawarzonego krupniku i chleba kawałek, zapisał coś sobie i spać się położył. Ledwie na brzask było, już posłyszeli starzy, że ognia krzesał, ubierał się i zabierał do wyjścia, a Dorota, która dla pewności ubrana spać się położyła, poniosła mu piwo grzane, za które jéj podziękował z uśmiechem dawno niewidzianym, ale pił je, już w opończę się uwinąwszy, w czapce na głowie i poparzywszy rękę z pośpiechu, umknął z domu jak złodziéj. Stara Dorota, któréj ciekawość sił dodawała, w minutę pobiegła za nim, ale go już spostrzegła daleko przed sobą, a że musiała unikać, by jéj nie zobaczył, i kryć się w pustéj jeszcze ulicy, straciła go z oczu koło ratusza — błądziła, błądziła i z niczém, jak Maciej, powróciła.
Wielki to był tryumf dla starego stangreta, który dowodził, że wszystkie śledzenia będą próżne.
— Zobaczymy — odpowiedziała kobieta — zobaczymy... jutro ja się lepiéj jeszcze nasadzę...
Jakoż następnego poranku trochę więcéj dowiedziała się Dorota, zobaczyła go bowiem koło ratusza wchodzącego do jakiéjś kamienicy, w któréj znikł. Czekała, czekała długo, czy z niéj nie wyjdzie; koło południa poszła wewnątrz, ale z wielkiém strapieniem przekonała się, że kamienica była przechodnia.
Maciej śmiał się do rozpuku, ale trzeciego dnia zaparłszy dobrze dworek, sam poszedł z Dorotą; znowu Tadeusz wszedł do téj-że kamienicy, z któréj jednego wyjścia pilnowała służąca, drugiego stangret. Stali tak niezmiernie długo i nie zobaczyli go wychodzącego. Dorota utrzymywała, że go Maciej prześlepił, on, że się ona zagapiła, pokłócili się mocno i powrócili do domu. Staremu przyszło na myśl zasadzić się już wieczorem, azali on po mroku z tegoż miejsca wychodzić nie będzie; potém śledzić, co on może robić w téj kamienicy. Jakoż zwycięsko przyszedł oznajmić Dorocie, że panicz cały dzień w téj kamienicy siedział i o mroku dopiero, uwinięty w opończę, wysunął się temi drzwiami, któremi wchodził.
Pozostawało tedy dojść, co go tam ciągnęło i czém się cały dzień zajmował, a tu Maciej ofiarował się na zwiady ze swoją tabaką. Nazajutrz więc około godziny dziesiątéj wybrał się, opatrzywszy w pęcherze pełne maciejówki i począł logicznie od dołu kamienicy, która miała dwa oprócz tego piętra. Na dole był tylko sklep korzenny jakiegoś kupca Falkowicza, zdawało się nowo założony, bo i tablicę miał świeżą i dawniéj go jakoś nie widział Maciej, choć często tędy przechodził; z drugiéj strony mieszkał szewc, którego głos donośny rozlegał się daleko; nazywali go Tubą, a to nazwanie dali mu studenci, bo nie było chwili, żeby jego krzykliwe i namiętne wołanie nie rozlegało się aż w podwórzu. Nie zaglądając do sklepu Maciej, zaszedł do Tuby, sprzedał mu ćwierć funta tabaki na próbę i kroczył na górę; znalazł tam jedno mieszkanie zamknięte, w drugiém umarłego na marach staruszka jakiegoś, u którego trumny kilkunastu wnuków klęczało. Na drugiém piętrze mieszkał jakiś prawujący się szlachcic, u którego właśnie pili na zabój na konferencyi znajdujący się prawnicy, i młode małżeństwo zajęte pilnie swojém szczęściem i gospodarstwem. Nigdzie śladu Tadeusza nie dostrzegł stary, i jedno tylko zamknięte mieszkanie zostawało nierozpatrzone. Chcąc się o nie rozpytać, wszedł na dole do sklepu Falkowicza; siedział tu kupiec, sam obmotany opończą, w kapuzie na głowie, jakby chory, i trzymał chustę przy twarzy, osłaniającą mu ciemne, brunatne lice — siwowaty włos z pod czapki się wymykający, zgarbione plecy świadczyły o wieku mieszczanina. Na widok wchodzącego Macieja, pan Falkowicz wstał, coś mruknął nie odejmując chusty od twarzy i postąpił ku niemu, ale wpatrzywszy się zapewne w liche jego ubranie, bo Maciej od wyjazdu z Siekierzynka dodzierał stare opończe i drelichowe katanki, odsunął się szybko i usiadł, dając znać, że cierpi.
— Nie zażywacie tabaki? nie potrzebujecie maciejówki? — spytał stary — doskonała tabaka! jak Boga kocham, proszę sprobować? Pan cierpi na zęby, niéma nic lepszego jak płukać i myć tabaką... proszę sprobować.
Ale kupiec odtrącił pęcherz otwarty ręką i usunął się kiwając głową, a nie mówiąc ani słowa.
— Pan nie zażywa? — spytał Maciej niechętnie.
Falkowicz głową kiwnął i głębiéj jeszcze cofnął się w ciemny kąt kramu swego, jakby mówił:
— Dajcie mi pokój.
— To jak wola, nie napieram się — mówił stary — boć nie chwaląc się, tabaka jakiéj drugiéj w Lublinie niéma; żydzi farbują krwią, mieszają popiół, szczecinę, szkło i Bóg wié co, a moja czysta! ale jak nie, to nie. Mam i tak odbyt wielki, ledwie nastarczę; prosiłbym tylko pana kupca powiedziéć mnie, kto tu mieszka w téj kamienicy na górze, gdzie drzwi zamknięte, naprzeciw nieboszczyka!
Na to pytanie zmieszał się Falkowicz, spuścił głowę i zpod chusty grubym przez nos głosem odpowiedział niecierpliwie:
— Ja... ja!
— A! bardzo przepraszam, proszęż dać pieprzu za trzy grosze.
Na to żądanie poparte rozwiązaniem węzełka, z którego Maciej dostał trojaka i położył na stole, zawahał się Falkowicz, może dlatego, że go zęby bolały, a żądanie było maleńkie, ale wkrótce jakby się namyślił, obwiązawszy się chustą, chwycił szufladę pieprzu, nasypał go na papier, odważył, zawinął i oddał Maciejowi, wpuszczając monetę do innéj szuflady. Tego dopełniwszy, stęknął, siadł, podparł się, jakby mówił: — Idź-że waszeć sobie. — Macieja wszakże niełatwo było się pozbyć; i nim do kieszeni stosownéj wpuścił kupiony pieprz, zaczął rozmowę znowu.
— A to widzę nowy sklep, bo ja tu mieszkam w Lublinie od lat trocha, a jeszcze go nie widziałem...
Kupiec milczał, kiwnął tylko głową.
— Piękny sklep, co się zowie, tablica ślicznie malowana! i dostatek widać towaru... No! daj Boże szczęście... pan to pewnie z innéj ulicy tu się przeniósł?
Falkowicz znów głową tylko dał znak potakujący.
— I miejsce to dobre, niéma co mówić, sam przechód, kamienica na drodze, blisko ratusza, w środku miasta, pozycya doskonała, powinszować! A imbieru u pana dostanie?
Falkowicz wskazał na szufladkę.
— Psi! si! wszystko jest! ślicznie! ślicznie! kłaniam się panu i kłaniam!
I widząc, że uparty kupiec milczy, ciągle się chustką zasłaniając, rad nie rad uszedł.
— Dziwny to jakiś kupiec — mówił po drodze — milczący, chory, stary... Nie zrobi wielkich rzeczy, jeśli tak go będą ciągle zęby bolały; towar trzeba chwalić, kupującego zapraszać; ja z moją tabaką, co gęby nastudzę, a ledwie radę dam... Milczkiem to tylko na lisa polować dobrze... Bóg z nim. Ale radbym wiedziéć, co się z tym paniczem dzieje... Dorota będzie śmiać się ze mnie, że nic nie doszedłem, ale doprawdy chyba go tam dziś niéma? Kupiłem jéj za to pieprzu i tanio i pachnącego.
Powróciwszy do dworku, Maciej najsumienniéj i najobszerniéj się wytłómaczył ze spraw swoich, oddał Dorocie funcik z pieprzem, nad którego taniością i gatunkiem wydziwić się nie mogła, i z westchnieniem usiadł, zeznając, że pana Tadeusza nie rozumie i nie wié, co się z nim dziać może.
— Jeśli chcesz wasanna — dodał z przekąsem — poprobuj jutro sama, może czego dojdziesz?
Dorota ruszyła ramionami.
— Daj mnie pokój! — odpowiedziała — dobrze tylko i to, żeś taki dobry sklep odkrył; jak mi czego będzie potrzeba, to do niego pójdę, bo po pieprzu wnoszę, że tam taniéj jak gdzieindziéj.
Najdziksze więc robiąc domysły, słudzy pozostali w niewiadomości obrotów swojego pana, a jak w początku jego postępowanie zdawało im się bardzo dziwne, tak późniéj przywykli do jego wycieczek całodziennych, że przestali się niemi niepokoić. Tadeuszek zaś najregularniéj znikał zrana bardzo i nie powracał aż późnym wieczorem, coraz mniéj przebywając we dworku, w którym dwoje tylko starych samotnie życie pędziło.
W kilka tygodni Dorocie potrzeba było różnych ingredyencyj kuchennych i z koszykiem udała się do sklepiku Falkowicza dla zakupienia ich. Niemniéj jak Macieja zdziwił ją osobliwszy milczący kupiec, zawsze prawie obwinięty chustką, śniadéj płci i siwych włosów, niecierpliwy, pół słowy zbywający, ale sumienny w przedaży, wadze i cenie. Żadnym sposobem nie udało jéj się zawiązać z nim rozmowy; ale z kilku jego wyrazów stłumionym wyrzeczonych głosem, Dorota zmieszana zdawała się rozpoznawać zmieniony, a przecież znany jéj dobrze dźwięk głosu. Wzruszona i niespokojna, jęła się przypatrywać, siedziała długo, szpiegowała nowego przemówienia, ale już Falkowicz ust nie otworzył i choć ciągły był napływ potrzebujących, ciągła sprzedaż towaru, zbywał przychodniów milczeniem. Dorota stała drzwiami zasłoniona długo i próżno przypatrywała się przez szparę starcowi i pojąć nie mogła, co się jéj przymarzyło.
W istocie dziwne miała przywidzenie; zdało jéj się, jakby słyszała wykrzywiony niezręcznie, stłumiony umyślnie głos Tadeusza; ale sama się z tego potém śmiała, tłómacząc sobie dziką myśl swoim niepokojem o wychowańca. Falkowicz był tak stary i siwy, śniadéj płci, niski, gruby! A wreszcie cóż być mógł za stosunek kupca z dzieckiem rodu Siekierzyńskich! Tylko widziany kilka razy i znikający w téj kamienicy Tadeusz dawał do myślenia Dorocie... że kryjówka młodego człowieka i ten głos osobliwszym sposobem w jedném się miejscu zbiegły.
Wróciwszy, nie wspomniała o tém, co się jéj przysłyszało, Maciejowi; byłby ją wyśmiał, ale z różnych poznak wnioskując i myśląc długo, poczęła wpadać na jakieś domysły, które ją nazajutrz znów do sklepu zagnały. Weszła tak, że jéj Falkowicz nie widział, a gadał do kogoś; jakkolwiek przebrany, zestarzony, wykręcony, tak jéj był znany od pieluch! Był to głos Tadeusza, nie mogła się zmylić!
Pan Tadeusz, ostatni z Siekierzyńskich, ów dawny szlachcic, kupcem! cóż mu się stało? być-że to mogło? Była pewna, że się nie omyliła; nie rozumiała ani celu, ani powodu... ale jakiś niepokój ją opanował, jakby o zbrodni się dowiedziała, jakby popełniła występek. Siadła i zaczęła gorzko płakać.
Maciej o niczém nie wiedział; on właśnie w ganku przyjmował przybyłego stolnika nurskiego, który pomimo podagry przybył się dowiedziéć, co porabia syn przyjaciela, co się stało z odebranym kapitalikiem. Zaraz na wstępie schwytał Macieja zapytaniem:
— A co, mój stary, co u was słychać?
— A! panie stolniku! najgorzéj, że nic... człek nie wié, czy się cieszyć, czy lamentować, tylko w niepokoju czeka jak burzy, którą widzi nadchodzącą.
— Cóż wasz panicz?
— Panicz! możemy powiedziéć, że go prawie nie widujemy. Bóg jeden wié, co robi? wychodzi z domu o świcie, powraca nocą dopiéro, a w żaden sposób dojść nie można, czém się zajmuje... Po mnie aż ciarki chodzą.
— Jużciż mogliście go popytać?
— Aha! żebyż odpowiedział! taki takusieńki mruk jak nieboszczyk ojciec, chodzi i milczy, milczy i chodzi... Dobry, poczciwy, ale ma dwie wady, paneczku... nie gada i tabaki nie zażywa, to go i zgubi.
— Cóż to, jak myślicie? hula może, co?
— Gdybyż hulał? to rzecz wiadoma, że młodemu trzeba trochę się wyszumiéć, ale gdzie tam! Tak on hula jak i ja... Ale coś robi potajemnie i kryje się.
— To źle — rzekł stolnik — potrzeba dojść koniecznie... Kto wié!...
— Niech-że kto będzie mądry! Już my z Dorotą dobrześmy tańcowali i nic... Powiem panu nawet — ciszéj dodał Maciej — szpiegowaliśmy go, wchodzi do jednéj kamienicy regularnie co rana i aż nocką z niéj wyjdzie dopiéro.
— No! to było śledzić kto tam mieszka?
— A któż mieszka? ja nie w ciemię bity... mieszka stary jeden kupiec, młode małżeństwo, szewc, szlachcic jakiś, co na trybunał przyjechał i jeszcze tam jakaś familia uboga; ale jego ani słychu.
Stolnik się zmarszczył mocno, pokiwał głową, zamyślił.
— Ja z nim o tém pogadać muszę — rzekł — przyzna mi się; jużciż nie rozbija i nie kradnie.
Wtém nadeszła Dorota z czerwonemi od płaczu oczyma i uściskała nogi stolnika; jakoś Maciej poszedł dla koni gościa kupić siana wiązkę, a on został sam na sam ze starą sługą.
Dorota obejrzała się naprzód na wszystkie strony, pokiwała głową, załamała ręce i szlochając zawołała:
— Wié pan, co się z naszym paniczem dzieje?
— A! wiem, mówił mi Maciej przecie.
— Cóż on panu mógł powiedziéć? — tu się zaszła od płaczu — on nic nie wié.
— A! na Boga, mów, moja Doroto! mów, zaklinam!
— Gdyby nieboszczyk to zobaczył, umarłby z rozpaczy.
— Jezu miły, ale cóż to jest, Doroto — zawołał stolnik — mów, jeśli Boga kochasz, na rany Chrystusowe!
Dorota zbliżyła się do ucha pana Piotra Kornikowskiego i szepnęła:
— Został kupcem.
Gdyby piorun uderzył u nóg stolnika, nie byłby więcéj pobladł ani się przeraził; słowa zamarły mu w ustach, zatrząsł się, namarszczył brew.
— Jak? co? gdzie?... to być nie może! — wyjęknął — powiadam ci, to być nie może! on! on! Siekierzyński! potomek hetmanów i kasztelanów!..
— Ciszéj, panie stolniku, ciszéj, na Boga, jeszcze nas kto posłyszy; tak jest! został kupcem.
— Prędzéjbym myślał, że się utopi! — krzyknął stolnik porywczo — ignominia! infamia! ale mów-że wasanna, mów-że, jak tosię stało?
— Jak to się stało, ja tego nie wiem, ale jak się przekonałam, to zaraz się wytłómaczę... Jak zaczął panicz z domu rankiem uchodzić, a aż w nocy powracać, zlękliśmy się z Maciejem i szpiegowaliśmy go. Otóż w kamienicy, do któréj chodził, na dole jest sklep, napisano Falkowicza, a to nie Falkowicza żadnego, tylko jego.
— Cóż on tam u kaduka sprzedaje?
— Co? pieprz, rodzenki, imbier, cukier... zwyczajnie kupiec.
— Jak-to! tak, w biały dzień, bez wstydu, psu oczy sprzedawszy!
— O! nie! zobaczysz pan co za dziwy z siebie zrobił! przebrał się, powiadam panu, jak na zapusty! włosy siwe, twarz oliwkowa, garbaty, stary.
— A to ty mi androny prawisz! — krzyknął stolnik laską stukając — to brednie, powtarzam, to brednie.
— Ale panie, ja go wyhodowałam, poznałam go! po głosie go poznała, to on, jak mi święta pamięć jego matki!
— Tfu! tfu! — przerwał staruszek — zwaryowałaś czy co! androny! banialuki! powiadam! Gdzie? przebrał się? zamaskował! jak to być może, chyba sfiksowawszy.
— To niech-że się pan sam przekona! ja pana zaprowadzę.
Jakkolwiek zmęczony, stolnik wziął za kij, otrzepał tylko z pyłu kapotę podróżną, wychuchał czapkę pomiętą, przygładził siwego włosa i z Dorotą wraz, zostawując na straży domu furmana swego, ruszył pod ratusz.
Kawał to drogi z Winiar, zwłaszcza dla starca, co tylko wysiadł z bryczki i cierpiał na nogi pobrzękłe, a w dodatku, in publico, jak powiadał, swoich defektów pokazywać nie chciał i usiłował iść prosto i lekko, a nawet z pewną młodzieńczą zamaszystością... Ale wiele może wola i niepokój, gdy niemi kieruje serce poczciwe.
O kilkanaście kroków Dorota się przyzostała, a pan Piotr naczupurzywszy się, wszakże z widocznym niepokojem, po dwóch kamiennych śliskich płytach wszedł do kramu, nad którego drzwiami wielkiemi literami stał napis:

SKLEP KORZENNY
Jana Falkowicza ze Lwowa.

Pod temi wyrazami na czarném tle narysował artysta dla nieumiejących czytać, szalki, pudełko i o ile mógł i umiał, w różnych mniéj więcéj wiernych kształtach, atrybuta handlu korzennego, a między niemi głowę cukru z uszanowaniem odkrytą przed publicznością i świecącą białą łysiną swoją. Kram był bardzo świeży i porządny, szafy malowane ciemno, naczynia i pudła nowe, szalki świecące, nawet ta szpulka, z któréj z nieprzyjemnym, kłótliwym głosem rozwija się sznurek, protestując przeciwko nieustannemu rozcinaniu, miała jakąś fizyognomię uśmiechniętą i wystrojoną. Była żółta z brzegami ponsowemi... W sklepie był zapach zachwycający: mieszanina szafranu, bobkowych liści, imbieru, pieprzu i tysiąca drogich staropolskiéj kuchni przypraw połączonych w jedno totum. Kędy spojrzałeś, radowało się serce i żołądek na widok materyałów, które w rękach kuchmistrza specyalne wydać miały potrawy, wytworne i zawiesiste sosy. I czy to, że sklep był nowy, a nowe sitko na kołku, czy, że w istocie jego czystość, porządek i oblicze wesołe nęciły, ale ciżba kupujących była wielka. Stary, zgarbiony, szpakowaty, oliwkowéj cery, w kapuzie i z gębą zawiązaną chustką kolorową kupiec, zwijał się nie mogąc wszystkim nastarczyć. Stolnik wszedł z tłumem i spojrzawszy na oryginalną figurę pana Falkowicza, rozśmiał się do rozpuku z Doroty i z radości, że się tak pomyliła. W téj chwili kupiec zwrócił na niego oczy i sznurek, którym wiązał ogromne oko bobkowych liści, zastrzęgł mu w rękach, widocznie zmieszał się, spuścił głowę i poprawił chusty, odwrócił się...
Ten ruch nie uszedł pilnego oka stolnika, który dobywszy talara z kieszeni, zbliżył się do kupca.
— Proszę wacana o funt rożków... rzecz dobra od kaszlu.
Falkowicz, który stał odwrócony, śmiało zbliżył się, wziął talara w milczeniu, spuścił go w szufladę, oddał resztę i zawinąwszy ekstra-szparko rożki, wręczył je stolnikowi. Ten ręki nawet nie mógł zobaczyć, bo kupiec miał na niéj rękawiczkę. Chciał głosu dobyć z téj nieméj postaci, i począł rozmowę, ale sąsiad go trącił i rzekł mu na ucho:
— Pan nie wié, że Falkowicz ma defekt z pozwoleniem, w gębie, ciężko mu gadać, cyrulik mu zęba dostawał i szczękę nadłamał... otóż i nie konwersuje przez to... Ale to pierwszy sklep — dodał — quoad integritatem, człek słuszny... Kilka lat, ba i pono z dziesięć czy więcéj nie mieszkał w Lublinie, teraz powrócił do nas ze Lwowa.
Stolnik głową pokręcił.
— Gdzież u kaduka ta Dorota wzięła swego Tadeusza w tym starcu: a muszęż jéj głowę zmyć za tę potwarz! Podobny jak pięść do nosa!
Tymczasem sąsiad poczęstował stolnika tabaczką, stolnik przyjął ją z wdzięcznością i rozwinął swoje rożki, by się wywdzięczyć, a z tych preliminaryów zawiązała się rozmowa ze staropolską uprzejmością braterską.
— Waćpan dobrodziej nie tutejszy? — spytał sąsiad sklepowy.
— Ja, mości dzieju, jestem z Mazowsza.
— Zapewne do trybunału; czybym nie mógł usług moich ofiarować?
Gratias ago, ale nie w tym interesie przybyłem, prawa żadnego nie mam, przyjechałem, iż tak rzekę, dla rozrywki, propter delectationem.
Prawnik się ukłonił niżéj jeszcze.
— Jakże godność pańska?
— Piotr Kornikowski, stolnik nurski.
— Miło mi poznać waćpana dobrodzieja, zwłaszcza, że Kornikowscy herbu Rola?
— Tak, Rola.
— Z Mazowsza itidem, z których jeden miał za sobą Malewiczównę z Malewa, znany był mi intime...
— Mój stryj nieboszczyk, requiescat in pace.
— Umarł! proszę asindzieja? umarł!
— A kogóż mam szczęście tam insperate poznawać i szczycić się zawiązaną miłą mi konwersacyą? — spytał z właściwą wymową pan stolnik.
— Kordziłowicz Inocenty z Wołynia, z pod Łucka — odparł prawnik — z Kordziłówki szlachcic, mogę powiedziéć, tak dobry jak i drudzy i possessionatus, acz na cząstce.
— Bardzo mi miło zaszczycić się towarzystwem waćpana dobrodzieja!...
Gdy tak wzajemnie prawią sobie starzy komplementa w smaku czasu owego, usunęli się nieco, by natłokowi ustąpić, a stolnik nagle jak sparzony, ogromne oczy na kupca wytrzeszczył. Falkowicz, który go już może za nowo przybyłemi nie widział, odezwał się do kogoś; dźwięk jego mowy doszedł uszu pana Kornikowskiego. Schmurzyło się nagle oblicze, zacisnęły usta i, pożegnawszy szybko Kordziłowicza, który miał intencyę wprosić się na miodek lub węgrzyna, o ile mógł, szybko wyniósł się ze sklepu.
Ale jak wzruszony! jak trzęsący się! jak blady! jak oddychający ciężko! Oczy mu mgłą zaszły, łzą może, i ze schodów, o których zapomniał, tylko co się nie stoczył; przecież Kordziłowicz go jakoś podtrzymał, co dało powód do nowych uścisków i poleceń pamięci; a stolnik jak napiły, powlókł się sam nie wiedząc dokąd, i zamiast ku ratuszowi, skręcił się ku dominikanom, zapomniawszy, że na niego czeka Dorota.
Poznał on ten głos, chustka się nieco usunęła, dojrzał twarzy i był przekonany, że w istocie Siekierzyński został kupcem.
Był to cios tak dla niego wielki, straszny i niespodziewany, że w początku powtarzał tylko: kupiec! kupiec! i szedł jak przybity. Zastanowił się chwilę, zbierał myśli.
— Niech kaduk porwie! sza! sza! ani mu powiem, żem go poznał! potrzeba to utopić! żeby świat nie wiedział, nie widział, nie domyślił się. Wstyd! hańba! strata szlachectwa! Siekierzyński! Siekierzyński! a! a! gdyby się nieprzyjaciele ich dowiedzieli!
I pochwycił się oburącz za głowę.
— Nikt! nikt o tém wiedziéć nie powinien! ani ja! ani ja nawet! Falkowicz! Falkowicz! szaleństwo! jakiś głupiec mu to doradził, a on głupiec drugi, że to przyjął! A! rozumiem teraz, na co mu potrzeba było pieniędzy! Gdyby się był utopił, nie tylebym się dziwował! Ale kupcem zostać! Siekierzyńskiemu! Nie lepszać nędza, ubóstwo, żebranina... wszystko lepsze...
I rozprawiałby tak stolnik długo może, gdyby go Dorota dognawszy, nie chwyciła za rękę.
— A co? — spytała — a co! nie prawdaż?
— Przeżegnaj się, kobieto! — odparł żywo pan Kornikowski — co tobie było w głowie!... No! głos podobny! Ale cóż z tego? To starzec!... tu go w mieście od lat kilkunastu znają bardzo dobrze! Pytałem ludzi! Gdzie zaś! a broń Boże, byś to komu powtórzyła, ot zgubiłabyś chłopca.
— Ale mogłam-że się ja omylić?
— I jak najpewniéj, powtarzam, toć go tu od piętnastu może lat znają... Imaginacya! obłąd! porzuć to! porzuć! Tak-eś mnie nastraszyła, a nadarmo! gadałem z nim sam! Gębę ma zawiązaną, bo mu cyrulik szczęki nadłamał zęba dobywając.
Dorota zbita z tropu i zgromiona zamilkła. Stolnik wielce poruszony powoli teraz i spoczywając szedł na Winiary. Stara sługa zadumana, nie umiejąc sobie wytłómaczyć swojéj omyłki, wyrzucając sobie, że z taką pewnością takie dzieciństwo poplotła i stolnika daremnie przeraziła, smutnie ciągnęła się za nim w milczeniu. Obwiniała siebie i rada była razem, że to się bajką okazało, bo krok tak dziwny zdawał jéj się nieledwie występkiem w obliczu przeszłości Siekierzyńskich.
Był to czas, w którym klasy nieszlacheckie zupełnie pojmowały tę wyższość szlachty i zaszczytu przypuszczenia do niéj dobijały się wszystkiemi środkami; cóż dopiéro szlachectwo takie jak Siekierzyńskich, odwiekuiste, starożytne, za coś nadzwyczajnego uchodzące w sąsiedztwie i tak poważane powszechnie!
Stolnik ze swojéj strony obracał ten wypadek na wszystkie strony; przypominał charakter Tadeusza i pojąć nie umiał, co mu się stało; nie wpadał wcale na myśl, żeby go to zbogacić mogło, a brzydząc się po szlachecku kupiectwem, jako stanem wyrabiającym w człowieku chciwość, i wedle wyobrażeń ówczesnych, służebniczym i podłym — nie mógł rozplątać węzła. Postanowił sobie w téj klęsce, którą go Pan Bóg dotknął, gdyż nie inaczéj nazywał Tadeusza zmianę stanu — udać, że się niczego nie domyśla, milczéć i modlić się, by ten szał jak najprędzéj ustał.
Ale z drugiéj strony sumienie szlacheckie kazało mu odezwać się, zreflektować, wprowadzić na drogę... Cóż tedy począć, mówić czy milczeć?
Długo rozmyślał pan stolnik, zastanawiał się nad swojém położeniem, rozbierał obowiązki, kłócił się z sobą, robił wyrzuty i tak dzień cały spędził w niepokoju największym. Bardzo późno w noc drzwi od sieni skrzypnęły i Tadeusz wszedł do dworku, czekała na niego Dorota z wieczerzą i oznajmieniem, iż stolnik przyjechał.
Nic na to nie odpowiedział Siekierzyński, zrzucił tylko opończę i spiesznie udał się do izdebki pana Kornikowskiego, który chodząc powoli, odprawiał wieczorne pacierze.
Na widok winowajcy, staruszek zarumienił się, pomieszał, ale otworzył mu ramiona z serdecznością i w téj chwili postanawiając nic nie mówić i udawać, że nic nie wié, powitał go głosem:
— A witaj-że, witaj-że, Tadeuszku! cóż to jest? skąd-że tak późno?
Siekierzyński może nieprzygotowany do zręcznego kłamstwa, rzekł:
— Byłem u ojców jezuitów, u księdza Ksawerego, u którego zwykle całe dni przepędzam.
— Cóż to? czy cię tylko ojcowie nie ciągną do zakonu? hę? przyznaj się! wiesz, że ojciec twój i matka byli podobnéj myśli przeciwni. Świat szeroki, zawczasu nie trzeba go sobie zawiązywać.
— Ale ja o tém wcale nie myślę — rzekł Tadeusz.
— No! a cóż porabiasz? co zamierzasz? co myślisz? quid proponis?
— Jeszcze sam nie wiem — cicho odparł Siekierzyński.
— Daruj, bo to z przyjaźni dla ciebie, ale niespokojny jestem, co téż zrobiłeś z pieniędzmi?
— Z pieniędzmi? tymczasem złożyłem je u ojców jezuitów.
— Wszystko u jezuitów! u jezuitów! zaprawdę wielki z waćpana jezuita — rzekł stolnik, chodząc powoli — i to pewnie? — dodał.
— Masz-że pan powód wątpić o tém?
— Ja? nie; ale to lokata osobliwsza, przyznam ci się.
— To nie lokata, skład tylko, tymczasem obmyślam, co z sobą zrobię.
— I niceś pan nie postanowił? — silnie wpatrując się w niego, spytał stolnik.
— Dotąd nic jeszcze.
Stary głową pokiwał, chciał wytrwać w milczeniu, ale oburzony postępowaniem Tadeusza, a więcéj tajemnicą, którą chciał przed nim zachować, odezwał się wreszcie:
— E! do kaduka! przynajmniéj ze mną przestałbyś udawać, Tadeuszu, to nic-potém i na nic ci się nie przyda. Ot, co tu tergiwersować, ja wiem wszystko.
— Co takiego? — spytał bardzo naturalnie Tadeusz zdziwiony.
— Co? pytasz mnie jeszcze! co! dziwactwo czy szaleństwo twoje bezprzykładne, bo nie wiem jak to nazwać! Człek takiéj parenteli, takiego nazwiska! takiéj ekstrakcyi! Gdybym na moje oczy nie widział, do śmiercibym nie uwierzył, choćby mi stu świadków przysięgało.
— Ale cóżeś pan widział? — czerwieniąc się spytał Siekierzyński.
— Porzuć waćpan to udawanie; nie dość ja, ale i inni cię poznali, to się utaić nie może.
— Panie stolniku — silnie odezwał się Tadeusz z gniewem, który błyskał mu w oczach, tak, że Kornikowski zachwiał się w swojém przekonaniu — panie stolniku! cóż to są za enigmy? o co mnie posądzasz?
Stolnik oniemiał, zdawało mu się, że się nie mylił, a uparte przeczenie pupila wprawiało go w wątpliwość, nie wiedział, co począć; po chwili przecie otrząsł się z tego odurzenia i z nową mocą zawołał:
— Panie Tadeuszu! zrobiłeś głupstwo, w czas się cofnij, póki się to jeszcze nie wydało, mało kto wié o niém; utopimy to nieszczęśliwe dziwactwo, wyjedziesz na wieś i nikt wiedziéć nie będzie, żeś się tak dobrowolnie splamił!
— Ja! splamił! ja! na Boga, stolniku! mów-że i czém?
Tadeusz zdawał się tak szczery, że pan Kornikowski znów się zachwiał w swojém przekonaniu.
— Co u licha? miałżebym się omylić? to być nie może! Przyznaj się! — rzekł ciszéj — przyznaj, do czego ta komedya?
— To nie jest żadna komedya, ja nie wiem, co pan mówisz, o co mnie posądzasz? com zrobił? kto mnie poznał? gdzie? Ja się muszę dowiedziéć, muszę oczyścić!
— Ale cóż u kaduka! wszakżem cię widział i co gorzéj słyszał sprzedającego korzenie w sklepie Falkowicza pod ratuszem; wszakżeś mi dał swoją ręką funt rożków!
— Ja? co to jest? w jakim sklepie? panu się śni! ja? w sklepie? ja! kupcem, Siekierzyński! pan się zapominasz, pan rzucasz potwarz na syna przyjaciela!
I znowu tak silnie, z takiém uczuciem wymówił te słowa, że stolnik osłupiał, odurzał, ruszył ramionami, podniósł wargi z wąsem, jak zwykł był, gdy mu się co przykrego trafiło, i rzekł:
— Miałżebym się omylić? cóż u licha! Ale głos ten nie był decepcyą!
— Ja tego nie rozumiem! proszę mnie to wytłómaczyć! — dodał żywo Tadeusz.
— Co tu tłómaczyć! — odparł stolnik — tu niéma nic do tłómaczenia! przepraszam pana Tadeusza, jeślim się omylił, i po wszystkiém, boć i mnie się to bardzo dziwném zdawało, żeby miał Siekierzyński mydło i świece sprzedawać!
Tadeusz rozśmiał się, ale dziko i dziwacznie.
— Kochany stolniku! — rzekł siadając — znasz mnie od dzieciństwa, skąd-że ci taka dzika myśl przyjść mogła? Byłem nieraz w tym sklepie, o którym mówisz, niedawno założony. Tego Falkowicza znają tu od lat kilkunastu, jest to starzec chory, siwy, cóż za stosunek? jakie podobieństwo ma ze mną?
— Ale ba! — wpatrując się uważnie w oczy Tadeuszowi, mówił pan Kornikowski — vox simillima!
— On rzadko się kiedy odzywa i to zpod chustki.
— Ba! ale jak się odezwie!
— Dzieciństwo! przywidzenie! imaginacya! — żywo zagadał Tadeusz — kto myśl taką mógł podrzucić? Ja! Siekierzyński! syn takiego ojca, kupcem! Pan mnie znasz i mogłeś mnie tak lekko i płocho posądzić!...
— Jeśli płocho, to daruj — przerwał stolnik ciągle usiłując w oczy patrzéć Tadeuszowi, jakby przez nie do głębi duszy chciał się dostać — ale jeśliby to przypadkiem miała być prawda! czy rozważyłeś konsekwencye? Infamia! postradanie szlachectwa! tego żadne pieniądze w świecie nie opłacą! A dubitandum, czy i pieniądze z tego frymarku być mogą.
Tadeusz się rozśmiał, zdawało się, że szczerze!
— Panie stolniku — rzekł uprzejmie — skądże myśl podobna? pan tak rozważny, mogę powiedziéć, tak subtelnie przebiegły (wyraźnie ujmował go pochlebstwem), mógłżeś wpaść na przypuszczenie takie, pozwól powiedziéć, dziecinne. Wszakże znasz pan mnie od dzieciństwa, mnie, rodziców, pochodzenie i wiesz, jak cenię mój klejnot szlachecki.
Stolnik milczał, potém nagle zapytał:
— Ale cóż tedy robisz od świtu do mroku? jużciż u ojców jezuitów a diluculo ad noctem usque siedziéć nie możesz? Gadaj!
— Rozumiem, skąd to się tych wszystkich urojeń i bajek nabrało — odpowiedział zimno i powoli Tadeusz. — Poczciwi, ale nieroztropni starzy moi musieli cię nastraszyć, panie stolniku kochany, musieli cię zaalarmować, że bardzo rano wychodzę, a w nocy aż powracam. Któreś z nich dostrzegło, że codzień do kamienicy Falkowicza wnijdę i zniknę i ot baśnie sobie potworzyli! — Ruszył ramionami. — Ale to absurda! któreś z nich dosłyszało głosu podobnego do mojego i nastraszyli się z wielkiéj o mnie pieczołowitości.. Gdzież podobieństwo do tego!
— No! ale cały dzień nie siedzisz u jezuitów?
— Nie, panie stolniku, i miałem ci właśnie mówić o moich projektach, gdy mnie tak niespodzianie napadłeś...
Insperate et a tergo! — dodał stolnik, śmiejąc się, ale jeszcze nie ze wszystkiém uspokojony.
Tadeusz tak mówił daléj:
— Część dnia spędzam z ojcem Ksawerym na naukowych zatrudnieniach.
— I to nic-potém szlachcicowi, wszakci do zakonu nie wstąpisz i bakałarzem nie zostaniesz?
— Tak, ale łacina potrzebna zawsze.
— A! łacina to co innego! ja sam język ten po naszym primo loco kładę i nie chwaląc się, posiadam go expedite.
Tadeusz bardzo nieznacznie się uśmiechnął i ciągnął znowu:
— Resztę dnia w téjże kamienicy na górze zajmuję się nauką prawa.
— Nauką prawa! Cóż to, chcesz do palestry wstąpić? A i to ślicznieby było!
— Nie, panie stolniku; ale któremuż szlachcicowi nie potrzebna prawa znajomość?
— To prawda! ale waści to nie pilno, bo o cóż u licha prawować się będziesz?
— A! chociażby o Siekierzynek?
— O Siekierzynek! — Stolnik się zastanowił. — Ba! sprawa ciężka! nil desperandum, tytułu dziedzictwa nie mają. Byłeś małoletnim, przedawnienie nie zaszło. Ale czémże wykupić?
— Kto wié? późniéj! ożenienie, spadek! los! wszystko w ręku bożym, panie stolniku!
To mówiąc spuścił oczy trochę zmieszany i zamilkł. Pan Kornikowski trutynując, co słyszał, milczał także i łysinę gładził, spojrzał na młodego człowieka, potém na swój srebrny zegarek.
— Ale to północ, panie Tadeuszu — rzekł — czas nam spać; ja jutro przez ranek jeszcze zabawię, ku południowi ruszę do domu, spodziewam się, że ranek ze mną przepędzisz.
— Ja? może być... nie wiem... wprawdzie kazano mi być na konferencyi bardzo rano, ale...
— Jużciż możesz mi kilka godzin darować...
Z tém się rozeszli, ale jak świt wybiegł ze dworku Siekierzyński i w pół godziny powrócił nazad, tak, że nim stolnik ubrał się, wymodlił i piwo grzane wypił, już był u niego. W nocy Kornikowski długo dumał, co na twarzy jego znać było, zdawał się zachmurzony, ale o nic już nie pytał; pociągnął z sobą w miasto Tadeusza pod pozorem sprawuneczków do domu i mimo, że ten go od ratusza odprowadzał, wszedł z nim razem do sklepu Falkowicza dla tém pewniejszego przekonania o wczorajszéj omyłce.
Ale w sklepie dziś siedział tylko młody chłopak jakiś, a starego kupca nie było, mówiono, że zachorował. To dziwne wydarzenie wzbudziło nowe domysły w panu Kornikowskim, jakkolwiek z natury swéj niepodejrzliwym. Wrócili do dworku, pan stolnik wybrał się w drogę zupełnie, usiadł w kolaskę i gdy Tadeusz odchodził w jednę stronę, on odjechał w drugą. Ale niedaleko zaraz na placyku w Winiarach kazał zawrócić furmanowi i jechać do księży jezuitów. Przypomniał sobie, że ojca Ksawerego znał z widzenia za życia pani skarbnikowiczowéj i postanowił u niego o Tadeuszu się coś więcéj dowiedziéć.
Powoli po nierównym tocząc się bruku, kolaska zajechała przed wspaniały kościół jezuitów i obszerne ich kolegium. Stolnik, który raz pierwszy zwiedzał to miejsce i nie był dotąd w żadnym z jezuickich klasztorów, uderzony został fizyognomią jego wytworną, wspaniałą, potężną i szczególnym charakterem, właściwym wszystkim zakonu tego gmachom. W każdym innym klasztorze obejmowała wchodzącego ze świata cisza, spokój, tęskne jakieś religijne uczucie; tu pomimo oznak pobożności, godeł religijnych, czułeś, żeś jeszcze niezupełnie rozstał się z wrzawą życia, z bojem jego. Klasztor jezuicki był jakby czémś pośredniém między gwarem świata a zakonną ustronią, placem, na którym zwierały się życie i życia zaparcie. W saméj jego budowie widziałeś myśl skierowaną ku pociągnieniu ludzi wytworem, blaskiem, wspaniałością, nagięciem się do smaku wieku. Symbole wiary złociły się, srebrzyły, kolorowały i migotały przybrane bogato, strojne, wdzięczące się; klasztor był wspaniały, obszerny, wszędzie w nim widny dostatek, wszędzie przeglądało staranie o pozór, o powierzchowność, o ubranie.
Przez ciszę jasnych korytarzy, słychać było często wesoły dobroduszny uśmiech, czasem dźwięk miły, głos słodziuchny, nigdy tego szmeru pokornéj modlitwy podobnego do szumu lasów, który za serce chwyta w klasztorach innych zakonów. Ani tu śladu ubóstwa i wyrzeczenia się świata: uderzały kwiaty pielęgnowane starannie, rzadkie, z innych stref przybyłe, kosztowne zegary, piękne i wielkie obrazy, krzyże nawet robotą lub materyałem zastanawiające. Znać było, że ludzie, co tu żyli, więcéj odwróceni byli do świata niż do Boga, że nie wyrzekli się pierwszego, ale panować mu chcieli. W twarzach zakonników uśmiechniętych, miłych, wysłodzonych lub poważnych czytałeś żądzę ujęcia każdego i wyższości. Stolnik, który tak swobodnym był u księży kapucynów, tu znalazł się bojaźliwym, onieśmielonym, niespokojnym; ginął w ogromnym gmachu, a dziwił się co krok czemuś i nim się dopytał celi księdza Ksawerego, długo błądził po klasztorze, który mu wielkie dał wyobrażenie o zgromadzeniu Lojoli. Nareszcie braciszek laik, krawiec z powołania, w czarnéj sukience, łysy, zgarbiony, grzeczny bardzo i niezmiernie pokorny, otworzył drzwi na pierwszém piętrze, nad któremi w dębowych rzeźbionych ozdobach umieszczony był obrazek z życia apostoła Indyj; i stolnik znalazł się nie w skromnéj celi, jakiéj się spodziewał, ale w miłém, jasném i ślicznie acz niewytwornie przybraném mieszkaniu, którego okna stroiły kwiaty, ściany — obrazy, a kanapki i krzesła przypominały pańskie pokoje. W drugim pokoju, ksiądz Ksawery zajęty był nad książkami, któremi stół był zarzucony cały, zdając się czynić z nich jakieś wypisy. Piękny zegar leżący bronzowy, przeglądał w pośrodku ze stron pergaminowych białych okładek... Był to niemłody już człowiek, blady, słusznego wzrostu, z krótko obciętym włosem, z twarzą zmęczoną i zżółkłą, ale z oczyma pełnemi życia; znać w nim było utrudzenie ciała, a podniecony żywot duszy. Uśmiech, którym powitał starego, był uprzejmy i pełen wdzięku, pośpiech, z jakim na progu odrzuciwszy księgi przyjął pana Kornikowskiego, zdawał się wyrazem gościnności i serca.
— Cóż mi sprowadza pana stolnika! — zawołał chwytając go za ręce, jakiż to miły wypadek?
— Dawno to się należało — zmieszany odparł kłaniając się nisko pan Kornikowski, ale jakżeś to waćpan dobrodziej łaskaw, że mnie starego sługę swego poznałeś?
— O! o! myślisz więc, kochany stolniku, że w klasztorze pamięć tracimy? i owszem tém żywiéj pamiętamy im mniéj osób pamiętać możemy, zerwawszy ze światem i rzadko się nań wychylając.
Stolnik się ukłonił, odchrząknął, a jezuita obok niego przysiadłszy, zdawał się wejrzeniem, uśmiechem zachęcać go do wynurzenia się, którego oczekiwał.
— Jakże zdrowie stolnika? — zapytał.
— Zdrowie? — rzekł pan Kornikowski pokazując nogi — gdyby nie to, byłoby jak na mnie dobre, ale szkapy się zmęczyły... a do tego często-gęsto i po kościach łamania doświadczam, są to przypomnienia mogilne...
— Gdzież znowu, a z twarzy — rzekł ksiądz Ksawery — ślicznie mi pan stolnik wyglądasz, zdaje się, żeś jeszcze odmłodniał.
— O! o! tak to w łaskawych jego oczach.
— Doprawdy! doprawdy!
— Właśnie, że to człowiekowi co chwila śmierć na myśli, przyszedłem do jegomości dobrodzieja poradzić się...
— W czémże mu służyć mogę? pewnie o pupilu mowa?
— A o kimżeby, jeśli nie o nim? Radbym, żeby sobie stan i cel jakiś obrał.
— Dawnom go bardzo nie widział — rzekł ksiądz Ksawery żywo i nie wiem, jak się kieruje.
— Dawno? — spytał stolnik z przyciskiem.
— O! tak! lat kilka jak mi znikł z oczów, szkoda go, jeśli pięknych danych mu od Boga zdolności nie użyje, młodzieniec zacny i głowa dobra...
Stolnik już wiedział, co chciał wiedziéć, westchnął, podparł się na lasce i kończył, nie dając do zrozumienia, że to, po co przyszedł, już otrzymał.
— I mnie téż głowa boli o to, jakiby mu stan obrać?
— Prawdziwie nie wiem, jak na to radzić, choć kochałem i kocham go jako jednego z lepszych uczniów, ale czémże się dotąd zajmował?
— Zdaje mi się, że miał propensyą niejaką do prawa.
— We wszystkich stanach Bogu i ludziom miłym być można, użytecznym społeczeństwu... ale w téj karyerze tyle jest okazyi do złego, tyle widzimy zmarnowanych pięknych zdolności, umysłu i serca...
— A zapewne! — odrzekł stolnik — lecz chciejcie mi z łaski swéj, o ile znaliście mojego pupila, powiedziéć, do czego w nim postrzegliście zdolność.
— O ile go pamiętam — uważnie mówił jezuita — chociaż teraz się bardzo mógł odmienić, górowały w nim zdolności do matematyki... Ale u nas chociażby wysoko posiadał tę naukę, do czegoż ona poprowadzi? Gdyby matka i on byli się chcieli nakłonić na zostawienie go nam, mógłby, kto wié, zostać dobrym nauczycielem...
— Ale, ojcze dobrodzieju, do zakonu nie miał wokacyi.
— Wielka szkoda; bo dla ubogiego sieroty, pięknego imienia, którego podniéść nie może, byłoż co stosowniejszego, jak ustroń klasztoru i nadzieje wysokich może w zakonie dostojeństw?...
— Ostatni z imienia i domu, miał obowiązki.
— Nie wchodzę w to — rzekł jezuita. — Ale czémże się teraz zajmuje?
Stolnik się zmieszał.
— Uczy się prawa — odparł szybko.
— A! kiedy już rozpoczął, nie pozostaje nam tylko pobłogosławić. I w tym zawodzie wiele dobrego uczynić można, byle z Bogiem...
Mówili tak jeszcze z pół godziny, a stolnik przekonawszy się dostatecznie, że Tadeusz od lat kilku nietylko nie bywał u księdza Ksawerego, ale go w oczy nie widział, odjechał pożegnawszy jezuitę, przeprowadzony aż do wschodów, smutny i niewiele wiedząc, jak i co począć daléj.
Rozkazał kolaskę nawrócić ku ratuszowi i zastanowić się na placyku, a sam poszedł do sklepu Falkowicza. Tu już gospodarzył stary kupiec sam, jak zawsze obwinięty, okutany i niezmiernie zajęty. Na widok pana Kornikowskiego nie zdawał się bynajmniéj zmieszany, podał mu, co ten sobie życzył, na zapytanie jego, parę razy z pod chusty odpowiedział nawet, ale głos był tak dziwnie odmienny, iż już wcale młodego Siekierzyńskiego nie przypominał. Dla obcego poznać w Falkowiczu Tadeusza było zupełném nawet niepodobieństwem, tak doskonale inna to była postać, mina, wiek, twarz nawet; stolnik, co go od dzieciństwa na kolanach wykołysał, acz niepewien swego, wyszedł ze sklepu mocno wzruszony i wątpiący.
— Cóż począć? znowu nań czekać we dworku i usiłować wymódz zeznanie? byłoby nadaremnie; złapać go na uczynku? niepodobna... lepiéj to wszystko Bogu polecić i do domu wracać, jakby się o niczém nie wiedziało; bo przypuściwszy nawet, żeby się Tadeusz przyznał, czy poprawić się zechce?
Nadumawszy się długo, pan Kornikowski kazał furmanowi ruszać do domu, a ludzie tylko uważali, że przeciwko swojemu zwyczajowi całą drogę milczał, wzdychał, facecyj i przysłów nie powtarzał, wreszcie do Czerczyc, swojéj wioseczki, przybywszy, z wielkiego zmartwienia rozchorował się ciężko.
Szczęściem, że nie wezwał doktora Vogelwiedera, który miał szczególny talent wyprawiania na łono Abrahamowe starych pacyentów w jak najkrótszym czasie, ale sam się sobie gorącą wodą, nacieraniami, rumiankiem i domowemi specyfikami leczył i po dwóch tygodniach łóżka, powstał na nogi. Żyd cyrulik Moszko doglądał go tylko i trochę mu krwi upuścił, kilkanaście baniek na krzyżach postawił, poczém wziąwszy pół korca pszenicy, do miasteczka odjechał.
Sąsiedzi, proboszcz i krewniak daleki bawiący przy stolniku obserwowali, że od powrotu z Lublina jakby ciężką tajemnicę i strapienie w sobie trawił; często wzdychał, narzekał, niekiedy do siebie sam pomrukiwał i ramionami ruszał, wreszcie co wprzód bardzo często o Tadeuszu mawiał, teraz nawet pytany przez proboszcza, milczał lub zbywał go tylko.
— Dorósł... niech sobie sam radzi; jak sobie pościele, tak się wyśpi.




Dziesięć lat w powieści jakże to szybko ubiega! ale w życiu ileż to w latach dziesięciu mieści się cierpienia, pamiętnych chwil, ciężkich a długich dni i godzin! strat niepowetowanych i zmian w człowieku, w ludziach, we wszystkiém otaczającém! Są wprawdzie tak szczęśliwi (kto inny nazwałby to przeciwnie), co po latach dziesięciu, odwróciwszy się twarzą ku ubiegłemu, niewielką widzą różnicę między niém a jutrem, ale to wyjątki... ale to ludzie z żywotem kamieni, co tylko trochę mchem porosną, z miejsca się nie ruszywszy, nie malejąc, nie rosnąc, nie dbając, co ich otacza.

Lat dziesięć! jaka to zmiana w domach i na cmentarzach! Ile tu przybywa kolebek, tam świeżych lub porosłych już mogił! I z naszych znajomych, znajdziemy kilku nie na swojém dawném miejscu: stary Maciej dawno śpi ze swoją rogową tabakierką na mogiłkach kapucyńskich. Dorota siedzi pod piecem, niedaleko za dom mogąc się ruszyć, bo już czasem kija używa na pomoc nogom zbolałym i stęka, że jak dawniéj pracować nie może. Ksiądz proboszcz, dawny przyjaciel Siekierzyńskich, spoczął także na cmentarzu w Siekierzynku, w mogile, którą sobie przeznaczył w rogu murów opasujących kościołek, pod kośnicą. Stary Piotr Kornikowski, stolnik nurski, żył jeszcze i prawił po łacinie, ale się często zapominał, z krzesełka nie wstawał i na ganek tylko, na ręku sługi sparty, czasu pięknego dnia wychodził.
Przejeżdżał się rzadko, do kościoła, w sąsiedztwo, ale smutny, pragnący rozrywki, uspokojenia, a nigdzie ich znaléźć nie mogąc.
W Siekierzynku szumno i tłumno hulają Wichułowie młodzi, a o starych już ani słychać, bo i pan brat i wdowa pomarło to jedno po drugiém, a dzieci się rządzą jak szare gęsi. Ludzie poczciwi, pomimo kilkudziesiąt już lat ubiegłych od wypędzenia dawnych dziedziców, pamiętają starych panów i część wsi, która do nich należała, zowie się Siekierzyńszczyzną, a druga tylko, mniejsza, Wichulińszczyzną; pokazują miejsce, gdzie stał dwór, opisują budynek, mówią o obyczajach swoich panów, o ich rodzie i pochodzeniu, i, jak to zwykle bywa, byle pana nie stało, powtarzają z westchnieniem:
— Oj! nie tak to było za naszych starych panów!
A tymczasem naprzeciw ratusza lat dziesięć sprzedaje pan Falkowicz pieprz, świece, imbier i rodzenki i ludzie się niepomału dziwują, że tak nic nie starzeje, że kaszlący, chory, zgarbiony, zawsze od rana do nocy pracuje, a nie skarży się i nikim nie wyręcza: a niejeden powtórzył przysłowie: „Skrzypiące drzewo najdłużéj trwa!“ Współkupcy, mieszczanie zazdrośném patrzą okiem na Falkowicza sklep i pokup, mówiąc pocichu, że musiał chwycić piasku skrwawionego zpod szubienicy, taki zawsze u niego natłok, ścisk i wrzawa kupujących, tak szybko rozchodzące się towary. Ale prawdziwym piaskiem krwawym pana Falkowicza — to krwawa jego praca, wytrwałość i rzetelność i nikt go nie złapał na pociągnieniu ceny, na sprzedaży nadpsutego towaru; woli go wyrzucić na ulicę, niżeli zamieszać z lepszym lub taniéj nawet się go pozbyć. To też wszyscy prawie ciągną pod ratusz i kupiec coraz to powiększa sklep, coraz to rozszerza swój handel, a zawsze taki pokorny, cichy, zawiązany, zakapuziony i wiecznie ze swoją szczęką bolącą się nosi.
Aż jednego poranku po latach dziesięciu zamknięto drzwi kramu, i po kilku dopiéro dniach zjawia się nowa tablica nad wystawką, inny znak, inny kupiec wcale, a Falkowicz zniknął i jak w wodę wpadł. Pytają o niego ludzie, co się téż z nim stało, bo byli i tacy, co go mimo milczącéj i posępnéj twarzy polubili, co do niego przywykli, a młody kupczyk, jego zastępca, pan Ceratynowicz, odpowiada z uśmiechem, że poprzednik jego zachorzał, wyjechał na wieś i umarł.
— Jakaż to szkoda tego poczciwego Falkowicza! — powiadają sobie kumoszki, wracając ze sklepu — proszę wasani! umarł! A taki zdawał się jeszcze silny, krzepki, jak gdyby młodniał i pod koniec odzywał się nawet lepszym głosem, ale musiał to być już bardzo stary człek! O! już ten młokos Ceratynowicz go nie zastąpi. Uważasz wasani, że mi dał daleko mniejszy funcik pieprzu i dziecku nawet figi nie podarował, jak bywało stary Falkowicz!!
I stara Dorota zdziwiła się, gdy po latach dziesięciu samotnego życia we dworku, w ciągu których ledwie w niedziele i święta widywała Tadeusza, postrzegła go jednego poniedziałku nie rano, przy szabli wychodzącego w ulicę, a powracającego w godzin kilka. Zbita z tropu przez stolnika, poczciwa niewiasta już od owych początków, a zwłaszcza od śmierci Macieja, nie wychodziła prawie z domu i nie wdawała się wcale w to, co mógł porabiać Siekierzyński. Przywykła do jego rodzaju życia, pewna, że gdzieś przy mecenasie aplikował się, nie śmiała go nawet pytać o to. Pan Tadeusz tymczasem wyrósł, zmężniał, ale się nic nie odmienił; tych lat dziesięć tajemniczo za domem spędzonych uczyniły go mężczyzną, a umysł pozostał, czém był, gdyśmy go znali wyrostkiem. Milczący, skryty, smutny, zamyślony, bez związków w mieście, stosunków i znajomości, pędził życie tak regularne, tak odludne, a tak jednostajne, że i Dorota wydziwić mu się nie mogła.
Stolnik niekiedy zajrzał do Lublina, ale contra consuetudinem nie stawał nawet we dworku i często się nie widywał z panem Tadeuszem, a obchodził się z nim zimno i ceremonialnie. W końcu od lat już trzech nie zajrzał do miasta, co nie dziw, bo się był podstarzał, a kawał drogi jechać było z pod Czerska do trybunalskiego grodu. Mieszkał on zawsze w swojéj małéj wioszczynie tak jak sam jeden, z dalekim krewnym tylko, mając się zawsze jeszcze za gospodarza, choć już tylko z ganku i z izby gospodarował. Uważano, że jak dawniéj lubił mówić o Siekierzyńskich, tak teraz o nich ani wspomniał, a gdy mu kto poddał ich, powiedział słów kilka o skarbnikowiczu i urywał, by o Tadeuszu nie mówić ani źle ani dobrze.
Wielkie to było podziwienie Doroty owego pamiętnego poniedziałku, gdy zobaczyła swego wychowańca przy szabli powracającego do dworku około południa i z taką jeszcze rozweseloną twarzą, pogodném czołem, tak żywo i młodo idącego jak nigdy. Nawet do niéj kilka słów przemówił uśmiechnięty.
— No, moja Doroto — rzekł — wynudziliśmy się dosyć w mieście i wywędzili, może pan Bóg da, że pojedziemy na wieś; tymczasem ja teraz już częściej będę z tobą, przygotuj-że mi co zjeść.
Dorota odmłodniała, głos jego posłyszawszy, i pobiegła raczéj niż poszła do kuchni naradzić się z Kaśką służącą, którą od lat kilku do pomocy sobie przybrała, coby paniczowi zrobić na obiad. W mieście to łatwo, bo wszystko pod ręką... a Dorota tak była czegoś szczęśliwa, że się te wycieczki skończyły, że Tadeusz gadał do niéj i chodząc u siebie po izbie, świstał nawet!! Po obiedzie, który był wyśmienity i przypominał lepsze, stare czasy w Siekierzynku, odpoczął trochę Siekierzyński, a gdy zmierzchło, puścił się (tylko już bez szabli) na Grodzką ulicę.
Tu wszedł do pięknego domu na pierwsze piętro i, jak stary znajomy, przestąpił próg dostatniego mieszkania Michała Balcera, kupca i mieszczanina lubelskiego. Był to ten sam tłusty, rumiany, wesoły jegomość, którego dawno przedtem spotkał Tadeusz na przechadzce za zamkiem w szamerowanéj bekieszy.
Staruszek, siwy już dobrze, siedział w krześle wygodném koło okna wychodzącego w ulicę i patrzał na ruch miejski, nie mogąc już w nim uczestniczyć; nieco opodal za stołem zajęta jakąś robotą, w okularach na nosie, poważna matrona mówiła coś do małego dziecięcia, które koło niéj kręcąc się szczebiotało. Dzieciak był rumiany, z bystrém spojrzeniem, śmiały i wesoły. Przy pani Michałowéj, z robótką także, odpowiadając coś i uśmiechając się, siedziała młoda mężatka, synowa kupca, uważném okiem śledząc każdy ruch chłopaka swego. Z drugiéj izby przeze drzwi wpół otwarte, piękna młodéj dziewczynki głowa, strojna we włosy jasne, ciekawie zdawała się czekać wejścia Tadeusza.
Pokój był raczéj bogato niż wytwornie ubrany; wszedłszy widziałeś, że to nie próżniaczy bawialny salonik wiejski, w którym tylko gości przyjmują pogadanką i ukłonami. Naokoło stały gdańskie piękne mebliki, ciekawe sprzęty cudzoziemskiéj ręki dzieła, zegary sztuczne, kufry obijane skórami morskich zwierząt i złoconemi bronzami, pudła z hebanu i słoniowéj kości, srebrne misternéj roboty puhary. Po ścianach było kilka pobożnych obrazów ze szkoły gdańskiéj, i portrety kilku królów. W pośrodku obok stołu przepyszne cacko z różowego drzewa, ozdobne rzeźbą z kości i kruszcu, był kołowrotek pani Joachimowéj z jedwabiem, który zwijała. Na szafeczce pokrajana sztuka materyi, zwieszała się fałdując przepysznie; daléj kilka ksiąg rachunkowych w pąsową skórę oprawnych, otwierało swe karty gęstemi podzielone liniami. Wszędzie obok dostatku widać było ślady pracy i zajęcia.
Zaledwie ze drzwi pół otwartych ukazała się w mroku twarz pana Tadeusza, wszyscy go prawie powitali uśmiechem, słowem, skinieniem. Kupiec wstał z krzesła i przyszedł go przywitać, żona jego wskazała mu siedzenie, uśmiechnęła się pani Joachimowa, ale wejrzenie z za drzwi młodéj dziewczynki nad wszystko było wymowniejsze. Główka jéj jak zjawisko idealne ukazała się tylko, rozpromieniła weselem i znikła.
— Witaj że, panie Marcinie! witaj! sto lat! sto lat, jakeśmy się nie widzieli! — zawołał kupiec — cóż robicie, jak się wiedzie?
Tadeusz, nazwany Marcinem przez kupca, przywitał wszystkich poufale, usiadł i drżącym prawie głosem rzekł do kupca:
— Dziękuję, dziękuję... Ot, panie Michale dobrodzieju!.. przyszedłem was pożegnać.
— Co? jakto? chyba na krótko — zmieszany trochę rzekł kupiec.
— Na krótko? długo? nie wiem prawdziwie, ale mi potrzeba dla interesów ruszyć w dalszą trochę drogę.
— No, dokąd-że i skąd tak nagłe projekta?
— W Ruś ku Lwowu do swoich pojadę — odparł spuszczając oczy Tadeusz.
— Ale z powrotem myślę? nieprawdaż? — rzekł stary przysuwając się — z powrotem do nas, bo kto raz żył w poczciwym Lublinie, nie potrafi tam potém w Rusi wymieszkać!
— Ale potrzeba zajrzeć do swoich.
Na te wyrazy nadeszła młodziuchna dzieweczka Ludwisia, córka kupca, któréj piękne liczko zabłysło nam już przeze drzwi; na widok Tadeusza zarumieniła się, zmieszała, on także trochę, zakręciła po pokoju, chwyciła robotę i pobiegła usiąść przy matce, a ta jéj coś na ucho szepnęła. Cała w płomieniach, krasna jak jabłuszko, Ludwisia porzuciła robotę i w chwilkę wróciła z talerzem jabłek, butelką wina i dwoma kieliszkami w ręku, na ślicznym srebrnym półmisku.
Tymczasem stary kupiec rozmawiał z Tadeuszem, zowiąc go ciągle Marcinem i przekonany będąc, że na Ruś wyjeżdża. Mieszały się do rozmowy pani Michałowa i Joachimowa, a Ludwisia tylko spojrzeniem i rumieńcem dawała poznać po sobie, że w niéj także uczestniczyła. Wzrok jéj od roboty często się podnosił na Tadeusza i wracał na materyą, którą miała w rękach, nie bez wzruszenia. Siekierzyński także parę razy jakby z żalem i litością spojrzał na nią, ale słowa nie rzekłszy, wkrótce wziął za czapkę i zabierał się do wyjścia. W téj chwili Ludwisia znikła z pokoju tak cicho, tak szybko przesuwając się mimo bratowéj i matki, że jéj nie dostrzegły. Gdy Tadeusz chciał ją z kolei pożegnać, znalazł tylko miejsce próżne i zmiętą suknię, którą szyła, rzuconą na siedzeniu, szukał jéj oczyma we drzwiach, nie znalazł. Stary pan Michał przeprowadził gościa do pierwszéj izby, zdawał się nad czémś myśléć głęboko, wahać się, chciéć czegoś i nie śmiéć. Byli u drzwi; Tadeusz wzruszonym ale cichym głosem rzekł kupcowi:
— Pozwól pan, bym mu jeszcze raz podziękował za dobrą radę...
— O! a za cóż? — spytał Michał śmiejąc się, ale tylko ustami, bo widocznie był smutny.
— Często jedno w porę wyrzeczone słowo zmienia los człowieka... pamiętasz pan lat temu dziesięć naszę rozmowę na przechadzce za zamkiem? i jakeś mi pan opowiedział życie swoje?
— No i cóż z tego?
— Myślałem, pracowałem i winienem panu spokojny byt mój na przyszłość, który zyskałem nie mówię jaką... pracą... alem go się dorobił sam i winienem go tylko sobie.
Pan Michał słuchał, łzy miał w oczach.
— Bardzom szczęśliwy — rzekł — więc wiecie co — dodał — posłuchajcie mnie raz jeszcze... Nie gońcie za dalekiém szczęściem i dolą, szukajcie ich koło siebie... Ot, wiecie co, wam to powiem otwarcie... Znamy się potrosze lat dziesięć. Ludwisia w waszych oczach wyrosła na dziewczynę, dam jéj także jakich siedem tysięcy dukatów posagu pod poduszkę i porządeczek białogłowski jak się patrzy; jeśli czujecie do niéj serce, niech Bóg błogosławi. — To mówiąc, głos starca był drżący i bojaźliwy. Tadeusz spuścił głowę i westchnął głęboko, zdawał się mocno wzruszony, przycisnął czapkę do piersi, podniósł głowę i rzekł z uczuciem:
— Gdybym był panem siebie, panie Michale, uczyniłbyś mnie szczęśliwym, bardzo szczęśliwym, ale ja zależę od familii, jadę do niéj, a jeśli powrócę, to żebym wam podziękował.
— Rozumiem, rozumiem — odparł kupiec — jedźcie, radźcie się, szanujcie wolę starszych, ale powróćcie do nas, dalibóg nie znajdziecie nigdzie lepszych serc i życzliwszych sobie ludzi...
To mówiąc, Michał odwrócił się, bo oczy miał łez pełne, a Tadeusz zbiegł szybko na schody spuściwszy głowę, zadumany, usiłując prędkiemi kroki jakby sam uciec od siebie. Wtém mignęła mu biała sukienka, Ludwisia szła z dołu kamienicy ku górze, uchylił się, podniósł czapkę, oczy się ich spotkały. Twarz jéj pałała, on bledszy był niż zawsze, zastanowiła się przed nim z uśmiechem smutnym i chciała coś mówić a nie mogła.
— Pan jedzie? — odezwała się nareszcie pocichu.
— Jadę i żegnam panią, daj Boże do zobaczenia.
— Ale prędko? — spytała — prędko... i nie zapomnisz pan o nas?
— Nigdy! — rzekł Tadeusz nieśmiało.
— I powrócisz pan?
Siekierzyński spojrzał do góry, jakby nie wiedział, czy spodziewać się może; wtém zaszeleściało coś na górze i Ludwisia jak jaskółka poleciała, zostawując go na chwilę osłupiałym, pomieszanym, drżącym.
Ale krótko trwał ten stan, jakby coś sobie przypomniał nagle, rzucił się w dół schodów i nie oglądając się pobiegł ulicą na Winiary.
Nazajutrz Dorota dowiedziała się, że panicz jechał w Mazowsze, a obietnica, że może oboje późniéj powrócą jeśli nie do Siekierzynka, to w sąsiedztwo dawnego dziedzictwa, tak starą sługę wzruszyła, że się natychmiast pakować zaczęła, w słodkiéj nadziei, że to prędko nastąpi. W kilka dni buda żydowska wywiozła pana Tadeusza z Lublina, a w dworku została sama Dorota, Kaśka i stary mazur najęty na stróża, który wynalazłszy po Macieju pozostałą donicę, wałek, trochę tytuniu i puste pęcherze, zajął się fabrykacyą tabaki w wolnych od zatrudnień chwilach. Nie była to wszakże owa sławna systematycznie i pedancko robiona Maciejówka, po któréj nosy kilku mieszczan długą nosiły żałobę.




Pan stolnik nurski kazał się był wynieść w ganek i odmawiał pocichu różaniec, spoglądając przez sad na płynącą w oddaleniu Wisłę; gdy zaturkotało na drodze, otworzyły się szerokie wrota i wielka żydowska bryka wtoczyła się z wielkiém wywijaniem batoga przed ganek. Stolnik nie mógł pojąć, kto taki przyjechał, i widząc wysiadającego, jeszcze poznać nie potrafił... a już pan Tadeusz stał przed nim z nieśmiałą i pokorną miną i czekał powitania. Stary próżno łapiąc się za poręcz ławki chciał powstać do swojego gościa, sił mu brakło, wołał więc ludzi:
— Kasprze! Jędruś! a chodźcież!
I to mówiąc wpatrywał się uważnie w twarz przybyłego, coś mu się przypomniało, chciał witać, wahał się.
— Jak to, kochany stolnik mnie nie poznaje?
— Darujesz waćpan dobrodziéj starym oczom, ale...
— Ani po głosie?
— Owszem, certa similitudo przypomina mi...
— Panie stolniku, pupila swego.
Jakby go gorącą wodą oparzył, pan Kornikowski, pamiętny kupiectwa, trochę się cofnął, skrzywił i bąknął:
— A, pana Siekierzyńskiego.
— Stolniku dobrodzieju, tak-że to się wita wychowańca?
— Proszę siadać, proszę siadać — rzekł Kornikowski.
— Nie mogę usiąść — odparł, z dumą podnosząc głowę Tadeusz — proszę mi wytłómaczyć naprzód powód tak zimnego przyjęcia?
Kto znał pana stolnika, a wié, jak do śmierci był żywy i gorączka, wytłómaczy to sobie, że zniecierpliwiony w téj chwili zawołał:
— E! mociumpanie! tłómacz to sobie sam do kaduka, nie żebym ja miał gębę paskudzić. A toć kto ważył i mierzył, tego za Siekierzyńskiego nie uznaję... a do Falkowicza interesu nie mam.
— Kto mi tego dowiedzie! — zawołał, czerwieniąc się Tadeusz — panie stolniku, są to nierozważne słowa i kalumnie nieprzyjaciół, żaden Siekierzyński się nie zbłaźnił, ani ja z ich rodu ostatni.
— Bredź sobie, kochanku! — odparł stolnik — kiedy oczy widziały, trudno nie wierzyć.
— Ale kto mi tego dowiedzie? — żywiéj jeszcze zawołał Tadeusz.
Stolnik mu w oczy spojrzał.
— Podaj mi waćpan rękę i chodźmy do izby — rzekł — tam się rozmówimy.
Weszli tedy do ciasnego pokoiku i Kornikowski, usiadłszy na zwykłém miejscu przy stoliku, rzekł:
— No, mów-że waszeć, kiedy chcesz, bo nie chciałem, żeby ludzie nas słyszeli, i przyznaj się lepiéj, niżeli masz zapierać.
— Czego się mam zapierać i do czego przyznawać?
— A! do licha! do frymarku i kupiectwa!
— To bajka.
— Bywaj-że mi asindziéj zdrów, kiedy mi nie wierzysz — rzekł stolnik żywo stukając okularami po stole.
— Przypuszczając, żeby i tak było, jak sobie uprządliście, panie stolniku, kto mi tego dowiedzie? — pytał uparcie zaczerwieniony pan Tadeusz.
— Kto? gotowe o tém całe miasto wiedziéć!
— Ale wież o tém kto? mówił? wspomniał
— Wielkie rzeczy! ja tam nie bywałem od dawna.
— Pojedźcie, poślijcie, przekonajcie się i spytajcie!
— Ale czegożeś waść tu przybył? — rzekł stolnik — po co? między nieprzyjaciół rodziców twoich, którzy na ciebie odgrzebaliby z ziemi kalumnię, gdyby mogli! Było przynajmniéj jechać w świat...
— Niech sobie nieprzyjaciele szukają, czego chcą — rzekł Tadeusz — spokojny jestem, że nie znajdą nic; a ja tu musiałem przyjechać, bom wygrał jako tako proces z Lędzkiemi.
— Co! renovatum? a toż to było skończono!
— Nie zupełnie.
— Lędzcy zapłacili trzy tysiące złotych, a myśmy ich pokwitowali.
— Nie mając do tego prawa.
— Co asindziéj pleciesz?..
— Byłem małoletnim.
— Nieprawda.
— W istocie, brakło miesiąc do pełnoletności.
Stupendum, i cóż tedy więcéj mi myślisz nakłamać?
— Panie stolniku, tak mnie traktować się nie godzi.
Kornikowski ruszył ramionami tylko.
— Cóż daléj?
— Musieli mi dać dwadzieścia tysięcy talarów, a teraz zagramy z Wichułami o Siekierzynek — rzekł rezolutnie pan Tadeusz — i chybam nie Siekierzyński, jeśli ich nie wygonię stąd, gdzie pieprz nie rośnie.
— Tylko waćpan pieprzu nieprzypominaj, suplikuję.
Siekierzyński się zaczerwienił po uszy.
— No, no! śliczne projekta! śliczne projekta! i waść tu przyjeżdżasz w myśli...
— Rozwinienia procesu Wichułom, wszak tytułu dziedzictwa nie mają.
Stolnik pomyślał, milczał, milczał długo, nareszcie otworzył ramiona:
— Tadeuszku! — rzekł — jak pana Boga kochasz! nie przedawałeś wasan pieprzu?..
Siekierzyński się zachwiał.
— Ale cóż za posądzenie! co za posądzenie, panie stolniku.
— No, mów! jak pana Boga kochasz? mów!
Tak zagadnięty, zaciął się Siekierzyński, zastanowił, jak gdyby szukał sposobu wywinienia, ale stolnik powtarzał ciągle nalegając:
— No, powiedz, jak Boga kochasz!
— Jeśli mi pan nie wierzysz na słowo — odparł Tadeusz wreszcie — upokarzająco-by było dla mnie odprzysięgać się, myśl pan, co chcesz.
Usłyszawszy te słowa, ręce roztwarte panu Kornikowskiemu opadły, spuścił oczy, westchnął.
— Stało się — rzekł z boleścią — stało! trzeba było téj hańby i upokorzenia, aby ostatni ex illustri prosapia Siekierzyńsciorum zniżył się usque ad mercaturam i zaparł sam swego szlacheckiego klejnotu, swéj dostojności nobilis Polani!... Ha! płakać potrzeba i radować się; siadaj waść i mów mi, co myślisz z sobą?
Tadeusz usiadł, pocichu ocierając pot z czoła.
— Więc myślisz dopominać się Siekierzynka? — spytał pan Piotr.
— Nietylko myślę, ale mogę, muszę i odbiorę go — rzekł stanowczo Tadeusz — prawa moje są najczystsze i najjaśniejsze, papiery wszystkie w gotowości.
— A kogoż myślisz waść użyć do procesu? pamiętaj, że lat kilkadziesiąt upłynęło od czasu, jak-eście się stąd wynieśli, Wichułowie porobili sobie stosunki i przyjaciół: wy ich nigdy wielkich nie mieliście, nikt, chyba jaki causidicus i causiperda odarty, nie podejmie się twojéj sprawy.
— Mniejsza o to! — przerwał Tadeusz — ja sam bronić jéj będę, jestem gotów.
Paratus! co? a gdzieżeście się tak ku temu przysposobili, w sklepie Falkowicza? hę? Ale cicho! sza! Tu nieraz przyjdzie ore tenus i stante pede długi głos powiedziéć, czujesz-że się na siłach?
— Na wszystko to jestem zupełnie gotów i asygnuję Wichułów do komportacyi dokumentów i osobistéj komparycyi.
— Daj-że Boże szczęście! — pocierając czoło, mówił powoli stolnik — a daléj cóż myślicie?
— Daléj, odebrawszy Siekierzynek, siadam gospodarzyć jak inni, ożenię się i...
Stolnik ciągle głową potrząsał chmurny, niedowierzający, zimny, zdawał się marzyć o przeszłości, teraźniejszości nie ufać, a Siekierzyński ledwie go ku wieczorowi rozruszał; nic jednak dawnéj serdeczności wrócić nie potrafiło, którą kupiectwo Tadeusza rozerwało. Pan Kornikowski prosił wprawdzie pupila, aby u niego zamieszkał do czasu, póki schronienia potrzebować będzie, ale czynił to widocznie dla pamięci rodziców, nie dla niego. Zostawiwszy szkatułkę pod łóżkiem pana stolnika, Siekierzyński ubrał się nazajutrz dostatnio, przypasał szabelkę ojcowską, wygolił twarz i czuprynę more antiquo, i staremi szkapami pana Kornikowskiego ruszył do Siekierzynka, którego wcale nie pamiętał, tak małém z niego wyjechał dziecięciem.
Na czele rodziny Wichułów stał wówczas pan Ksawery, rodzony syn ojca swego, szaławiła i hulaka, nie żonaty jeszcze i sam z rodzeństwem zamieszkujący dworek dziś wielce poprawiony, rozszerzony i upiękniony. Ksawery oprócz wzrostu, którym prześcignął ojca, wielce go przypominał. Też same to były rysy twarzy, ta sama i charakteru gwałtowność, taż złośliwość i zawziętość.
Bali się go sąsiedzi, rozlegały jego krzykiem sejmiki, a po miasteczku, gdy przechodził, szabla spuszczona nisko, dźwięczała złowrogo. Miał zwyczaj pokręcać wąsa i poświstywać wszędzie, ledwie nie w kościele, a tak w siebie i swą siłę wierzył, że byłby się porwał na potęgę magnata i dwór jego cały ze swoją szerpentyną i nieustraszoném sercem. W domu on rej wodził nad wszystkiemi; brat i siostry go słuchały ze drżeniem; chłopi chowali się na widok jego; a sam proboszcz, następca znajomego nam księdza, pokornie czapkę przed tym kolatorem straszliwym zdejmował. Na żydów był to kat prawdziwy i dziwnym téż chyba wypadkiem izraelita się u niego pokazał, bo szczuł psami, moczył w stawie jak konopie, wieszał ich potém dla obeschnienia, trzepać kazał z pyłu bizunami i tysiące podobnych sztuczek płatał z nich każdemu. Jeden tylko faktor jego, Szmul ryżobrody, przywykły do bizuna, łajania, targania za brodę i wypychania za drzwi, miał do niego przystęp i wszystkie jego robił interesa; bo któż u nas dawniéj co począł bez żyda?
Do takiego to zawadyaki, opisanego zresztą dokładnie przez stolnika, śmiało, z papierami za nadrą, jechał pan Siekierzyński, chcąc rozpocząć sprawę od wyłuszczenia mu swoich pretensyj i usiłując zgodnie skończyć, jeśli było można. Bryczka wtoczyła się na dziedziniec, na którym właśnie pan Ksawery konia dzikiego ujeżdżał i z wielkiém podziwianiem gospodarza, wysiadł z niéj całkiem mu nieznajomy mężczyzna.
Rzucił z przekleństwem szkapę rozsrożoną Wichuła i pośpieszył na spotkanie Siekierzyńskiego, z czapką nabakier, w kitelku rozmamanym, czerwony, sapiący i gniewny.
— Kogóż mam honor powitać? — spytał.
— Mówię z gospodarzem domu, W. Ksawerym Wichułą?
— Tak jest, a honor pański?
— Tadeusz Siekiera Siekierzyński.
Na to dobitnie wymówione nazwisko (widać było, jak silne wrażenie uczyniło na gospodarzu) zaciął wargę, zmarszczył czoło i wskazał drzwi do izby. W izbie było jak w starym składzie, nie umieciono, porozrzucano, nieporządnie, męskie ubiory i kobiece roboty leżały po stołach i stolikach, w pośrodku spały dwa ogromne charty, które się na wchodzących rzuciły, ale batem wygnane, poszły warczéć za drzwiami. Skrzypka wisiała na kołku u drzwi, na innym munsztuk, na innym jeszcze pasmo nici szarych. Przy kominie wygasłym jakiś garnuszek z przykrywą drzemał ostygły, na daszku ukazywały się talerze z widelcami żelaznemi; przez półotwarte drzwi do drugiéj izby widać było kobiece przybory i jakaś panienka wpół tylko ubrana, odskoczyła kryjąc się do szpary, którą poczęła zaglądać ciekawie. Zapylony zegar gdakał w kącie, a trzpiotowatych para kanarków odzywała się w klatce nad oknem. W drugiém wiewiórka obracała dziecinny swój młynek, latając niespokojna. Wichuła wskazał krzesło, z którego zrzucił futerko i chustkę, a sam chwycił drugie i grzmotnął niém tak o podłogę, jakby je chciał pogruchotać.
Tadeusz rzucił okiem wkoło, ale nie usiadł.
— Cóż tu pana dobrodzieja sprowadza? — rzekł Ksawery dysząc.
— Maleńki interes.
— Zdawało mi się — z przekąsem odparł Wichuła, szydersko mierząc oczyma pana Tadeusza — że między nami a Siekierzyńskiemi wszystkie interesa skończone?
— Nie ze wszystkiém.
— No proszę, ja sądziłem, że wziąwszy Siekierzynek już było po wszystkiém?
— Nie dość go wziąć było, potrzeba go jeszcze oddać — rzekł Tadeusz.
— Cha! cha! po dwudziesto-letniém posiadaniu!
— Chociażby.
— A! łaskawco! chlebodawco! wytłómacz-że mi, jak to być może?
— Właśnie z tém przyjechałem; panowie nie macie tytułu dziedzictwa.
— Cóż z tego?
— Ja jestem spadkobiercą i synem Longina Siekierzyńskiego.
— Bardzo mu winszuję, ale cóż z tego?
— I Siekierzynka pozbyć się nie chcę.
— Chwalę! ale cóż z tego? potrzeba zapłacić nabyte przez nas długi.
— Ja téż je płacę.
— Pan je płacisz, powiadasz? cha! cha! a czém-że?
— Pieniędzmi — odparł Tadeusz zimno — a wzajem proszę o kalkulacyą z posiadania przez lat tyle!
Wichuła spojrzał, jakby chciał z oczu wybadać przybyłemu, czy to była prawda, czy żart tylko i wyciągacz jaki; ale Tadeusz mówił seryo i poważnie.
— Nim rozpoczniem proces, chciałem wprzódy przekonać się, czy zgodnie ukończyć nie możemy? Rodzice nasi, jak panu zapewne wiadomo, żyli w sporze i niezgodzie.
— I mój ojciec waścinego wypędził.
— A ja mogę waćpanu odpłacić się tąż samą monetą.
— Kochanku! — zakrzyczał Wichuła z zakrwawionemi oczyma; gdyż ile razy w impet wpadał, białka mu czerwono zachodziły. — Kochanku! pamiętam, żeś w moim domu i dlatego nie chcę gwałtu popełnić, ab ruszaj z Bogiem i rozpoczynaj proces, a zobaczymy, co z tego wyrośnie.
— Zgodnie więc nic nie uczynimy? — spytał pan Tadeusz.
— Ja z Siekierzynka chyba nie żyw ustąpię — rzekł Ksawery — i wiedz to, kochany panie, że zaczepić Wichułę, wolałbyś dyabła zaczepić... mnie w kaszy nie zjesz.
— Ani mnie — odpowiedział Siekierzyński — a zatém mam honor go pożegnać.
— I ja téż! — śmiejąc się rzekł Wichuła i odprowadzając gościa w ganek, nie bez pewnego jednak niepokoju wewnętrznego. Ukłonili się sobie ceremonialnie, zaszła bryczka i Tadeusz wprost pojechał do miasteczka.
A w Siekierzynku gwałt wielki! Pan Ksawery pobiegł do brata, który w ogrodzie był przy otrzęsaniu jabłek, z wielką nowiną; siostra, która wszystko słyszała, pobiegła za niemi; narada, krzyki, śmiechy i odgróżki... wreszcie dosiadł Wichuła starszéj szkapy, dał jéj bizunem po grzbiecie i jak strzała poleciał do swojego przyjaciela, niegdy prawnika, dziś gospodarza, pana Wertkowskiego.
Wertkowski mieszkał o staję, był to już nie młody człowiek, dobrze pamiętający czasy zrzeczenia Siekierzyńskich, którzy acz podupadli, uważani byli przez szlachtę; znał on interesa Wichułów i Siekierzynieckie, bo do nich wpływał. Nieszczęściem od lat kilku Rzuciwszy mecenasowstwo, siedział na wsi, a osamotniony, bo on tylko i żona, głucha staruszka, cały dom składali, począł z nudów zaglądać do apteczki zbyt często i pić tak, że rzadko go po obiedzie zastał kto trzeźwym. Ale upojenie jego było szczególniejszego rodzaju: na nogach ciężko mu się było utrzymać, oczy słupem stawił, minę miał osowiałą, rzekłbyś, że i przytomność postradał. Tymczasem choć tak pozornie pijany, wszystko rozumiał, odpowiadał do rzeczy; potém poznać go było można, że z krzesła się już nie ruszył i jąkał co chwila. Co się tyczy pamięci, ta nawet żywsza była po wódce niż naczczo. Zwykle on i żona całe dnie grywali z sobą w maryasza na fasolę, a pod krzesełkiem Wertkowskiego stała flaszka ciemna z wódką, którą on na przypadek przyjazdu obcego, nazywał smarowaniem daném mu przez doktora. Wertkowski mieszkał w chałupinie lichéj na dwóch chłopkach zastawą wziętych z których ledwie mógł miéć chleb i jarzynę na stół, zresztą kupował z procentu od jakiéjś sumki, u pana wojewody mazowieckiego ulokowanéj.
Wszedłszy do izdebki, poznał zaraz Wichuła po minie adwokata, butelce pod stoikiem skrytéj i z tego, że nie wstał na przybycie gościa, że już był podchmielony. Wertkowski wytrzeszczył oczy i zadał niżnika ze czterdziestu, witając sąsiada, w nadziei, że żona zmieszana nie postrzeże podstępu.
— Jak się masz, rejencie? jak się masz? a co, jak zdrowie? — krzyczał Ksawery siadając — widzę cierpiący jesteś?
— A! a a... ta... ak... piący... piący...
— Właśnie po radę przybywam i niedługo naprzykrzać ci się będę. Osobliwsza do stu korków okoliczność... Przyjeżdża dziś do mnie Siekierzyński.
— Co? nieboszczyk! — zawołała pani Wertkowska rzucając karty.
— Syn to nieboszczyka... Ale ze śmieszną pretensyą...
Stary prawnik wytrzeszczył oczy ogromnie i ciekawie.
— Wystaw sobie, panie rejencie, przypomniała sobie babka, jak była panną... chce mu się Siekierzynka!
Quo... ti... tulo? — spytał Wertkowski.
— Ba! zabrany za długi, ale nie mamy tytułu dziedzictwa! otóż chce pozwać do kalkulacyi i zapłacić, co należy... powiedz-że mi, może on tego dokazać?
Wertkowski się namyślał długo, kilka razy dostał czkawki, jąkał się, jąkał i wyjąknął:
— Może...
— Jak to? odebraliby nam Siekierzynek?..
Si pecuniam habet...
— A kat go wié, czy habet! ale-by bez tego nie przyjeżdżał. No, a jeśli habet?
— To i Siekierzynek habebit!...
— A niech że go dyabli wezmą! — krzyknął Ksawery — żebym był wiedział, że to nie żarty, byłbym mu na skorym razie uszy poobcinał, ochotę do pieniactwa odpędził... ale to się da zrobić jeszcze przy pierwszém spotkaniu.
— Gdzieżeście go widzieli? — spytała pani Wertkowska.
— Przyjeżdżał do mnie z propozycyą zgody, a ja go zbyłem śmiechem i odprawiłem.
— Szkoda! — krótko odezwał się Wertkowski.
— Jak to? to doprawdy mogą nam odebrać Siekierzynek?
Pecunia — powoli wybąknął stary — wszechmogąca.
— A szabla, panie rejencie?
Variabilis — mruknął Wertkowski.
— Ale rozpatrzcie się no w sprawie! pamiętacie wy ją?
— Znam jak zły szeląg.
— I myślicie, że wygra?
Probabilitas. — Wertkowski mówił zawsze lakonicznie po pijanemu, bo mu i trudno było wyjąkać.
— No, to przynajmniéj wiem, co czynić — rzekł Wichuła — jadę do miasteczka i pierwszemu, kto tę sprawę weźmie, nos i uszy poobcinam, a pana Siekierzyńskiego wykurzę płazami, jeśli zechce. Nie dopuszczę ja go do prawa...
To powiedziawszy i widząc, że Wertkowski nic nie odpowiada, zawrócił się Wiehuła:
— Bądź zdrów, sąsiedzie! — zawołał, trzasnął drzwiami, dosiadł szkapy i nazad do Siekierzynka. Tu zaraz zaprzężono mu bryczkę i niedługo myśląc, pan Ksawery pognał do Czerska.
Jakoś na pół drogi był lasek sosnowy niewielki, gdzie się schodziły u karczemki dwa gościńce od Siekierzynka i od Czerczyc, skąd właśnie jechał pan Tadeusz do Czerska także, i traf chciał, żeby, gdy konie Wichuły się wysapywały, a on kwartą piwa się chłodził, nadjechała bryczka Siekierzyńskiego i stanęła także spocząć szkapom. Dwóch szlachty na nędznych chabetach posilali się chlebem i serem w pierwszéj izbie, przywiązawszy konie do płotu Siekierzyński został na bryczce, Wichuła jak go tylko zobaczył porzucił kwartę z piwem, podtarł wąsa i wprost do bryczki:
— Kłaniam, panie Siekierzyński.
— Czołem, mości Wichuło!
— A co! do Czerska?
— A do Czerska.
— I ja téż.
— Weseléj będzie w drodze.
Wichuła, którego w okolicy bali się wszyscy jak ognia, nie przywykł był, żeby go kto tak lekko traktował, namarszczył się i sięgnął impetycznie ręką ku kołnierzowi kontusza siedzącego na bryce... Ale nim dotknął pana Tadeusza, już ten z szabelką, którą chwycił z siana, wyskoczył i stanął przed przeciwnikiem śmiało, a śmiejąc się w dodatku:
— Co! — zawołał — czy nie chcielibyście rozpocząć procesu od uszów i nosa!
— O! patrzcie go, jak głośno śpiewa! — odparł Wichuła — a nu, bratuniu jeden, myślisz, żeś młokosa złapał, co cię się zlęknie, zaraz ja ci tu pokażę Wichułę.
— Ja-m nie od tego, jak widzicie — rzekł Tadeusz raźnie — cale po szlachecku mosanie i przy świadkach, jest tu widzę dwóch szlachty w karczmie, co stoją na progu gawroniąc się na nas, weźmiemy ich na przyjaciół i, jeśli wola a łaska, spobujemy się.
— Panowie bracia! prosimy na świadki! — krzyknął niecierpliwie Wichuła — dobywając już szabli, którą obejrzał i rękawem otarł z kurzawy.
— Prosimy! — dodał Siekierzyński, obnażając swoję zwinną niewielką szerpentynkę, która błysnęła w powietrzu.
Dwaj przejezdni spojrzeli po sobie i przystąpili bliżéj, ale już zajadli nieprzyjaciele stawali do boju oba równie żywo, Wichuła ze złością widoczną, Siekierzyński z zimną krwią, pozorną tylko. Pan Ksawery tak był pewien siebie, tak się miał za niezwyciężonego, że nawet rękawów od kontusza dobrze sobie nie związał. Tadeusz miejsce swe opatrzył, zmierzył okiem przeciwnika i szable brzękły.
Wichuła bił się doskonale, Siekierzyński zręcznie jak szatan i widać, że mu to także nie było obce; zimną krwią swoją miał wyższość nad przéciwnikiem, który się miotał szparko, gwałtownie, krzykliwie, usiłując nastraszyć wprzód, potém przemódz ulęknionego. Zaraz w początku drasnął Ksawery Siekierzyńskiego po ręku, krew pociekła, ale wprędce odebrał taki raz przez głowę, że mu oczy zalało i zasłaniając się rękawem, zawołał:
— Zgoda! panie bracie!
— Zgoda! — powtórzył płazując go zlekka Tadeusz — zgoda! zgoda! a nie zaczepiajcie ludzi po drogach, nie chcecie-li miéć znaków na łbie...
To mówiąc wskoczył na bryczkę Siekierzyński, skłoniwszy się szlachcie, i kazał jechać, a Wichuła obryzgany krwią sparł się na swojéj, wołając, żeby mu szmatę i wódki przynieśli. Ledwie słowa te wyrzekł, upadł nieprzytomny na trawę.
Było tam komu ratować go, nie zwrócił się więc przeciwnik i ruszył tymczasem do Czerska, otarłszy sianem szabelkę, tak spokojny, tak chłodny, jakby przed chwilą nie skosztował ludzkiego mięsa.
— A niech go dyabli wezmą! — wołał Wichuła gdy go otrzeźwili i obwiązali — chyba żyć nie będę, jeśli mu uszów nie poobcinam! kanalią jestem, że byłbym go posiekał na kapustę, gdyby jeszcze sekunda, ale mnie przeciw wszelkim regułom zajechał.
Z rozciętą głową trudno było ruszyć do miasteczka, zawrócono więc do domu i z wielkiém podziwieniem brata młodszego pana Aurelego Wichuły, wszedł Ksawery ogromnie zły i klnący na czem świat stał, do izby, gdy sądzono, że do Czerska dojeżdża.
— A to co, panie bracie? — zapytał Aureli postrzegłszy szmatę i krew — konie ponosiły?...
— Idź do dyabła z końmi! konie! pies, powiedz, pokąsał! Spotkałem się z tym hołopiętą Siekierzyńskim i ten mnie tak poczęstował, ale chyba żyć nie będę, jeśli go nie zbiję na kwaśne jabłko.
— Co! Siekierzyński, pana brata!
A wtém i siostra wybiegła z lamentem, z płaczem, z kluczykami i cała rodzina poczęła każdy innym głosem łajać, krzyczéć, wyrzekać.
Zostawmy ich, a wróćmy do Czerczyc, gdzie stolnik medytuje mówiąc z roztargnieniem godzinki i już piąty raz poczyna... „Zacznijcie wargi moje!“
Właśnie spluwał odtrącając myśl obcą, która mu się gwałtem cisnęła, gdy szlachcic pokorny w kapocie szaréj i kurpiach na nogach, w borsuczéj torbie, ukazał się na progu. W izbie mrok był, szarzało.
— A, to ty, mój Pancerzyńsiu! — rzekł stolnik — jak się masz? (Jednakże, pomyślał, godzinek nie zacząłem, skończę je późniéj) Co tam słychać? skądże to Bóg prowadzi?
— Z Czerska, wielmożny panie.
— Jak się masz, zdrów?
— Zdrów, Bogu dzięki, do usług pańskich, przejeżdżając wstąpiłem, może pan co rozkaże.
— No! a zwierzynki nie masz?
— Da Bóg będzie... Ale ja tu na drodze, o małom zwierzyny innéj nie napotkał.
— No? a co takiego? — spytał stolnik.
— Co! krótko mówiąc, dobrze, żem sucho wyszedł, cała historya. Jadąc z Czerska, szkapa mi przystała i koło Kociéj Górki na rozstaju przy karczemce stanąłem wytchnąć... Wyjąwszy ja tedy z torby sera i chleba, patrzę, aż jedzie pan Jacenty z Muszyna, sobie konia uwiązał przy płocie, staje. Nuż my gadać i śniadać; kiedy tak bzdurzym, aż tu leci bryczka z Siekierzynka z panem Salerym (tak go szlachta zwała) i tyć staje. My z Jacentym ustąpili się panu z drogi i poszli do izby; aż ru, ru, ru, znów ktoś się wlecze... poznaję konie jegomościne i jakiś jegomość.
— A! pan Tadeusz... no! no! ciekawości! mów tedy, co się stało?
— Zaraz, proszę pana, porządnie powiem, jak się należy. Tylko co jegomościne konie przytrzymały się, a ten pan na bryczce sobie spokojnie siedzi Bogu ducha winien; przysuwa się Wichuła do niego, coś tam mu powiedział, ten jemu, Bóg ich wié, co od siebie chcieli, aż widzę ja, pan Salery jego niby chce za kołnierz chwycić, ten z bryczki i do szabli.
— O!... patrzaj wasan, do szabli!
— Tak! i woła do nas, panowie bracia! prosimy na świadków. Ledwieśmy nadbiegli, aż tu, panie stolniku dobrodzieju, jak się poczną chlastać i Wichuła...
— Byłem tego pewny, to rębacz bestya! — rzekł stolnik, waląc ręką o stół.
— Wichuła go po palcu! a ten jak nie plaśnie Salerego, z pozwoleniem pańskiém, przez łeb, tak się krwią oblał ze wszystkiém. Jeszcze go trochę wypłazował, gdy się Wichuła, gdyby zając przewrócił, ślepie wytrzeszczywszy, ten siadł sobie i pojechał.
Gdy Pancerzyński opowiadanie kończył, stolnik, który oddawna z krzesła nie wstawał, z wielkiego wzruszenia i radości, aż się na nogi podniósł, oczy mu się zaiskrzyły, twarz zapałała, wąsa kręcił i śmiał się.
— Patrzajcie! patrzajcie, obciął Wichułę! jak Boga mego kocham, obciął! waść to sam widziałeś, na swoje oczy! Jest krew! jest krew! Idź, mój Pancerzyńsiu, napij się wódki u Jędrzeja duży kielich ten, co z gwiazdkami, i wróć tu do mnie...
Poszedł szlachcic, a stolnik ręce złożył.
— Dzięki Bogu! nie zmieszczańczył się nic... Kto wié, może i nie sprzedawał pieprzu! a zresztą kto go tam będzie wiedział! Ale gdzież się uczył szablą wywijać? Chwat! uściskam go, jak przyjedzie! No! to mnie rozbraja! chwat! Gdyby był pieprzu nie przedawał! ale stało się! cóż robić! Obciął Wichułę! Siekierzyński zawsze Siekierzyńskim!
I tak bez ładu, drgając aż na swojém krześle, starzec coraz to wykrzykiwał aż do powrotu Pancerzyńskiego, który znowu od początku do końca musiał mu całe spotkanie z największemi opowiadać szczegółami.
Stolnik cieszył się z tego wypadku niepomału, kochał bowiem Tadeusza, od którego tylko dzieliło go dziś przykre wspomnienie kupiectwa, niezmazany ślad na herbowéj szlacheckiéj tarczy Siekierzyńskich zostawującego. Stolnik rad był utopić pamięć tego uczynku, a bał się co chwila, by się nie rozgłosił i drżał na samo przypuszczenie podobnéj ignominii, wolałby był Tadeusza ubogim, niż w ten sposób zbogaconym i krzywił się na myśl tych talarów nabytych sprzedażą pieprzu, śmierdzących imbierem i łojem, jak powiadał. Zawsze mu się zdawało, że jedynym użytkiem stosownym takich pieniędzy było oddanie ich na kościół lub klasztor na przebłaganie za występek przeciwko dostojności szlacheckiéj; nawet odkupienie Siekierzynka tym groszem w smak mu nie szło, choć niezmiernie go pragnął. Pocieszył się cokolwiek rzeskiém znalezieniem się Tadeusza, ale gdy począł medytować potém sam na sam i przywiódł sobie na pamięć ów sklep pod ratuszem, ciarki po nim przeszły.
— Niech robi, co chce — zawołał z żalem do siebie — tego zmazać nie podobna! Zawsze to plama indelebilis! A! a! gdyby powstał z grobu skarbnikowicz, a zobaczył synka mercatorem, umarłby z żalu i aprensyi!.. Kto mu to doradził, coram Deo respondebit.
Plótł tak szanowny nasz pan Piotr Kornikowski, aż zasnął, a przebudziwszy się, znowu myślał o tém i o obcięciu Wichuły z niejaką satysfakcyą.
— Może zresztą, — rzekł pocieszając się — może i nikt o tém wiedziéć nie będzie, że kupczył, ale plama plamą zawsze... daj Boże, by się to utaiło, chociaż nie pojmuję, jak to być może. Prędzéj późniéj prawda jak oliwa na wierzch wychodzi.
Gdy się to dzieje w Czerczycach, a w Czersku chodzi napróżno pan Tadeusz Siekierzyński od prawnika do prawnika, chcąc swoję sprawę któremu z nich powierzyć, w sąsiedztwie ogromne larum wznieciła kresa przez łeb pana Ksawerego. Trzeba wiedziéć, że Wichułowie mieli adherentów i koligatów dosyć, a niejeden przyjacielem ich się głosił ze strachu tylko, inny w nadziei pomocy, bo Ksawery szabelki i w cudzéj sprawie ochotnie dobywał, zwłaszcza podochocony. Nikt dotąd go nie zwyciężył, nikt nie drasnął nawet, a tu nietylko kresa ale i wypłazowanie, przez szlachtę świadków gruchnęło po sąsiedztwie. Wieść ta przeraziła jednych, ucieszyła drugich, zaciekawiła innych; jęli niektórzy przypominać dawne znaczenie Siekierzyńskich i dawną dla nich sympatyą. Wszakże w Czersku żaden prawnik nie podejmował się forytowania sprawy contra Wichułów. Niejeden nawet odradzał Siekierzyńskiemu dalszych kroków, szepcząc na ucho, że Wichułowie i ich adherenci gotowi są na wszystko, a obcięcie Ksawerego nietylko ich nie wystraszy, ale jeszcze zajadlejszemi uczyni. To jednak nie odstręczyło pana Tadeusza od zamierzonych prawnych poszukiwań dziedzictwa Siekierzynka i wreszcie decydowany już sam sobie być mecenasom, byłby zajął się sprawą, gdyby mu nie wskazano pana Pancerzyńskiego Adama, młodego prawnika, który, jak mu mówiono, jeden może jąć się procesu z Wichułami.
Pancerzyński, brat stryjeczny tego szlachcica, któregośmy przed chwilą świadkiem spotkania u Kociéj Górki widzieli, wyszedł z drobnéj rozrodzonéj i ubogiéj familii i sprytem a odwagą dochrapywał się znaczenia i pieniędzy, obojga będąc chciwy nad miarę.
Różnie różni mówili o początkach życia pana Adama, ale się wszyscy godzili na to, że przechodził nauką i zręcznością wszystkich w Mazowszu prawników, że dla niego niczém było wygrać, gdzie inni i nie śnili wygranéj, podnieść zagrzebane od dawna i dać radę w razie zdesperowanym. Był on jak lekarz, do którego to udają się, gdy już chory ledwie nie kona; z dobrym interesem, czystym, jasnym i łatwym nikt go nie używał, ale w złym, nikt się bez niego nie obszedł. Nic nikomu nie zrobił darmo, zawsze prawie wymagał wynagrodzenia wielkiego, targował się o nie jak o grzyba, ale za to gdy się wziął za co, dokazywał cudów.
Wskazano tedy Pancerzyńskiego panu Tadeuszowi, a ten ledwie go odszukał w oddalonym dworku nad Wisłą, gdzie mieszkał na ustroniu sam jeden z chłopakiem tylko, który mu służył za przepisywacza, kuchtę, sługę, woźnicę i dependenta. Długo potrzeba było do drzwi stukać, zanim je ów odarty Janek otworzył, a nie puszczając do środka, póki tynfa nie dostał, wypytał się o nazwisko, potrzebę i poszedł, zostawiwszy gościa w pierwszéj izbie, do kancelaryi pańskiéj. Ta izba niewielkie dawała wyobrażenie o zamożności pana Adama; w niéj dwa stołki sosnowe, ława, stół prosty, komin i piec gospodarski jak w chacie, a na ścianie tylko Chrystus ciemno malowany. Zresztą pułap niski z belkami, drzwi wąskie i małe, okna z czterech szybek złożone i podłoga piaskiem wysypana. Po chwili oczekiwania skrzypnęły drzwiczki i wszedł Pancerzyński; figurka mała, koszlawa, krzywa, blada, za którąbyś nie dał trzy grosze. Głowę miał śpiczastą bardzo, pokrytą włosem ostrzyżonym ze szwedzka, ale bez pudru i najeżonym do góry; skóra na twarzy podobna była do pergaminu, oczy piwne duże, nos trochę krzywy, usta wąskie, a w lewym policzku, z jakiéjś choroby widać, w środku zrobił się dół i ściągnęły muskuły nadając dziwny wyraz téj części fizyognomii, tak, że inny był z prawéj patrząc, inny z lewéj i jedna strona zdawała się ciągle uśmiechać, gdy druga patrzała ostro i surowo. Taż sama choroba zapewne, która skrzywiła twarz, wyciągnęła mu też jednę nogę, a chodząc nią zamiatał jak nie swoją, ręce wisiały mu długo i ogromnemi kończyły palcami.
Pan Tadeusz cofnął się myśląc, że to nowy sługus tynfa z niego wydrzéć przychodzi i już się do sakiewki gotował, bo ubiór prawnika niepoczesny omyłkę usprawiedliwiał, gdy głosem ogromnym, głosem jakby z piersi olbrzyma pochodzącym, dziwna ta postać odezwała się:
— Jestem do usług waćpana dobrodzieja.
— Pan Adam Pancerzyński?
— Tak, tak! ja sam, siadać proszę, a pan?...
— Tadeusz Siekiera Siekierzyński.
— Czy nie Longina Sobiesława skarbnikowicza syn?
— Właśnie, panie dobrodzieju!
— Cieszy mnie, że go u siebie oglądam! bom rodzinę pańską szanował, choć nie znając, gdyż młody byłem, jak szanowny rodzic jego żegnał się z światem. Czémże pomocny mu być mogę?
Tadeusz całą sprawę swoję opowiedział, papiery dobył, dał czas do ich przeczytania, a Pancerzyński z niesłychaną szybkością przebiegłszy je i wnet obeznawszy się cudownie prawie ze stanem sprawy, rzekł:
— Wszystko jest do zrobienia, choć nie taję, że z Wichułami sprawa zła, oni czego nie zyszczą u kratek, będą wiolencyą dobywać, bo w wyborze środków nie są trudni. Ale dla zwierza w las nie iść, nie męska rzecz!... zrobimy! Jedna tylko uwaga: proces pociągnie długo, Siekierzynek odłużony wyżéj może waloru, przyjdą rachunki nakładów, ulepszeń, budowli et sic porro, może wypadnie zapłacić więcéj niżeli warta wioska. Czy nie lepiejby inną kupić?
— Ja Siekierzynka żądam dlatego, że to jest Siekierzynek, nie dlatego, że wioska, dlatego, że tam jest grób rodziców moich, że to jest dziedzictwo mojéj rodziny, a może téż iż go nieprzyjaciele posiadają, co mojemu ojcu życie struli i do mogiły go przywiedli.
— A to co innego, inna facies rerum — odparł Pancerzyński, a zatém dojdziemy Siekierzynka. Ale — dodał prawnik głos zmieniając — clara pacta, claros faciunt amicos, mówię to, choć do przyjaźni pańskiéj nie śmiałbym sięgnąć, znając, żem jego sługą. Potrzebujemy wprzód umówić się o warunki pracy z mojéj strony... ja-m ubogi i potrzebny, jestem w dorobku.
— Słuszna rzecz! słuszna! proszę o warunki!
— To wymaga namysłu, a zatém jutro służyć będę. Gdzie pan mieszka?
— U Icka Szklarza na Warszawskiéj ulicy — rzekł Tadeusz.
— Jutro o dziesiątéj...
To mówiąc wstał zamiatając swoją nogą i Siekierzyński go pożegnał.
O dziesiątéj na ratuszowym zegarze, przystawił się prawnik trochę lepiéj ubrany, ale w wytartéj kontusinie i pasie włóczkowym, odartą i zaklapaną przyjechawszy bryczką, którą Janek powoził. Powitawszy Tadeusza, który z niecierpliwością oczekiwał odezwania się prawnika, począł pan Adam o obojętnych mówić rzeczach, o deszczu i pogodzie, o miasteczku i jego mieszkańcach, potém zamilkł i położywszy papiery na stole, zdawał się wzywać Siekierzyńskiego, żeby on rozmowę rozpoczął.
— Cóż tedy, szanowny mój obrońco? — spytał niecierpliwy Tadeusz — jakżeście się namyślili?
— Interes — począł Adam Pancerzyński — interes ciężki, więc się go podejmę, bo mnie właśnie takich potrzeba, żeby sobie i renomę i kieszeń rozszerzyć, ale jak za wszystkie ciężkie sprawy, zapłata będzie gruba.
Minimum... tysiąc talarów — dodał po chwili — po ukończeniu interesu i wprowadzeniu w posiadanie Siekierzynka, a na koszta i przejażdżki osobno, ile pokażę rachunkiem.
— Nie myślę się targować — odparł Tadeusz — choć mi się to zdaje zbyt wiele, ale za warunek z mojéj strony kładę, żeby się to nie wlekło.
— Tego warunku nie potrzebuję — rzekł adwokat — czas i mnie drogi, ale z mojéj strony jest téż jeszcze warunek.
— Jeszcze warunek?
— Tylko jeden.
— Oto, że waćpan dobrodziéj oddając mi ten interes, powierzysz mi go zupełnie, nic bezemnie nie poczniesz, we wszystkiém rady się mojéj trzymać będziesz i zdasz się słowem na dyskrecyą moję.
— Zgoda i na to.
— A więc czasu nie tracąc, bo czas drogi, ot naprzód rada, którą spełnić potrzeba. Waćpan nie jesteś bezpieczny od Wichułów; wiem pewnie, że mu gotują i gotować będą tysiące napaści i usiłować gwałtem jakimś go ustraszyć lub się pozbyć. Samemu jednemu przeciwko ich bandzie nie podołać. Trzeba zaraz wynaleźć sobie przyjaciół kilku i nieodstępnych aniołów-stróżów, którzyby gotowi byli dniem i nocą szabel dobyć w obronie pańskiéj...
— Gdzież ich znajdę?
— To już moja rzecz, ja ich tu w Czersku zwerbuję czterech lub pięciu i przyślę do kwatery pańskiéj, a bez nich kroku się pan nie ruszysz, ani tu, ani na wsi...
Tadeusz podziękował za tę troskliwość panu Adamowi, choć pomyślał, że mu ci przyjaciele i wiele kosztować i dużo kłopotać go będą; ale cóż było robić? Adwokat zabrał papiery, trochę grosza i śpiesznie siadł na bryczynę, szukać swych przyjaciół, z któremi radził panu Tadeuszowi odjechać do Czerczyc i spokojnie czekać, jak mówił, felicem eventum jego zabiegów.
W kilka godzin po odjeździe Pancerzyńskiego, posłyszał zaraz wrzawę przed domem i domyślił się, że przyjaciele zbierać się poczynają. Wychyliwszy głowę przez okno, postrzegł w istocie dwóch barczystych szaraczkowych, z których jeden wiódł konia za tręzlę, drugi szedł z chłopakiem i parą koni za sobą, pytając głośno o kwaterę pana Siekierzyńskiego.
Wskazano ją i dwóch potężnych drabów wsunęło się wrzawliwie do stancyi, jeden drugiego przedstawiając.
— Imć pan Urban Panewka, łowczycowicz wyszogrodzki...
— Imć pan Filoktet Próciński, oboźnic zakroczymski...
Pan Urban, trzyłokciowy barczysty chłop, z wąsami sterczącemi po za twarz daleko, ogorzały jak cygan, z czołem zmarszczoném, osypany brodawkami i plamami piegowatemi po twarzy, z łysiną podgoloną, miał na sobie szaraczkową kontusinę wytartą po łokciach i na plecach, buty mocno łatane bez ceremonii i hipokryzyi żadnéj, szabelkę w prostéj pochwie rzemiennéj i pasik skórzany na klamrę mosiężną zapięty. Udawał on zręcznego i bardzo grzecznego, śmiał się co chwila, kłaniał, ustępował z krzeseł, ceremoniował o przejście, o usiądzenie, o słowo, ale mu z oczów patrzała burda. Pan Filoktet nieco niższy ale barczystszy jeszcze, gdyby snop dobrze związany, nie krył się ze swojém zuchowstwem, machał rękami szeroko, stąpał głośno, biorąc stołek rzucał nim, stukał wszystkiém, czego dotknął, i wielce dbał o równość szlachecką, nie dając nikomu brać prymu przed sobą. Mało mówił, ale klął dużo i miał przysłowie Ciumperda! które co chwila powtarzał, zwłaszcza, gdy się gniewał na kogo. Zwano go pospolicie Ciumperdą i znano o mil sześć wokoło z ogromnéj siły pięści i głowy, bo beczkę piwa w ciągu dnia mógł wypić i wypróżniwszy ją, wziąć pod pachę jak czapkę, wynijść o swéj sile i nie zataczając się wcale.
Zaledwie ci panowie usiedli i delikatnie przymówili się o miód, który miał być doskonały u Szklarza, nadszedł trzeci nie tak pozorny, cienki, chudy, pokorny, blady, milczący jak deska i ciągle składający ręce jak do modlitwy. Miał na sobie prostą granatową kapotę i torbę myśliwską, niepozorną szabelkę, którą nazywał scyzorykiem i jakiś węzełeczek pod pachą, który złożył u drzwi. Zarekomendował się jako Józafat Węgiel bez żadnego tytułu, dodając tylko, że jest obywatelem osiadłym ziemi wyszogrodzkiéj. Usiadł spokojnie w kąciku, rzucił okiem na dwóch zapaśników, co go poprzedzili, i złożywszy ręce, począł poglądać po suficie. Panowie Urban i Filoktet powitali go bardzo grzecznie i kordyalnie nawet.
Już i miodek na stół wystąpił, gdy nowa postać jeszcze uchyliła drzwi, zaśmiała się kiwając głową i wpadła do izdebki.
Było to coś żwawego, ubranego kuso, niby strojnie, z pretensyą do wdzięku i młodości; czuprynka ryża do góry, wąs mały idem, w uchu kolczyk z niemiecka, buciki choć wytarte ale czerwone, szabelka na złocistych rapciach, pas pstrokaty sztucznie zwinięty, żeby dziur i cer nie było widać. Mały, zwinny, wesoły Impan Atanazy Bajdurkiewicz, nie był już naczczo; zapach gorzałeczki, cebuli i piwa otaczał, a wymowa zdradzała umysł podniecony sztucznemi środkami.
— Wielce mi to zaszczytno i sercu mojemu drogo, że mogę tak godnego imienia panu a bratu stanąć w pomoc i ofiarować rękę i głowę contra inimicos; przysłany w to miejsce przez zacnego Adama Pancerzyńskiego, stoję z gorącą aspiracyą, by być użytecznym omni modo; a jeśli jest szklaneczka, tobym o miód prosił.
Musiała się znaléźć szklanka i grzeczny Urban, zawadya Filoktet, milczący i pokorny Józafat wespół z Atanazym zasiedli przepijać za zdrowie Siekierzyńskiego, wkrótce postrzegając unanime, że zdałaby się i przekąska. Podano przekąskę, okazała się słona, ponowiono miód i noc nadeszła, a jeszcze panowie bracia za stołem gwarzyli, najwięcej o Wichułach i o sobie. Jeden pan Węgiel milczał, ze złożonemi rękoma i spuszczoną głową siedział, ale kolei pilnował sumiennie i nie dawał o sobie zapomniéć. Tadeusz mało się do rozmowy mieszał, ale słuchał uważnie i dowiedział się wiele o okolicy i stosunkach, które dotąd były mu obce.
Rano po śniadaniu, do którego i przymawiać się nie było potrzeba, szlachta miała jechać z panem Tadeuszem do Czerczyc, ale oprócz Węgla, który kroku nie zrobił ze stancyi i grzecznego Urbana, co już Tadeusza nie odstępował, Filoktet pożyczywszy talara wyskoczył na pół godziny do przyjaciela, a Atanazy poszedł umizgać się do szynkarki zprzeciwka i nie powrócili aż ku południowi. Dwaj pierwsi wsiedli na koń, Filoktet miał ich dognać, a Bajdurkiewicz przyczepił się na bryczce puściwszy szkapę za nią, pod pozorem, że się na siodle obtarł szkaradnie dnia wczorajszego.
Taką kalwakatą ruszyli po południu już z Czerska do Czerczyc i mrokiem byli u Kociéj Górki. Tu naturalnie spocząć wypadało, bo konni nawet byli się przyzostali z tyłu, a Bajdurkiewicz życzył na nich poczekać, aby nocna podróż daléj bezpieczniejszą była dla patrona, którego tymczasem ubawiał powiastkami, a zastraszał potęgą Wichułów, zdając się ją dosyć szanować. Weszli do izby, w któréj siedział żyd pod piecem, żydówka za stołem, a kot na przypiecku, jakiś odarty chłopisko wstał z ławy przede drzwiami, przypatrzył im się dobrze, wyszedł do koni, które oglądał uważnie i szybko popędził w las. Nie uszło to baczności pana Tadeusza, szepnął na ucho Bajdurkiewiczowi, żeby się mieli na ostrożności i nie uważał jak ten pobladł i zakręcił się ku bryczce. W istocie wymowny Atanazy główną siłę miał w języku, a co się tyczy spotkania, wywijał się sianem, jak mógł, dużo krzycząc, a zasłaniając cudzemi plecami. Na biedę przypóźnionych posiłków nie było i nie było, a na Filokteta nawet rachować ciężko, bo zdaniem wszystkich ledwie w pół godziny po innych mógł nadążyć, choć szkapę miał dzielną, ale maruda był zawołany.
Postrzegł zaraz z manewrów pana Bajdurkiewicza Tadeusz, że niewielką mu będzie pomocą i postanowił, zdawszy się na wolę bożą, pozostać w karczmie, dopokiby nie nadjechali pan Urban i pokorny a cichy Jozafat.
Poczynało dobrze zmierzchać, Bajdurkiewicz skarżąc się na ból zębów, położył się w bryczce i zaszył w siano głęboko; Tadeusz świszcząc, chodził przed końmi, niekiedy zaglądając do karczmy.
Aż tu drogą od Siekierzynka jedzie dwóch jeźdźców szybko na zdyszanych koniach, obejrzeli się i pozsiadali z koni; miny gęste, wejrzenie zaczepiające, mowa głośna. Tadeusz poświstuje i chodzi spokojnie. Ci ichmość do izby, poszeptali coś z arendarzem i wybiegli na podwórze, postawali w zajeździe, patrzą na drogę od Siekierzynka i śmiejąc się, zacierają ręce. Bajdurkiewicz leży w bryczce i stęka.
— Możebyśmy jechali — rzekł zcicha — oni nas dopędzą!
Tadeusz nic nie powiedział.
— Bracie świstunie! — rzekł jeden z przybyłych, a dokąd to Pan Bóg prowadzi!
— Przed siebie! — odparł Tadeusz — a panów śpiewaków dokąd?
— Na spotkanie waszmości.
— No, to i dobrze — rzekł Siekierzyński — a co łaska do mnie?
— Chcieliśmy się od niego dowiedzieć — rzekł drugi — czy myślicie tu popasać w Kociéj Górce?
— Ile mnie się podoba.
— No! a jakby się nam podobało, żebyś tu waćpan nie popasał?
— Cóż robić! nie wszystko się wszystkim podobać może!
Bajdurkiewicz z bryczki szepnął:
— Niech się pan mityguje, tymczasem nadjadą, słyszę tętent.
— To tętent od Siekierzynka — mruknął pan Tadeusz — bądź Pan na pogotowiu.
— Żebyś pan wiedział, jak mnie zęby bolą!
Wtém Tadeusz odwrócił się do zaczepiających.
— Panowie bracia — rzekł seryo i poważnie — czy szukacie okazyi?
— Jakby dobra, czemu nie? — rzekł jeden ze śmiechem.
— Cóż to panowie nazywacie dobrą, tak w kilku na jednego naprzykład, po zbójecku!
Szlachta się zmieszała widocznie, ale jeden zaraz wyskoczył:
— Co ty nas robisz napastnikami! coś ty za jeden?
— Wiesz waćpan, kto ja jestem, jak ja wiem, kto wy jesteście.
— Naprzykład?...
— Przyjaciele Wichułów.
— Jakbyś tam był! dalipan, wciurnastki go nie wzięli! tęgi chłopak! zgaduje! toć wiedziéć musisz, czego od waści chcemy?
— Doskonale, ale to wszystko na nic się nie zdało!
— A jak waści przetrzepiemy?
— Sprobujcie!
Ale szlachta nie próbując, poglądała wciąż ku Siekierzynkowi, skąd tętent koni coraz bliższy dawał się słyszéć i razem czterech jeźdźców przypędziło, a na ich czele z zawiązanym łbem pan Ksawery.
— Wstawaj i do szabli! — krzyknął Tadeusz do Bajdurkiewicza.
Na to dictum acerbum nie było rady, pan Atanazy wylazł powoli z bryczki, pomacał po szabli i stanął niechętny za panem Tadeuszem, szepcąc mu:
— Jeno powoli, to nadjadą!
Ale już nie czas było powoli poczynać, bo przybyli z krzykiem:
— A tuś, rozboju! a tuś, Siekierko! a tuś, trutniu!
Otoczyli Siekierzyńskiego i szabel dobyli. Tadeusz z zimną krwią przyparł się plecami do bryczki, dostał szerpentyny i stał jak mur.
— Mości panowie — rzekł — jeśliście szlachta, nie rabusie, a macie do mnie żal jaki, gotówem im służyć wszystkim po kolei, ale jak przystało pojedyńczo, nie ocinać się jak wilkom.
— Jeszcze ty tu łajać nam będziesz!
I podnieśli wszyscy szable, jakby go rozsiekać mieli.
Wichuła krzyczał:
— Wypłazować go! wypłazować!
Bajdurkiewicz zważywszy ból zębów i przemagającą siłę, schował się pod bryczkę i myślał już przemknąć się niepostrzeżony do lasu. Wrzawa, krzyk okrutny powstał, żeby Tadeusza ustraszyć, ale ten choć blady, stał twardo.
— A chcesz ujść śmierci! — zawołał Ksawery — to podpisz zrzeczenie się Siekierzynka i idź z życiem, niech cię dyabli wezmą.
Siekierzyński tylko się rozśmiał.
— Co? nie! nie! to cię tu w sztuki rozniesiem na szablach!!
— Co będzie, to będzie! — rzekł Tadeusz.
Ledwie rzekł te słowa, ażci już sypnęli się wszyscy ku niemu i świst szabel tylko usłyszał nad głową, jedna z nich raniła go silnie w prawe ramię, opadła ręka, zasłoniły się oczy, upadł... stracił przytomność. Ale w téj-że chwili drogą od Czerska nadbiegli panowie Urban i Jozafat, a na ich widok i Bajdurkiewicz począł z drugiéj strony bryczki krzyczéć i machać szabelką i wszyscy razem na Wichułów. Ci niespodzianie zagadnięci, a widząc przed sobą trupa i bojąc się, by ich nie połapano, w nogi, ale nie daléj jak do izby karczemnéj, w któréj się zaparli.
— Nie mogli większego głupstwa zrobić! — zaśmiał się pocichu i spokojnie pokorny pan Jozafat — tu ich wszystkich połapiemy jak wróble w strzesze... Hej! Bajdurkiewicz z furmanem pod okno od lasu i stać mi na straży... Okno załóżcie dylami, które tam znajdziecie; ja z panem Urbanem damy sobie tu radę.
Ledwie tych słów domawiał pan Jozafat, który z najcichszego w mgnieniu oka stał się najmowniejszym i wszystkim dysponował, nadbiegł i oczekiwany Filoktet.
— Oho! — zakrzyczał — jest robota!
— Jest! nasz pryncypał ranny, połóżcie go na bryczce i dajcie mu wódki, jeśli macie. Zostaliśmy się w tyle a jego tu napadli, Bajdurkiewicz siedział pod bryczką.
— Co, ja? pod bryczką? — krzyknął przeraźliwie zpod węgła — ja! trzeba było widziéć, jak-em ja tu się odcinał, ale pięciu na dwóch to nie sztuka... jestem podobno ranny.
— W but — dodał pocichu Jozafat — pilnuj asan okna a nie gadaj, a ty, bracie Filku, do nas; zobaczymy, co Wichułowie poradzą.
Ciumperda! zobaczymy!
To mówiąc, omdlałego Tadeusza położył w siano i poskoczył do swoich.
— Obejrz karczmę dokoła! — rzekł Jozafat — popodpieraj wrota.
— Co myślisz? — spytał Urban — paneńku, co myślisz?
— Nic, usmażę ich trochę — pocichu odpowiedział Jozafat wzdychając. — Cóż robić? kiedy tacy durnie, że zamiast do lasu, uciekli do karczmy.
— Oto! to dobrze, bracie! byle nam dachem nie pouciekali!
— Zjedzą licha, mamy pistolety, choć nie wszyscy, postrzelamy ich jak wrony.
To mówiąc, począł powoli krzesać ognia i szukać słomy, a dobywszy iskry i rozpaliwszy suchego liścia, zatknął go w strzechę z jednéj strony, Urban z drugiéj — Bajdurkiewicz i Filko pilnowali drzwi i okien.
Suchy dach słomiany zajął się jak świeca wśród mroku, ogień zabłysł na drzewach i czerwoną łuną oblał wszystko dokoła. Tadeusz leżał stękając na bryce i ledwie widział, co się koło niego działo.
Wtém z okna ukazała się głowa zawiązana Ksawerego Wichuły.
— Panowie bracia! — zawołał — co to jest u kroćset dyabłów? karczmę moję palicie?
— A palim! — odparł kłaniając się Jozafat cichy.
— I cóż to myślicie?
— Nic! to tak sobie! ciemno na dworze, chcemy przyświecić!
— I waćpanu nie wstyd, panie Węgiel, za tego gałgana, za tego przybłędę się ujmować?
— Na czyim wózku jadę, temu piosnkę śpiewam — cicho zawsze odparł Jozafat.
A wtém i inni powyścibiali głowy z okien wołając:
— Na Boga! stolowanie się zajęło! my się podusimy!
— A duście się gałgany — krzyknął Filoktet — duście się! tego nam i potrzeba, a nie, to wyłaźcie do nas i bijcie się, jak przystało na szlachtę, nie na urwisów i rozbójników.
— Bić się, to był czas wprzódy! — rzekł Jozafat — ale kiedy w pięciu skoczyli siekać jednego na gościńcu, niechaj teraz pokutują; zabijcie okna!
To rzekłszy, począł się zabierać do zatarasowania otworów, z których i głosy szlachty i żydów, wzywając litości, się odzywały. Pan Jozafat był jakby głuchy i niemy, dźwigał dyle, kierował Urbanem i Filkiem Ciumperdą, napędzał Bajdurkiewicza, a sam pracował za wszystkich. Wewnątrz słychać było wyłamujących drzwi do sieni i wszyscy w zajazd wybiegli, ale tam choć szerzéj było, dach bez stolowania trzęsioną słomą poszyty, płachtami ognistemi padał na głowy, a dym oddech zabijał. Krzyk się dał słyszeć, jakieś szamotanie, potém cicho...
Karczma płonęła prześlicznie, i dach w oka mgnieniu objęty już opadał, trzeszcząc, tak, że pilnujący odstąpić musieli nieco, by ich zwaliska krokiew i łat nie dosięgły. Dziwiło ich, że żadnego więcéj głosu z wewnątrz nie słyszeli, a gdy ściany gorzeć poczęły, nie dostrzegli ani śladu zamkniętych w budynku, czy to, że ich dym udusił, czy się gdzie przychowali tak zręcznie.
Cicho i tylko drzewo potrzaskuje, okna pękają, opadają belki a płomień żwawy to opadnie ku dołowi, to podniesie się ku górze, jakby śpieszył poźréć prędzéj pastwę swoję.
Pan Węgiel siadł na pniu niedaleko i patrzy spokojnie, jak na dziecinną zabawkę, Filoktet biega dokoła, Bajdurkiewicz krzyczy, a Urban trzeźwi Tadeusza.
— Gdzież się u dyabła podzieli? — spytał wreszcie Filko Ciumperda — nie mogli się tak prędko podusić! niepodobna, żeby nie wołali o ratunek i nie krzyczeli pardon!
— I mnie coś się zdaje, że oni nie musieli się poskwarzyć! — rzekł Węgiel — baczność tylko, oni tu wylezą pewnie jaką dziurą!
— Gdzież-by się u licha skryli?
— Już że tędy nie uciekli, to pewna! — krzyknął Bajdurkiewicz — bo pierwszemu, coby nosa pokazał, kark-bym uciął!
Jozafat tylko głową pokiwał.
Siedzą a czekają, już i karczma się wali, zajrzeli w środek, nigdzie śladu. Nie jużby się tak popalili!
Wtém Węgiel poskoczył w krzaki za karczmę, wołając:
— Za mną! za mną!
— Wszyscy za mną!
— Po czasie! — krzyknął w chwilę rozpatrzywszy się — po czasie! Ot patrzcie! w stajni była szyja do lochu! loch wychodził za karczmę, wydarli w nim sklepienie z dylów, i tędy w krzaki szmyrgnęli. Wszak to o trzy kroki od Bajdurkiewicza!
— Jak Boga kocham to być nie może! ja w tę stronę patrzałem, nie mogli mi ujść, byłbym ich w sztuki porąbał.
— A patrz-że no, co to się znaczy? — odparł powolnie Jozafat — wszak świeżo oddarty dach i jeszcze żydowskie łachmany, które z pośpiechu poodzierali, wiszą na krokiewkach. Ot i ślady! wymknęli się!
— To być nie może! — wołał ciągle Bajdurkiewicz.
— Wróćmy się do naszego pryncypała — rzekł Węgiel — on tam leży i stęka, potrzeba go opatrzyć i do domu zawiéźć.
Tu już pan Atanazy Bajdurkiewicz był na przodzie i pierwszy zbliżył się z wielką gorliwością do bryczki, na któréj leżąc stękał Tadeusz.
Opatrzono rany; najcięższa była w ramię zadana, inne mogły się ledwie liczyć za draśnięcia. Natychmiast z wprawą szlachty, co umiała dać rady na cięcia, obmyto i obwiązano rękę, i powoli ruszono w drogę ku Czerczycom. Ale że pośpieszać nie było można, ledwie nad świtem bryczka wtoczyła się przed ganek. Bajdurkiewicz pod pozorem oznajmienia stolnikowi, pośpieszył przodem i znaleziono go już nad garczkiem piwa, opowiadającego, jak rąbał Wichułów i jak cudem Najświętszéj Panny, do któréj się obrazu czerwieńskiego ofiarował, ocalony został od nieuchronnéj zagłady, gdyż czuł nawet cięcia na sobie, ale szable od niego jak od stali odskakiwały.
Stolnik ze snu rannego zbudzony, o lasce wywlókł się na ganek przeciw Tadeuszowi i, popatrzywszy na jego towarzyszów, którzy mu się każdy w swój sposób przedstawiali i rekomendowali, zrobił pocichu uwagę, że byleby ci goście dłużéj pobyli w Czerczycach, ani śpiżarnią im, ani piwnicą nie wystarczy.
Po doktora nie było potrzeba posyłać, gdyż dawniéj z ranami każdy sobie rady dać umiał, a Jakób, stary sługa stolnika, niegdyś wojak, doskonale się z niemi obchodził. Zniesiono więc pana Tadeusza do izby, grzeczny pan Urban przymówił się, żeby co przetrącić, a reszta chórem za nim weszła za stolnikiem do stołowego pokoiku.
Bajdurkiewicz wypatrzywszy młodą córkę klucznicy, już za nią skradał się, prawiąc koncepta, do lochu. Jeden Węgiel milczący usiadł w kącie, założył ręce i głową kiwał na opowiadania Urbana i Filokteta.
Wichuła ze sprzymierzeńcami wydarłszy się lochem z pogorzeli, pieszo umknął do domu, pocieszając się tylko, że nieprzyjacielowi za swoję kresę przez głowę sowicie odpłacił. Nie obawiał on się poszukiwań sądowych, mając na wypadek ich tysiące starych skutecznych sposobów zwleczenia wymiaru sprawiedliwości. Upokorzony był wszakże i smutny, dopóki nie zapił strachu swego i znużenia. Wieść o napadzie w Kociéj Górce i spaleniu karczmy nazajutrz rano przyszła do Czerska, a Pancerzyński ze szczegółami się o tém dowiedział od stryjecznego swego, który pod koniec dramatu przybył na miejsce i o wszystko się dokładnie rozpytał.
Tego było potrzeba tylko Pancerzyńskiemu! Napad, gwałt, intymidacyjne środki użyte przez Wichułów bardzo mu były na rękę i proces się zaraz rozwinął. Z wielką zręcznością zakreślone były pretensye Siekierzyńskiego do Wichułów detentorów Siekierzynka: między innemi figurował w nich i dom mieszkalny, zwalony w znacznéj sumie i pobierane przychody, tak, że finalnie okazywało się, że odbierając Siekierzynek, pan Tadeusz miałby jeszcze do poszukiwania jakie 30,000 złotych na Wichułach, nie licząc prawnych grzywien i opłat.
Nie dowiedzieli się Wichułowie o sprawie, aż już dekret wisiał nad niemi, pozwy im kładziono, głowy potracili, nie stawili się i nie umocowali nikogo, tak, że w pierwszéj instancyi zapadł wyrok pod niestanność obżałowanych. Sądzeni zaocznie, przestraszyli się i wybrali sobie adwokata starego, Wachlera, Inflantczyka, zdawna w Mazowszu osiadłego, który był prawda niegdyś zręcznym jurystą, ale postarzał, podślepł i więcéj o dawnych swych cudach prawił, niżeli nowych dokazywał. Pomimo starania Wachlera i głosu jego wymownego, wygrał w drugiéj instancyi Siekierzyński.
Opatrzyli się Wichułowie, że źle, bo agrawowana była sprawa kryminalném poszukiwaniem o wiolencyą, gwałt i zadane rany, wysłali więc parlamentarzy, przychylając się do zgody. Odstępowali części Siekierzynka warując sobie wypłat pretensyj, a żądali pokwitowania z procesu kryminalnego i zgody. Pan Tadeusz, który wstał już z łóżka, odpowiedział przybyłemu krewnemu panów Wichułów, że innéj zgody nie przyjmie, tylko jeśli mu z Siekierzynka ustąpią, kompensując pretensye pretensyami i swoję część mu odprzedadzą; za to ofiarował się nie dochodzić napaści i dać pokój dalszemu popieraniu sprawy. Krzyknęli usłyszawszy to Wichułowie:
— Lepiéj zginąć i pójść z torbami, niżeli taką przyjąć zgodę!
— To pójdziecie! — odparł pan Tadeusz zimno.
Poszły apelacye do najwyższéj instancyi, Pancerzyński pojechał do Lublina, a panu Tadeuszowi kazał siedzieć w Czerczycach. Nie odstępowali go owi przyjaciele, krom Bajdurkiewicza, którego stolnik grzecznie się pozbył jakoś. Wichułowie zrobili w Lublinie konferencyę, powieźli Wachlera, pojechali sami, źle się święciło! Wszyscy im mówili, że Siekierzynek oddać muszą, a za gardłową sprawę odpowiedzą kryminalnie.
Trochę dawniéj byliby może mogli z procesu kryminalnego i dekretów żartować, bo niejeden na gardło i banicyą wskazany, chodził bezpiecznie i szedł spać spokojnie; ale to były czasy właśnie, gdy cały naród obejrzał się, że bez poszanowania praw musi panować bezprawie, a bezprawie wiedzie prędzéj-póżniéj do zguby; Wichułowie miarkowali, że nie żarty. Przytém Pancerzyński tak przy swojéj poczwarnéj powierzchowności i nieznaczącéj figurce trząsł trybunałem i deputatami, że prawnicy silnie nalegali na Wichułów, aby, póki można, zgodę robili. Nim sprawa z regiestru nadeszła, krewniak Wichułów, pan Michał Waliński poleciał z ostatecznemi warunkami do Czerczyc, a Pancerzyński wysłał ze swojéj strony z listem do pana Tadeusza, dając mu rady, jak się miał godzić. Stolnik był także za zgodą, bo drżał, żeby kto z nieprzyjaciół nie wydobył owego kupiectwa Siekierzyńskiego na wierzch, kupiectwa, któreby od Tadeusza wszystkich aż do adwokata odstrychnęło.
Wichułowie upokorzeni przystawali na wykupno Siekierzynka za sumę niewielką ugodnie ułożoną, odstępowali swojéj części także i żądali umorzenia kryminalnéj sprawy. Głównym punktem było umiarkowanie sumy za wioskę, a to nie łatwo przyszło, bo pan Tadeusz rachował się bardzo ściśle i postępował po odrobinie. Nareszcie salva confirmatione interesowanych, pan Michał Waliński zawarł umowę i pojechał z nią do Lublina; Wichułowie przyjęli warunki, wstrzymano proces, którego jednak pilnował Pancerzyński, i Ksawery zjechał na grunt dla ostatecznego podpisania układu i tranzakcyi.
W parę miesięcy potém pan Tadeusz Sobiesław Siekiera Siekierzyński wchodził w miesiącu marcu w posiadanie wioski ojczystéj i posłana fura po starą Dorotę, przywiozła ją na rodzinny zagon. Jakże jéj się tu wszystko zmieniło!! Nie było domu starego, wycięto część drzew stuletnich, odmieniono ścieżki, poplątano drogi, budowle czegoś zmalały, gościńce stały się ciaśniejsze i wszystko tak się pochyliło, tak postarzało... Poczciwej Dorocie zdawało się że znajdzie każdą rzecz na swojém miejscu, jakby ją wczoraj odjechała, a tu nic dawnego się nie utrzymało. Ludzie powymierali, drzewa się powaliły, budowle pogniły i runęły, mało kto je pamiętał, mało z kim mogła pomówić o swoich czasach i panach. Pomimo te zawody, była szczęśliwa i żywo się bardzo krzątała za uciekłemi pamiątkami, większą część dnia na zielonych już rumowiskach starego domu spędzając. Dom, z którego ustąpili Wichułowie, nie podobał jéj się wcale, namawiała pana Tadeusza, żeby postawił nowy na staréj ojcowskiéj sadybie. Ale on miał i bez tego wiele do czynienia, znajomi i nieznajomi dowiedziawszy się o Siekierzyńskim, którego już bogaczem głoszono, choć wcale nim nie był, zjeżdżali się, submitując nowemu sąsiadowi. I stolnik przywlókł się także do pupila, a szczęściem trafił, że był sam jeden, łzy mu się puściły z oczu na widok dobrze dawniéj znanego miejsca, gdy ujrzał rozwieszone na ścianach owe portrety familijne i stare gienealogiczne drzewo Siekierzyńskich, wieczny przedmiot opowiadań nieboszczyka skarbnikowicza.
Nie rozweselił się nawet, widząc nowo rozpoczynającą się erę świetności domu, który już miał za upadły, stanął naprzeciw drzewa wyrastającego z lędźwi Sobiesława i westchnął:
— Ha! — rzekł — wszystko to ślicznie i pięknie, ale gdyby ci mężowie powstali i spytali cię, panie Tadeuszu, czém to okupiłeś, co masz dzisiaj?
Siekierzyński się spłonił.
— Zawsze te dawne podejrzenia, panie stolniku!
— A żebyś waćpan wiedział, jak to mnie gryzie, nie miałbyś za złe, że się z tém siud tud wypaplam! Mnie to jak kamień cięży na sumieniu, bom taki był twoim opiekunem i dozwoliłem na to!
— Na cóż, panie stolniku?
— At! wypieraj się zdrów! to darmo, i twoje eklipsy lubelskie i początek tych pieniędzy, rozumiem wszystko dobrze, gorzkiemi łzami na to płaczę!... Trzeba mi było tego gryzącego na starość robaka nosić w sobie. To być nie może, żeby się to nie wydało. Omnium rerum incertissima dochowanie niebezpiecznéj tajemnicy. Nieraz mi się w nocy zdaje, że waćpana przodkowie przychodzą do mnie i pytają mnie o rachunek, jak Bóg pytał Kaina o krew Abla, zrywam się jak opętany ze snu i krzyczę! Wiem ci ja, wiem, że to teraz szlachectwo sobie lekceważyć poczynają, ale ja i sercem i wiekiem jestem laudator temporis acti.
— Ale na Boga! panie stolniku, cóż pan sobie myślisz? myślisz-że pan, że ja nie cenię, nie szanuję, nie czczę pamięci przodków i mojego szlacheckiego klejnotu?
— A przecież-ci go waszeć pieprzem posypał! — odezwał się stolnik.
— Kto mi tego dowiedzie?
— Ej! ej! nie wywołuj wilka z lasu.
— Byłaby to kalumnia! żaden Siekierzyński nie splamił się niczem, a ja z nich ostatni.
— Tere-fere kuku! strzela baba z łuku! nie mnie to gadaj przynajmniéj. O! gdyby to była prawda, jabym waści w nogi pocałował.
— Wiesz pan, że tak jest. Co ma wspólnego jakiś tam Falkowicz z Siekierzyńskim?
Utinam! ale dajmyż już temu pokój! Horas non numero nisi serenas, mówmy o przyszłości lepiéj. Otożeś już wacan possessionatus i spokojny na starém dziedzictwie, wiek po temu, żenić-by się potrzeba...
— I ja to myślę — cicho i z westchnieniem rzekł pan Tadeusz.
— Przybyłem właśnie rozgadać się o tém, zrobiemy planik, trzeba myśleć, bo daléj, daléj postarzawszy, coraz trudniéj, waść wiesz przysłowie.
— Słucham pana stolnika! ale naprzód muszę mu moję myśl objawić.
— I owszem, byle dobrą.
— Wiesz pan jakiego jesteśmy rodu?
— Gdyby nie ten pieprz!...
— Dzięki Bogu nikogo tu od nas lepszego nie widzę! szlachectwo nasze sięga czasów niemal bajecznych, przodkowie moi zajmowali pierwsze dostojeństwa w rzeczypospolitéj, mająteczek mam niezły, mogę więc aspirować do najświetniejszych partyj.
— Gdyby nie ten pieprz! — dodał stolnik uparcie.
— Potrzeba mi dla odświeżenia znaczenia rodu i familii, nie tak bogactwa szukać jak świetnéj i wielkiéj koligacyi, bodaj w zubożałej, ale staréj rodzinie.
— Jakbym ojca słyszał! — odparł stolnik — zgadzam się, laudo, żebyś tylko tak zrobił, jak mówisz! A im więcéj waćpana mówiącego słyszę, tém więcéj się dziwuję, że z takim respektem parenteli i stemmatu, wlazłeś dla pieniędzy w takie błoto... Rozmówmyż się jeszcze, czy nie masz już kogo upatrzonego?
— Dotąd nikogo.
— W sąsiedztwie ja téż nie widzę nic dla waści, potrzeba będzie daléj podobno ruszyć, albo i do familii matczynéj w krakowskie. Ale, ale, wszakże to zapomnieliśmy o pannie kasztelance!
— O jakiéj?
— Ba! to jéj widzę nie znasz. Kasztelanka! znają wszyscy! sierota magni nominis, mieszka u stryja, pana wojewody, o mil dwie stąd; cóż można żądać nad to piękniejszego?... Prawda, że nie ma nic, lub tak jak nic, gdyż ojciec absolute majątek stracił.
— Młoda?
— Nie sądzę, bo lat temu dziesiątek była już na wydaniu, tylko że się nikt nie zgłaszał! Zatém najmniéj Jezusowych latek, ale to mniejsza.
— Piękna?
— O ile sobie przypomniéć mogę, szpetną nie była, kto wié, co dziś? Są osoby, które wiek upięknia! Wszakże tu nie chodzi o wdzięki ale o ród i koligacye... Mała, czarniawa i nieco ułomna, ale aspectus książęcy, chód królowéj, prezentacya pańska, ledwie mi głową kiwnęła, kiedym był u wojewody.
Tadeusz się zamyślił głęboko.
— Tu niéma co rozmyślać — dodał stolnik — zaprzęgać i jechać do pana wojewody.
— Jak to, bez powodu?
— Powód się znajdzie, narada o sejmikach, będę waści promował, jakoby na kandydata do deputacyi, przyjrzysz się pannie, rzucim słówko, by wyrozumieć wojewodę...
Tadeusz nic nie rzekł, znać tylko było, że go to wszystko drogo kosztowało, ale spojrzał na gienealogiczne drzewo, na portrety Sobiesławów i odważnie zawołał:
— Pojedziemy, panie stolniku.
Stary, choć stary, miał przysłowie — dictum factum — i niedługo wybrali się oba do pana wojewody, który bawił w swoim zamku na wiosnę czasowo tylko. Nie był to jeden z tych magnatów dawnéj Polski, co przywykli niejako spadkowie piastować pierwsze dostojeństwa w kraju, których dobra rozlegały się szeroko, jak księstwa udzielne; znaczenie groziło nieraz władzy nad nich wyższéj i prawom; — pan wojewoda przez związek świeżo dopuszczony do senatu i koła panów, okupywał się pokorą i usłużnością nowéj braci. Jak każda rodzina polska, familia jego mogła się wywieść z dala, ale w niéj krzeseł, lasek i mitr nie było; kilka starostw, maleńki urzędzik, a potém nagle województwo. Człek niemłody, chodził po francusku, niedawnemi czasy kontusz zrzuciwszy, z magnatami był pokorny, ze szlachtą dął się bardzo, lękając, by mu nie przypomniano, że niedawno jéj był równy. Krewny kasztelanki, dla okazania swych związków, przyjął ją do siebie, choć ubogą, i utrzymywał jako towarzyszkę swéj żony, córki wielkiego zubożałego domu, który się zbytecznie rozrodziwszy, siedem kobiet rozposażył między zamożną starą szlachtą.
Dwór wojewody na wsi był z pańska, z cudzoziemska a skąpo utrzymywany, bo miasto kosztowało wiele, więcéj jeszcze duma, a majątek z Sapiehami, Potockiemi, Czartoryskiemi walczyć nie dozwalał, choć się bardzo tego chciało. Na wsi więc oszczędzano, aby w stolicy choć trochę błysnąć, choć krótko; ale i ta oszczędność musiała miéć fizyognomię pańską; ludzi kręciło się dużo, choć nie obficie karmionych i czasem odartych, koni było wiele, choć chudych, dom ogromny zwał się pałacem, bo miał pałacową bramę. Wojewoda z miną protektorską przyjmował bracią szlachtę, zapraszał ją na z kiepska po francusku warzone obiadki i utrzymywał, że się na kuchni nie poznają, bo im dawał figatele, których w życiu nie jedli. Szlachta w istocie, nie mogąc często przełknąć wojewodzińskich przysmaków, składała to na swoje przywyknienie do kaszy, pierogów i kapusty, w prostocie ducha myśląc, że to, co się jéj zdawało niesmaczném, mogło być tylko nowém.
Marszałek dworu oznajmił JW. panu o przybyciu stolnika nurskiego z panem Siekierzyńskim; była to pora przedobiadowa, wojewoda chodził po gabinecie, czytając gazetę i ziewając szeroko.
— Prosić — rzekł — prosić do sali.
Stolnik o kiju, ale strojny jak na wesele cum debita humilitate z czapeczką pod pachą, poprawiając kontusza i gładząc łysinę, wszedł do owéj sali. Tadeusz za nim wcisnął się nie bez jakiegoś nie wiem przestrachu, czy niepokoju wewnętrznego, który porywał dawniéj wszystkich, co raz pierwszy pańskiéj dotykali klamki. Owa sala była w istocie salą co do wielkości, ale że życie wojewody właściwe w stolicy było i zbytek i sprzęt kosztowny tam się przenosił, tu dziwnie goło i pusto wydało się wchodzącym. Ściany pobielane tylko, na nich dwa weneckie w zwierciadlanych ramach niewielkie lustra, pająk otłuczony z sufitu się spuszczał, dwie kanapy na krzywych nogach w dwóch końcach stojące, zdawały się zabierać do prysiudów i kozaka, a kilka stołków odartych i wytartych, jako spektatorowie czekali w kącie tego tańca. Dwoje drzwi wiodły stąd do pokojów wojewody i wojewodziny, dwa okna wychodziły na wały niegdyś tu stojącego zamku, a widok z nich rozciągał się na przestronne ługi i dalekie lasy.
Wojewoda nadto znał swoję rolę, żeby miał wynijść zaraz; chociaż ziewał i nudził się, nierychło jednak ukazał swoje oblicze zmarszczone i fizys statysty; a dawszy się wyczekać szlachcie, wpadł, jakby się odrywał od ciężkiéj roboty. Obyczaj wieku i kraju kazał mu być grzecznym, aż do uniżoności; takiemi byli najwięksi panowie: musiał ich naśladować i nadskakiwać, ale umiał połączyć impertynencką dumę z nadzwyczajną uprzejmością. Wszedłszy zajęty, spracowany, uniżony, rozsunął brwi, rozjaśnił oblicze, poznał stolnika, począł się uśmiechać i prosił siedziéć! Skarżył się na utrapione naprzód życie swoje, że mu pokoju król i dygnitarze nie dawali, że go ze wsi spokojnéj, którą kochał, do stolicy powoływano, groził, że porzuci dostojeństwo i wyrzecze się splendorów... i tam daléj.
Stolnik umiał na każdą rzecz stosownie odpowiedziéć, by połechtać, a choć pochlebiał w sposób bardzo prosty, doskonale to przyjmowano od niego.
Pochlebstwo jest jak pieniądz; często przyjmują zwalany i wytarty; a nieraz i fałszywy. Powoli, powoli stolnik rozpoczął rzecz o sejmikach i przedstawił protekcyi pana wojewody JMP. Siekierzyńskiego, o którego rodzie i pochodzeniu mówił z tą pewnością, że wojewoda sławę jego i starożytność zdawna znać musiał.
Niestety, szyderski niepostrzeżony uśmiech przeleciał po ustach pana i znać było, że dotąd o egzystencyi nawet familii tego imienia i herbu nie słyszał. Jednakże zbyt grzeczny i zręczny, by się z tém wydać, kiwnął głową potakując.
— Pan Siekierzyński — dodał stolnik, forytując go ciągle — świeżo otrzymawszy spadek znaczny (tu się nieborak zakrztusił, jakby go pieprz zaleciał), objął piękną wioskę niegdyś rodziców dziedzictwo i chce krajowi służyć!
Wojewoda rzucił okiem na Tadeusza, obejrzał go bacznie i pochwalił przedsięwzięcie; obiecał swoję pomoc i rozmowa zwróciła się na przedmioty obchodzące kraj i prowincyą.
Wtém marszałek dworu oznajmił, że dano do stołu, a wojewoda powiódł swoich gości do jadalnéj, gdzie już w krześle zastali wojewodzinę, synka jéj z Francuzem i pannę kasztelankę. Gospodarz gości przy sobie umieściwszy, zasiadł, półgębkiem ich zaprezentowawszy. Wojewodzina, Fraucuz i kasztelanka bardzo żywo rozmawiali z sobą po francusku, wojewoda z gośćmi po polsku: z rozmowy pierwszych najmniéj baczny postrzegacz dostrzegłby, że żartowano sobie z przybyłych, na których padały wejrzenia ze śmiechami tém przykrzejszemi, że im towarzyszyła mowa obca i niezrozumiała.
Kasztelanka, na którą pan Kornikowski wlepił baczne wejrzenie, wskazując ją Tadeuszowi, była wcale niepowabną postacią. Lata jéj trudno było odgadnąć, bo są istoty, co nie mają młodości i nie starzeją się, a do nich właśnie należała panna kasztelanka: śniada, sucha, nie ładna, nie brzydka, z wyrazem złośliwego szyderstwa na twarzyczce wykrzywionéj, nieco ułomna, bo jedno ramię miała niższe, minę okazywała pańską, dumną i zgóry poglądała na wszystkich. Tadeusz odrazu uczuł, że nie było tu ani przystępu, że naraziłby się na śmieszność, jeśliby się ku niéj posunął. Stolnik zdawał się być innego zdania i wpatrywał się w nią bacznie. Obiad zszedł na dwóch rozmowach oddzielnych, a goście wstali głodni, bo był źle zgotowany i z dziwnych potraw i przypraw się składał. Sam wojewoda nalewał z butelki jednéj wino sobie i Francuzowi, z drugiéj kwaśny jakiś octowaty napój gościom. Przecież się skończył, wstali, a wojewodzina zaraz się usunęła do swoich pokojów, gospodarz ziewając powiódł panów braci do sali. Niedługo tu zabawiwszy, postrzegłszy, że zaczyna drzémać, pożegnali go i wynieśli się nie czekając dłużéj.
— A co? panie Tadeuszu, prawda, że królewna?
— Ani przystępu! panie stolniku, wysokie progi na moje nogi!
— Co to ani przystępu! gadasz waść! czemu nie spróbować?
— Czuję, że to-by było napróżno.
— A ja ręczę, że się uda! panna nie młoda, nie ładna, nie bogata, pójść za Siekierzyńskiego, za majętnego i młodego! łaskę jéj robisz! co tu niepodobnego?
Tadeusz ruszył ramionami.
— A ja jutro jadę do pałacu i pomówię z wojewodą!
Stolnik nie pojmował, żeby się mogło nie udać, i pewien siebie, prosił o ranną audyencyę magnata, który mu rad, że swą wielka ważność okaże, obiecując protekcyę przyszłemu deputatowi, oświadczyć kazał, że o dziesiątéj go przyjmie.
Na ten raz pan Kornikowski przypuszczony został do gabinetu, w którym stosy papierów, not, gazet, listów, świadczyły o wielkich, ważnych zajęciach statysty. Wojewoda powstał od stolika i prosząc go siedziéć, gotował się słuchać, ale nie pomału zdziwił gdy stolnik począł:
— Darujesz mi JW. pan i łaskawy dobrodziéj, jeśli co nie do rzeczy powiem i niespodziewaną uszy pańskie uderzę propozycyą... Szczęścia próbować każdemu wolno, a stary przyjaciel rodziny Siekierzyńskich, która starożytnością swą i lustrem mało ma w kraju równych, pragnąc splendor dawny odświeżyć, chwyta się!...
— Ale o cóż chodzi, o deputacyę wszakże?
— Nie, JW. panie, deputacya była tylko, iż tak rzekę, pozorem dla bliższego przypatrzenia się przedmiotowi myśli naszych. JMPan Siekiera Siekierzyński, którego naddziad, jak to JW. panu wiadomo...
Wojewoda ruszył ramionami.
— Którego naddziad piastował godność supremi belli ducis, Castellaneatus et Palatinatius magna cum laude gesserunt...
— Cóż tedy, stolniku?
— Pan Siekierzyński między szlachtą koronną memoria gestorum swych przodków fulgens, zamierza, znaczną odziedziczywszy fortunę, wstąpić w święty stan małżeński i dożywotnią przyjaźń z osobą jak on rodu znakomitego...
— Szczęść mu Boże! — rzekł Wojewoda — ale cóż ja mu na to poradzić mogę?
— Jakto? JW. pan nie widzisz, do czego ta mowa moja zmierza?...
— Prawdziwie, dotąd, stolniku, ślepy jestem.
— JW. kasztelanka...
— Jakto? — porwał się z krzesła Wojewoda — jakto? — i rozśmiał się tak szeroko, tak głośno, tak ogromnie, że z przedpokoju wpadł sługa śmiechem niezwykłym obudzony.
Stolnik osłupiał; Wojewoda się upamiętał, wstrzymał wesołości wybuchy i rzekł ocierając łzy:
— A! stolniku! stolniku! pozwól, niech to żonie mojéj powiem, bo nie wytrzymam!
Kornikowski nieco zmiarkowawszy, że na śmiech zarobił, ale nie mogąc pojąć w jaki sposób, ust nie otworzył, gdy pan Wojewoda wyleciał z pokoju i pobiegł do żony. Po chwili w pokojach dały się słyszeć śmiechy niesłychane, i nierychło powrócił gospodarz umiarkowawszy się trochę.
— Daruj mi — rzekł do starego — ale tak niespodziana i dziwna propozycya...
— Czém-że dziwna? JW. panie! — obrażony rzekł stolnik.
— Pozwalam, że pan Siekierzyński czy Siekiernicki, jak go tam nazywasz!..
— Ależ Siekierzyński! — z gniewem dodał szlachcic.
— Pozwalam, że jest najśliczniéj urodzony, ale ta jego ilustracya zbyt dawna i coś zapomniana, mam dwóch ekonomów tego nazwiska, jak-że chcesz, żeby kasztelanka...
Stolnik pochwycił czapkę, skłonił się i już był w progu, słowa więcéj nie rzekłszy; Wojewoda wydał mu się jeśli nie szalonym, to postrzelonym przynajmniéj. Powróciwszy do gospody, nie chciał się wyspowiadać z sukcesów kroku swego przed Tadeuszem, kazał zaprządz kolaskę i wyjechał z miasteczka. Ale w Siekierzynku zasiadł sam w okularach robić kopię drzewa gienealogicznego Siekierzyńskich, na czterech arkuszach sklejonych opłatkiem i dokonawszy téj wielkiéj pracy, wysłał z nią umyślnego do Wojewody.
— Niech zobaczą, przekonają się i żałują — rzekł w duchu dumnie. — Darowałbym im, gdyby o pieprzu wiedzieli, ale poniewierać i lekceważyć Siekierzyńskich! nie wiedziéć, co oni znaczą! to głupota i barbarzyństwo! Nie dziwię się, że kraj upada, gdy pamięć najzasłużeńszych ginie w narodzie.
Gwałtownie rozgniewany na wojewodę, udał się do Czerczyc dotknięty do żywego i trzy dni na podagrę ciężko odchorował.
Pan Tadeusz równie z nim przemyśliwał o ożenieniu, ale nie brał się do niego; byli życzliwi i nowi przyjaciele, co mu swatali różne panny, ale ich prosapia nie przypadała do smaku, ani stolnikowi, ani Siekierzyńskiemu; chcieli oba wielkiego, bardzo wielkie go imienia. I nie śpieszył się nasz bohater do ołtarza, a ile razy wspomniano mu ożenienie, kobiety, wzdychał dziwnie i zdawał się z jakąś myślą, z jakiémś wspomnieniem pasować. Sam sobie zostawiony, ponury był i zasępiony; nic mu nie smakowało, a w przyszłość patrzał jak skazany na żywot ciężki, w którym niéma ani nadziei, ani uśmiechu pogody. W początku pobytu na wsi, w czasie procesu, zajęcie, walka, ciągłe jéj zmiany, zajęły go tak żywo, że się zdawał oswajać z położeniem swojém; teraz w miarę jak spokojniejszym był i na wsi gospodarzem tylko został, nigdy uśmiech weselszy ust mu nie rozwiązał, nigdy czoło się nie rozchmurzyło. Zdawał się żałować przeszłości? czego? nie wiem! tak często żałujemy kłopotów i trosk przebytych nawet! czując, że z niemi uroniliśmy nieodzyskaną cząstkę życia! Stolnik napróżno starał się go rozruszać, rozbawić i pokrzepić, wreszcie spluwał mrucząc:
— To to nieszczęśliwe zgubiło go kupiectwo i sumienie go gryzie! sumienie! plama niestarta! byłem pewien, że to uczuć musi prędzéj, późniéj! Gdyby się ożenił!
Ale gdy mówiono o ożenieniu, coraz chmurniéj Tadeusz spuszczał czoło i uparcie milczał.
— Cóż tandem będzie? — rzekł raz stolnik — myśl asindziéj, myśl, nie bierzesz się, nie szukasz, a latka płyną... Jeśli dziś nie łatwo co znajdziesz, cóż dopiéro potém?
— Panie stolniku! — rzekł zbierając się na odwagę Siekierzyński — wszak szlachcic, który się żeni bodaj z... mieszczanką (wymówił to z nieśmiałością) nie traci przez to szlachectwa, sam, ani jego dzieci, owszem nadaje żonie.
Stolnik porwał się na spuchłe nogi, wlepił w niego oczy wielkie zaiskrzone, padł na krzesło i stukając ręką, rzekł:
— Co mi to waćpan prawisz znowu? Ha! ha! widzę, co się święci! Coś lubelskiego za pasem!
— Ja się pytam.
— A po kiego dyaska-byś się pytał, gdyby co nie było w tém?
— No, a gdyby i było?
— Jeszcze tylko tego ci braknie! — burzliwie krzyknął pan Kornikowski chwytając się za głowę i z rozpaczą dodał: — Idź i czyń, co ci się podoba, ale wyprzyj się mnie, mojéj znajomości i opieki i imienia ojcowskiego i originis suac. Tak! tak! prochy ojców poruszysz w grobie, popioły dziadów zadrżą na ciebie! Ostatni! ostatni z imienia, coby splendor i lustr stemmatu swego miał podnieść, coby winien dźwignąć ex oblivione imię szanowne, zagrzebać je chce i nową okryć plamą! Nie dość li tych pieniędzy in tam vili mercaturae statu. zapracowanych, któreby dłoń piec powinny, chcesz jeszcze dać dzieciom swym matkę mieszczankę... Jeśli to uczynisz, wiedz waćpan, że nomine et auctoritate parentum wyklnę cię!...
Dokończywszy perory stuknął stolnik po krześle i zdyszany zamilkł, spoglądając, jaki téż uczyniła skutek na umyśle Siekierzyńskiego.
On stał zbladły, zmieszany jak winowajca.
— Panie stolniku — rzekł — nie myślałem o tém i nie myślę, niepotrzebnie się unosisz, inny casus wywołał moje zapytanie.
— Jakiż? jaki?
— Wszak-ci to pan Zamszycki ożenił się z Wirmanówną, warszawskiego kupca córką.
— Pan Zamszycki! ale cóż to za szlachcic? — rzekł stolnik — pan Zamszycki rękoma dziada swego skóry na zamsz wyprawiał.
Tandem szlachcic.
— Skartabellat! mości panie! nie sztuka! nie sztuka! niech się żeni z kim chce, ale Siekierzyński! Waćpan nie znasz coś winien imieniowi swemu!
— Ależ ja nic nie myślę!
— Czegożeś pytał?
— Aby się dowiedziéć co będzie z Zamszyckiemi?
— Co będzie? będą taką kiepską szlachtą, jak i byli, bo niezawodna rzecz, że ożenienie z kobietą niższéj kondycyi nobilituje ją de facto, jeśli nie de jure; albowiem co nie szlachecka, tego i sam Pan Bóg nie uszlachci, chyba czas, chyba wieki!..
Stolnik wymówił to z taką pewnością i wiarą w prawdziwość słów swoich, że gdyby nie to, że jeden go Siekierzyński słuchał, byłby na śmiech zarobił.
Z niedowierzaniem wpatrywał się długo jeszcze w Tadeusza, jakby go badał i pomimo zapierania się jego, pozostało mu jakieś podejrzenie na sercu. To jeszcze przyśpieszyło starania o najrychlejsze ożenienie, i jakoś w kilka tygodni odebrał pan Siekierzyński kartelusik od stolnika zapraszający go do Czerczyc, dla pomówienia w ważnym interesie.
Zwykł był zawsze pana Kornikowskiego jak ojca słuchać i zaraz do niego pośpieszył. Był to majowy ranek, a stolnik niecierpliwy już siedział w ganku, choć chłodny wietrzyk powiewał, i czekał pupila niespokojny widocznie. Zaraz odprawił ludzi, chwycił go za rękę i cicho szepnął:
— Mam! mam!
— Co, panie stolniku?
— A żonę, żonę, żonę dla asindzieja, ut sic!
Tadeusz smutnie na niego spojrzał i usiadł czekając relacyi.
— Człek czasem szuka, szuka daleko a pod nosem nie widzi — mówił pan Kornikowski — właśnie o dwie mile nie daléj, w Smarzewie, jest panienka, jakiéj nam potrzeba.
— A nie będzie tam jak z kasztelanką?
— Nie mów mi waść o tym głupcu wojewodzie, wszyscy ci magnaci nowéj kreacyi, to trutnie i pęcherze nadęte... To zupełnie co innego, szlachecka córka, ale doszedłem, że to szlachta godna Siekierzyńskich... Tarłówna, mosanie, Tarłówna! Wiesz waść, że Tarłowie byli comités, familia wielka! Mówią, że wygaśli, ale jako żywo, jest odłam téj rodziny... Tarło, ojciec mojéj panny, mieszkał w Smarzewie, miał pięciu chłopów, umarł i zostawił trzy córki, trzy Tarłówny! Wystaw sobie, żywa dusza i oni sami nie wiedzą co znaczą, a to szlachta, a nawet imieniem magnaci... Panienka nie tak bardzo młoda, lat dwadzieścia pięć, druga dwadzieścia i trzy, trzecia dwadzieścia, wszystkie gładkie i gospodynie wielkie... Starszą oczywiście wziąć potrzeba, bo młodszéj przed nią nie wydadzą, taki zwyczaj i święty zwyczaj, nie ma co mówić.
— Ale, panie stolniku!
— Co to za ale? Uboga? hę? Znajdź-że sobie bogatą, ale Tarłówna! ha! Tarłówny na drodze nie znaléźć! raritas, precyoz! Nowy lustr i splendor. Więc z południa jedziemy, jużem słówko puścił w ucho matce, rozpatrzysz się i spodziewam się, że to pójdzie jak po maśle, tylko mi proszę brać się żwawo...
Długo jeszcze stolnik dawał naukę Tadeuszowi, który uparcie milczał, a posławszy za nowym kontuszem i strojem do Siekierzynka, sam świetnie przybrany, wywiózł pupila nie czekając tego samego dnia do Smarzewa.
My ich uprzedźmy tutaj i zapoznajmy się z panią Tarłową i jéj córkami. Domek ich stał w wiśniowym sadzie na końcu wioski, ubożuchny, schludny, czysty i zdawał się mówić do przejezdnych i gości; — dobrze mi tutaj! — Czyste było podwórko, choć gospodarskie, bo pełne drobiu, płótna, nici, osławione obórkami, stodółkami, chlewkami. Małe to było wszystko, ale czyste, porządne i zewsząd z ładem patrzała zamożność, na jaką stało drobnego szlachcica. Nigdzie złamanego płotu, nigdzie odrapanéj ściany, odartego dachu, kałuży i śmieciska, każde stworzeńko, co się ukazało, tłuściuchne, błyszczące, z pełnemi bokami. — Zdaleka śpiew dolatywał raźny, i jakby zapach szczęścia, szczęścia, co nie patrzy wysoko, nie żąda wiele, a jak zielony bluszcz rozściela się potulnie po ziemi.
Wieczorami widziałeś panią Tarłowę, nie starą jeszcze niewiastę, w czepcu białym, w fartuchu, u którego paska ogromny pęk kluczy wisiał, krzątającą się z córkami koło gospodarki. Trzy jéj córki, jak trzy krople wody do siebie podobne, śliczne dziewczęta, choć ich piękność nie bardzo uderzyła stolnika, smukłe były jak topole, rumiane jak jabłka, wesołe jak ptaszki. Kochały matkę nadewszystko na świecie, a tak im było dobrze z nią i przy niéj, że gdy o nie kto się starał, zwykle mówiły z uśmiechem:
— O jeszcze czas! jeszcze czas!
I tak pierwsza Józefa doszła lat dwudziestu pięciu, bo stolnik dobrze wiedział lata, zajrzawszy do metryk dla pewności, dwie drugie dwadzieścia przeszły. Miały dosyć ubogiéj szlachty, co się o nie starała, bo je wszyscy znali, jak były pracowite i poczciwe, ale im tak ciężko rozstać się było z matką. Nawet najstarszéj podobał się podobno niejaki pan Żeligowski, który o nią trzy razy się oświadczał, ale ona go tak prosiła, żeby poczekał, iż się usunął i bywał tylko czasem u nich jak przyjaciel domu.
Rozkosz bo to była patrzéć na to życie spokojne wdowy Tarłowéj i jéj córek, tak ciche, tak jednostajne, tak szczęśliwe! Nigdy tam swaru, nigdy krzyku, nigdy chmurki na czole, a taka pobożność, a z nią takie wesele i pokój duszny! W niedzielę panny z matką idą do kościoła, pobrawszy się pod ręce, gdyby trzy rówieśnice, z książeczkami pod pachą, ubrane czysto a skromnie; idą a na matkę poglądają, to ją która przytrzyma, to jéj książkę weźmie, to osłoni od słońca, to chustką okryje... Stara aż płacze z radości i całuje córki, a one koło niéj jak kurczątka szczebioczą, cisną się, chichoczą... A choć to tylko same kobiety mieszkały i młodzieży nie brakło, która do domku zaglądała, takie tam było życie przykładne, zwyczaje święte, że ktoby co na nie powiedział, byliby go sąsiedzi ukamienowali.
Wdowa już po razy kilka wspominała córkom o zamążpójściu, obawiała się je, broń Boże śmierci, zostawić tak same bez opieki sierotami na świecie; ale żadnéj nie zamarzyło się jeszcze inne nad domowe szczęście, żadna nie chciała opuścić matki. Płakała wdowa, lecz zmuszać nie miała siły, a tak była im wdzięczna za przywiązanie. Gdy stolnik nadmienił jéj o Siekierzyńskim, zamożnym posiadaczu pięknéj wioski, nic na to nie odpowiedziała, prosiła tylko, żeby przyjechał, myślała, że się podobać potrafi któréj z córek. Ale Tadeusz mimo wszystkiego, co miał za sobą, tak był nieśmiały wobec kobiet, tak chmurny zawsze i smutny a obojętny, że nie łatwo mógł któréj wpaść w oko. Jakoś ku wieczorowi wtoczyła się karyolka stolnika na dziedzińczyk Smarzewa, panny patrzały przez okno na wjeżdżających i dwie pobiegły się przybrać, a najmłodsza tylko, Helenka, została przy matce, która gotowała się na przyjęcie gości.
Wszedł stary stolnik z grzecznym komplementem wysmażonym po staroświecku, przedstawując Siekierzyńskiego; powstała z podziękowaniem staruszka, a zaczerwieniona Helenka, opatrzywszy kawalera, wysunęła się co chyżéj opisać go siostrom. Nierychło i one przecie nadeszły zarumienione kłaniając się, a potém szybko kryjąc za krzesełko matczyne. Stolnik za przybyciem ich, prawić chciał i pannom grzeczności, ale ciągle się mylił, biorąc jednę za drugą, tak były do siebie podobne. Tadeusz zbliżył się do najstarszéj Józefy i chciał rozpocząć rozmowę od obojętnych przedmiotów, ale widocznie szło tępo, odwrócił się ku średniéj, i tu nie lepiéj był przyjęty; a Helenka tak się wywijała, że i mówić do niéj nie mógł.
Stolnik poglądając na to, niecierpliwił się i mówił w duchu:
— Co u kata! nie umié się przysiąść jak należy nawet! Co za młodzież, co za młodzież? ani pić, ani smalić cholewek... Ja jeszcze dziś-bym znalazł rychléj dziesięć słów, niżeli on jedno we własnéj sprawie!
I okiem a miną pan Kornikowski podpędzał napróżno Siekierzyńskiego.
Nie kleiło się jednak wcale, aż tu i pan Żeligowski, pretendent najstarszéj, przyjechał, bo mu ktoś szepnął, że tam Siekierzyńskiego powieziono. Był to młody chłopak, ogorzały od gospodarskiéj pracy, domator widać, nie wykwintnie wychowany, ale wesół, raźny i śmiały. Stolnik przeczuł przez skórę, co on znaczył tutaj, wejrzawszy na matkę i najstarszą córkę, które się na widok jego zarumieniły bardzo. Z pierwszemi odwiedzinami nie wypadało siedziéć długo, odjechali więc, pozostawiając za sobą pana Żeligowskiego, a ten wieczorem upadł do nóg matce i córce, formalnie prosząc o jéj rękę.
Biedna wdowa rozpłakała się, nie wiedząc, co na to odpowiedziéć, Józefa milczała.
— Rób, co ci się podoba, moje dziecko.
— Nie mogę matki opuścić, nie mogę! — z płaczem zawołała córka.
— Moja droga, nie odpychaj losu, nie rozdzielim się przecie...
— Na wszystko się zgadzam — przerwał Żeligowski — byleś mi pani nie odmawiała dłużéj, czekałem długo, milczałem, cierpiałem.
— Józiu! rób, co chcesz, i niech ci Bóg błogosławi — wyjęknęła matka.
— Ja nie mogę porzucić mamy.
— Dziecię drogie! przecież kiedyś rozstać się musimy, a Bóg wié kiedy i jak; potrzebujesz opiekuna siostrom i sobie, pamiętaj o tém, gorzko-by mi było umierać, zostawując was bez podpory, bez opieki...
Odłożono do jutra odpowiedź, a Żeligowski odjechał pełen nadziei; wieczór w Smarzewie zszedł na płaczu, namysłach, uściskach i namowach staruszki. Córka choć kochała i szanowała swojego narzeczonego, tak się lękała wyjść za mąż! Przywykła do ciszy swojéj strzechy, do słodkich pieszczot macierzyńskich, do sióstr, których serca biły tak zgodnie z jéj sercem; obawiała się nowego życia... tęskno jéj było za każdym kątkiem rodzinnego domku, za ganeczkiem, na którym siadywały wieczorami, za pokoikiem wspólnym, za ogródkiem, za ludźmi dobremi, z któremi pracowały... Ale Żeligowski przysięgał, że większą część roku spędzą przy matce, że ją uczyni szczęśliwą i wolę jéj spełniać będzie, matka nalegała i nazajutrz Józia dała słowo ze łzami.
Gdy w dni kilka stolnik przybył znowu z panem Tadeuszem, już było po cichych zaręczynach, i z kolei przypadały na średnią siostrę konkury Siekierzyńskiego. Ale Marya żadnym sposobem iść za mąż nie chciała i pomimo nalegań matki, która jéj świetny los przedstawiała w przyszłości, ze łzami błagała, żeby nie zmuszała ją opuszczać domu.
— Helenka tak młoda! Józia dom opuszcza, o! nie! nie! ja za mąż iść nie mogę, ja muszę zostać z matką!
Gdy więc stolnik zostawszy sam-na-sam z wdową, pragnął od niéj pozwolenia starania, odebrał z największém zdziwieniem tylko grzeczną odmowę. Z początku uszom nie wierzył, domyślał się skrytych powodów, nawet kupiectwo Tadeusza na myśl mu przychodziło, w końcu rozgniewany odjechał, składając winę na niezgrabstwo i zimne obejście Siekierzyńskiego.
— To zaklęcie jakieś! — rzekł — tam się nie udało, tę nam ktoś wziął z przed nosa, trzecia rekuzuje; niech-że sobie pan Tadeusz sam się stara, sam robi co lepiéj, a ja ręce umywam i już więcéj się w to nie wdaję.
Tak mrucząc wrócił stolnik do Czerczyc i pół roku siedział spokojnie, Tadeusz ze swojéj strony siedział także jak przykuty, mało między ludźmi goszcząc.
Jakoś już ku jesieni, Jakób, stary sługa pana stolnika, przybył z listem do Siekierzynka, a pismo było w następujących wyrazach:
„Lepiéj późno niż nigdy, dobre to proverbium, a zatém nie patrząc, jak dawno i dlaczego Czerczyce z Siekierzynkiem się nie komunikują, pierwszy krok czynię zapytaniem przyjazném: Co nowego u waści? czy nic ze strony nuptialis copulae nie słychać? Rad-bym, żebyś waszmość pan pilniéj o tém myślał. Ja po staremu modląc się i domu pilnując, coś tutaj niby napytałem godnego, co jeśliby projektów powziętych nie mieszało, proszę dla bliższego porozumienia do mnie jutro na barszcz, i łaskawéj się pamięci polecam, zawsze humillimus servus et amicus

Piotr Kornikowski,
stol. nur. manu propria“.

Nie mając nic lepszego do czynienia, pan Tadeusz, chociaż nie widać było w nim pośpiechu, pojechał do Czerczyc nazajutrz. Pan Kornikowski spotkał go z miną zadowoloną z siebie i tajemniczą, posadził i, odprawiwszy Jakóba, który rad był się przyzostawać, słuchać rozmowy i do niéj się mieszać, tak począł:
— No! ja stary, w domu siedzę, a jeszcze ze mnie lepszy widzę od waszmości szperacz! oj! bodaj to naszego wieku ludzie, do wszystkiego! wy młodzi, rzekłbym fruges consumere nati, gdybym nie wiedział, że po swojemu pracujecie. Ale co to za porównanie do nas, gdyśmy lata wasze mieli!
Tadeusz się uśmiechnął bez ochoty do śmiechu.
— Słuchaj-że waćpan, co teraz to certe i certissime mamy pannę i co się zowie.
— Panie stolniku! nie łapmy ryb przed niewodem, czy nie pamiętasz kasztelanki i Tarłówien?
— Wypadki! eventa extraordinaria! ale co teraz...
— Jak mnie, to się to jeszcze raz przytrafić może.
— Nie! nie! do trzech razy sztuka! słuchaj waćpan: a naprzód quoad prosapiam, będziesz miał ni mniéj, ni więcéj, tylko Opalińską!
Rzekłszy to, stolnik zastanowił się i zdawał słuchać dźwięku, jaki usta jego wydały, z rozkoszą.
— Słyszysz waćpan — powtórzył — Opalińską! Ubożsi to są Opalińscy, nie przeczę, lecz stemma gentilitium toż samo, ród ten sam, ilustracye wielkie. Państwo Opalińscy, stąd o mil sześć zamieszkali, mają wioskę zadłużoną, to prawda, ale córkę jedynaczkę... Cóż waść na to?
— Kwestya, czy wydadzą?
— To już waścinéj głowy kłopot, staraj się jak należy. Ja tam już byłem, dla spenetrowania intencyi i z ojcem dobrym, moim niegdy znajomym, mówiłem aperto corde, okazując mu, że Siekierzyńscy godni Opalińskich. Trzeba, żebyś wiedział, iż i non sine ratione, łaskotliwi są na szlachectwo. Pierwszy to warunek dla zięcia... nobilis origo.
— Zdaje się, że mi nic zarzucić nie mogą.
— Byleby ich pieprz nie zaleciał — szepnął pan stolnik ręce składając. Siekierzyński udawał, że niedosłyszy.
— Ale jakiż to dom, ludzie, jakiego nabożeństwa i humoru rodzice, jaka panna? — spytał Tadeusz — jeśli to nie zmęczy pana stolnika, radbym bardzo posłyszał.
— Więc słuchaj: znam ich oddawna; Opaliński sam, statysta i polityk głęboki, trzykroć był deputatem na sejmy i inne sprawował urzędy, dwakroć komisarzem do rozgraniczenia był mianowany i w trybunale zasiadał, to dość powiedziéć, człek publiczny, i na usłudze publicznéj fortunki ojcowskiéj nadwerężył. Postawa Ulissa, mowa Cicerona, togatus nawet, gdy do stołu z rodziną siada, znać w nim człeka publicznego, ciągle zaprzątnionego myślą poważną. Z tego powodu zdawszy gospodarkę na jéjmość i wielkie mając rozchody, nadtracił ojczystego. Jéjmość Rawiczówna także urodzona pięknie, włada w domu wszystkiém i rozrządza, matrona poważna i godna tak zacnego męża, białogłowa stateczna. Córka młoda jeszcze, skromna i surowo wychowana, po swojéj myśli nic nie zrobi; więc tu do rodziców potrzeba więcéj obrócić staranie niż do niéj. Zresztą dom zacny omnimodo i szanowany, a długi, które majątek obciążają, wstydu im nie robią, boć fortunki dla próżności i dla pokazania się nie strwonili, ale uczciwie na posługach kraju nadwerężyli swego. Jest wszelkie podobieństwo, że JMPan Opaliński dostanie starostwo. Żeby napróżno zawodu nie miéć, woziłem z sobą wasze drzewo gienealogiczne, rozpatrzył je z uwagą i rzekł:
— Niech-że poznam osobiście pana Siekierzyńskiego... A zatém pojedziemy.
Jak rzekł stolnik tak się stało, pojechali i po okropnych wertepach drugiego dnia stanęli u karczemki pana deputata, w Zalesiu, gdzie kitle podróżne przemienili na strój wytworniejszy: stolnik swoje odświętne suknie, a Tadeusz nowo sprawione wykwintne przywdział odzienie, które był z Warszawy sprowadził. Pomimo lat trzydziestu kilku, wyglądał jeszcze świeżo, młodo i przystojnym był mężczyzną; wiek podobnym go bardzo uczynił do ojca, głowę tak nawet nosił i ręce jak skarbnikowicz zakładał. Przypasawszy sadzoną starą karabelę do pasa, siadł stolnik z pupilem do kolaski i zajechali przed ganek. Dwór w Zalesiu był staroświecki, ale porządny, wznosił się na wysokiém podmurowaniu, wiodła do niego brama murowana z herbami i godłami rodziny. Trochę na boku widać było w lipach kapliczkę drewnianą z maleńką kopułką i krzyżykiem. Ogromny na słupach sparty ganek wiódł do sieni przestronnéj, z któréj do sali ciemnawéj od ogrodu weszli goście, a tu zastali deputata przechadzającego się po niéj z listem w ręku. Był to mężczyzna pięknego wzrostu, z głową podgoloną, szlachetnych rysów twarzy, w których nieco dumy patrzało, ostatek włosów siwo-szpakowatych, zaczesanych do góry, na wierzchu głowy strzępił się rezolutnie; barczysty, zbudowany mocno, nie zdawał się miéć lat więcéj nad pięćdziesiąt kilka. Znać z pracy marszczki wczesne wystąpiły mu na czoło i pokrajały czerstwe a rumiane jeszcze policzki. Ujrzawszy stolnika, postąpił ku niemu, zmierzył oczyma Tadeusza i prezentowanego sobie przyjął z powagą i wyższością grzeczną. Zasiedli, a jak bywało, zaraz się de publicis rzecz poczęła, a że to materya nieprzegadana, dobrą godzinę zajęła i ani się postrzegli, gdy zmierzchło, i sama pani z córką weszły po podaniu świec.
Pani miała téż postać surowo poważną, a córka ze spuszczonemi oczyma jak przepłoszona wyglądała przepiórka. W rysach deputatowéj znać było przywykłą do panowania niewiastę, a ze spojrzeń męża w tę stronę niespokojnych i błagających, poznał Tadeusz, że ster domu spoczywał w ręku niewieścim. Panna Izabela jak siadła obok matki i utopiła oczy w posadzkę, tak ich się podnieść nie ośmieliła, tylko ukradkiem i to niepostrzeżenie, wyprostowana zajmując miejsce swoje, jak drewniana laleczka. Tadeusz nie znalazł ją ani piękną, ani brzydką i nic o niéj powiedziéć sobie nie umiał. Była to istota nieznacząca, nie uderzająca niczém, bez wdzięku młodości, bez życia, bez ruchu, coś martwego i zaniemiałego. Czy ją Bóg tak stworzył, czy wychowanie uczyniło, ciężko było poznać, nawet zdaje się, że ciekawości nie miała, bo oczy jéj ledwie parę razy obojętnie się podniosły i obojętnie odwróciły od przybyłych. Deputat tymczasem rozprawiał o podobieństwie wojny z Turkami i de probabili onéj eventu; o wieściach od rakuskiéj granicy, a nawet o sumach neapolitańskich, które był wyliczył dokładnie i memoryał o nich przygotował wielce ciekawy.
Deputatowa zgóry, jakby z tronu mówiąc powolnie i cedząc słowa wielce dobrane, rozmawiała z panem Tadeuszem; wyprostowana, sztywna, poważna i nudna na zabój. Nie możemy zaprzeczyć, że i stolnik i Tadeusz, gdy się do snu rozeszli i sami pozostali w narożnym pokoju, odetchnęli jak po ciężkiéj pańszczyźnie, po tym wieczorze ceremonialnym, który nie był już szlacheckim, a jeszcze pańskiego nie doszedł. Stolnik wszakże kazał admirować Siekierzyńskiemu rozum i elokwencyę ojca, wspaniałą powagę matki, wdzięk skromny córki. Tadeusz milczał, jakieś wspomnienie przelatywało mu po głowie, tęskne wydobywając z piersi westchnienie. Pokładli się spać, a stary Kornikowski bił muzułmanów we śnie i jechał z poselstwem do Carogrodu o pokój wiekuisty traktować. Siekierzyński śnił o Lublinie i spojrzenie Ludwisi na schodach kamienicy w Grodzkiéj ulicy przeszywało go na wskróś, bijąc sercem odmłodniałém.
Nazajutrz zatrzymani grzecznie pozostali, a dzień przewlókł się podobny wczorajszemu wieczorowi, wydając się wiekiem. Stolnik im tężéj się nudził, tém więcéj się unosił, żeby Tadeusz tego nie poznał, powtarzając co chwila: — Opalińska! mości dzieju! Opalińska! — Trzeciego dnia zaproszeni, by odwiedzali Zalesie, wyrwali się przecie, odetchnęli i odjechali. Długo milczeli w drodze, aż stolnik wreszcie niepokojącą go przerwał ciszę słowy:
— A cóż, panie Tadeuszu? nieprawdaż dom poważny, zacny, godny, jakich mało. Ojciec statysta i polityk, matka istna rzymska matrona, córka pełna pudoru i skromności niewieściéj, słowem hoc erat in votis! znaleźliśmy, czego żądali!
Pan Tadeusz słabo odparł Kornikowskiemu, nie unosząc się zbytniemi pochwałami.
— Ani słowa — rzekł — dom bardzo szanowny, ludzie zacni...
— Deputat trochę zanadto mówi o rozgraniczeniach, w których komisarzował — rzekł stolnik śmiejąc się — ale cóż to szkodzi?
— Zapewne! — obojętnie odpowiedział Tadeusz.
— Matka trochę za seryo i za poważna, godziłoby się téż kiedyś i rozśmiać.
— Tak, toby nie zaszkodziło.
— Córka ma minkę trusi, ale tém lepiéj.
— Dlaczego, panie stolniku? — zagadł Siekierzyński.
— Pytasz mnie asindziéj dlaczego? dlatego, że skromność jest kwiatem młodości, flos juventutis pudicitia.
— Szkoda, że tak mało ma życia, mowy i ruchu.
— Wołałbyś fertyczną! no! a ja wolę powolną; kto się bardzo rusza, często zadaleko się posunie, bezpieczniéj w miejscu zostać. No... ale jak-że się podobali?
— Dosyć.
— Tylko dosyć?
— Czyż dosyć nie dosyć? — spytał Tadeusz.
— Wołałbym bardzo, ale i na tém przestaję! — rzekł stolnik.
Po téj rozmowie krótkiéj, usposobieni do snu, oba podróżni mrużyć oczy zaczęli i do Czerczyc drzemiący przybyli. Nierychło wybrali się w drugą podróż, i Tadeusz nie śpieszył wcale, ale stolnik go przypilnował, i mimo dręczącéj go pedogry, sam się z nim wybrał, aby być pewniejszym odwiedzin, które zresztą odbyły się jak pierwsze. Deputat siedział na krześle perorując de rebus publicis, deputatowa mało mówiła cedzonym sposobem, córka nic wcale. Spytana przez pana Tadeusza o coś raz i drugi, odwołała się do matki, a matka po dojrzałym namyśle, odpowiedziała za nią, bardzo wytrawnie.
Stolnik pomimo uwielbienia, jakie miał dla państwa Opalińskich, drugiego dnia począł ziewać i choć zręcznie się kułakiem zakrywał, Siekierzyński postrzegł ten symptom nudów, których i sam doznawał. Cały dzień upływał jednakowo, na jednostajnéj gawędzie, w jednych nawet salki owéj miejscach, gdyż tu i deputat i pani i córka mieli swoje krzesełka uprzywilejowane i z nich się nie ruszali. Przy trzeciéj bytności, stolnik swat oświadczył państwu Opalińskim żądanie pana Siekierzyńskiego starania się o rękę i dożywotnią przyjaźń JM. panny Izabeli. Na co odpowiedziała sama deputatowa, zabrawszy głos za siebie i męża, iż wielki im zaszczyt czyni staranie tak godnego kawalera, ale otwierając mu dom swój, decyzyę dalszą pragną zachować do lepszego poznania pretendenta. Po czém pani Opalińska poczęła się rozpytywać stolnika o substancyę Siekierzyńskiego, stan jego interesów i curriculum vitae.
Zapłonił się, choć stary, Kornikowski, gdy do żywota pupila jego przyszło, i musiał manewrować bacznie, by się z pieprzem nie spotkać; deputatowa wyprostowana słuchała, potrząsała głową i niczém nie okazała, co myśli. Gdy ukończył, skłoniła się, popatrzała na ręce swoje, potém na sufit, potém na podłogę i odeszła. Panu Tadeuszowi otwarty odtąd był dom w Zalesiu, ale do niego zbyt zapalczywie nie uczęszczał i napędzany przez stolnika, niekiedy tylko zajrzał na krótko, przysiadł się do Izabeli, za którą zawsze odpowiadała mu matka, pokarmił rozmową deputata i ogromnie ziewając odjeżdżał. Te konkury tak były utrapione, że wreszcie postanowił się formalnie oświadczyć i wolał ożenić, niż dłużéj z panną Izabelą przez usta matki konwersować o pogodzie, słocie i nabożeństwie w parafialnym kościele.
Stolnik ucieszony, że do tego przyszło, pewien pomyślnego skutku swego poselstwa, przygotowany do sukcesów, wyjechał do Zalesia, na palcu mając zawczasu pierścień z soliterem, który chciał ofiarować od siebie pannie Izabeli. Na twarzy jego malowała się radość i uspokojenie, a wchodząc do znajoméj salki zaleskiego dworu, tak był wypogodzonego oblicza i roztargniony, że nie postrzegł, iż chmurniéj go daleko niż zazwyczaj i z pewném zakłopotaniem przyjęto. Deputat wprawdzie ujął go za rękę serdecznie, ale na długi komplement pełen aluzyi, odpowiedział sucho, krótko i ogólnie; deputatowa zaś zagryzając wargi, dostojeństwa swego i godności pełna, ledwie raczyła kiwnąć mu głową i odwróciła się do okna. Panna Izabela nie ukazała się i krzesełko jéj pozostało próżném.
Przyzwoity czas dawszy na przygotowanie i spoczynek, na zebranie myśli, pan Kornikowski wystąpił wreszcie z oracyą swatowską; zdumiało go, że słuchano jéj w głuchém a chłodném milczeniu, a gdy skończył i pokłonił się, w rzeczach domu tyczących się panująca i decydująca pani deputatowa, lekko pochyliwszy głowę, odezwała się dyktatorsko:
— Gdyśmy w dom nasz JMPanu Siekierzyńskiemu, prowadzonemu przez waćpana dobrodzieja, uczęszczać dozwolili w celu starania się o względy nasze i córki, nie było to wszakże żadném z naszéj strony zapewnieniem sukcesu tych starań.
— Tak! sukcesu tych starań! — powtórzył wedle zwyczaju deputat, który w domowych sprawach żonie potakiwał.
— Aniśmy myśleli czynić dla widoków naszych najmniejszéj wiolencyi afektom i skłonności córki naszéj.
— Skłonności córki naszéj! — kiwając głową rzekł deputat.
— Przeto też — kończyła jéjmość — nie możesz nam WPan dobrodziéj miéć najmniéj za złe, jeśli dziś przekonani, iż serce i uczucie Izabelki naszéj zwróciło się ku innéj osobie...
— Tak, ku innéj osobie — mówił deputat.
— Widzimy się z żalem w konieczności podziękowania W. Siekierzyńskiemu za okazany nam szacunek, a razem proszenia go, aby nam przebaczył, iż propozycyi jego przyjąć nie możemy.
— Przyjąć nie możemy! — echem dodał deputat.
Stolnik osłupiał zupełnie i stanął jak wryty, nie rozumiejąc nic, nie mogąc wierzyć uszom swoim.
— A zatém — mówiła sama pani — daruj nam, stolniku.
— Daruj nam, stolniku — przemówił deputat.
— Ha! — rzekł pan Kornikowski — wola boża, ale niech-że wiem, kto tak szczęśliwy, iż się umiał państwu zasłużyć przed nami.
Deputatowa zmieszała się, potrzęsła głową i dawała znaki mężowi, aby imienia nie wyjawiał, ale po czasie, bo pan Opaliński już je wypuścił z ust niezręcznie, za co mu pogrożono na nosie.
— Pan Piątecki.
— Co! Piątecki! syn wychrzty! — wyrwało się stolnikowi.
Deputatowa zaczerwieniła się nadzwyczajnie, deputat cały zmieszany schwycił za rękę Kornikowskiego.
— To fałsz, mościdzieju! to niegodna kalumnia!
— Jakto kalumnia! kiedym nieboszczyka tatka do chrztu trzymał — rzekł stolnik odważnie. — No! daj Boże szczęście państwu, a ja tu już niepotrzebny, do stopek się ścielę.
Oboje państwo bez ruchu pozostali w swoich miejscach, gotując się do walki domowéj, gdy pan stolnik trochę zemstą swą pocieszony, ale zawsze w gruncie gniewny, siadł do kolaski i spiesznie odjechał. Przybywszy do Czerczyc, nie posłał zaraz do Tadeusza, a ten się téż nie dowiadywał do niego, znać mu do tego szczęścia nie bardzo było pilno, i spotkali się dopiéro w kilka dni potém w kościele. Miarkował Siekierzyński z tego, że się stolnik nie śpieszył, iż niebardzo pomyślną otrzymał odpowiedź; pan Kornikowski zaś bojąc się zmartwić pupila, a wstydząc się za zawody, których był okazyą, zwlekał z przyznaniem się do rekuzy nowéj. Ale kryć ją dłużéj nie było można, zeszli się u księdza proboszcza na bigosie i zrazach po sumie.
— A co, panie stolniku?
— Względem czego?
— Jak tam poszło w Zalesiu?
— A w Zalesiu! zachciałeś! doszedłem, że to są Opalińscy nie z tych prawdziwych, ale innego herbu i nie tak przedziwna szlachta; możemy im dać pokój.
— Seryo! ale czyż się to godzi?
— Ja to ułatwię.
— Stolniku! przyznaj się do harbuza.
— Ale nie! nie! któż to waści powiedział?
— Nie trudno zgadnąć.
— To nie tak było! podstawiłem tam sam Piąteckiego, żeby nas wyręczył... to neofita, jemu i taka szlachta dobra.
Tadeusz rozśmiał się.
— Czego się asindziéj śmiejesz? To cię nie martwi?
— O! ani trochę!
— Proszę! a ja się bałem, żebyś się nie rozchorował.
— O! co o to, możesz być pan spokojny.
— Ale cię to przecie od tentowania szczęścia in matrimonio nie odstręcza?
— I nie zachęca! — rzekł Tadeusz.
— Co do mnie — przerwał stolnik — widać, że nie mam szczęścia do swatowstwa, trzeba temu dać pokój, rób sobie waćpan, co chcesz. Jednę tylko mam prośbę, pamiętaj na ród swój i obowiązki, jakie na ciebie wkłada. Żeń się zresztą z kimkolwiek, byle ze szlachcianką dobrze urodzoną, nie myślmy o Tarłach i Opalińskich, o kasztelankach i tym podobnych specyałach; ojciec waścin miał zacną i godną kobietę, chociaż Pilecką. Aleć prawda i Pileccy niczego! z Jagiellonami się zetknęli! zapominam!
Tadeusz umilkł i nic nie odpowiedział; stolnik rychło umknął do Czerczyc. Gryzły go niepowodzenia srodze; rad był widziéć żonatym pupila co najrychléj, a dokoła nikogo nie mógł znaléźć stosownego; bał się zaś jak ognia, aby Tadeusz idąc za jaką serdeczną skłonnością, nie zniżył się do związków z rodziną świeżego lub wątpliwego szlachectwa.
Tadeusz zdawał się ani myśléć o ożenieniu, choć pusto było we dworze na Siekierzynku, choć tęskne tam wiódł życie. Dorota, która władała domem, podstarości, co za niego gospodarzył, bo Siekierzyński koło roli się nie znał i nie umiał wcale zarządzić robotą w polu, dwóch sług i woźnica, cały dwór składali. Brakło nawet rezydenta, o którego gdzieindziéj tak łatwo, a choć się stręczył Bajdurkiewicz, zbyt nim gardził Tadeusz, żeby się ten na tém nie poznał.
Dobre to było stworzenie ów rezydent dawniejszych czasów, najpracowitszy z próżniaków, najpotrzebniejszy z przyjaciół i dla kawałka pieczeni na dobrowolną zaprzedany niewolę. Niech sobie kto chce na rezydentów wyrzeka, był to ród, dziś wygasły, ludzi bardzo poczciwych i potrzebnych. Czego rezydent nie robił? czego nie słuchał? nie cierpiał? a zawsze z twarzą pogodną, z obliczem wesołém, z gadką na ustach, z ukłonem. Za pryncypała swego gotów był skoczyć w wodę, byle nie głęboką, w ogień, byle przygasły, pokłócić się gorąco, potuzać nawet ze słabszym. Chciałeś go do towarzystwa, toś go miał każdéj chwili, dniem i nocą; nie żądałeś go, odchodził bez gniewu, gotów wrócić na zawołanie. Psy układać, zegarki naprawiać, dzieci wodzić na przechadzkę, grać na pozytywku kanarkom, na drumli do improwizowanego tańca, skakać kozaka z panną garderobową dla zabawy gości, opowiadać wesołe dykteryjki, kontentować się okrojoną kością pieczeni i gąszczem krupniku, kto lepiéj umiał nad niego? kto pokorniéj stawał w kątku, siadał ciszéj na złamaném krzesełku, cierpliwiéj dął mieszkiem w kominek i drzwi zamykał za każdym wchodzącym, nad poczciwego rezydenta! Było to zaparcie się siebie i poświęcenie uosobione! Nigdy ja z ust się biedaka nie wysunęło, jego ja to był pryncypał, gospodarz protektor; starał się sam być jak najszczuplejszym, jak najmniéj zawadnym, zawsze szedł na ostatku, zawsze nawet sługom ulegał. Szkoda nam dawnych czasów rezydenta! Ileż to dworów posyłało go za nowinami, robiło przez niego interesa, których wzięciem na barki był dumny; ile panien wydał za mąż, ilu ożenił kawalerów, ile pieniędzy natropił; ile się napocił za sprawą pańską, a za to wszystko miał jakiś kątek w oficynie, łojową świeczkę wieczorem, ostatnie miejsce u stołu, często szyderstwa, rzadko podziękę i wiele od sług do znoszenia!
Tadeusz tak był biedny, że i podobnego rezydenta nawet nie miał; pan Jozafat Węgiel, który parę razy go odwiedził i po parze dni bawił, nie wiem czemu nie upodobawszy sobie w Siekierzynku, na dłuższy pobyt zostać się nie chciał. Goście téż, jak w początku często przybywali, tak późniéj, gdy pan Tadeusz rzadko odwiedzał sąsiadów, w ceremoniach z nim będąc, omijali go i krzywili nosy. Słowem, pusto było i tęskno i smutno w domu pana Tadeusza; ale jemu z myślami zdawało się w tém osamotnieniu miło i dobrze; nie pragnął więcéj, nie szukał nic innego, jak ojciec chodził milczący i dumał.
Kilka tylko razy zrywał się do Lublina jechać, ale stolnik go zawsze wstrzymywał.
— Po kiego dyabła! po co? daj waść pokój! radbym zapomniéć, żeś tam był kiedyś! unikaj waść tego przeklętego miejsca.
Posłuszny Siekierzyński, choć go to kosztowało, słuchał starego przyjaciela i starzał na wsi w okamgnieniu. W kilka lat począł szron wczesny pobielać mu skronie i stolnik, który, żeby nie podagra, zdrów był i czerstwy, ujrzawszy to, niepomału się zafrasował.
— Żeń-bo się waść! — mówił — żeń się sobie, z kim chcesz! byle ze szlachcianką, bo coś mi zaczynasz szpakowaciéć przed czasem, z niczego jak z nudów... A zresztą czas-bo waszeci, żeby na nim dom nie wygasł, masz obowiązki, niech-że na pogrzebie twoim tarczy nie gruchoczą, z waścinéj winy.
— Sam wiész, panie stolniku, żem się starał.
— Ale to trzeba jakoś żywiéj się brać... co u licha!
— Nie widzę nikogo...
— Już waści powiadam, byle szlachcianka, byle dobra szlachcianka, więcéj nie żądam...
Tadeusz spuścił głowę, westchnął, nic nie odpowiedział.
Coś w kilka miesięcy potém, stary Jakób na terlicy odwiecznéj, przycwałował do Siekierzynka z listem, który stolnik drżącą nakreślił ręką, w kilku tylko słowach:
Periculum in mora, proszę jutro zjechać do Czerska, gdzie i ja się zwlekę; sprawa pilna i dobra, a pójdzie jak po maśle. Ad videndum et componendum, amicus. P. K. mp.“
Tadeusz nie mogąc wybadać z człowieka, po co go wzywano do miasteczka pośpieszył i u Icka Szklarza znalazł stolnika, który przez okno wyglądając, już na niego oczekiwał.
— Otóż, co teraz, to nie ujdzie nasucho, i jak mi Bóg miły, już się waść ożenisz!
— A! to po toś mnie wezwał, panie stolniku?
— A po cóżby u licha! Zjechał tu do sprawy spadkowéj dawny mój towarzysz szkolny i najlepszy przyjaciel, którego, prawda, lat dwadzieścia nie widziałem, aleśmy zawsze amicissimi. Pan Sebastyan Marżycki, godny człek i szlachcic karmazyn, prawda, że Marżyccy nie byli na krzesłach, nie posiadali starostw, ale od lat czterechset filiacya nieprzerwana, zacnych ludzi i koligacyj uczciwych. Pan Sebastyan Marżycki ma syna i córkę, lat dwadzieścia i dwa; słuszna, zdrowa, przystojna, podobać ci się musi, a słowo mi dał, że ją wyda za waści... Już teraz chyba-byś sam nie zechciał. Weźmij waćpan na siebie kontusz porządniejszy, każ zawołać cyrulika, żeby cię ogolił, i ruszajmy. Tylko przestrzegam, że spoi, nim od progu do ławy dojdziesz.
— Ale ja pić nie mogę!
— Musisz pić, kochanku! mnie jak męczy pedogra, a dla twojéj przyjaźni piję i pić będę.
— Ślicznie się zaprezentuję!
— To nic, taki obyczaj domu, na to nie ma remisyi... musisz pić i upić się. Pan Marżycki mówi, że szlachcic dla kompanii powinien pić, choćby duszą rzygnął.
Tadeusz się skrzywił i głową pokiwał.
— Ale za to córeczkę mamy jak w worku.
— Radbym ją zobaczył... czyż ona tu jest?
— A! i syn i ona i z całym domem, bo tu z rok posiedzą pewnie...
— Więc każesz, stolniku?
— Ubieraj się i ruszajmy! niéma rady, póki żyję, ożenić cię muszę..
Stolnikowi tak było pilno do Marżyckiego, że się nie dał staranniéj ubrać Tadeuszowi i pociągnął go z sobą do zajezdnego żydowskiego domu, w którym rozposażył się stary jego szkolny przyjaciel. Zdaleka hałas zwiastował kwaterę pana Sebastyana, już ożywioną gośćmi, których z całego pościągano miasta na śniadańko przyjacielskie. Byli tam prawnicy, prawników znajomi, znajomych krewni, krewnych sąsiedzi i t. p., bo panu Marżyckiemu chodziło o tłum i o hałas, i to dopiéro nazywał zabawą. Nic to nie szkodziło, że ciasno było dla przybyłych, że się mieścili jak kartofle w garnku, dusili i popychali, że przyjęcie było niewykwintne wcale, bo od bigosu, kaszy, zrazów i flaków, od staréj wódki, miodu i piwa; wesołość i braterstwo stanowiły wszystko. Jakoż wesoło było i bratersko bardzo: ściskali się znajomi i nieznajomi, prawili sobie komplementa ci, co się raz pierwszy w oczy widzieli, jednali zwaśnieni, zaprzysięgali dozgonny afekt nie wiedzący swojego nazwiska; pan Marżycki chodził, zbliżał, wnosił toasta i śmiał się wesoło, czy było z czego, czy nie było.
Rumiane, błyszczące lice pana Sebastyana, który głową wszystkich przenosił, jak księżyc wschodzący świeciło nad zgromadzeniem, osadzone na ogromnych, szerokich plecach i pokryte czarną, gęstą, chociaż ku skroniom przerzadziałą czupryną. Białe zęby, nieustannie na wierzchu, dobrze odbijały od rumianych ust i ciemnego wąsa jego. Miał na sobie granatową kapotę i biały pikowy żupan pod spodem, w ręku kielich, a w drugiéj butelkę, z którą spotkał wchodzących, i zaraz pił zdrowie stolnika i Siekierzyńskiego, co taką aplauzów wywołało wrzawę, że z drugiéj izby ukazała się postać niewieścia, domyślająca się widać, że ktoś nowy przybył do grona gości. Ciekawém okiem zmierzył ją Tadeusz, bo na niego mrugnął stolnik: była to dorodna, piękna czarnobrewa, nie pierwszéj młodości, ale świeża i żywa i widać śmiała a rezolutna. Ubiór jéj skromny bardzo, niedawno przybyłą ze wsi okazywał, trzymała w ręku kluczyki, a oczyma mówić się zdawała: — Jeszcze jeden truteń! czyż ich było mało! — Ruszyła nawet ramionami; po czém znikła.
Pijatyka wściekle wrzała w małéj izdebce, a nowo przybyli trzeźwi jeszcze, dziwnie się wydawali wśród zarumienionych, ożywionych i już niezmiernie czułych gości, co wcześniéj poczęli śniadańko. Pan Sebastyan był wszędzie: wszystkich zaklinał, by pili, prosił na klęczkach, całował ledwie nie po rękach, dusił w szerokich objęciach, wykrzykiwał i nie mogąc na kim wymódz spełnienia kielicha, używał w ostatku wykrzyku zwykłego:
— Pod kpem! mościdzieju, kto nie wypije!
Nie dali się téż bardzo prosić Mazurowie i wychylali kielichy raźnie tak, że już kilku do ścian się przyparło, inni na ławach szukali podpory, inni pod ręce się brali, spodziewając więcéj sił w towarzyszu, a znajdując tylko tęż, co u siebie, nóg niepewność i głowy zawroty.
Śniadanie znikło w mgnieniu oka, a toasty trwały niewyczerpanéj rozmaitości, pod tysiącem pretekstów wznawiane. Stolnik obawiając się ataku pedogry i pana Sebastyana zarówno, przyjmował pełne od niego, ale je zaraz bardzo zręcznie wylewał na doniczkę z karolinką, która stała w oknie; Tadeusz z pijanemi odmieniał kielichy, coraz to próżnego dostając, a mało kosztując w istocie. Wszyscy, prócz naszych dwóch panów, byli pod hełmem, a gospodarz, który każde zdrowie sam pierwszy wnosił, zaczerwieniony był tylko i ochoczy, ale nie pijany wcale; o jego głowę nie takie opierały się już uczty!... Z szczególną był grzecznością i uprzejmością dla pana Tadeusza, którego wreszcie wziąwszy sam pod rękę, wprowadził do drugiego pokoiku, gdzie siedziała panna Klara, zajęta jakąś robótką, z miną rezolutną, ale posępną: w progu jeszcze zmierzyła oczyma pana Siekierzyńskiego od stóp do głowy, i gdy ojciec go jéj zaprezentowawszy, samych pozostawił, wskazała mu stołek przeciw siebie, czekając, by rozmowę począł.
Ciężko to przyszło panu Tadeuszowi, ale gdy raz usta otworzył, Klara uchwyciła nić i sama żywo rozmawiać poczęła, śmiało, rzeźko i dowcipnie wyśmiewając pijaków i usiłując przekonać się widać, czy pan Tadeusz nie pozwolił sobie także nad miarę. Szczęściem nie miał sobie do wyrzucenia ekscesu i przytomny był zupełnie, co zdawało się bardzo zadawalniać pannę Klarę. Gdy ta rozmowa się ciągnie coraz bardziéj ożywiona, w szparze drzwi zagląda oko stolnika, usiłujące czytać, czy się sobie młodzi podobali; a wrzawa pijana zmieniając coraz wybuchy swe, z głośnéj staje się głuchą, niewyrozumiałą, niekiedy tylko przerywaną krzykiem donośnym; nareszcie rozchodzą się niektórzy, milkną drudzy, a kilku niedobitków i niedopitków już siedząc, trącają szklankami, dopełniając miary potrzebnéj do utraty sił i przytomności. Pan Marżycki jeszcze tu przewodniczy, jeszcze zachęca, jeszcze dolewa i woła:
— Jak mnie kochasz! — lub: — Pod kpem mościdzieju!
Po długiéj dość rozmowie, Siekierzyński wymknął się z alkierza, a stolnik czyhający nań, złapał go w sieniach.
— A co panna? ut sic? — spytał.
— Panna! ledwieśmy się poznali, panie stolniku!
— Ale niczego? nieprawdaż?
— Miła i rozsądna... tylko ojciec...
— Co! ojciec? śmiałbyś co powiedziéć na ojca? mojego starego przyjaciela! to złote serce! dusza anielska!... szlachcic całą gębą.
— Lecz po cóż tak pije i pić każe?..
— Albo to co złego? hę! mospanie! — zawołał trochę podochocony stolnik, podrzucając czapkę — u waściów to młodych wszystko złe, czemu nie podołacie! Przy szklance wychodzi prawda na wierzch... in vino veritas, a in cerevisia także, in aquavita podobnie, że o innych trunkach nie wspomnę, przy szklance się objawia braterstwo, łączą się ludzie z sobą i jednoczą... pijatyka podnosi umysły (subintelligitur mierna), rozpala uczucie, exaltat hominem.
— Co? stolniku, chwaliłbyś pijatykę?
— Czemu nie, czemu nie! kto nie pije, znać coś kryje! a kto kryje, robak mu sumienie ryje... Ot! co się okazuje, a zatém pić potrzeba, by się okazać czém się jest, a gdy bracia proszą, cygan da się powiesić... Nie bądź waść pijakiem.
— A więc pomówimy jutro, a ja dziś stolnika na kwaterę odprowadzę.
Po drodze pan Kornikowski usiłował na pochwałę pana Marżyckiego różnych dobywać argumentów, ale nie wszystkie mu się udawały; powróciwszy do domu, uczuł potrzebę spoczynku, i nie obudził się aż nazajutrz rano, gdy pan Sebastyan już do drzwi jego stukał. Jakkolwiek było wcześnie, podano zaraz wina i zaproszono Tadeusza, którego chciał uściskać Marżycki, za wczorajsze odwiedziny dziękując.
Można łatwo zgadnąć, że nierychło wstali od stołu, a stolnik z bolącą nogą nazad w łóżko odległ po traktamencie, gdy gościa dwóch ludzi odniosło na kwaterę. Tadeusz, ruszając ramionami, patrzał na to ze wstrętem, ale cóż miał robić? Pan Kornikowski odjechać mu nie dawał: pchał go koniecznie do panny Klary, asekurując, że byleby się decydował, na siebie bierze ukończenie interesu matrymonialnego.
Dwa tygodnie upłynęły w takiém życiu nieznośném, dwa tygodnie wrzawliwe, w ciągu których, codzień prawie, po kilka godzin spędzał Tadeusz z panną Klarą. Klara, zawcześnie pani siebie i swéj woli, gdyż ojciec i brat zajęci byli nieustannie zawiązywaniem przyjacielskich u kielicha stosunków, była raczéj niewiastą już dojrzałą, niż dziewicą. Nawykła sama kierować sobą, nie miała bojaźliwości panieńskiéj, ani przesadnéj delikatności piętnastoletniéj z klasztoru wychodzącéj dzieweczki; mowa jéj, ruch, uśmiech, krok każdy okazywał w niéj charakter wyrobiony, nieugięty i stały. Gospodyni zawołana, pracowita, zabiegła, gdy ojciec interesa robił przy piwie i winie, brat biegał za sprawą, ona myślała, z czego dać im pić, jeść, skąd wziąć pieniędzy. U niéj była kasa, rachunki, przy niéj zarząd cały, korespondencya z ekonomem i troska o jutro na jéj głowie. Nie miała ona wdzięku kobiety, ani ją zaprzątała piękność lub chęć podobania się; myślała o życiu, biorąc je ze strony zimnéj, smutnéj, ubogiéj, kłopotliwéj. Nie było téż w niéj nic, czémby się podobać mogła, prócz rozsądku chłodnego, prócz rzutu oka na świat wytrawnego i zdrowego. Mowa jéj była raczéj męska, niż kobieca, przyjęcie śmiałe, lubiła szydzić, a żartowała rubasznie i wcale nie oglądając się, co na to ludzie powiedzą. Zrazu zdziwił się jéj Tadeusz, potém podobała się otwartość jéj niezwykła, w ostatku zajęła go i pociągnęła niepojętym sposobem. Chodził do niéj codzień, przesiadywał długo, spoufalił się łatwo i w końcu bez żadnéj ogródki i długich przygotowań, rzekł jednego wieczora:
— Pani się musisz domyślać, po co mnie tu pan stolnik sprowadził, jakie są starszych projekta! co téż pani na to?
— No! a pan? — spytała — toć mnie się pierwszéj objawić ze zdaniem nie uchodzi!
— Co do mnie, byłbym szczęśliwy, gdyby projekta przyszły do skutku.
„Byłbym szczęśliwy“ wymówił po cichu i, jakby te wyrazy niestosowne sparzyły mu usta, westchnął ku Lublinowi z żalem stłumionym.
— Przyznam się panu, żeś mi się dosyć podobał — odpowiedziała Klara — nie lubisz pan ucztować, to pierwsza zasługa, bo mnie te biesiady kością już w gardle siedzą. Jesteś młody jeszcze, przystojny, rozsądny, majętny, mówią, czegóż mogę więcéj żądać?..
— Bardzo dziękuję, więc mogę...
— O! poczekaj, poczekaj pan! — zawołała Klara. — Ale pan mnie nie znasz i nie wiész, co bierzesz na kark! Naprzód wcaleśmy nie bogaci, a nawet myślę, że wkrótce ojciec przy zięciu osiąść będzie zmuszony, a co za tém idzie i pijatyki nasze przejdą do pana. Po mnie nic nie weźmiesz, krom małego porządeczku po matce, ale to nie wielka rzecz, kochany panie. W dodatku i ja nie taką może jestem, jaką się wydaję, przywykłam być panią w domu.
— I będziesz nią u mnie.
— Pracuję, ale po mojéj głowie, i nikogo nie słucham, jestem dosyć uparta...
— Panna Klara się obmawia.
— Nie, panie Siekierzyński, szczera prawda, tak jest! Naostatek, choć mnie to wyznanie kosztuje, powiem panu, że mam lat trzydzieści.
— Ja jestem starszy.
— Tak, ale na kobietę i to dosyć. Zechcesz-że mnie pan z temi wszystkiemi wadami i felerami?
Tadeusz się rozśmiał kłaniając, ale z frasobliwém wewnątrz uczuciem.
— I z ojcem i z bratem? — dodała Klara.
— Choćby z niemi.
— Trzeba to sobie zgóry powiedziéć, bo wkrótce spadną na pana; zdaje mi się, że wielkie nadzieje z tego procesu na niczém spełzną. Otóż widzisz pan, że nie tak to pożądany związek, jakbyś myślał. A teraz powiedz-że mi szczerze i otwarcie, co masz i jakie są bogactwa, o których nam stolnik tak szeroko mówi?
Siekierzyński, wypłacając się wzajemnością, wyspowiadał się szczerze ze wszystkiego, opuścił tylko z życia epokę lubelską, o któréj w kilku słowach napomknął.
— Ha! kiedy sam sobie tego życzysz — odezwała się Klara, podając mu rękę — mów pan z moim ojcem, ja się chętnie zgadzam, bo w istocie to dla mnie nadspodziewane i tak szczęście!
Wieczorem dowiedział się stolnik z niewysłowioną radością, że się młodzi porozumieli i natarłszy czuprynę i wąsów, poszedł do Marżyckiego, którego zastał z Pancerzyńskim na konferencyi w cztery oczy nad butlem węgrzyna.
Nie wytrzymał, tak go nowina w język paliła i przerwał czytanie kompromisarskiego dekretu, odprowadzając na bok pana Sebastyana.
— No... jestem tu formalnym swatem i przychodzę do ciebie...
— Niech-że cię uściskam i napijmy się, napijmy się! panie Pancerzyński, zdrowie stolnika!
— Ale posłuchaj-że, Sebastyanie! posłuchaj, coć powiem! Oto przychodzę prosić o rękę twéj córki dla JMPana Siekierzyńskiego.
— A ja, jeśli ona sama się zgodzi na to, benedico i zapijemy tę sprawę! w ręce twoje i w gardło moje... — zaśmiał się Marżycki radośnie.
— Mamy więc przyrzeczenie?
— I błogosławieństwo! i błogosławieństwo!... — dodał Marżycki — a pijmyż kwartowym! gdzież jest mój kochany zięć przyszły? serce moje za nim tęskni, niech go zobaczę, uścisnę i choć raz upoję, w tak uroczystéj imprezie!
Posłano po Tadeusza, zawołano panny Klary, a ojciec spytał jéj o postanowienie bez ogródki.
— No! Klarciu kochana — oto pan stolnik nurski, mój przyjaciel serdeczny, czyni nam honor, prosząc o rękę twoję dla godnego Tadeusza Siekierzyńskiego, nie chcę cię tyranizować, mów bez ceregielów, czy na to przystajesz lub nie, oddaję to rozsądkowi twemu i inklinacyi do rozstrzygnienia.
Panna Klara nie zmieszała się wcale i odpowiedziała ojcu zimno, wyraźnie, jasno, że przyjmuje pana Tadeusza. Stolnik uradowany pocałował ją w rękę i biorąc kielich, krzyknął w zapale:
— Zdrowie Siekierzyńskich i ich potomków! zdrowie rodu zacnego Marżyckich i Siekierzyńskich, niech Bóg błogosławi... pij do kroćset, panie Pancerzyński!
Zagrożony kulawy adwokat chwycił za szklankę i podniósł ją do ust. Trzeba było widziéć stolnika! Twarz jego jaśniała, oczy śmiały się, usta drżały i kontusz w ruchach cały zdawał się podzielać radość swojego pana. W samę porę nadszedł i Tadeusz paść do nóg pannie i ojcu, a ledwie się podniósł, już mu kielich w ręce tkano, już go Marżycki obsekrował i zaklinał, by pił, a pił do dna. Każdy, kto wszedł, musiał państwa młodych przyszłych sukcesów i szczęścia ominalny, jak mówił Kornikowski, wychylić vivat!
Gdy się to dzieje w Czersku, a wieść stugębna rozchodzi się po okolicy o zaręczynach pana Siekierzyńskiego z Marżycką, Wichułowie, którzy w nowo nabytéj części wioseczki za Czerskiém mieszkali, dowiadują się także o tém. Pan Ksawery pogardliwie splunął, gdy mu o tém doniósł arendarz dawny, co się przeniósł z Siekierzynka do nowéj jego karczemki, i milczkiem zbył żyda. Tymczasem wypadło mu jechać do Lublina dla jakiegoś interesu i kilka tygodni go nie było. Marżyccy odjechali do domu dla przygotowań do wesela, które, jak być miało huczne, łatwo zmiarkować. Siekierzyński dom odnowił i restaurował. Stolnik, zamówiwszy sobie, że po drodze państwo młodzi do niego wstąpią w Czerczycach, z tarcic stawiał dużą salę przy domu na ich przyjęcie; a Jakób jego kręcił się, wietrząc kilimki, dywany i makaty stare po kufrach zatęchłe, któremi ściany i ławy zabijać miano. U Marżyckich przybory do wesela były niemałe także, bo całe sąsiedztwo sproszone zostało na miesiąc wprzódy; trzy antały wina sprowadzono, miód domowy rozwodzono świeżo syconym, tworząc różne jego gatunki, piwo butelkowano, wódki nalewano na owoce i słodzono, a nawet gdańskiéj puzderek dwa sprowadzono z Warszawy dla dostojniejszych gości. Nie mówi się tu o cielętach, baranach, zwierzynie i kłapouchych stworzeniach, które paść miały ofiarą wesela, ani o tysiącznych innych addytamentach, kondymentach i zdaleka sprowadzonym kucharzu.
Dość, że wszystko w porze gotowe, na miejscu i dobrane, a Klara, poglądając na cuda, których dokazała, uśmiechała się z wyrazem radośnego tryumfu. Pan Sebastyan przechadzał się od lochu do lochu, kosztował win i miodów, próbował ich z przybyłemi i zawczasu snuł sobie o kolei puharów projekta, mając zakończyć garncowym, zwanym Sapiehą, który od lat kilku stał niemyty w kominie, a teraz błyszczał rysunkiem Bachusa, subtelnie na szkle wyrzniętym.
Lecz któż opisze, co się działo ze stolnikiem powtarzającym sobie od rana do wieczora:
— Nie zejdzie ród Siekierzyńskich! Nie skończy się na nim!.. ożenię go! ożenię!! jeszcze tydzień, jeszcze tydzień, a poprowadzę go do ołtarza i — chyba Bóg nie łaskaw — dożyję potomka! Czuję się na siłach poczekać jeszcze na niego! Nie zejdzie ród Siekierzyńskich! a mnie to będą winni! gdyby nie ja, nigdyby się nie ożenił.
I stolnik najpierwszy pośpieszył dniami kilką przed weselem do Marżyckiego, wioząc z sobą i obrusy i sreberko i sprzętów trochę, któremi sądził, że się na taką frekwencyą gości przysłuży. Tadeusz przybył w wigilię dnia ślubu piątką tarantów dobranych prześlicznie i powozem nowym, z Warszawy sprowadzonym umyślnie; za nim jechała bryka piątką kasztanów i mniejszą czwórką siwych mierzynów zaprzężona. Woźnice palili z bata zamaszyście, a pan Sebastyan w ganku czekał z kielichem zięcia ukochanego.
Czemuż tak smutnie, tak ponuro siedzi w bryczce pan Tadeusz, czemu twarz mu się nie wyjaśniła, czoło nie rozchmurzyło, owszem na widok dworku mgłą zaszły oczy, coś ucisnęło serce i jakby wspomnienie jakieś wzruszyło go do głębi, chwycił się za pierś, podniósł oczy, westchnął i rzucił się w brykę, jakby krył od oczów.
Ale nie czas wspominać, smucić się, żałować, potrzeba się weselić, krzyk w ganku — Vivat! i pan Sebastyan chwyta zięcia w uścisk silny, a nad głową jego unosi się vitrum gloriosum, pełne złocistego płynu. Stolnik płacze z radości, a Klara w oknie ramionami ruszyła. Tadeusz wysiadł poważny i uszedł od głośnych przywitań do narzeczonéj.
Wieczorem już rozpoczęła się hulatyka, bo część gości z dalszych stron zjeżdżać się poczęła; do późnéj więc nocy brzęczały kielichy i pan Marżycki chodził od jednego do drugiego, ściskając, tak, że się kilka razy i przyszłemu zięciowi dostało. Stolnik niepomny pedogry w dniu, poprzedzającym tak wielki dla niego wypadek, pił z innemi na zabój i dzień świtał, gdy się reszta dotrzymująca placu gospodarzowi, po kwaterach rozwlekła.
Przy ranném śniadaniu jakoś wstrzemięźliwéj znajdowali się wszyscy, odkładając do wieczora formalną hulankę. Gości było mnóstwo i nie bardzo dobrane towarzystwo, bo począwszy od możnych sąsiadów, aż do drobnéj braci szlachty, kto żyw na zaproszenie pana Marżyckiego się stawił. Nawet starosta, największy dygnitarz w sąsiedztwie, raczył zaszczycić wesele bytnością swoją i rozpierał się w najszerszém krześle, najgłośniéj ze wszystkich dowodząc...
Zmierzchało, gdy panna Klara w białéj atłasowéj sukni z bukietem rozmarynowym, w wieńcu takimże, pod którym dukat, kawałek cukru i medalik święcony włożono, weszła prosić ojca i starszych o błogosławieństwo. Pan Tadeusz w białym także żupanie, w jasno-zielonym aksamitnym kontuszu, przy szabli suto sadzonéj, z czapeczką pod pachą, wszedł wiedziony przez druchny, schylić się do kolan panu Sebastyanowi, oczekującemu tego obrzędu z rękoma założonemi na piersiach i pociesznie upoważnioną miną, przybraną z musu do okoliczności. Ołtarz był przygotowany w sali, ksiądz przyodziany w szaty, świece gorzały jasnym płomieniem i uroczyste milczenie, jak przed każdym wielkim wypadkiem, poprzedzało wybuch żalu i radości, łez i powinszowań, gdy drzwi z trzaskiem się rozwarły i dorosły mężczyzna, czarno zarosły, barczysty, licho odziany, wpadł hałaśliwie do komnaty i zwrócił na siebie uwagę wszystkich. W początku myśląc, że to gość nowy, posunął się ku niemu gospodarz, ale nikt go nie znał; stolnik tylko i Tadeusz pobledli.
Był to Ksawery Wichuła z zakrwawioném okiem, rozdętemi nozdrzami, rozwianym włosem, nagle ukazujący się w spokojném towarzystwie z twarzą widocznie gniewem zapaloną i wargą od złości i niecierpliwości drżącą. Na widok jego tak każdy przeczuł jakąś katastrofę, że wszyscy oniemieli, przerażeni cofnęli się od niego i oczekiwali tylko piorunu, który groził niechybny.
— Panie Marżycki — zawołał donośnym głosem Ksawery Wichuła, podnosząc głos — nie znasz mnie pan?
— Nie mam honoru... prawdziwie, ale bardzo mi miło...
— Są tu tacy, co mnie znają — powiódł szyderskiém okiem po gościach — jestem Ksawery Zabawa Wichuła, obywatel czerski do usług i przyszedłem w sam czas spytać pana, czy masz intencyę wydać córkę za mieszczanina?...
— Co to jest? — wybąknął gospodarz.
— Ten, którego Wpan masz nazwać swym zięciem — kończył Wichuła — zowié się po szlachecku, jest synem szlachcica, ale lat dziesięć, tak, lat dziesięć kupczył i przedawał w Lublinie, grosza się dorobił frymarkiem i szlachectwo utracił.
Stolnik padł, słysząc te wyrazy, na krzesło, a od Tadeusza wszystko, co żyło, odstąpiło, jak od zapowietrzonego, panna Klara zdjęła z palca pierścionek zaręczyn i ze wzrokiem pogardliwym rzuciła go na ziemię. Marżycki załamał ręce, gwar straszny podniósł się zewsząd, a z tłumu poskoczył Tadeusz oprzytomniony z szablą dobytą na pana Ksawerego, ale ten nie dobywając swojéj, spojrzał tylko na niego i rzekł:
— Z waszmością nie pójdę chyba na kije, bo do téj szabli, którą nosisz, prawa nie masz!
To powiedziawszy, Wichuła wymknął się ze ścisku otaczającego i zniknął, a za nim wyrwał się zapalczywie pan młody i obaj w ciemnościach z oczu wszystkich utonęli.
Lecz któż odmaluje, co się działo ze stolnikiem! Ledwie żyw na zapytania, na wymówki, na krzyki Marżyckich odpowiedziéć nie umiejąc, kazał konie zaprzęgać, Jakóba wołać i wyjeżdżał, płacząc, po nocy.
Napróżno opamiętawszy się pan Sebastyan wybiegł za nim na ganek prosząc go, żeby się zawrócił, pan Kornikowski niemy odpychał go tylko ręką i stał oparty o słup zmartwiały, powtarzając tylko machinalnie:
— Ostatni z domu Siekierzyńskich! ostatni z domu Siekierzyńskich!
Więcéj z niego wydobyć nie było można.
Tłum gości pocichu, ukradkiem rozjeżdżał się, nie chcąc ojca strapionego rozżalać przypominającém mu upokorzenie zebraniem, a w godzinę ledwie kilku poufalszych zostało i już consolatio afflictorum kielich powoli krążyć poczynał.
Panna Klara w swoim pokoiku rzewnie płakała, kobiety ją trzeźwiły, a ona je odpędzała ze srogiém wejrzeniem, z jakąś dziką rozpaczą, powtarzając:
— Mieszczanin! kupiec!
I śmiała się szydersko z uczuciem, którego nikt dotąd w niéj nie widział.
Pieszo, bez czapki, w weselnym stroju, nieprzytomny przywlókł się Siekierzyński nie do domu, ale do dworku swojego w Lublinie. Jak zaszedł? co go tam wiodło? w jaki sposób sto razy nie zatrzymano go w drodze? nie wiem. To pewna, że nie biorąc posiłku, nie spoczywając prawie, w kilka dni po opisanych wypadkach zjawił się w progu swojego dworku i upadł bezsilny na wschodkach, głowę składając na zbutwiałém drzewie.
Kobieta, która od niego najmowała ten domek, poznała go z twarzy i przeniosła do izby, a sama pobiegła za lekarzem. Chory dziwacznie z gorączki wygadywał, wzrok miał obłąkany i targał się co chwila do szabli, któréj bogata tylko pochwa u boku jego wisiała jeszcze. Ze słów jego nic zrozumiéć nie było można, uśmiechał się, obwiniał, rwał zabijać, złorzeczył, śpiewał, modlił się i płakał.
Rozeszła się wieść po mieście o dziwném tém przybyciu Siekierzyńskiego i przez doktora dostała się do klasztoru jezuitów, a nazajutrz z rana ksiądz Ksawery siedział u łoża chorego. Stan jego był zdesperowany, gorączka bowiem coraz się wzmagała i lekarz przesilenia jéj szczęśliwego wcale się nie spodziewał. Jezuita napisał do stolnika i posłał umyślnego, ale ten powrócił z wieścią, że pan Kornikowski sam był ciężko chory i przybyć nie mógł, chyba za dni kilka.
Tymczasem stan Tadeusza szybkiemi kroki zbliżał go do grobu, a rzadkie chwile jaśniejsze i przytomne w glębokiém i rozpaczliwém milczeniu spływały; ksiądz Ksawery napróżno chciał zajrzéć w głąb jego duszy; jako katolik wyznał mu grzechy, jako człowiek zamilkł o swoich boleściach, śmierć przychodziła wielkiemi krokami.
Ostatniego dnia, z wieczora, kilką słowy wezwał jezuitę, żeby do niego poprosił kupca Michała Balcera, a w godzinę potém wrócił ksiądz z wiadomością, że umarł od roku. Tadeusz uśmiechnął się boleśnie i więcéj pytać nie śmiał; w milczeniu czekał śmierci zapowiedzianéj, zdając się ją wyzywać. Lecz stan ten zrozpaczonego konania przeciągnął się dłużéj, niżeli spodziewać się było można, i dni kilka jeszcze przebolał chory sam jeden, pragnąc i nie mogąc skończyć.
Ostatniém zjawiskiem w chwili zgonu był stolnik, którego wniesiono do izby; przywlókł się on ratować wychowańca lub pożegnać go; chciał mu czynić wyrzuty jeszcze, ale skarga skonała na jego ustach i łzy się tylko nieme z oczu puściły.
Widząc go bez mowy, bez ruchu, w pół trupem, stary przyjaciel rodziny wyciągnął ręce i wymówił tylko:
— Ostatni! ostatni!
Ale ostatni w téj-że chwili żyć przestał.
Pan Piotr Kornikowski, stolnik nurski, przeżył jeszcze Siekierzyńskiego o lat pięć, rzadkie mając chwile przytomności, najczęściéj siedział w swojém krześle zadumany, nic nie mówiąc, a gdy usta otworzył, powtarzał tylko nieustannie: ostatni z domu Siekierzyńskich! ostatni z domu Siekierzyńskich! — Drzewo gienealogiczne i kilka starych portretów z Siekierzynka dostały mu się w spuściznie, wisiały one w sypialnéj jego izdebce do końca; wpatrywał się w nie całemi godzinami i w wolniejszych od smutku chwilach opowiadał smutne dzieje dwóch ostatnich pokoleń, które pochował, kończąc zawsze westchnieniem i słowy:
— Ostatni z domu Siekierzyńskich! ostatni!

Hubin. Czerwiec, lipiec 1850.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.