Nowele (Reymont, 1930)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nowele
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1930
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLJOTEKA TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
PISMAWŁADYSŁAWAST.REYMONTA
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
NOWELE
SPOTKANIE. — CIEŃ. — OKO W OKO. — FRANEK.
SUKA. — SZCZĘŚLIWI.
WYDAWNICTWO TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
WARSZAWA, UL. ZGODA 12.
Druk J. Rajskiego w Warszawie, ul. Ciasna 5 (przy Św.-Jerskiej).

SPOTKANIE
Tkała jesień zimę, tkała. Mgły rzadkie, zimne, rozsnuwały się tuż nad ziemią, niby zgrzebne, niebielone przędziwo, którego wątek stanowił drobny, ukośnie siekący deszczyk. Podorane pola szkliły się, przepojone wodą, i leżały ciche, czarniawe, jakby w ciężkiem odpocznieniu po pracy lata. Pustka, otamowana ogromną cichością przestrzeni, zdawała się dyszeć z rozłogów, iść ścierniskami wytartemi, tłuc się pomiędzy krzakami tarniny, obrastającej kamionki po miedzach, i rozwłóczyć po całym świecie nudę i smutek.

Nie było barw na świecie, okręconym szaremi zwojami mgieł, nie było woni, nie było dźwięków innych, nad ciężki pomruk lasów i przelatujących wron krakanie: była tylko szara, przejmująca posępnością jesień, pełna spokoju śmierci i rozkładu, coś jak hekatomba całej przyrody. Liście gniły pod drzewami, jak ostatnie łachmany lata zmarłego; kałuże po drogach, po brózdach, niby żałośnie wylane łzy, siwiły się wodą mętną, zropiałą w rozkładzie.
Dwór, opleciony po szczyty czarnemi, uschłemi pędami wina, niby ramionami trupa, stał hardo i zdawał się drżeć od gwarów życia, jakie w nim rozbrzmiewało.
Na wyżwirowanym podjeździe stało mnóstwo bryczek i powozów. Konie ubłocone, smutne, z pospuszczanemi łbami, cierpliwie wystawiały grzbiety na deszcz; ludzie także mokli w milczeniu. Jakaś ociężałość smutna i przygnębienie rozpościerały się nad wszystkiem. Ludzie chodzili na palcach, rozmawiali półgłosem i mieli w twarzach coś strwożonego. Na ganek dworu co chwila ktoś wychodził i przepatrywał drogę, biegnącą wskroś otaczającego dom parku, i nie ujrzawszy nic w omglonej przestrzeni, wracał. W ogromnym, obstawionym szafami pokoju, było gwarno. Kilkadziesiąt osób, porozdzielanych na grupy, snuło się i rozprawiało. Kilku młodych księży rozmawiało pod oknem w jakiemś surowem skupieniu.
Na środku pokoju, grupa młodych mężczyzn, obywatelskich latorośli, rozmawiała coś żywo, a zajmująco, bo co chwila wybuchali dyskretnym śmiechem, zatykając sobie usta.
— Buzie w ciup, chłopaczki, bo dziekan spogląda na nas, może przyjdzie — szepnął z nich jeden.
Dziekan, niski, gruby ksiądz przystąpił do nich. Witali go z szacunkiem.
— Na co czekamy, księże dziekanie?
— Na siostrę nieboszczki.
— Straszny wypadek... Taka młoda kobieta i zdrowa zupełnie.
— Zupełnie. Przez omyłkę wypiła kwasu saletrzanego, zamiast lekarstwa od kaszlu.
— Zażyła lekarstwa od życia — szepnął na uboczu stojący, wysoki, blady brunet.
— Czekamy także na pana Antoniego. Pan Kuroński co chwila się spodziewa jego przyjazdu. Dwa razy telegrafował — ciągnął dalej ksiądz dobrodusznie.
— I ten będzie? ależ to skandaliczne! Przecież cały świat wie...
Dziekan spojrzał na mówiącego karcąco, zżymnął ramionami i odszedł.
— Słyszeliście! ten mąż ciemięga zaprasza kochanka...
— Mów ciszej, baby usłyszą i plotka gotowa — szepnął zimno brunet.
— Przedewszystkiem nie żadna plotka. Wszyscy wiedzą przecież, że był kochankiem nieboszczki.
— Sam ten wypadek jest mi coś nienaturalnym, wygląda na coś ukartowanego.
— Co do tego, to już nie uwierzę.
— Wszyscy przynajmniej tak komentują.
— A ty, jak baran, potrzebujesz za wszystkimi powtarzać głupi wymysł!
— Mniejsza o to, ale Antek nie powinien przyjeżdżać.
— Dlaczego? Jeżeli ją kochał naprawdę, to powinien tu być.
— Ale to będzie niegodziwością, jeśli się zjawić tutaj zechce...
— Daj spokój, Józiu; zły jesteś, że się tobie nie udało... Wiemy przecież...
— Wiecie to, co chciałem, abyście wiedzieli, co wypadało...
— No, daj spokój, nie kończ, bo to jeszcze gorsze, czego chcesz, żebyśmy się domyślili.
— Ja wam powiem otwarcie: jesteście obłudni i niesprawiedliwi. Skądże możemy mieć prawo sądzić drugich? czy jesteśmy bez win? Potępiacie tak pro honore domus, bo w gruncie jest wam wszystko jedno.
— Ty gotów jesteś to cudzołóstwo robić zasługą, a nas niepoczytalnymi moralnie.
— Ani zbrodnią, ani zasługą. W faktach są tylko prawa fizyczne.
— Moralność — to wyrozumowanie, a nie jakieś prawo natury niezłomne, a ja jestem objektywnym spostrzegaczem. Stało się coś, więc się musiało stać.
— Za grubą barbarją jesteśmy, abyśmy cię pojąć mogli, ale jeszcze tak po swojemu pojmujemy co złe, a co dobre. Nie jesteśmy tak znikczemniali, aby nie widzieć łajdactwa w zbałamuceniu żony przyjaciela. Zamgliła ci mózg filozofja.
— Być może. A czemu wy takie same łajdactwa popełniacie ciągle, boć przecież to samo robicie, uwodząc wiejskie dziewczyny dziesiątkami?
— Zupełnie co innego — szepnął któryś.
— To zupełnie co innego — znaczy, że nie jest łajdactwem hańbić sługi, wyrobnice, spychać je w błoto, a jest łajdactwem uwieść kobietę naszej sfery — co? Jakiegoż to gatunku etyka?
— Ależ to jest to, a jednak grubo nie to — szepnął któryś z obrońców dobrych obyczajów.
Reszta słuchała zmieszana.
— To jeszcze gorsze, tysiąc razy gorsze łajdactwo.
— Dajmy spokój rozprawom, nie miejsce na wykłady moralności niezależnej. Gdybyś zaprosił nas do siebie, postawił dobrego wina, dał na deser coś pikantnego, to możnaby szerzej pomówić.
Umilkli. „Zamglony filozofją“ usunął się trochę na stronę, przez usta wił mu się smutny uśmiech i oczyma ślizgał się po twarzach obecnych. W drugim końcu sali starsi mężczyźni podniesionemi głosami rozprawiali o gospodarstwie. Kobiety szeptały pomiędzy sobą i lustrowały się wzajemnie. Gospodarz domu wychodził co chwila i wracał, rozmieniając swój ból przed każdym, kto go tylko chciał słuchać: opowiadał wciąż najdrobniejsze szczegóły wypadku i śmierci, zalewał się żałością, i taki szczery ból drgał mu w głosie, leżał w zmiętej, poczerniałej twarzy, że choć ich to nudziło, słuchali przez szacunek. Chwilami robiło się cicho, a wtedy prócz modlitw, dochodzących niewyraźnym szeptem z drugiego pokoju, słychać było plusk deszczu o szyby i głuchy, bełkotliwy szmer wody, spadającej rynnami. Wiatr czasem z większą siłą szamotał gałęziami drzew i wymiatał z kałuż wodę, zasłaną liściem i słomą. Zimno było przejęte wilgocią. Czekanie już się przykrzyło wszystkim.
Wreszcie przyjechali oczekiwani. Siostra zmarłej z mężem i Antoni. Gospodarz przywitał rodzinę z roztargnieniem, a rzucił się na szyję przyjacielowi. Uśmieszki drwiące, jak błyskawica, przemknęły po twarzach młodzieży. Zrobił się rumor przygotowań. Księża śpiesznie nadziewali komże. Otworzono naoścież drzwi do dużego pokoju, pełnego ludzi dworskich i chłopów ze wsi; na środku, na pewnem podwyższeniu, w gąszczu palm stała trumna otwarta, zarzucona białemi astrami, smutnym kwiatem jesieni. Przysłonione okna rzucały mrok, w którym światło świec wydawało się jeszcze żółciejszem. Zapach kadzideł rozwłóczył się w białawym, potarganym obłoczku dymu. Posępność wyzierała z każdego kąta i z każdej twarzy biła surowością i załzawieniem. Jakaś żałość cicha, niezmiernie ostra, drgała w przyciszonych głosach. Te proste dusze chłopskie były jak przypłaszczone znękaniem i grozą; jakiś ból tępy niemocy i trwogi zarazem świecił im w oczach, wlepionych w zmarłą. I ta świadomość zbiorowa własnej niemocy wobec potęgi śmierci tłoczyła im mózgi bólem i odrętwiała.
Pokój zaczął się napełniać coraz więcej.
— Patrz, to ona! — szepnął mąż, wskazując Antoniemu trumnę.
— A... — postąpił bliżej i wpił się wzrokiem w twarz leżącej. — A! — wyrzucił jeszcze i czuł, że go chwyta za gardło jakiś spazm jęku, że żal, niby gryząca ogniem fala, przenikać zaczyna mu serce i z tępym naporem rozsadza mu mózg.
Patrzał jednak, bo nie mógłby się oderwać, jakby chciał na wieki zapamiętać ten obraz. Ta twarz kochana, zdrowa, piękna — leżała przed nim trupem, była martwą, odcinała się sinawą plamą od białej poduszki, ostro, jakby kamienna. Opuszczona nieco szczęka, kąty ust pełne jakiejś gorzkości niewypowiedzianej, usta zacięte mocno, nadawały tej twarzy pozór maski jakiejś Elektry. Widać było, że śmierć nie przyszła cicho, ale pochwyciwszy ją w nagłe skurcze strasznego bólu, zmięła niby łachman i zdławiona ostatniem szamotaniem, rzuciła jak rupiecie, powłócząc sinością, co jak pieczęcie okalała zapadłe oczy i leżała płatami brudnemi na skroniach. Ogromny majestat bił z tej trumny, w której leżała cicha teraz, wielka w spokoju, potężna w obojętności — tylko echa łkań, jakby krzyków przedzgonnych zdawały się drgać w powietrzu i mącić ciszę. Słodycz nieczucia leżała na jej czole wypukłem, a zapadłe głęboko oczy, przez poczerniałe powieki zdawały się jeszcze świecić srogim wyrazem bólu. Policzki lekko obrzmiałe, powleczone siatką drobnych, przekrwionych żyłek, były przepiękne jeszcze. Fioletowa suknia, obrzucona białemi koronkami, rzucała na twarz różowawy ton. W rękach złożonych, o pościąganych kurczowo długich palcach, trzymała krzyżyk.
Czarna trumna była ramą tego obrazu.
Jakiś tragiczny oddech owiewał wszystko i przenikał grozą. Ta martwa twarz mówiła wielkim głosem ciszy — o nędzy istnienia i o nędzy śmierci. Zaczęli szykować się do wyprowadzenia ciała. Księża białemi plamami komży rozbijali czarny ton zgromadzonych. Jakiś wóz z turkotem zajechał, słychać było huk, jakby wbijanych gwoździ. Szepty były coraz cichsze, łkania się zrywały głębokie, westchnienia przeciągłe — to znowu jakiś oderwany, niewiadomo skąd płynący jęk przecinał ostro powietrze. Przezroczysta żółtość, obślizgła jakby od twarzy zmarłej, od świec, od złoconego obrazu Częstochowskiej, stojącego przy trumnie, pływała poszarpanemi płatkami, lśniła na hebanach konsol, kładła złotawe piętno na jasno-zielonych liściach palm i pyłkiem rozkładała się w smudze brudnego światła, płynącego z za odchylonej rolety. Księża zaczęli długą ceremonję. Basowe głosy, w ciężkich, przejmujących rytmach psalmów, rozlegały się uroczyście. A on stał precz i zdawał się coraz głębiej patrzeć w umarłą. Zdawał się zastygać zwolna w przerażeniu i sztywnieć w bólu. Czuł, że mu wszystkie nerwy, wszystkie centra, wszystkie tętnice rozkręcają się, krwawią — coraz to fala uświadomienia biła w mózg jego, kłębiła się i znikała w chaosie przypomnień nagłych, splątanych, okropnych zgiełkiem pomieszania i siłą rzutu, z jaką przesuwała się przed nim. Trząsł się w sobie do ostatniego włókna; żal, niby czerwona błyskawica, przepalał mu wnętrzności. Czuł — że jeszcze chwila takiej męki niewypowiedzianej, a zacznie wyć z rozpaczy bezsilnej, jak zwierzę, osaczone ze wszystkich stron — lub padnie i umrze.
Widział ją teraz taką, jaką pozostawił odjeżdżając, niby spokojną, a z płomieniami w oczach. Ten śpiew księży przypomniał mu jej głos niski, przenikał przypomnieniem uścisków ostatnich i wydobywał ukryte aż dotąd w mózgu ostatnie jej słowa pożegnania: „Spotkamy się! Spotkamy!“ Powtarzał je odruchowo i szukał w kieszeni listu, który mu wręczono na stacji — listu od niej... Nie czytał go, bo się bał i nie miał jeszcze sposobności.
— Ja ją zabiłem, ja! — pomyślał i aż drgnął ze strachu nagłego. — Zabiłem ją!... snuło mu się ciężko w mózgu i czuł rozlewanie się po sobie czegoś strasznego, jakby grozy nad sobą i wstrętu. Obrazy przeszłości znikły prawie raptownie, ale tam — pod czaszką nie miał już nic, prócz odbicia jej twarzy, i zdawało mu się, że mu mózg rozsadzi ten jej wyraz bolesny ust, ten spokój bolesny, jakby złorzeczący światu. Jakiś wir, pełen olśniewających skrętów myśli przerywanej, chaos rozprzęganej osobowości, zgiełkliwość szaleństwa czuł w sobie...
Śpiewy ucichły na chwilę. Otwarto szeroko drzwi do sieni, strumień szarego jesiennego światła wpłynął z ogrodu i zalał pokój. Kobiety wybuchnęły spazmatycznym płaczem. Odstawiono kwiaty, aby zabrać trumnę. Rodzina rzuciła się do pożegnań ostatnich z krzykiem bolesnym. Przybito wieko wśród rozdzierającego płaczu. Zmieszane łzy, łkania boleści — płynęły okropnym strumieniem w zamglony świat. Wszystkie twarze były zgnębione, wszystkie oczy załzawione, wszystkie serca przeniknięte żalem i smutkiem. Kilkoletnia dziewczynka z krzykiem rozpaczliwym przyczepiła się do wynoszonej trumny i głosem ochrypłym, obłąkanym krzyczała:
— Mamusiu! Mamusiu!
Oderwano ją i trumnę na ramionach wynieśli znajomi i ponieśli.
...Miserere mei, Deus...
— rozległo się jakiemś potężnem, złowrogiem echem i kołysało ciężko, niby śmiertelny, ostatni całun, niby podzwonne istnienia; wznosiło się w rytmach krótkich a brzemiennych smutkiem i rozsławiało w szarej przestrzeni dnia jesiennego potęgę straszną Pana.
Mżył deszcz i wiatr ciął w oczy idących. Opadłe liście, ostatnie, z suchym szelestem leciały na ziemię, wirowały w kółko i lgnęły w błocie. Nagie lipy olbrzymie kołysały się z pomrukiem, podobnym do jęku. Poczerniałe, zbrukane, poryte kretowiskami, pasy przydrożnych trawników leżały jak szmaty, splugawione dotknięciem jesieni. Dymy z chaty, stojącej za parkiem wioski, snuły się nad ziemią i rozstrzępiały o nagie drzewa.

...Miserere mei, Deus...

— rozległo się znowu. Taka szarość bezbrzeżną posępnością, taki smutek obumierania wiał zewsząd, niby całunem śmierci, że przenikał wszystkich głęboką melancholją. Chwilę znowu trwało milczenie, przerywane tylko parskaniem koni, krokami idących i cichszym już płaczem.

...secundum magnam misericordiam Tuam...

— wznosiła się pieśń dalej. Krzyż pobłyskiwał na czele orszaku. Czarna chorągiew z ukrzyżowanym, ociekającym krwią Chrystusem, aż skrzypiała pod parciem wiatru. Kapy księży, podrywane wichrem, podnosiły się niby skrzydła potworne śmierci i biły im po bokach z łopotem. Fioletowy tren sukni, przycięty wiekiem, targał się jak na uwięzi i trzepotał, niby triumfalny sztandar nicestwa. Orszak szedł ciągle; błotnista droga wiła się jak wąż; niosący ciągle się zmieniali, tylko Antoni niósł od samego początku bez odpocznienia. Przyciskał ucho do trumny, jakby nasłuchiwał jakich głosów życia; co czas jakiś trumna na wybojach, przez które się potykali, gibotała się, i wewnątrz niej rozlegał się głuchy odgłos ciała, uderzającego o ścianki. Przenikał go ten łoskot strachem, ale szedł dalej, zatopiony w prawie bezmyślnej, z nadmiaru wyczuwania pochodzącej spokojności; nie brakowało mu sił nieść, ale czuł, że coraz większy ciężar gniecie mu kręgosłup. Chwilami wydawało mu się, że jak Anteusz świat cały dźwiga — i wtedy uczuwał coś niewyraźnie, że już tak wieki idzie, i iść będzie w nieskończoność. Ten stuk w trumnie, coraz częstszy, stawał się ohydny, wstrząsać nim zaczął jak prąd, i rozdrażniać. Śpiew księży ciągnął się pasem przerywanym. Co kilka minut ustawał, i tylko echa głucho płynęły w przestrzenie, odbijały się o lasy i kładły na polach szerokich rozbite.
Większa część orszaku powsiadała w pojazdy, bo błoto było coraz głębsze. Ogromne szmaty pól, obsianych oziminą, rozciągały się z obu stron drogi, jak płachty o zieloności sczerniałej, zmęczonej zimnem. Rzadkie przydrożne topole powiewały szczątkami pożółkłych liści. Krzyże na rozdrożach stały czarne, oślizgłe wilgocią, trupie jakieś — tylko las na drugim stoku doliny mienił się jaskrawo barwami — miał tło z drzew iglastych ciemno-zielonych, na którem odbijały się wyraźnie nakształt plam dęby o rdzawych liściach, grupy czerwonych buków i ogromne kawały jasno-żółtych brzezin. Stamtąd nadbiegało czasami stado wron, ciężkim zmęczonym lotem obsiadały drogę, lecz spłoszone przez orszak, uciekały, podrywając się cicho i skośnie.
Deszcz ustawał, ale mgła była coraz cięższa, zaciemniała dolinę, że tylko widać było coś jak morze szare i ruchome, szła na idących potwornemi kłębami, to rozstrzępiona, potargana, opadała w kłakach przezroczystych, przenikając lodowatem zimnem. Antoni szedł zapatrzony w ten las, bo droga po spadku wzgórza schodziła w dolinę, przecinała ją i podnosiła się znów wgórę, ginąc gdzieś w lesie. Zmęczenie wracało mu równowagę; nie niósł już trumny. Szedł zboku, i wydało mu się, że jest jakby spokojniejszym. Obejrzał się za siebie pierwszy raz przytomnie i spotkał oczy wszystkich. Obserwowano go nieustannie; zrozumiał to zaraz. Mąż zmarłej ujął go pod ramię z serdecznością przyjaciela — obejrzał się bezwiednie po raz drugi, i wydało mu się, że widzi na twarzach złośliwe uśmiechy; coś jak upokorzenie go przejęło, bo wysunął delikatnie rękę i odszedł. Czuł, że nie powinien iść razem z tym biedakiem, nie powinien przyjmować oznak przyjaźni.
— Nie powinienem! — powiedział sobie surowo i wyczuwać zaczął jakąś pustkę w sobie, jakąś nicość wszystkiego i żal jakby do siebie. Nie widział nic przed sobą i ta samotność i bezcelowość życia przyszłego, jak błysk nagły, oślepiła go na chwilę. Ta śmierć kochanki wytrąciła go z równowagi, odebrała mu spokój i obojętność, w jakiej już prawie zastygał, otworzyła przyschłą ranę. Teraz wiedział, że już do tych utraconych dóbr egoizmu nie potrafi wrócić, bo ta twarz zmarłej będzie się zawsze snuła przed nim, a te jęki bólu przyjaciela są nie do zapomnienia. Znał siebie, więc rozpacznie myślał: — Co ja pocznę? — i coraz dotkliwiej czuł gorycz samotności i opuszczenia.
Szli teraz lasem. Mary wspomnień obsiadły mu duszę i kołysały czarami.
— Ach, ten las! ten las! Co drzewo, co polanka, to przypomnienie, to chwila przeszłego szczęścia, to jakiś boski ton tej przerwanej melodji ich miłości.
— Spotkamy się jeszcze w tym samym lesie, gdzieś tu, pomiędzy temi olbrzymami — powiedziała mu w cichy dzień wrześniowy — i spotkali się, spotkali... Dotrzymała przyrzeczenia.

...et secundum...

— śpiewali. Las szumiał poważnie, omszone dęby zginały się w powolnym, automatycznym ruchu, jak starce, żółte brzozy trzepotały listkami, i potężny, rozległy rytm lasu łączył się ze śpiewem i wzniosłym hymnem, bił o pnie wysmukłe, uderzał w las, niby w strunę napiętą, rozbrzmiewał w mrocznych głębiach echami, aż się wszystko zaczynało chwiać, i ptaki zrywały się z gałęzi przestraszone — wszyscy kładli serca w te głosy, zdawali się odrywać od ziemi i rozpływać w tej szarości dnia i smętku, tylko ta cicha triumfatorka leżała spokojna i obojętna — płynęła w wieczność i ciszę, przerywaną falą nieznanego przypływu. Antoniego zaczęły przejmować te głosy żałością bezbrzeżną, bo świadomą. Cała marna, głupia farsa życia ukazywała mu się w prawdziwem świetle.
— Co za nędza! co za nędza! — powtarzał i duszę mu przeorywał smutek wszechświata, wszechświata konającego; ludzkości żywot bez jutra i bez celu. Miljardy istnień, oceany szamotań, wysiłków, boleści, tętna życia powszechnego czuł skupione w sobie, roztapiał się w tym bólu świata, że prawie nie spostrzegł, gdy stanęli na miejscu. Trumnę wstawiono do kościoła, ubranego świerkami, zaciemnione kirem okna roztaczały mrok jakby otchłani, setki płonących świec, śpiewy, uroczysty, przejmujący zimnem głos organów, surowość gotyckiej architektury kościoła, sztywność osób roztaczały okropny nastrój. Uciekł z kościoła odetchnąć trochę. Jakiś zwykły szynk stał niedaleko; schronił się tam, aby przeczytać list, który go palił poprostu. Postawili mu wódki — pił tyle, aż czuł znowu względną równowagę, a później czytał:
„Żegnam cię. Wiem, że cię już nigdy nie zobaczę, że ten dzień, który się teraz roztacza, jest ostatnim dla mnie, i że ta noc, w którą zapadnę, jest wieczną. Umieram. Brak mi sił do szczęścia i do znoszenia niedoli. Dosyć już kłamstw, dosyć męczarni, dosyć życia... Tak strasznie łaknę spokoju, tak pożądam odpoczynku i ciszy, że umieram. Kocham cię, jak zawsze, ale czuję, że już nawet z tobą nie byłabym szczęśliwą. Nie mogę kłamać dalej, nie chcę, bo jestem sobie samej wstrętną. Za jaką bądź cenę chcę zapomnienia o życiu. Byłam silną, ale nie na taki ból, nie na taką mękę. Kocham cię, jedyny człowieku, jakiego spotkałam. Pamiętaj o dziecku... Nie mogłam Boga przebłagać dwuletniem cierpieniem, bo nie potrafiłam przestać cię kochać. A jeśli to nasza wina, że zmarnowaliśmy własne szczęście!... a jeśli pomimo świata wolno nam było się kochać i być szczęśliwymi? Dlaczego ja nie mogłam iść za tobą? Dlaczego nie mogę żyć bez ciebie? Pamiętaj o mnie... Zabierz dziecko do siebie. Boję się tej nocy, boję... Kocham was widać mniej, niźli nicość, w jaką się zaraz stoczę — zaraz. Dosyć kłamstwa...

Twoja do ostatka
Helena“.

Czytał kilka razy i ciągle jakby coś nowego odczytywał; coraz fala nowego bólu, smutku i żalu, okropnie rozszerzającego się w nim, zalewała mu serce. Dopiero teraz, przeczytawszy: „Pamiętaj o dziecku”, przypomniał sobie o niem. Przypomniał, że je widział płaczące, ale pozostał zimnym; głęboki prąd miłości ojcowskiej nie przenikał mu serca, bo jeszcze niedawno z nienawiścią prawie myślał o tem dziecięciu — było ono powodem ich rozstania. Ona dopiero wtedy, kiedy dała mężowi dziecię kochanka, gdy ujrzała męża, szalejącego z radości, kiedy widziała, jak to nieswoje dziecię przyciskał do piersi z wybuchem szczęścia i położył na niem pieczęć swojego nazwiska — poczuła kłamstwo dotychczasowego życia, poznała cały ciężar udawania i ohydę, i ten ból wiecznego stania na straży swoich spostrzeżeń, gestów, słów. Więzy wydały się jej okropne. Uczuła się nagle zaniepokojoną w sumieniu, zapragnęła zmazać winy własne, wyrzekając się kochanka na zawsze. Chciała się odkupić cierpieniem. Dość, że się rozstali. Działała pod wpływem pewnego rozstroju psychicznego, jakiemu uległa przy chorobie. I tak głęboko wierzyła w prawość istniejących form, że nie pomyślała na chwilę choćby o możności pozbycia się ich, wyłamania się zupełnego z pod jarzma. Och, to dziecię było mu teraz, w chwili przypomnienia krzywd, jakie pośrednio przez nie doznał, prawie nienawistnem. Odebrało mu kochankę i zmusiło do wyjazdu. Cóż miał tutaj robić, skoro nie wolno mu było jej widywać? Musiał ulec jej prośbom i postanowieniom. Wyjechał, bo jej spokój był mu droższy nad własne szczęście.
Siedział w tym szynku tak długo, że już byli na cmentarzu, gdy się z nimi połączył. Kiedy opuszczali trumnę, nie zadrżał nawet, nie zapłakał; był jak kamienny wobec łez i krzyków boleści, które się rozlegały nad grobem; dopiero gdy się schylił, aby rzucić garść ziemi, cofnął się przerażony, zobaczył przez wieko twarz umarłej, z tym samym gorzkim wyrazem ust. Nie słyszał mowy księdza, ni głuchego dudnienia ziemi sypanej, nic nie widział, tylko tę głowę bladą, sinawą, w jakimś fioletowym nimbie unoszącą się w przestrzeni... Płynęła w tej perłowej, mglistej toni i kołysała się z tumanami mgieł. Przecierał oczy, gryzł ręce, ale to widziadło halucynacji wciąż miał w mózgu.
Gdy się już wszystko skończyło, „zamglony filozofją“ przystąpił do niego:
— Jedź do mnie, Antoś.
Drgnął, zobaczywszy przyjaciela, i uścisnął mu ręce. Kuroński, mąż zmarłej, także przyszedł zabrać go z sobą. Antoni chwilę stał bez słowa, zapatrzony, i nagle, snadź oświecony jakiemś nagłem postanowieniem czy myślą, rzekł:
— Z Władkiem siądę i przyjedziemy do ciebie. Mam z nim interesa pewne. Niech sobie odjadą, pojedziemy ostatni — szepnął i pożegnał się ze wszystkimi.
Pojechali ostatni. W lesie zaproponował, aby zejść z bryczki i iść pieszo; chciał swobodnie pomówić. Zeszli i poszli ścieżką, wiodącą naprzełaj lasu, konie wysławszy przodem. Szli w milczeniu. Pierwszy zaczął Władysław:
— Bałem się o ciebie; sądziłem, że ci zbraknie odwagi przyjechać.
— Bałeś się o moją uczciwość.
— Tak. A przyjazd był twoim obowiązkiem.
— Bodajbym był nigdy nie odjeżdżał... ach, gdyby nie konieczność...
— Nie mów, znam to, co ty teraz cierpisz, bo kochałem sam.
— A teraz?
— Nie kocham. Rozdziałem serce z pięknej szaty i oblokłem je w lepszą: w obojętność.
— Nie mówiłeś nigdy o tem.
— Tobie sprawia ulgę wypowiedzieć się, a mnie zatopić w sobie.
— Nie kochała cię?
— Kochała bardzo, ale jeszcze więcej klasztor i Chrystusa, bo się Jemu poświęciła. Tak mnie przedstawili, że ta biedna dusza zlękła się moich pojęć.
— Boli cię wspomnienie?
— Boli, jak każde rozgryzanie serca, ale to przejdzie zupełnie.
— Jest jeszcze coś, co więcej boli. Cobyś zrobił przyjacielowi, okradającemu cię z najdroższej rzeczy? — zapytał nagle Antoni, przystając i topiąc w jego oczach swoje zielonkowate źrenice.
— Nic nie mam droższego nad ziemię.
— Są rzeczy, których się nie odzyskuje nigdy.
— Szczęście, wiem.
— A których zabranie drugim jest zbrodnią nie mniejszą.
— Najczęściej szaleństwem, za które srogo się pokutuje później samemu.
— Wiem o tem.
— A byłeś w mocy tego nie zrobić?
— Nie walczyłem z sobą, bo zresztą nie chciałem; znalazłem szczęście i zabrałem; nie obchodziło mnie wtedy, że kogoś i siebie przez to unieszczęśliwię; sądziłem zresztą, że mam prawo do niego.
— I byłeś zupełnie szczęśliwy?
— Byłem.
— Więc ci powinno starczyć na życie całe wspomnień o tem szczęściu.
— Wystarczy, ale i zgryzot starczy na wieczność.
— Zgryzoty! skądże?
Na to nie odpowiedział, a potem mówił:
— Więc nie można być szczęśliwym osobiście, żeby jednocześnie nie unieszczęśliwiać drugich?
— Prawie że nie można, bo zdaje się, że tylko w spokoju jest szczęście.
— To wszystko nic, ale gdyby nie ten ból wstydu, co mnie przepala!
— Czy on wie co?
— Nie zniosę jego przyjaźni, nie wytrzymam gdy mi zacznie tak poczciwie, ufnie spoglądać w oczy, tak po bratersku ściskać — oszaleję, cisnę mu w twarz prawdę. Niech mnie nienawidzi, przeklina, niech mnie zabije, ręki nie podniosę na obronę — wolę śmierć, byle się ta męka udawania, to okropne dręczenie upokorzeniem skończyło. Dosyć mam kłamstwa, dosyć!
— Nie możesz tego zrobić. Czy pomyślałeś, czemby było to twoje wyznanie dla niego? Nie, nie!... musisz cierpieć, nie wolno ci tego robić, byłoby to naprawdę zbrodnią...
— Ach, gdybyś czuł, co się dzieje we mnie!
— Mój drogi, jeśli nie możesz sobie wszystkiego, co się stało, wytłumaczyć wprost potrzebą własnego szczęścia, to cierpieć musisz, a jemu wprost przez litość, przez ludzkość nie powiesz ani słowa. Nie wolno ci obdzierać biedaka z ostatniego dobra — ze złudzeń. Jest to twój ludzki obowiązek.
— Jeśli tu żyć będzie, co począć?
— Pchać będziesz swoją taczkę do końca. Zaczep się o co bądź myślą, włóż w jakąś pracę czy ideę całego siebie, a zapomnisz powoli.
— Ale w co? czy jest coś takiego, czemuby warto się poświęcić?
— Mówisz nieprzytomnie. Są sprawy większej wagi, niż własne — sprawy ogólne.
— Dla mnie sprawy własne są najważniejsze.
— Takie jednostki są anti-społeczne i wrogie rozwojowi ogólnego dobra.
— Społeczeństwo, rozwój, sprawy ogólne — co mnie to obchodzi, gdy jestem nieszczęśliwy!
— A dlaczego nim jesteś? boś to twoje szczęście wyrżnął nożem niejako z organizmu społecznego. Czemuż cię wstyd pali? Bo nie można bezkarnie robić krzywd, a żyjąc w jakiemś społeczeństwie, trzeba płynąć z niem.
— I być niewolnikiem jego praw, form, jego głupoty — wstrętna rzecz!
— Jak dla kogo! Ogólnie wystarcza bierność, poddanie się prądowi, ale dla niektórych powinna wystarczać społeczność wtedy, gdy mają świadomość ogólnego celu i gdy potrafią tak opanować swoje ja, że złożą je nieraz na ołtarzu sprawy ogólnej, i to zwierzę, które w nas się budzi czasami — zduszą.
— I cóż się zyskuje przez to zduszenie?
— Spokój i zadowolenie, że spełnia się obowiązek, że jest się pożytecznym ogółowi.
— Szczęścia nic i nikt nie daje. Epiktet powiada: Szczęście jest to, co trwa wiecznie, a cóż trwa? — a zresztą pozwól, że ja powiem: „Na Boga, skończ!“ Bo mnie osobiście tylko śmieszą jeremjady. Daruj: cierpisz z własnej winy; narzekasz na los, ludzi, a sam sobie zrobiłeś to co masz. Trzeba było zerwać wszystkie więzy, jakiemi was społeczność skrępowała. Czemuście nie powiedzieli wprost światu: „Kochamy się, należymy do siebie!“ Najuczciwsza z uczciwych droga.
— I najcięższa. Zerwać z całym światem...
— Brak odwagi, albo niepożądanie szczęścia tak silnie, żeby je zdobyć pomimo wszystkiego.
— Ale czy nie więcej byłoby przez to nieszczęśliwych?
— Kto się wszystkiego lęka, przez wszystko cierpi. Masz najgorszą z sił, bo buntowania się wewnętrznego, zamiast siły czynienia. Dąb nie dba, że rozrastając się, wypija życie tysięcy istnień, bo sam chce żyć: to jego prawo.
Władysław rzekł:
— Nigdyś tak nie postępował jak ów dąb, o którym mówisz, a radzisz mi.
— Ja nie postępowałem ani tak, ani inaczej, bo prawie nie żyję; robię ogromne oszczędności, kontemplując tylko życie.
— Zresztą w takiej walce zostaje zwycięzcą nie najlepszy.
— A cóż to tego obchodzi, kto zostanie zwycięzcą? Dość mu chyba, że został.
— Widzę cię coraz innym.
— Antku, bo to są brednie mówić, że można być jednym. Człowiek nie jest „jednią“ jak mawiał Trentowski. Człowiek jest „wielą“, nie ma stron dwóch, ani dziesięciu — lecz miljony. Człowiek normalny, to mikrokosmos — streszczenie wszechświata, tylko, że jedni to czują, drudzy wiedzą, a ogół olbrzymi nie zdaje sobie sprawy z tych ciemnych, wnętrznych porywów, drgań świata w sobie. Zresztą, uświadamianie jest mu niepotrzebnem, dość ma zwykłej nędzy dnia. Zresztą jest mi wszystko zupełnie obojętnem.
— Co myślisz robić z sobą?
— Pożegnam Europę, jak tylko będę mógł najprędzej.
— Nie będzie ci żal nas? ziemi?
— Przemogę; jestem już prawie obcy. Pracuję nad sobą.
— Majątek sprzedasz?
— Nie. Nie miałbym odwagi. Przedłużę kontrakt z dzierżawcą.
— Zostań; to także jest powinnością.
— Nie mogę... Kiedym przed dwoma laty uciekał stąd, tom myślał, że umrę bez tego szmatu pól i lasów — później wykopywać zacząłem z siebie to przywiązanie. Dzisiaj czuję, że mam jedno jarzmo mniej. Tyle tu wspomnień na każdym kroku, że nie umiałbym chodzić, nie krwawiąc sobie serca. Zresztą, chcę być wolnym, wolnym od wszystkiego...
Szli czas jakiś w milczeniu, wąską, oślizgłą ścieżką pomiędzy polami, wiodącą wprost do dworu Kurońskiego. Zaczynało się na dobre ściemniać. Nagle Antoni zapytał cicho:
— Więc mnie nie potępiasz?
— Za cóż? że jesteś nieszczęśliwym? Żal mi cię tylko, jak mi jest żal każdej dobrej duszy, która niszczeje; żal, jak mi żal, każdej chęci i marzenia nieziszczonego.
— Dziękuję ci, przyjacielu... choć ty jeden! Ona znała cię i szanowała głęboko.
— Biedna dusza. Nie potępiałem jej nigdy, bo za bardzo rozumiałem.
— Widywałeś ją często przez te dwa lata?
— Co tydzień bywaliśmy z siostrą u nich. Nie wspominała nigdy o tem, alem widział, co cierpi, i opowiadałem jej każdy twój list do mnie, każdy szczegół twojego życia; widziałem, że temi okruchami tylko żyła. W czerwcu, na moje imieniny, przyjechali oboje do nas; było dosyć osób, ale obserwowałem ją, bo była tak dziwnie roztargnioną i smutną, że mi jej niezmiernie żal było. Mówiłem jej długo o tobie. Słuchała chciwie, a potem zapytała tak cicho, że ledwie dosłyszałem:
— „Czy on bardzo cierpi? czy nie przyjedzie?“
Dałem jej za odpowiedź list twój ostatni. Schowała go i wkrótce odjechała do domu. Potem coś w kilka tygodni przysłała po mnie. Przeraziłem się jej bladością i gorączkowym blaskiem oczu. Byliśmy sami, a pomimo to, długo nic nie mówiliśmy.
— Powiedz mu pan, że ja także cierpię, że umieram z tego, ale inaczej być nie może i nie będzie! — powiedziała mi wreszcie i rozpłakała się głęboko. Mówiliśmy znów długo. Poznałem wtedy do dna tę duszę, jedną z najczystszych, jedną z najlepszych, jakie znam. Jej śmierć nie zdziwiła mnie. Musiało się tak skończyć. To nawet lepiej dla niej: przestała czuć.
W milczeniu zupełnem doszli do dworu. Władysław nie chciał nawet wstępować, ale Kuroński zmusił go prawie do pozostania na kolacji.
Nie było prócz nich trzech nikogo więcej. Antoniemu wydało się strasznem to mieszkanie. Jakaś pustka, opuszczenie wiało przejmującem zimnem. Wszyscy trzej mieli jedno w myśli „Umarła!“ — i to im zamykało usta i mroziło krew. Ciemno im było jakoś i zimno, choć lampy płonęły jasno i ogień trzaskał na kominku wesoło. Taka jakaś żałobna martwota rozwłóczyła się po pokoju i trzymała ich w odrętwieniu. Służba podawała kolację, cicho stąpając, jakby bojąc się spłoszyć widmo, które zdawało się gdzieś stać za oknem i patrzeć — bo aż się czuło dziwną niespokojność, denerwującą i ciężką, bo każdy dźwięk, każdy szelest rozbrzmiewał jak piorun w tych mózgach zmęczonych, podrażniał lękiem niewytłumaczonym. Wiatr zrywał się coraz większy, odrywał gałęzie w ogrodzie z trzaskiem i targał okiennicami, jakby chciał się wedrzeć siłą. Omroczone mieli dusze śladami po zmarłej, spostrzeganemi na każdym kroku.
Jedli w milczeniu, obawiając się trącić nożem, aby nie zmącić ciszy, choć im ciążyła najwięcej.
— Kiedy odjedziesz? — zapytał Władysław.
— Jutro.
— Przed wyjazdem będziesz u mnie?
— Będę z pewnością. Muszę się z twoimi widzieć i pożegnać; może was już nie zobaczę.
Kuroński się zerwał; przez twarz mu przeleciała chmura serdecznego wzruszenia.
— Chcesz odjeżdżać jutro? Nie, na to się nie zgadzam; zostaniesz u mnie choćby kilka tygodni. Odwiedzisz przy sposobności znajomych. Pomyśl, jak smutną dla mnie jest ta samotność! Zostaniesz, przyjacielowi tego nie odmówisz, w imię Heli cię proszę, w imię tych dawnych, dobrych czasów, spędzonych razem — jeśliś mi jest przyjacielem, zostaniesz.
Antoni nic zrazu nie odrzekł; pochylił tylko głowę na piersi, aby nie spostrzeżono jego krwawego rumieńca i bolesnego drgania twarzy, a później powiedział cicho:
— Jutro muszę odjechać, powinienem koniecznie, nawet zaraz, zaraz, natychmiast.
— Dlaczego musisz? Dwa lata temu tak samo mówiłeś i odjechałeś; nie pytałem się: dlaczego? choć miałem pewne prawo tak pytać, ale żona przez delikatność kobiecą radziła mi nie pytać; teraz wszakże nie zniosę, żebyś mnie, przyjaciela, zbywał niczem.
— Muszę koniecznie, pojadę. Nie pytaj o przyczyny, nie pytaj! — szeptał Antoni, siłą pokrywając zmieszanie.
— Pomówcie o tem, a ja muszę odjeżdżać — zaczął Władysław i powstał, żegnając się z nimi.
Antoni odprowadził go do bryczki, a byłby uciekł z rozkoszą z tego domu, gdyby ta ucieczka była możliwa. Gdy sobie ściskali dłonie, Władysław szepnął mu do ucha prawie błagalnie:
— Pamiętaj, ani słowa przed nim, choćby nie wiem co, ani słowa! — i odjechał.
Pozostali sami. Dom cały zalegała cisza, tylko w nim szalała zawierucha bólu.
— Czujesz tę pustkę, jaka się zwaliła na ten dom? Pamiętasz, jak tu było inaczej, inaczej? Przenieść takie nieszczęście i nie oszaleć! Cztery lata szczęścia, cztery lata miłości bez cienia, bez dnia jednego, któryby nie był podobny do wszystkich weselem i miłością. A teraz pozostać samemu! Za co i kto mnie tak strasznie karze? Czem zawiniłem? Boże mój, Boże!
I dopiero teraz wobec przyjaciela pozwolił łzom płynąć obficie, łkał żałośnie, ukrywszy głowę w dłoniach, i narzekał do dna rozbolały, otwierał serce, skarżył się przed tym, który był mu po żonie najdroższym.
W tej ciszy nocy i snu powszechnego, płacz jego i skargi miały rozdzierające akcenta bólu, a Antoni z pochyloną nieco twarzą siedział sztywno na krześle i spotrzebowywał całą moc woli, żeby nie krzyczeć z męki, jaką mu sprawiał ten płacz, żeby nie zawołać: „To jam winien wszystkiemu! Ja zrabowałem ci szczęście! Ja ją zabiłem!“
Każdy jęk tamtego, każde łkanie smagało jak biczem pełnym węzłów, targało jakby żelazną ręką wnętrzności, chwytało za głowę i włóczyło złamanego, z krzykiem okropnym w sercu... Czuł się winnym tych łez jego, śmierci, nieszczęść — i czuł, że nie wolno mu było ciężaru tej winy ani na chwilę zdjąć z siebie.
— I tak się stało wszystko gwałtownie, że jeszcze dzisiaj myśli zebrać nie mogę. W poniedziałek była zupełnie zdrowa. Boże! czemu ja tak pamiętam wszystko! Rozmawialiśmy nawet dnia tego o tobie, później pojechała z Zosią na spacer do lasu. Po przyjeździe pokaszliwała. Musiała się tam przeziębić, poszła spać wcześniej; w nocy kaszel męczył ją większy, więc poradziłem jej wziąć lekarstwo, chciałem jej sam przynieść, ale zerwała się i poszła do szafki aptecznej. Zaraz na brzegu stała tam mikstura świeżo przywieziona. Wiedziała o niej, bo w niedzielę dawała to samo lekarstwo służącej. Patrzałem, jak nalewała w szklankę... jak piła, ach, gdybym był przeczuł!... Widzę ciągle, jak z krzykiem nadludzkim wypuszcza z rąk szklankę i leci wtył. Porwałem ją z ziemi, drgającą od strasznych boleści, zaniosłem na łóżko. Zleciał się dom cały, ale nikt jej nie mógł pomóc... Nim doktór przyjechał — nie żyła. Co cierpiałem, nie wypowiem... Widzieć najdroższą istotę, targaną męką, słyszeć jej jęki, czuć jej ból — i nie móc nic pomóc, pozwolić jej umierać, a samemu stać bezsilnie — to okropne! jak pies wściekły, wiłem się w niemocy, w obłędzie rozpaczy, bluźniłem Bogu, a pomimo to, ona umarła, umarła!... i nie zapomnę tej chwili nigdy, nigdy nie potrafię — nigdy!
Kuroński opowiadał urywanym szeptem, jakby bojąc się głośniejszym dźwiękiem przywołać więcej wspomnień. W tem jego opowiadaniu bezładnem był nawet spokój pewien, przez który czuć było duszę zranioną śmiertelnie i rozpacz jałową szamotania bezsilnego.
Antoni słuchał i czuł, że te słowa jak nóż raz po raz zatapiały się w jego sercu i że temi ranami ulatuje mu życie. Słuchał bez łez, bo zalewały mu serce. Przeżywał to opowiadanie. Widział ją stojącą, widział, jak piła, słyszał ten krzyk w głębiach swego mózgu, zrywał się odruchowo, aby ją pochwycić i siadał przytomniejąc. Ta rozpacz Kurońskiego przepalała go do dna i nurzała w jakieś cienie, pełne widm halucynacji. Wstawał co chwila, chodził po pokoju i znowu siadał — nie miał już sił słuchać, ani patrzeć. Już po kilka razy przystawał i miał na ustach wyznanie, bo czuł potrzebę jakiegoś olbrzymiego zderzenia swojej duszy z czemś nowem, wstrząsającem, coby ją mogło oderwać od tego wyczuwania jednego nastroju, i że co bądźby się stało potem, mniejby cierpiał, wyzbywszy się udręczenia, wypowiedziawszy się — ale zawsze w porę zdołał się zhamować. Pogardzał sobą za słabość. Podły! podły! podły! — krzyczał do siebie, aż mu serce pękało z napięcia, ale milczał.
...Wypiła zamiast lekarstwa od kaszlu, kwasu saletrzanego, który stał w takiej samej butelce. Kto go postawił, nie można było się dowiedzieć.
Antoniego ogarnęło jakieś histeryczne rozdrażnienie. Nie mógł już panować nad sobą, tylko zaczął płakać spazmatycznie, głośne łkanie wydzierało mu się z piersi, nawet pewną ulgę mu to sprawiało. Zmęczenie fizyczne po tylu przebytych wzruszeniach ogarniało go sennością. Kuroński objął go z serdecznością wielką i całował.
— Poczciwy, dobry!...
— Nie całuj, gdybyś wiedział, ach, gdybyś wiedział! — i płakał jeszcze bardziej.
I byłby może wypowiedział napół przytomny wszystko, ale dziecko w przyległym pokoju zapłakało głośno. Kuroński się zerwał i pobiegł, a jemu ten płacz wydał się jakby ostrzeżeniem z drugiego świata.
Płacz przycichł. Kuroński wrócił i zaraz poszli spać do pokoju, położonego tuż przy dziecinnym.
Antoni natychmiast prawie zasnął, ale w jakąś godzinę czy dwie obudził go jakiś cichy, jękliwy płacz. Uniósł się i nasłuchiwał: to Zosia płakała. Wstał, aby tam zajrzeć, i już doszedł do drzwi, gdy go doleciało ciche mruczenie piastunki i wciąż szeptane: „Mamusi! mamusi!“ Słuchał tego głosiku, w którym była i skarga, i żal, i senność, — jakieś ciepło nieznane zaczęło go przenikać, jakąś słodycz ogromną wchłaniał z tych brzmień.
Dziecko usnęło, i cisza znowu zapanowała, a on wciąż stał pod drzwiami. Pragnął raz jeszcze usłyszeć ten szczebiot, przejmujący go taką dziwną rozkoszą, ale tylko chrapanie Kurońskiego rozlegało się jednostajnie, deszcz pluskał w okiennicy, a koguty piały gdzieś w czworakach. Usiadł na łóżku, bo sen odleciał go zupełnie, wsłuchiwał się w siebie — ten płacz ciągle brzmiał w nim i rozbudzał, zbudził nawet miłość ojcowską.
— Moje! moje! — myślał, i jakiś uśmiech wewnętrzny miłości nagłej rozjaśnił mu twarz; powstawało w nim pożądanie pieszczot tej istotki, przyciśnięcia do siebie i przelania wszystkich czułości na tę ukochaną główkę. Zapragnął kochać i być kochanym. Wszystko co wycierpiał, co przeżył, jakby się oderwało od niego i stoczyło w niepamięć, tak zajaśniało mu w sercu to dziecko. Dostrzegł cel w szarej i bezcelowej dotychczas egzystencji. Tak się to jego ojcostwo rozbudziło w nim nagle, tak go porwało czarem, tak rozpłomieniło radością potężną, że ani pomyślał, iż nie ma żadnego prawa, i, ciągniony nieprzepartą siłą serca, wszedł do pokoju. W przyćmionem świetle lampki odrazu zobaczył śpiącą, przyklęknął przy łóżeczku i skierowawszy blady promień na zarumienioną snem twarzyczkę dziecka, pożerał ją wzrokiem. Dziewczyna spała niespokojnie, łkała przez sen, a jemu na myśl nie przychodziło nawet, aby odejść. Klęczał jak przykuty. Przebudziła się znowu i ujrzawszy nad sobą twarz obcą, rozpłakała się. Uspakajał ją pieszczotą, dziecko umilkło, lecz wybite ze snu, patrzało żywo czarnemi oczkami. Potem wyciągnęło rączki i z jakimś lubym uśmieszkiem szepnęło:
— Lala!
Nie wiedział, co się z nim działo. Całował te rączki z uniesieniem, stracił przytomność ze szczęścia. Dziecko zaczęło trzeć piąstkami oczy i znowu piszczeć. Wyjął je ostrożnie z łóżka, owinął kołderką i posadził.
— Lala, bawić Zosię! lala! — szczebiotała — ciągnąc go za wąsy.
— Powiedz: tata! tata! — prosił, żebrząc tkliwie.
Ale dziecko kręciło główką.
— Lala nie tata!
On ją wciąż całował i prosił:
— Powiedz: tata! tata! Lala jest tata! — i obsypywał gradem najsłodszych nazwisk.
Miał niebo w duszy, był jak pijany szczęściem i tak pochłonięty dzieckiem, że nie słyszał, iż wkrótce za nim, snadź przebudzony płaczem i szeptem, Kuroński wszedł, aby zobaczyć, co się dzieje.
Uśmiechnął się, ujrzawszy obraz, ale nagle coś go tknęło.
— Powiedz: tata! tata! — szeptał Antoni.
Kuroński stanął przy drzwiach i patrzał... Jakieś nagłe, jak piorun olśniewające podejrzenie rozbłysło mu w mózgu i ciężkiemi włóknami zazdrości skupiało się coraz bardziej. Tysiące szczegółów, zatartych dawno w pamięci, nigdy nawet nie postrzeżonych świadomie, a tylko wchłoniętych bezwiednie, tysiące drobnych pyłków: tam uśmiech czyjś, tu słowo, tu spojrzenie, to znowu coś, z czego nie zdawał sobie sprawy, z taką szaloną szybkością łączyły się w pełny obraz i odkrywały przed nim prawdę przerażającą, że stał bez ruchu, bez tchnienia, skamieniały ze zgrozy. Załamywał się w sobie od strasznego poznania. Huragan bólu, nienawiści, przerażenia wrzał w nim, nie mogąc sobie znaleźć ujścia.
— Powiedz, Zosiu: tata! powiedz, złote dziecko, powiedz, aniołku! — błagał Antoni.
Kuroński słyszał w sobie czy też obok siebie jakiś syk szczególny. Zastygał w spokoju martwienia i abnegacji nagłej. Tak go przeraziło to poznanie, tak silnym był cios, że stał jak trup, bez czucia, był bliski śmierci lub szaleństwa. Postąpił kilka kroków, chciał coś mówić, ale nie potrafił wyrzec słowa z zatkanego bólem gardła, wybełkotał coś niewyraźnie.
Antoni usłyszał, podniósł głowę i zbladł śmiertelnie, oczy ich się spotkały i wżarły w siebie do głębi.
— Tata! tata! — wołała Zosia radośnie, zobaczywszy ojca.
Antoni podniósł się, z dzieckiem na ręku. Objął go dziki, zwierzęcy strach: Kuroński był straszny poprostu; nie mógł patrzeć na jego twarz skamieniałą, trupią, bo zdawało mu się, że oderwie się od kadłuba i uderzy w niego z całych sił nienawiści, bo palił oczyma, taka z nich biła pogarda bezbrzeżna i rozpacz. Stał zgięty, jak do skoku, wyprężony, że aż mu mięśnie znać było przez cienką bieliznę, skurczone palce aż drgały do chwytania za gardło i darcia. Szczękał zębami, nadmiar szaleństwa obezwładnił go. Dziecko znowu płakać zaczęło.
Kuroński jakby się ocknął i szepnął chrapliwie:
— Twoje?
— Moje! moje dziecię! — i przycisnął je silniej.
Nie potrafił powiedzieć nic więcej. To ciepło dziecka przenikało go dziką, nieugiętą odwagą. Pragnął żyć za jaką bądź cenę. Teraz czuł, że gdyby ten mały, chudy człowiek chciał podnieść na niego rękę, lub usiłował wziąć mu dziecko, toby go zdruzgotał i przeszedł po jego trupie. Uczuwał w sobie niepożytą moc do walki choćby z całym światem o to drobne pisklę, które mu zasłoniło sobą wszystko.
— Precz, złodzieju, morderco! — syknął głucho Kuroński z takim gestem potężnym i siłą, że Antoniego przeszedł dreszcz zimny, i już bez słowa poszedł, ubrał się, potem dziewczynkę wziął, otulił kołderką, okręcił jeszcze swojem paltem i wyszedł. A Kuroński taki martwy, taki sztywny, jak nakręcony automat, poszedł za nim, i tylko głos mu się podnosił do skali krzyku potężnego i huczał, jak grom, potężnie a głucho:
— Precz, złodzieju, morderco, precz!
I już nic nie czuł, nie rozumiał i nie pamiętał. Zabiło go nieszczęście. Szedł za Antonim krok w krok. Przeszli park i poprzeczną ścieżką, tą samą, którą niedawno wracał z Władysławem Antoni, zagłębiali się w nocy. Antoni już biegł z całych sił, bo chciał się pozbyć tego upiora, chciał uciec od tego głosu, coraz głębiej targającego mu nerwy, który przenikał go jakimś okropnym tępym dźwiękiem i przegryzał do dna, ale Kuroński, jak widmo białe, z wyciągniętą ręką, biegł tuż za nim i grzmiał:
— Precz, złodzieju, morderco, precz!
Noc ich pochłonęła, noc jakaś fioletowo-szara, w której drzewa, kamienie, ludzie, jakby się rozpierzchły, rozstrzępiały, rozlewały w widma bez form, bez konturów; noc taka, w której się człowiekowi zdaje, że jego własna dusza rozlewa się i łączy z ciemnością i jest jak embrjon rozpylony w nocy. Antoni zboczył ze ścieżki i naprzełaj, aby się prędzej dostać do lasu, uciekał, co mu sił starczyło, już nie wiedział gdzie, dokąd, tylko pragnął oderwać się od tego konającego głosu, ale Kuroński ani na jeden krok nie zostawał wtyle, tylko ciągle, jakby złączony łańcuchem niewidzialnym, biegł i krzyczał.
Utonęli w gąszczach lasu, ale i stamtąd jeszcze bił w niebo, w przestrzeń, ten krzyk, spiżowy mocą, równy, okropny:
— Precz, złodzieju, morderco, precz!




CIEŃ
Wiosna!... Świat był różowy od ogni poranku i przesycony ciepłem, śpiewami, wonią — co zewsząd biła falą upajającą. Strzępy mgieł rozsnuwały się nad stawami, i, niby wiry fioletowo-przejrzystej kurzawy, dymiły z dolin, jak z trybularzy — ku słońcu. Wszystko, co żyło, upajało się miłośnie słońcem, piło wszystkiemi porami ciepło i radość. Liljowe obłoki bzów rozkwitłych dyszały wonią. Niebo, ziemia i ludzie, drzewa i ptaki rozśpiewane w gąszczach — przenikał jakby spazm rozkoszy życia. Ogromną radość odradzania się obchodził świat przenikniętemi rozkoszą sercami. Czuć było jakieś nabrzmiewanie tętna życia powszechnego w tej gwałtownej pulsacji przyrody.

— Wiosna! — szeptał jakiś młody człowiek, przemierzający wzdłuż park ogromny, co, niby morze zieloności i powietrza, wdarł się pomiędzy szare, obrzydliwe siedziby ludzkie — i panował nad niemi majestatem piękna.
— Wiosna! — powtarzał, przeglądając poprzez drewniane kraty bramy ulicę miejską. I czuł tę wiosnę w sobie, miał ją w duszy, rozkołysanej szczęściem, przejmowała mu serce drżeniem wesela, omotywała mózg marzeniami, dyszał nią, jak i wszystko, co go otaczało. Nie zdawał się tylko wiedzieć o tem świadomie, bo wciąż chodził, przystawał, przepatrywał ulicę miejską i aleje parku z niecierpliwością, a czasami, niby obłoki szarawe, przysłaniała mu duszę obawa przed zawodem.
Po raz setny spojrzał na zegarek.
— Ósma, dopiero ósma!
I znowu rozpoczął wędrówkę po parku. Nic nie myślał, bo ta słodka, denerwująca troska czekania na ukochaną nękała go dziwnie obezwładniająco. Prześlizgiwał się tylko wzrokiem po wszystkiem — i biegł myślą aż tam, gdzie ona, i spochmurniał wnet, bo jakby ujrzał poprzez przestrzenie dobrą, przyjacielską twarz jej męża.
— Mąż — szepnął — gdyby nie ten mąż!...
Naraz zadrżał, zadygotał cały w sobie, wszystkie tętnice zahuczały mu z gwałtownością — zaledwie mógł oddychać, tak serce biło mu w cichem tempie pianissima zachwytu. Wzrok mu promieniał, ramiona mimowoli wyciągnęły się. Chwila jeszcze! — Widzi, jak ona bojaźliwie idzie woddali. Druga chwila, spotykają się już oczyma, całują spojrzeniem...
— Ello! moja ukochana Ello! — szepcze — i są już przy sobie. Serca przestały im bić, usta oniemiały ze szczęścia, dłonie złączone drżą, a oczy zatopione w sobie, śpiewają hymny miłości, upojenie zda się tworzyć świetlany nimb nad nimi. Tłum ludzki, płynąc obojętnie, zepchnął ich na bok, nie wiedzieli o tem. — Kocham! skandowały jego oczy. — Kocham! odpowiadały drugie, wielkie i głębokie, jak otchłanie. — Kocham! — zdawało się wydzierać z ich serc, i dźwięczeć, jak symfonja szczęścia ogólnego. Ptaki śpiewały w gąszczach. Wiatr strząsał na nich z kasztanów różową kaskadę kwiecia. Bandy dzieci przewracały się im prawie u nóg, rozszalałe powietrzem i uciechą. Nie wiedzieli o tem. Cóż było poza nimi? Nicość! Cóż było w nich? Świat cały. Tajemnica kształtowania się chaosu.
— Dawno pan czeka? — spytała cicho, nieco ochłonąwszy.
Zaraz odpowiedział, ale głos miał szorstki prawie, urywany a dyszący żarem.
— Nie wiem. Jestem tak szczęśliwy, że nie wiem o niczem — co tobą nie jest. Nie wiem nic nadto, że jesteś przy mnie, że cię widzę, słyszę, czuję... Cóż więcej mnie obchodzi?
Piła jego słowa i uczucie spojrzeniem, chciała coś odpowiedzieć, ale nagle jakiś płomień okrył jej twarz rumieńcem i zamilkła — nim mówić zaczęła. Obejrzała się trwożnie i podejrzliwie spoglądała w twarze przechodniów.
— Spóźniłam się, mąż zatrzymał mnie... ach, ten...
— Pójdźmy, Ello, zapomnij o nim! — szepnął, biorąc ją za rękę. Zadrżała, bezwiednie usuwając dłoń swoją.
Milczenie zachwytu zapanowało pomiędzy nimi. Nie mogli mówić, i teraz, czując się tak zjednoczonymi czuciowo — nie mieli nic do powiedzenia sobie. Serca biły im zgodnie, napół przysłonięte źrenice gorzały, a jakaś serdeczna nieśmiałość i jakby obawa trzymała ich zdala od siebie. Szli wolno, nie patrząc na siebie. Jej purpurowe, nabrzmiałe krwią usta, poruszały się nieznacznie — jakby z duszą własną rozmawiała, lub pieśń dziękczynną, pełną radości głębokiej, słała przestrzeniom. Czuli jakiś przepływ przez siebie, zagmatwanych, rozprzęgniętych stanów świadomości, niby strzępów świateł, dźwięków, zapachów, drżeń, i jakąś nagłą ciszę serc szczęśliwych. Dość im było czuć się obok siebie, aby w milczeniu pogrążać się w tej topieli słońca i wiosny, szmerów przyrody i rozśpiewaniu dusz swoich. Znaleźli się na rozdrożu alej, rozbiegających się na wszystkie strony parku.
— Na prawo czy na lewo? — spytała, podnosząc oczy na niego. W dźwięku jej głosu zadrżał jakiś ton niezwyczajnego pytania. Pochwycił go i odparł z mocą:
— Prosto — jeśli do szczęścia nas zaprowadzi.
— A jeśli się to sprzeciwia... jeśli... — szepnęła bezwiednie, snując przędze tej ciemnej, pod powierzchnią świadomości tkanej myśli.
— Nie sprzeciwia się niczemu, bo się nie sprzeciwia sercom naszym — przerwał szybko, i lekki błysk przemknął mu zielonkawym ogniem w źrenicach.
— O nie! — zawołała gorąco. Roześmiali się, zaglądając sobie głęboko w oczy.
— Kocham!
— Kocham! — odpowiedziała namiętnie. I uśmiechnięci, swobodni, przytuleni do siebie ramionami, prawie pobiegli środkową aleją. Uniesienie oczekiwanej rozkoszy rozlewało po nich prąd denerwujący. Tacy się czuli szczęśliwi! Świat był tak pięknym! Miłość tak słodką! Pocałunek tak potężnym! Szeptali półgłosem. O czem? O czem kochankowie mówią? O czem dwa ptaki świergoczą przytulone do siebie miłośnie? O czem gwarzą serca w rozradowaniu, dusze w zachwycie? O czem? Wybuchali śmiechem dźwięcznym, metalicznym, śmiechem bez troski. Wyrywały się im z serc słowa bez myśli, a znaczenia pełne, okrzyki, w które dusze kładli, rzucali spojrzenia, pełne pocałunków i obietnic, uśmiechy były niby promieniowania. A echa tej brylantowo-skrzącej się kaskady młodości i szczęścia brał wiatr i niósł w przestrzeń błękitną, słońcu, kwiatom, co rozchylonemi kielichami wchłaniały światło; brali coś z tej pieśni i ludzie, dążący we wszystkie strony parku, aż przystawali oglądać się, z przerażeniem zgorszenia jedni, z uśmiechem smutnej ironji — drudzy, na tę parę tak szczęśliwą, od której biły płomienie życia i miłości. A oni szli bez troski, jak uosobienie wiosny, i ani dbali w tej chwali, że przyślepłe oczy tłumów znajdowały ją zbyt bezczelnie piękną.
— Odwracają się za nami. Może kto znajomy — szepnęła z przykrością.
— Ello! My zbrodnię popełniamy w ich oczach, bo się kochamy, bo mamy odwagę zachwycać się życiem i sobą. Opasy ludzkie! Filistry. Kłęby mięsa i interesów. Mumje zabalsamowane w konwenansach i niemocy. Zabrońcie sercom kochać, ustom szeptać zaklęcia, oczom płonąć namiętnością, myśli snuć cudną tkankę marzeń... Zabrońcie młodości być młodością — zabrońcie! — szeptał prawie głośno. Czuł tylko potrzebę wyładowania nazewnątrz choćby w słowach tego nadmiaru energji, jaką miał w sobie. Przechodzili jakiś placyk odsłonięty, zalany cały światłem i pusty zupełnie, a obramowany dokoła haftem delikatnych cieni, jakie rzucały drzewa na żółtawy żwir. Pochwycił ją w ramiona i namiętnie całował. — Odsunęli się jednak natychmiast od siebie, bo ujrzeli cień wprost do nich idącego człowieka. Jakby się oderwał od tamtych cieniów, leżących pod drzewami, bo był taki sam czarny — szedł powoli, posępny i ciężki, jak chmura smutku, i człowiek ten utkwił w nich szare, posępnie płonące źrenice i przenikać się ich zdawał do głębi tą szarością, chociaż może nie myślał o nich, może ich nawet nie widział...
Zmieszali się oboje, jakby poczuli ten surowy, ostry wyraz jego wzroku aż we wnętrznościach. Suchy, o ziemistej barwie profil powiał na nich niby kirem.
— Czemu tak patrzy? Mnie boli to spojrzenie! — spytała i niespokojnie odwróciła się. Człowieka nie było już widać.
— Czemu on tak dziwnie patrzył? — zapytała raz jeszcze.
— Nie wiem — odparł z oczyma utkwionemi tam, skąd przed mgnieniem patrzały tamte źrenice.
— Może on widział jak całowałeś mnie... może on wie, że... mąż...
— Że i teraz cię pocałuję — i nachylił się, całując ją w uszko. Odsunęła się trochę.
— Że mąż... że my nie mamy prawa... może nas ostrzega...
— Bodaj przepadł! Ello, nie mówmy już o tem.
I poszli, przystając przy klombach nad basenami, lecz tylko poto, aby przycisnąć się ramionami, spojrzeć sobie w oczy i iść dalej; ale pomimo tego czuli, że w tę ciszę wewnętrzną wsączyło się jakieś wrzenie, że na zwierciadła ich spokoju kładzie się jakiś cień, że majaczy w nich ten dziwnie przejmujący wzrok starca. Byli szczęśliwi, uśmiechnięci, zajęci sobą, i nieświadomi jeszcze własnego, wewnętrznego stanu.
— Szczęśliwyś?
— Daj usta, a powiem ci o tem. — Ogarnął ją ramieniem, i całował.
— Mów mi tak zawsze, ukochany.
— Do tchu ostatniego.
— Boże! — szepnęła z trwogą. — Patrz! tam idzie...
— Kto?
— Ten człowiek — raczej cień człowieka — patrz tutaj!
Obejrzeli się z tłumioną w sobie obawą, spodziewając się ujrzeć ten profil surowy. Nie, nie było nikogo. Młody klon trzepotał listkami i żóraw z powagą kroczył przez trawniki.
— Śmieszny ptak — zawołała.
— Bardzo śmieszny.
— Co ty myślisz o mnie? — zapytała niespodziewanie — i chmura niepokoju przysłoniła jej twarz, delikatnie rzeźbioną.
— Nic nad to, że cię kocham, że jesteś mi źródłem, skąd piję życie i szczęście.
— A jak przestaniesz?...
— Nigdy!
— Tracę przytomność, nie wiem, co się dzieje ze mną, jakiś ból obawy przed czemś nieświadomem mnie ściska. Nie powinnam była tu przyjść.
— Ello! czy to nie ludzkie prawo być szczęśliwymi, kochać?
— A jeżeli nie wolno tak być szczęśliwymi? — mówiła, odruchowo przepatrując pomiędzy drzewami.
— Ello moja, czy nigdy nie pozbędziesz się tego mieszczańskiego podziału na: wolno lub nie wolno? Jak to mnie boli, że ciebie straszą te spróchniałe formy. — Ale poco my o tem mówimy? Mówmy o czem innem!
— Kocham cię!
— Szalejmy raczej, bo jutro może być nie nasze.
— Dobrze. Szalejmy!
— Pijmy war serc naszych i uniesień!
— Pijmy! — I uśmiechnęła się blado i niepewnie.
— Pójdziemy... — szepnął przeciągle, patrząc w jej oczy.
— Nie... jeszcze... później. Tak mi dobrze; zostańmy, jak dotąd. Ja się tak czegoś boję... Obejrzała się trwożnie, bo wydało jej się, że to szare, sępie spojrzenie zamigotało przed nią, że jak cień prawie niedostrzegalny kołysze się pomiędzy nimi.
— Więc mnie nie kochasz?
— Kocham, bardzo cię kocham, bo umieram z tęsknoty, ilekroć nie widzę cię dłużej.
— I odmawiasz.
— Alem, wychodząc, zauważyła, jak on się patrzył na mnie długo — długo, jakby z wyrzutem. — I poczuła w gardle jakieś ściskanie udręczenia wyrzutu, i jakby płomień współczucia niedoli tamtego, przeszedł po jej sercu. — Mój Boże, co ja robię!
— Ano — nic... Męża kochasz, a ze mną uprawiasz flirt — rzekł szorstko.
— Nie mów tak, nigdy tak nie mów. Nie masz prawa tak myśleć — zawołała gwałtownie, zarzucając mu ręce na szyję — i nim zdążyła wycisnąć pocałunek na jego ustach, rozplotła ramiona i opuściła je z trwogą. — Uczuła chłodny cień na sobie. Ten cień wślizgnął się pomiędzy nich i przedzielił swoim ostrym wyrazem. Wydał się jej tak rzeczywistym, że zadrżała, spuszczając oczy.
— Nie miałaś odwagi nawet mnie pocałować. Zabrałaś mnie, nie dając nic wzamian.
— Nic?.. więc spokój mój, cześć moja, serce moje, to nic! Czy nam tak, jak teraz, nie dobrze? — skarżyła się głosem, przejętym miłością i jakimś cichym lękiem.
— Bardzo dobrze nie wiedzieć, czy to flirt — czy też miłość. A! ja wyję z bólu bezsilnego. Milczę. Połykam tysiące przykrości, i jeszcze muszę się uśmiechać banalnie wtedy — gdybym chciał mordować. Bardzo dobre są te dnie rozpaczy i zazdrości, w których się nie wie, czy się nie jest już zastąpionym przez kogoś, dającego nowe impulsy. — Przebacz mi Ello! Bądź moją!
— Weź mnie, wiszę u twoich ust, jam twoja — szeptała i, przezwyciężając obawę, z przymkniętemi oczyma przytuliła się do niego. — Moja miłość potrafi zrównoważyć twoją.
— Miłość! bezmierne upojenie duszy. Nie wiedzieć nic i przepaść z ukochaną w nieskończoności. Nie być czemś — a być tylko wyczuciem szczęścia. Niech trwa wieki, czy przez mgnienie, byle się tylko nie przebudzić!
Mówił cicho, jakby się rozprzestrzeniał i zanikał już w wyczuwaniu, a ona z zachwytem, przesiąkniętym obawą nieznaną, słuchała, kołysząc się w budzącem się pożądaniu.
— Daleko? — spytała.
— Niedaleko.
Szli w milczeniu. Ukradkowe spojrzenie rzucała na jego twarz powleczoną jakąś radosną zadumą. Chwilami przestawała oddychać, bo ją przejmowało jakieś nieokreślone drżenie. Wtłaczała gdzieś na dno swego ustroju — siłą wydzierający się lęk, jaki rósł niepowstrzymanie w jej mózgu i przysłaniał jej szczęście, przyciskała się z jakąś miękką biernością do niego. Ten spokój, ciepło — przenikał ją czułością dziwną i rozmarzał zmysły. Niewypowiedzianie słodkie uczucie porywało ją chwilami, wtedy spojrzeniem pieszczącem ogarniała go, wyczuwając jakąś ociężałość senną, jakąś gwałtowną potrzebę zarzucenia mu rąk na szyję i pocałunków — ale ten głęboko płynący prąd obawy wyłaniał się, uprzedmiotowywał, i w tym szarym, przejmującym cieniu prześlizgiwał się pomiędzy nimi. Martwiała wtedy, i jak automat z rozszerzonemi trwogą oczami, z pobladłą twarzą — szła, nic już nie widząc czas jakiś. On wyczuwał prawie to samo. Ten ból głuchego niepokoju, ta walka z marą, której obecności prawie był pewnym, przejmowała go jakimś chłodem, mroziła krew. Dotykał po kilka razy twarzy swojej, jakby ścierał ślady jakiegoś zimno-wilgotnego dotknięcia cienia. Rozrastała się w nich bujnie ta obawa, że równocześnie prawie poczuli chęć, niewyraźną jeszcze, oddania się sobie i rozejścia. Ona już się wnętrznie nie opierała. Chwilami zresztą, dobrze jej było tak iść, dobrze czuć go przy sobie, dopowiadać wzrokiem to — czego usta jeszcze nie śmiały; pochylała się w jakiejś rozkosznej a bolesnej ociężałości.
— Zmęczyłaś się, Ello? — zapytał, widząc jej rumieńce i oddech ciężki.
— Trochę, może odpoczniemy!
Usiedli na jakiejś ławce odsłoniętej, bo czuli potrzebę pławienia się w słońcu. Cisza otaczała ich głęboka. Nikt nie przechodził tą stroną parku. Drzewa, jak senne szeleściły liśćmi. Płatki kwiatów wiatr strząsał na trawniki. Zielone głębie parku wionęły czarem i tajemnicą. Cienie drzew, chaotycznie splątane, przesiąknięte plamami słońca, majaczyły, niby wizje. Jakiś gorący oddech przyrody przejmował ich omdlewaniem, a głosy ptaków, kipiące w gęstwinie, duszące oddechy kwiatów i cały ten wrzący rozgwar wiosny wlewał im w żyły niby war ognisty i rzucał sobie w ramiona, czuli, jakby rozlewanie się w powszechnej rozkoszy — bo każdy kwiat, każde drzewo, każdy cal ziemi dyszał upojeniem i łączył się ze wspólnem krążeniem soków, przenikał się w miłosnym szale przyrody i pociągał ich w odmęty niepamięci. Ani wiedzieli, kiedy spletli się ramionami i zapomnieli o wszystkiem.
Jeszcze, jeszcze! i usta szukają ust, ramiona się obejmują. Jeszcze, jeszcze! i drżący, oszaleli, cisną się do siebie — toną w sobie, zamierają. Brak im tchu, rozwarte źrenice nie widzą, złączone usta śpiewają. Jakiś palący płomień słońca, niby wicher kosmiczny przepływa przez nich i druzgocze resztki świadomości. Siedzą obok siebie bladzi, dyszący ledwie, z oczyma pełnemi blasków i łez pełnemi. Wypili sobie pół życia pocałunkami, oddzielając się jakiemś ognistem kołem od reszty świata. I tak byli zatopieni w rozkoszy, że nie słyszeli skrzypu piasku, ani widzieli, że ten sam cień-starzec szedł ku nim. Sunął cicho, niby widmo, a długi, czarniawy chłód szedł przed nim. Drgnęli gwałtownie, bo uderzył w ich siatkówki ten cień, i zaćmił je nagłym mrokiem.
— A! — zawołała trwożnie, usuwając się bezsilnie z obawy.
— Co ci? — spytał.
— Ten sam — szepnęła — patrz — tam!..
— Czemu on się tak patrzył?
— Niema nikogo... Nie bądź dzieckiem — uspokajał, nie mogąc jednak zdać sobie z tego sprawy, że i sam bezwiednie poddaje się wrażeniu niepokoju, obawy, wyrzutu, jakgdyby sam czuł najwyraźniej chłód cienia, jakgdyby widział sam ostry, posępny profil, i stał pod pręgierzem surowego spojrzenia. Zadrżał, jakgdyby tu — obok siebie — jak najwyraźniej zobaczył ten cień. Nie było nikogo. Nasłuchiwali szelestów i w rozdenerwowaniu niezwykłem oglądali się co chwila, obawiając się zbliżyć do siebie i bezwiednie zostawiając pomiędzy sobą pustą przestrzeń jakby dla niego.
Wszystkie rozpalone namiętnością skry przygasły im w źrenicach i jakiś dziwnie szarpiący chłód niewytłumaczonego zobojętnienia przejął im serca...
Słońce przygasło, przysłonięte na mgnienie ogromną, rudawą chmurą, aż park sposępniał i jakby się zagłębił w nagłej zadumie i melancholji... Dreszcz ich przeniknął chłodny i równocześnie z nad stawów powiał zimny i aż lepki od wilgoci wiatr, i bez szumu zginał drzewa. Szarość pełna smutku i dziwnej tęsknoty przepełniła im dusze. I choć słońce znowu zatopiło przestrzenie w blaskach, a umilkłe ptactwo zaśpiewało w gęstwinie — oni nie mogli się pozbyć smutku, i tej bezbrzeżnie nękającej, cichej, zagmatwanej obawy. Uczuwali dziwny ból, przechodząc miejscami osłoniętemi; z uliczek wąskich, zacienionych zupełnie, cofali się z trwogą, wybierając tylko miejsca słoneczne. Park cały zaczął ich przejmować trwogą, te rozkoszne gąszcze, obramowane rozkwitłemi bzami i czeremchą — mroziły ich jakimś chłodnym oddechem. A co chwila zdawało im się, że ten cień jest pomiędzy nimi, że idzie tuż, że zabiega drogę — i jakby widzieli w tej ruchomej masie plam ciemnych pod drzewami te oczy szare, groźne, spokojne, a tak przenikliwie patrzące... I nie byli w stanie oprzeć się temu przygnębiającemu uczuciu obawy i niepokoju. Wiedzieli tylko, że trwoga okropna ściska im coraz więcej serca, że im przysłania oczy mrokiem i mózgi rozsadza — że ten cień cichy, to wampir, co im pije krew i życie, odpychając jedno od drugiego. Nie byliby w stanie przyznać się do tego przed sobą, jak obawiali spojrzeć się sobie w oczy, aby nie wyczytać i nie pokazać, nietylko tej dręczącej obawy, ale i myśli, jakie im się snuły.
Ona z tym powolnym, lekko kołyszącym się chodem, w którym występowały na jaw wszystkie wspaniałe linje jej ciała — teraz wydawała mu się jakąś niezgrabną, ciężką; a ta delikatna, klasycznie piękna twarz, maską zimną i bez wyrazu; przytem czuł do niej w głębi jakiś niewyraźny żal, któregoby nie umiał sformułować. A jej, pomiędzy jednym stanem trwogi a drugim, przemykały się przez duszę włókna udręczenia cichego, i zjawiała się w nagłem przypomnieniu twarz męża i rodziny.
— Musi być bardzo późno?
— Pierwsza! Boże! ależ ja muszę iść do domu, co tam pomyślą sobie, że mnie tak długo nie widać — mówiła, z rozkoszą znajdując choć w tem rodzaj usprawiedliwienia się przed nim. Słuchał z jakiemś pogardliwem skrzywieniem ust, lecz w nagłym, prawie ostatnim czułości przypływie, powiedział:
— Nie pójdziesz?
— Tak późno — to kiedy indziej... Broniła się z jakiemś upokarzającem uczuciem, i oboje równocześnie znaleźli ulgę w tej wymówce — i zobaczyli wyraźniej splątaną a przejrzystą mgłę kłamstwa w sobie i obojętności.
To znowu chwilami wyczuwali żal, że się tak rozchodzą, jakiś rodzaj pomiłosnej litości nad sobą, więc się zbliżali, patrzyli sobie w oczy przyjaźnie, dotykali rąk, jakby chcąc wykrzesać to uniesienie i miłość, jaka już przeszła, ale prędko odsuwali się od siebie, bo im pewien szczególny ból sprawiało to zbliżenie, i czuli, że ten cień czyha tylko na to, i zaraz się zbliża i rozdziela ich niby klinem, i przenika serce ostrem uczuciem trwogi.
Kurcz lęku, bólu, odrazy, żalu — łamał ich dusze subtelnemi spazmami.
Przyśpieszyli kroku, aby się wydostać z parku, i z ogromną ulgą znaleźli się na ulicy.
Czuli oboje potrzebę jakiegoś słodko kłamanego rozejścia się, jakiegoś pożegnania, powiedzenia sobie jakichś słów, choćby imitujących miłość, a wprost obawiali się przybliżyć do siebie, i niezmiernie im było ciężko udawać.
— Musimy się rozejść, może nas kto zobaczyć — zaczęła pierwsza, nie patrząc mu w oczy.
— Zatem do jutra.
— Nie wiem, czy będę mogła.
— Przyjdź ukochana. Będę tak czekał... — Wziął ją za ręce i szukał oczami jej spojrzenia.
— Może — przyjdę..
— Szczęśliwaś, Ello?
— O bardzo, bardzo!
— Kochaj mnie... Ja tak czekać będę tego jutra...
— Do śmierci. Do widzenia, ukochany! Do widzenia!
Obejrzeli się na siebie z oddalenia, ukradkowo, trwożnie.
Cień jakby się rozsnuł pomiędzy nimi i przesłonił nocą jedno od drugiego.
Rozeszli się...
— Do widzenia! — zaszemrało jeszcze w powietrzu, jak ostatni akord pożegnania.
Czuli równocześnie, odzyskując cały zwykły spokój i równowagę, że się już nigdy pewnie nie zobaczą.




OKO W OKO
...Szampan polał się strumieniem i jednocześnie zerwała się nieopisana wrzawa, niepodobna było odróżnić śmiechów od krzyków, śpiewów od odgłosów pocałunków, brzęków tłuczonego szkła od schrypniętych głosów. Dym, kurz, opary — niby obłokiem nakrywały biesiadników. Atomy szału, upojenia i rozpusty zdawały się pływać w powietrzu i przenikać wszystkie serca i mózgi. Niskie, drgające namiętnością glosy, stłoczone na niewielkiej przestrzeni gabinetu restauracyjnego, zdawały się rozsadzać ściany. Kilkanaście osób pijanych tłoczyło się bezładnie z kieliszkami w rękach, krzycząc bezprzytomnie:

— Zdrowie Jurka! Niech żyje amfitrjon! Niech żyje!
— Ludzie zabawni! proszę o głos! — krzyczał jakiś mężczyzna, siedzący na stole.
— Wiwat Jurek!
— Narodzie rozbawiony szampańsko, proszę o głos!
— Cicho! Jur ma głos.
— Nie, nikt przede mną. Słuchajcie!
— Słuchajcie! Słuchajcie!
— Wnoszę zdrowie rozkoszy, upojenia, życia i miłości!
— Wiwat rozkosz!
— Piję na śmierć bólów, tęsknot, trosk; na śmierć śmierci, na śmierć wszystkiego co nie jest rozkoszą. Używajmy! w tem mądrość.
— Wiwat! Używajmy! — krzyczano, i nowa fala wina, śmiechów, uścisków lubieżnych i gwaru bezprzytomnego zalała wszystkich.
Jerzy siedział, jakby nie słysząc, tylko całemu chaosowi bachanalji odpowiadał jakimś tępym, bezmyślnym uśmiechem. Nie przedzierały się te krzyki głębiej do jego świadomości, tylko obijały się o niego i wracały do źródła. Miał świadomość tylko zewnętrzną. Naraz oczy zaczęły mu się zwężać i przygasłe źrenice strzeliły złym, zielonkowatym płomieniem, ogarnął niem towarzystwo i powstał. Tak wszyscy byli zajęci sobą, że nie zwrócono uwagi, więc jakąś butelką zaczął bić w stół.
Wtedy dopiero uciszono się. Odsunął jedną z kobiet, co mu zwisała u ramienia, nalał w kryształową czarkę wina i podnosząc ją, rzekł spokojnie:
— Trzodo ludzka! piję za twoje istnienie i pragnę, aby cię los tłukł kołem i łamał w męce istnienia dotąd — aż przez ból staniesz się poznaniem.
— Rolla! Romantyk! Schyłkowiec — mruczał ten siedzący na stole.
— Trzodo ludzka! gdybyś miała jedną twarz — plunąłbym ci w nią ze wstrętem.
Coś, jak dreszcz gniewu i zadziwienia zadrżał w tych mózgach pijanych, ale serdeczniejsi już wołali:
— Brawo Jur! Ten już gotów. To się urządził. Brawo!
Zaczęli go całować wszyscy i tłoczyć się wkoło niego. Wzdrygnął się pod plugawemi dotknięciami i chciał się wysunąć, ale ten ze stołu ujął go za rękę i, ukłoniwszy się z grymasem komicznym, rzekł donośnie, wskazując nań:
— Oto człowiek! Patrzcie! — Szczęśliwy narzeczony najlepszej i najpiękniejszej z kobiet, a najnędzniejsze z nędznych stworzenie, które przeflirtowało życie, a teraz — jak baba, przez bezzębne szczęki pluje na wszystko ze złości, że nie jest w stanie ugryźć szczerej ludzkiej rozkoszy...
Śmiech, niby huragan, zatrząsł salą.
— Błaznujesz wiecznie — szepnął Jerzy, wyrywając mu rękę.
— Cóż można lepszego robić na tym cacanym świecie? Czem pokryć pustkę?...
Gwar przytłumił resztę słów, wszyscy naraz zaczęli mówić. Jakiś nieujęty powiew popychał ku sobie te upojenia. Opary z wina, dymu, zapachy pudru, topniejącego na twarzach, i ciał rozgrzanych winem i namiętnością, unosiły się w powietrzu, wnikały we wszystkie pory biesiadnika i jakby rozprężały te wszystkie dusze szałem, bo ręce miały tylko siłę do obejmowania, a usta do szukania drugich ust wśród bełkotu i pijackiej czkawki. Nie było już ludzi, tylko jakaś mieszanina rozpętanych żądz, instynktów, bydlęctwa, poruszała się w bezkształtnych formach i porykiwała z uciechy dzikiej, rozkiełzanej z człowieczeństwa.
Zaczęto tańczyć, śpiewać, wybijać takt krzesłami, tłuc zwierciadła i tarzać się w delirjum po dywanie. Krzyki schrypnięte, głosy podobne do syków zduszonych, gamy obłąkanego śmiechu, spojrzenia szkliste i nieprzytomne, pocałunki namiętne — krzyżowały się, zrywały nagle i opadały w chaotycznej gmatwaninie.
Jerzy wyszedł, nie czekając końca bachanalji. Schodził wolno po schodach i na szelest jakiś odwrócił głowę. Z góry szła szybko jedna z kobiet. Balowy strój miała pomięty i poplamiony a w oczach ogromnych jakąś prośbę. Przystanął. Zatrzymała się przy nim i jakaś bezradność, płynąca z nieśmiałości, musiała ją przejąć, bo mówiła bez związku, czerwieniła się i ściskała nerwowo poręcz, nie patrząc mu w oczy.
— Wołałaś mnie — spytał, łagodnie patrząc na nią.
— Tak, chciałam się spytać, chciałam... — szeptała pomieszana, drąc nerwowo rękawiczki.
— No, mów, czemuż się wstydzisz?
— Chciałam iść z panem. Zabierz mnie ze sobą — dodała szybko z jakąś odwagą wysiloną i sztuczną, zarzucając mu ręce na szyję. Spojrzał zimno i odsunął ją pogardliwie.
— Wróć się na górę, upiłaś się i nie wiesz co mówisz. — Zaczął schodzić.
— Kocham cię, nie jestem pijana. Zabierz mnie — zawołała cicho i błagalnie.
— Wyjeżdżam daleko — odpowiedział miękko, targnięty tym błagalnym, gorącym akcentem.
— Pojadę wszędzie z tobą. — Rzuciła się do niego gwałtownie, objęła go nagiemi ramionami i cisnęła mu się do piersi, z jakimś wysiłkiem namiętności szalonej i długo skrywanej. Piękna jej twarz zabłysła uczuciem i oczy płonęły gorączkowo.
— Zrób mnie swoją służącą, ale weź ze sobą. Kocham cię, ty nie wiesz o tem, dawno już cię kocham i zabiję się, jeśli mnie odtrącisz. — Szukała spojrzeniem jego wzroku, drżała, rwała się do pocałunków, a nie śmiała dotknąć jego twarzy ustami.
— Wyjeżdżam sam i niepowrotnie — rzekł sucho i spojrzał dziwnie, jakby przez nią, w świat.
— Wiem gdzie, wiem — zaczęła prędko. — Ja to odrazu dzisiaj poznałam, i zrobiło mi się tak żal, tak mnie męczyło, tak mnie strach trząsł, że ani pić, ani bawić się nie mogłam, bom czekała rychło się to skończy. Nie śmiałam pana zaczepić. Ja cię tak dawno kocham, ty jeden uważałeś mnie nie za zwierzę, ty jeden miałeś ludzkie słowo i spojrzenie dla mnie. Ja jestem nędzny łachman, wiem, ale com ja temu winna, nikt mnie nie kochał i nie przestrzegał. Widziałam pana wczoraj z narzeczoną i to mnie tak zabolało...
— Nie mów o niej — szepnął krótko i szorstko, marszcząc brwi gniewnie. Dziewczynie ręce opadły, wyprostowała się nagle i łzy duże, ciężkie popłynęły po wypudrowanej, zmiętej rozpustą twarzy, a jakieś łkanie rozpaczy niewypowiedzianej i upokorzenia rozsadzało jej piersi.
Jerzy już nic nie powiedział, tylko podniósł kołnierz palta, zapiął rękawiczki odruchowo i schodził; jeszcze nie wyszedł za drzwi, gdy dziewczyna w jakimś histerycznym paroksyzmie upadła, zaczęła drzeć rękami suknię, szarpać dywan pokrywający schody, tłuc głową o marmur i wyć przeciągle, a potem głosem podobnym do syku, krzyczeć:
— Idź, idź! Powieś się, zgiń marnie, przepadnij, psie podły, podły! Zdechnij, jak pies! — i bełkotała coraz niewyraźniej, a zajadlej.
— Zaprowadź tę pijaczkę do gabinetu — powiedział szwajcarowi, otwierającemu drzwi, i wyszedł na ulicę.
— Bydlę! — mruknął z obrzydzeniem i zaraz zapomniał o tej scenie. Czuł tylko, że się rozlewa po nim coś mrocznego i zasnuwa odrętwieniem.
— Dzisiaj! Zaraz umrę! — powiedział głośno, jakby w odpowiedzi czemuś wewnętrznemu i zanurzył się znowu w jakiejś mgle nieokreślenie cicho podsycającej jaźń jego. Nie czuł grozy, ani żalu. Dawno już czuł znużenie i myślał o śmierci, ale dopiero wczoraj wyraźnie zobaczył, że umrzeć musi, i postanowił umrzeć.
— Wczoraj! dzisiaj! jutro! a razem nic — mgnienie, błysk, co się rozwiał w mrokach nieskończonych — wczoraj! a może miljon lat temu? — myślał z wysiłkiem.
To wczoraj, po gwarnej uroczystości zaręczyn urzędowych, siedział w zacisznym buduarku z narzeczoną. Pamiętał, widział teraz jej oczy czarne, twarzyczkę zarumienioną wzruszeniem, piękną i taką dobrą. Milczeli, znużeni śmiesznym ceremonjałem i jakby wstydząc się przed sobą obłudnej komedji, jaką grali wszyscy przed wszystkimi. Te słówka ciotek, rodziny, przyjaciół, spojrzenia drwiące znajomych i jakby obmacujące jej postać, sprawiały mu przykrość i obrzydzenie. Mówili potem ze sobą cicho, a jemu ani nie drgnęło serce żywiej do tej wybranej, oceniał zimno jej wdzięki, sposępniał, i jakaś gorycz zaczęła mu się sączyć do duszy. Matka kilka razy przychodziła do nich, zamieniała kilka słów i odchodziła z uśmiechem zadowolenia i dumy, bo to jej dziełem było to małżeństwo. Dawała synowi żonę bogatą i wytresowaną u sercanek. Słyszał, jak jej wszystkie zacne, obsiadujące kanapy matrony, winszowały takiego nabytku. W salonie dyskretne śmiechy i szepty dźwięczały wymuszone fałszywą nutą. A dziecko, co obok niego siedziało, ze szczebiotem chyliło główkę ku niemu, i z ufnością naiwną powierzało życie swoje i przyszłość nieznajomemu. Nie kochał jej, była mu zupełnie obojętną, jak tysiące kobiet spotykanych na ulicach, ale czuł, że to stworzenie go kocha i wierzy mu tą pierwszą, głęboką wiarą miłości.
— Cóż ja ci dam za tę wiarę i miłość? — myślał. — Czem ci zapłacę za dobroć i czystość?
Jakiś żal i wstręt poczuł w sobie, a gdy znalazł się znów w salonie głównym, usiadł w jakimś ciemnym zakątku samotnie, i w milczeniu przypatrywał się zebranym.
— Za dwa lata ten anioł będzie kochanką, którego z moich przyjaciół — pomyślał i naraz cały szereg obrazów przyszłego pożycia przesunął mu się przez mózg. I widział te pierwsze miesiące, gdzie oboje starają się udawać miłość i szacunek, a w głębi zaczynają pogardzać sobą — potem dnie pełne swarów i przycinków zjadliwych, złości, całe morze nienawiści dwojga zwierząt zamkniętych w klatce konwenansów, przykutych do siebie nierozerwalnym łańcuchem, plwających na siebie, i gryzących się wzajem. Piekło życia dwojga ludzi spodlonych przez mus i nierozerwalność więzów, całą tragedję obłudy ciągłej i ustawicznej przed światem; zgrozę istnienia pełnego podłości, oszustw i zatruwania się wzajemnego, pogardy. Znał to życie, znał!
Wywoływał przed pamięć setki małżeństw i zapuszczał sondę wyostrzonego poznania aż do głębi i widział tylko zgniliznę i rozkład: czasem męki biernie znoszone, czasem miłość, ale najczęściej pogardliwą obojętność pod pozorami szczęścia, a wszędzie męczarnie, obłudę, podłostki marne przez swoją codzienność.
Przepełniał go niezmiernie gryzący ból coraz jaśniejszego uświadomienia tych nędz, że aż drżeć począł pod nadmiarem poznania i uginać się.
Siedział jeszcze długo, rozmawiał, śmiał się nawet, ale robił to wszystko odruchami, siłą przyzwyczajenia, a w głębi te dawne ciemne chęci, zagłuszane kołowacizną miejskiego życia, wyłaniały się w świadomości i uprzedmiotowywały w tem jednem.
— Umrę! — powtarzał to sobie cicho podczas tej wesołej kawalerskiej zabawy, powtarzał i teraz, idąc wolno pustemi ulicami. Czuł dawno, że ta ostatnia chwila przyjść musi i przyszła teraz.
Dzisiaj umrę! I przez dziwne skojarzenie, splątało się to „dzisiaj“ z całym szeregiem lat upłynionych, że aż się zatrząsł ze wstrętu i nudy, jaką poczuł w przeszłości.
Wydało mu się, że życie to rodzaj kwadratów bez dna i dachu, zawieszonych w przestrzeni. Zobaczył to tak jasno, że poczuł szalony ból rozbijania się o boki ściśle zamkniętej przestrzeni, ból drapania się pod górę po karkach i ramionach, i ten tłok ciżby miażdżącej się wzajemnie, byle dostać się do otworu i ból tych, co już trzymali się krawędzi i patrzeli ogłupiałemi ze strachu oczami w wieczną noc, panującą dokoła. Jakby nie mogąc się utrzymać na powierzchni, zsuwał się do wnętrza, do własnych spraw i krzywd, jakich doznał od życia; przejmowało go dziwne spokojnością znękanie duszy wiecznie deptanej i przystosowywanej do potrzeb życia codziennego. Czuł, jak czuć musi chwilami drzewo krępowane w rozwoju i przycinane przez dobrych ludzi gwoli ozdoby.
— Skarlałem. Rozmieniłem się na szarzyznę głupią cywilizowanego zgiełku; na wiewiórcze gonienie za własnym ogonem — i aż załkał z żalu gryzącego za swojem „ja“ zmarnowanem.
— Tak, tamten miał rację. Przeflirtowałem życie.
Rozłamał się wnętrznie jakby na dwoje — połową zatapiał się w rozkoszy zapominania subjektywnego, a drugą, mózgiem, snuł refleksję i wżerał się nagłem i ostrem poznawaniem w treść ogólnego życia. Przypatrywał mu się w niezmiernie dokładnych przekrojach, choć ból cichy litości przenikał go zwolna.
Co to za tragedja w tem, że wszystko jest farsą! Że wszystko jest cieniem, majakiem i blagą, blagą!
Gorycz pogardy głębokiej miał w kątach ust, a oczy zimno wypatrujące te wewnętrzne odbicia. I teraz, w tem podnieceniu, jakby w halucynacji jasnowidzenia, widział doskonale wszystkie marne sprężynki życia: wszystkie jaskrawo malowane łachmany odpadły pod jego ostrym wzrokiem, pozostał tylko nagi i przegniły szkielet całości: kankanjada pojęć, idei, żądz, haseł, interesów, zbrodni — przewalała się z brzękiem, tłoczyła, rosła i rozpadała się naprzemian w tym ciasnym i ciemnym kwadracie.
Złość dzika i bezlitosna go przejmowała, że dopiero teraz zrozumiał źródła swojej własnej niemocy, że teraz dopiero zoczył zależność swoją od tej ciżby stłoczonej, gdy go już żarna życia rozpyliły na marny, nawozowy pył, i gdy już spada w otchłań. Ze strachem przyglądał się tej głębi.
Pocóż tyle miljardów żre i kąpie się we krwi wysiłków? żeby głód zaspokoić! Więc on jest tym motorem, co wszystko pcha i wszystkiem kieruje! A potem — wszyscy w jeden dół, na kompost, żeby to samo mogło wyrosnąć, i tak wiecznie wkółko, co? — pytał cicho, jakby zmiażdżony tym komunałem odwiecznym, który teraz dopiero mógł sobie sformułować i patrzał na szare, w zadumie kamiennej opuszczające się mury miasta; zrobiło mu się tak straszno, taki spazmatyczny kurcz zmiął mu duszę trwogą, że jak oszalały zaczął biec; dusił się w tych murach, wydawało mu się chwilami, że te kamienne potwory o wydłużonych cielskach i szeregach nieskończonych, zielonkowatych oczów, poruszają się, że idą, jakby na niego, że głód szarpie nimi wieczny, nieustanny i teraz chcą się nasycić, wyssać go do ostatka. Tracił przytomność w tym paroksyzmie czysto ustrojowego strachu. Ratunku! — krzyczał ściśniętemi ustami, ale ciche, podrogatkowe ulice nie śpieszyły na pomoc.
Wóz życia powszechnego biegł dalej, kto się stoczył z niego, niech ginie, lub niech idzie sam i toruje sobie własne drogi w pustyniach.
Kto poznał, że mętne i splugawione są ścieki powszechne, niech nie pije, niech ma odwagę szukać i znaleźć sobie kryniczne zdroje w odległych oazach — lub niech umrze.
Jerzy nie widział nigdzie przejść ani żadnego sposobu wyślizgnięcia się z pod miażdżących kół losu, stracił instynkt samozachowawczy, więc z rozkoszą otwierał sobie głuchą i ciemną furtkę śmierci — byle tylko uciec.
Przywlókł się do mieszkania zmęczony ogromnie i jakby w agonji. Nie było w nim nic, coby go mogło zachwiać w postanowieniu. Czuł się jak w obręczy, z której nie było wyjścia.
Chodził po pokoju bezmyślnie. Potem otworzył okno i wyjrzał na świat, patrzył chwilę w te mroczne głębie przestrzeni, co się srebrzyły drganiem gwiazd i ciągnęły nieprzeparcie ciszą i jakby obietnicą spokoju. Zegary biły na mieście godzinę, ocknął się. Siadł, aby napisać ostatnie listy do swoich, ale zaraz odsunął papier i dał spokój.
— Poco? Nie zrozumieją — a litości nie potrzebuję. Bez przedśmiertnego ślinienia się potrafię skończyć — a równocześnie majaczyły mu w mózgu jakieś strzępy zapomnianych twarzy, scen, rozmów.
— Widma! upiory! przepadajcie! Zaraz was obrócę w nicość, zaraz, tylko ten zbiornik głupstwa kulą rozsadzę — i śmiał się cicho w jakiemś głęboko nienawistnem zadowoleniu, że może zniszczyć, gdy zechce, ten cały świat, gnieżdżący się pod czaszką.
— Jerzy, Jurek, Jur; Jerzy kochanek i uwodziciel słynny, Jerzy inteligencja bez zarzutu, Jerzy złoty młodzieniec, promotor bib i łajdactw, chluba rodziny; i ten, Jerzy smutny, zblazowany schyłkowiec, mizantrop, ten ogłupiały, kąsający wciąż siebie Jerzy — przestanie istnieć. Nie będzie nic z jego cnót i grzechów. Nie będzie Jerzego — nie będzie — szeptał w delirjum nieprzytomności i sarkazmu, szarpiącego mu nerwy.
Z pewną lubością widział się już w kałuży krwi i chłodnym spokoju śmierci, ale mu uporczywie przysłaniały oczy jakieś odbicia, których nie mógł rozpoznać kształtów ani barw. Chwytał je, jak mógł i skupiał, aż ujrzał, i krzyknął ze zdziwienia.
— Djable, ty mnie kusisz!...
Zobaczył najdokładniej swoją rodzinną od dzieciństwa niewidzianą wieś — i jakby na falach wspomnień przypłynęły mu szumy lasów i zaśpiewały swoją pieśń głęboką — i jakby te wszystkie głosy ziemi, drzew, radości dzieciństwa szczęśliwego, blasków, zlewały się w jeden słodki, orzeźwiający ton, że się zagłębił w niego i zasłuchał.
— Djable, ty mnie kusisz! — szeptał, ale już z biernością poddając się wrażeniu.
— Cóż to szkodzi. Romantyczna śmierć na łonie przyrody cacanej — drwił.
— Byle bydlę, gdy go samiczka zdradzi, pali sobie w łeb w tych plugawych murach. Zrobię kawał swoim najserdeczniejszym i pozbawię ich widowiska, nie dam im żeru.
To dziecinne zadowolenie wywlokło mu uśmiech na usta.
Szybko się rozpatrzył w rozkładach pociągów i już miał wyjść, gdy go doszedł z dalszych pokojów głos:
— Jerzy!
Drgnął i wstrzymał się, nie wiedząc narazie, co począć, ale zawrócił i z kapeluszem w ręku wszedł do słabo rozświetlonego pokoju matki.
— Dawnoś wrócił? siądź przy mnie.
Jeszcze nie odpowiedział, gdy matka znów pytała:
— Mizernie wyglądasz, pobladłeś, możeś słaby?
Usiadł przy łóżku na niskim foteliku.
— Nie, mamo, to tylko światło zielone rzuca taki refleks przykry.
— To zdejm abażur.
Podniósł się, ale natychmiast opadł z jakimś posępnym grymasem.
— Razi mnie, tak lepiej — i ukrył część twarzy w cieniu kotary.
— Byłeś u Toli wieczorem?
— Byłem.
— To dobra, złota dziewczyna i kocha cię ogromnie.
— Mówiła mi o tem — rzekł cicho i z trwogą patrzał w twarz matki.
— Masę rzeczy kupiłam dla was. Odżyłam tem szczęściem twojem. Będzie nam bardzo dobrze we troje, zobaczysz. Wróci mi młodość przy was i zdrowie. Kiedyż ślub stanowczo?
— Nie wiem jeszcze, jeszcze — mówił wolno, bo mu jakieś łkanie zapychało gardło.
— Tobie coś jest? — spytała matka i uniosła się trochę na pościeli, wpatrując się badawczem spojrzeniem w jego twarz sinawą.
— Zdrów jestem, mamo.
Silił się na spokój, ale głos mu łkał lekko.
— Połóż się, jesteś zmęczony.
Przyciągnęła go do siebie i ucałowała z głęboką macierzyńską miłością. Pochylił się i jakaś ostatnia, zdradziecka i paląca łza stoczyła mu się na jej ręce. Już był w drugim pokoju, gdy matka jeszcze zawołała:
— Jerzy! ty coś ukrywasz przede mną? — I miała w twarzy i w głosie jakiś głuchy niepokój i trwogę bezwiedną.
— Nie, mamusiu. Spać mi się tylko chce.
Przesłał od ust pocałunek jej profilowi, słabo się rysującemu w półmroku sypialni na białem tle pościeli i wyszedł, przymykając drzwi starannie.
Stał czas jakiś na środku swego pokoju z ponurym błyskiem źrenic i jakby z bólem odrywał się, szarpał ostatnie włókna, jakie trzymały jego serce; jakiś nerwowy kurcz ścisnął go, że zaczął łamać ręce spazmatycznie, ale oderwał się.
W kilkanaście minut już był na stacji. Zdążył jeszcze na pociąg i wkrótce już jechał. Wyjął rewolwer z kieszeni, aby mu nie przeszkadzał i wyciągnął się na ławce; chciał się przespać, ale sen nie przychodził.
Był sam w przedziale, przysłonił sobie światło i patrzył w przeciwległe okno.
Pociąg z hukiem bił w szyny i parł się naprzód. Jerzy uczuł się jakby w mocy potęgi ogromnej. Wstrząsał nim rozkoszny dreszcz lotu szalonego. Przymykał oczy i sam rzucał się w jakąś dal niezmierną; bez sił i bez pamięci poddawał się wrażeniu i szeptał z pewnym uporem:
— Nie wrócę! Nie wrócę! — I znowu otwierał oczy i trzymał je utkwione w przemykające krajobrazy, w plamy lasów, w czarniawe linje wiosek owianych ciszą i nocą, w srebrne źrenice stawów, odbijających światło księżyca i w te bezmierne, nieskończone pustynie nieba.
— A jednak tam nic niema, nic — szepnął z głębokiem przeświadczeniem.
— Tu, przygięta karkami do ziemi trzoda ludzka w bólu, w pocie, w znękaniu, pławi się w krwi wysiłków, hańbie, podłości — a tam — nic: wielka pustynia i wielka obojętność. Komu jest potrzebnem, żeby się to wszystko spełniało?
Zaczęły mu zalewać duszę opary nienawistnego buntu. Z bezwiedną trwogą patrzył w głębię przestrzeni, w migotliwe błyski gwiazd odległych; wsłuchiwał się w te jakby tęczowe szmery światów, przesuwających się w nieskończonościach i rodzących może nowe istnienia i bóle nowe, w te orgje błysków i sił wszechmocnych, w te potęgi miotające się w otchłaniach, jak psy na łańcuchach elips swoich, i płynące w kosmicznych mgłach światów zdruzgotanych.
— Czemże ja jestem wobec tego ogromu? Cóż znaczę w tym wiecznym, nieustannym młynie!
Pociąg biegł z równą szybkością; mijał stacje, domki służby, światła strażnicze i jakby się śpieszył na spotkanie dnia, co się już zaczął zapowiadać płowemi blaskami obłoków. Księżyc zaszedł, tylko ta płowość roztapiała się coraz więcej w powietrzu. Ogromne lasy wychylały się z przepaści mroków i zwolna okręcały je puchy mgieł szarawych, a te długie szeregi latarń nad torem płonęły niby blado-zielonawe gwiazdy na tle perłowem zawieszone.
Jerzy wpatrywał się w lasy i czuł, że go przyciągają ogromnie te zarysy niewyraźne a potężne. Wysiadł na najbliższej stacji.
Oderwał się cicho, jak cień, od wagonów i prawie niespostrzeżony przez nikogo, poszedł ku tej zwartej ścianie olbrzymów, majaczących w oddaleniu. Szedł jakąś polną drogą, nie czując nic, prócz zdziwienia pewnego. Taki był teraz spokojny w głębi, że szedł automatycznie. Chłód go przejmował, bo mgły zimne, rozwleczone nad ziemią, przenikały go, a ta pustka, pełna mętnej ciszy przedświtu, mroziła martwotą. Wzdrygał się, jakby poczuł zlewanie duszy swojej z tą surowością, i jakby szarpnięty ostatniem włóknem nudy. I znowu niknął w tej bezmiernej ciszy przyrody i wypływał z niej, z głuchym, ciemnym niepokojem samotności. Czuł się głęboko obcym wszystkiemu. Nie czuł zmęczenia, ale pragnął już dojść do lasów.
Z ziemi zaczęły ciągnąć białawe opary i zasnuwać czyste linje horyzontu, a wszystkie kontury rozpierzchały się w mętnych głębiach.
Jerzy nie widział tego, bo miał chwilami złudzenie, że się rozpadł, i te kawały własnego „ja“ wlecze z jakąś niezmierną męką po świtowym szlaku, że to białawe, mleczne światło, co przesączało się zewsząd, okręca go jak w całun i buja nim po przestrzeniach.
Świt był coraz jaśniejszy. Niebo z mętów stłoczonych wyłaniało kawały czystych, błękitnawych plam, i na wschodzie, poprzez mgły rudzieć zaczynało.
Szept niewyraźny płynął od zbóż i drzew wynurzających się coraz wyraźniej.
Świat, niby lej olbrzymi, napełniał się liljowo-różanym pyłem świtu. Czarniawa zieleń, kamienie, ziemia okryte były rosą, niby potem snu męczącego. Jerzy widział, jak ta szarość, bezkształt i martwota zaczęła drgać i nabrzmiewać życiem, jak się rozprężały trawy, niby oddechem głębokim, a rosy zapalały się u zórz czerwonawych, jak coś, niby ocknienie ze snu, dreszczem falistym przebiegło wszystko.
Cisza jeszcze panowała niezgłębiona, ale ta cisza, w której wyczuć można wszystkie napięte struny gwaru dziennego, które tylko czekają, aż na nich zagra słońce.
Kiedy wszedł na szczyt wzgórza, ujrzał wynurzające się z głębin bezrzęsne oko słońca, jakby zapatrzone czerwoną źrenicą w świat siny, omotany oparami.
Stanął zdziwiony niespodziewanem spotkaniem, i gdy buchnęło ogniem, gdy się rozpaliło w każdej kropli wody, uderzając w ziemię wichrami płomieni — ocknął się z martwoty. Poczuł w sobie drganie ciepłe i przejmujące tego światła. Nie umiał zdać sobie sprawy z tego, co się z nim dziać poczynało. Nie myślał zresztą o niczem, bo nie było w nim miejsca na myśl jaką bądź, wobec tego olśnienia nadzwyczajnego, jakie go zatopiło gwałtownie, wobec tego spotkania się pierwszy raz w życiu z przyrodą oko w oko.
Maj był, to znaczy wiosna, zieleń, kwiaty, śpiewy, upojenie radości powszechnej: to hymny wszystkich serc, to wrzenie dziękczynne dusz kontemplujących cuda, to szał życia gwałtownie rozwijającego się.
Jerzy szedł ścieżyną, wijącą się wśród pól obsianych. Szedł jakby oceanem błyszczącej rosą zieleni. Taka wonność biła z tej ziemi ogromnej, ze zbóż falujących, z łąk rozkwitłych płynął taki ożywczy strumień siły i radości powszechnej, że zaczęło mu się trząść serce z nadmiaru wyczuwania.
Ulewa słoneczna przeciekała przez liljowe mgły, kładła złotawe piętna na zieleni, przebłyskiwała na dnie jarów głębokich, rozzłacała mroki, budząc i pobudzając wszystko do życia, do rozkoszy wegetacji. Skowronki z trzepotem podrywały się nad zagonami i dzwoniły pieśń poranną, a małe zielonawe świerszczyki polne strzykały radośnie. Nad polami i lasami zaczęły przebiegać świegotliwe głosy sygnaturki, zwołujące wiernych do modlitwy i pracy. Spiż dźwięczał radośnie i w błyskotliwych tonach leciał coraz rozleglej, napełniał gwarem przestrzeń i splątany z głosami przyrody, rozpływał się w fali wesela i czaru.
W Jerzego biły te rytmy i ogarniały go zwolna upojeniem. Tracił poczucie siebie coraz bardziej. Zanurzał ręce w wilgotnej zieleni z jakimś dreszczem rozkosznym i szedł nic nie myśląc.
Po ugorach stada krów ciemniały, to znów bieliły się runa owiec; gdzie niegdzie, jak czerwone plamy, poruszali się ludzie na długich pasmach błękitnawej ziemi, lub ostrza pługów migotały w słońcu. Porykiwanie bydła rozlegało się donośnie, krzyki i śpiewy pastuchów łączyły się z głosami fujarek, świeżo wykręconych z tych wierzb, co tam, nad wodą, przysiadły i bujnemi pędami darły się do słońca, i brzmiały w przestrzeniach pieściwemi tonami; to klekot bociani leciał gdzieś z łąk i naszczekiwanie psów ode wsi, to jakieś głosy nieznane, dźwięki, co musiały płynąć od słońca, drżały w powietrzu; szmery pól, jakby oddechy ziemi, szumy boru, żółcącego się z oddalenia pniami sosen, to coś takiego śpiewało w tej ciszy, czego nie znał, nie rozumiał, a co biło w niego rozradowaniem życia. Cisza się w nim rozpostarła i tylko wszystkiemi centrami wchłaniał głęboką rozkosz tego jakby rozpraszania się i zaniku.
We wsi, przez którą przechodził, chałupy niskie, o zielonych ze starości strzechach, przypłaszczały się ku ziemi, niby starce pod ciężarem lat, a nad niemi stał różowy, dymiący pyłem, obłok jabłoni rozkwitłych. Mijali go ludzie tem odwiecznem: „Pochwalony!“ i kapelusze odsłaniały bronzowe twarze i czoła białe. Przechodzili powoli z powagą skupienia i spokoju. W twarzach były uśmiechy szczere, podobne do rozbłysków słońca, a w oczach błękitna toń wiosny. Jerzemu dziwnym się wydał ten spokój zbiorowiska ludzkiego, ta powolność ruchów i ta jakby senna pulsacja życia tętniącego wspólnie z przyrodą. Czekał, rychło wleje się szeroką ulicą wioski gwar i chaos miejskiego życia, i aż cierpnął z trwogi oczekiwania. Ale wieś dyszała spokojem. Nikomu tutaj się nie śpieszyło, nikt nie biegł brutalnym pędem, rozbijając drugich, nie tratowali z hałasem jedni drugich w życiowej walce, nie drżeli wysiłkiem pośpiechu, bo każdy z tych ociężałych pracowników czuł bezwiednie, że największą mądrością i szczęściem jest żyć długo i spokojnie, że każdy z nich i tak dość prędko pójdzie tam, na to wzgórze za rzeką, co majaczyło lasem topoli i ramionami krzyżów.
Jerzy porównał ich z temi gruszami, co obsiadły pola jak opiekunki, i chwyciwszy się głęboko matki ziemi, sączą zwolna życie i zwolna druzgocą słabszych, a przez to wieki trwają.
Ni smutków wielkich, ni radości, pragnień ani rozczarowań wielkich. Wegetacja surowa, ale czująca samą rozkosz w istnieniu i bezmyślnie, instynktowo dławiąca wszystko, co staje na przeszkodzie rozwojowi własnemu. Życie natury ślepe i bezlitosne — walka ustrojów słabszych z silniejszemi, nie milknąca nigdy...
I znowu zaczęły mu się rany zabliźnione krwawić. Ból tępy, nieświadomy, ból przed ulegnięciem w walce i nicestwem, nękał go do głębi.
Usiadł na jakiejś przyzbie i zapadł w głęboki stan rozmarzenia. Ruchome, falujące masy zbóż, ciepło, woń jabłoni, cisza, czysty błękit przestrzeni i ta słodka melancholja, z pól płynąca, kołysały go, śpiewały mu pieśń kojącą a tak pełną czaru niewypowiedzianego i jakiegoś lęku, iż uczuwał niejasno, że zamiera, że ta ziemia, te łodygi zbóż, ten pieszczący powiew wiatru, przenikają go i wypijają mu życie, czarują go cudami, a zwolna rozdzielają jego „ja“ pomiędzy siebie. Wstał raptownie i poszedł ku lasowi.
Nie rozmyślał, poco tam idzie, ale ile razy bezwiednie wsunął rękę w kieszeń i dotknął się rewolweru, przenikał go zimny dreszcz przytomności.
— Trzeba umrzeć! — szeptał, jakby wyzywając własne, pod świadomością ukryte siły, nabrzmiałe potęgą życia, wiosny i piękna. Czuł, że się w nim toczy jakaś walka zacięta i zgiełkliwa.
Szedł wolno i za wsią przystanął, bezmyślnie patrząc na rosłego chłopa, który z pękatego worka nabrał w siwą płachtę zboża i siał, idąc zagonami, pochylony nieco, rozrzucał ziarno w półkole; — w ruchu tym automatycznym było jakieś namaszczenie ofiarne i jakby błogosławieństwo każdej skibie, a ledwie odrosły, czarny jak żuk, chłopak chodził za ojcem, rozmachiwał rączętami i straszył wrony samopas chodzące po świeżej roli — i szli obaj pod wzgórza, ledwie się odrzynając swoją szarością od ziemi.
Byłby tak stał i patrzał długo, ale uderzył go szum lasu niedalekiego i skrzeczenie srok, więc zapomniał o wszystkiem i tam poszedł.
Słońce podniosło się już wysoko i prażyło upałem, a las dyszał chłodem i ciągnął w swoje wnętrze tajemniczością. Omszone olbrzymy szeptały jakiś pacierz konarami, wiatr się poruszał, wił w gęstem podszyciu i długiemi falami wciskał się w gąszcze, trząsł jemiołami, co jak zielonkawe brody wisiały na dębach, prześwistywał spróchniałe pnie i biegł w ciemną, zbitą gęstwinę drzew... Wstają echa przeciągłe, głosy, szmery ciche, i płyną zewsząd, i jak miljony harf śpiewają ciche, urywane adagia, rozpylają się w atomy, pełne blasków i smętku dusz chorych.
Spokój. Dzięcioły kują zawzięcie, słychać łopot przelatującego nad lasem ptactwa i kukanie kukułek, szelest światła przeciekającego w gęstwinę, jakieś skrzenie się melodyjne barw nieokreślonych, co nie są czemś pochwytnem, a są jakąś wieczną, przez dusze chore upragnioną harmonją.
Zapomnienie jest w tej ciszy, co las ogarnęła — zapomnienie wszystkiego.
Te zmilkłe rozgwary ciągną dalej hymny swoje, śpiewają wszystkiemi barwami powietrza, słońca, drzew, symfonją woni obwijają dusze w rozkosz nieśmiertelną.
Jerzy miał tę ciszę w głębi serca, słyszał ten powolny rytm przyrody w mózgu, w krwi własnej. Kontemplował już tylko, bo myśl miał rozsnutą i czuł się, jak embrjon wszechrzeczy. Przecinały mu mózg błyski jakieś niepojęte, jak niejasne, pojedyńcze fazy jakiegoś dawnego czy przyszłego bytu, i snuły się przed nim niby cienie.
A potem, jakby zwyciężony ostatecznie, zanurza się cały w tem wrzeniu życia krążącego dokoła. Czuje się jakby spętanym i rozszarpywanym pomiędzy ciepło, ziemię i drzewa. Otworzył ramiona i z uśmiechem boskiej tęsknoty chylił się ku mchom, oddychał głęboko zapachem lasów i czuł, że jest tem samem już, co go przenika i unicestwia — przyrodą jeno, ziemią, dźwiękami.
Upadł z płaczem na mchy i zmieszał te łzy swoje z ziemią, objął ją ramionami, jak dziecię bezradne, cierpiące i szeptał:
— Matko! matko! — i łkał długo, wypłakiwał na tem łonie wszystkie bóle, zawody wszystkie i nudę, i zniechęcenie i gorycz wszystką, a brał jakąś cichość i moc z tego objęcia; spokój poznania surowego własnej niemocy i nicestwa skamienił mu starganą duszę, cały ogrom nicości ludzkiej wobec niezmiennych praw przyrody zalewał mu mózg krwią smutku i zdeterminowania.
Długo tak leżał, czując głęboko i świadomie, że wstanie i pójdzie stąd, ale pójdzie innym, odejdzie mocnym na życie i mocnym na bóle, jak ta ziemia, która mu poraz drugi życie dała.
Czuł, że najnędzniejsze życie jest tysiąc razy lepszem — od nieistnienia, że tu, z piersi matki ziemi, bije ożywcze źródło, skąd strapieni pić mogą poznanie i siłę odzyskania samych siebie.
Powstał i poszedł skrzepły tym smutkiem dusz przenikających wszelkie głębie, i ogarnąwszy ze wzgórza olbrzymi szmat pól, lasów, chat, drzew, patrzał nań długo oczyma, pełnemi łez, i poczuł w sobie nieznaną dotąd tęsknotę — kochania wszystkiego i pobłażania wszystkim.




FRANEK
Był maszynistą, inspicjentem, afiszerem, zamiataczem, statystą i Bóg wie czem już nie był. W towarzystwie, do którego składu należał, spełniał wszystkie funkcje — a gdyby było potrzeba, mógł nawet „pokazywać bogów“, t. j. przedstawiać nieme lub kilkuwyrazowe role. Był najniezbędniejszym rekwizytem towarzystwa.

— Franek, zmianę! Franek, potrzeba laski na scenę! Franek, po jakich ja słowach wychodzę? Franek, dzwonić, Franek, do kurtyny! — To „Franek“, „Franek“ — na wszystkie tempa wywoływane i wszystkiemi rodzajami głosów — rozbrzmiewało zawsze podczas spektaklu po scenie, kulisach i garderobie małego prowincjonalnego teatru. A on, mały, suchy, z twarzą pergaminową, długą a płaską, bez wyrazu, pomiętą — z twarzą głodomora, o tonie brudnym, popryszczonym wyrzutami — kościach policzkowych dziwnie zapadniętych, o czole niskiem, cofniętem przy skroniach wtył, poplamionem żółtemi plamami, zaczerwienionem zawsze. Ubrany w jasne palto wypełzłe i zniszczone — w sztylpach lakierowanych, imitujących długie buty — zawsze w jakiejś żokiejce na głowie, biegał bez odpoczynku od aktora, któremu pomagał robić brzuch z poduszki, do dyrektora, który napół ubrany, wyglądał przez otwór w kurtynie — na wchodzącą publiczność, a któremu do samego wyjścia na scenę trzeba było szukać jakiejś części garderoby. Tam potrzeba było wylecieć z kijem przed teatr, rozpędzić bandę hałasujących żydziaków, tu przynieść amantce jeden z trzech kufli piwa, bez których wypicia nie grałaby, przykręcić lampy i lecieć szybko do kurtyny, aby ją podciągnąć — „a uważnie, błaźnie, na gazy, mówię ci sto razy“, jak co spektakl powtarzał dyrektor, i znowu biec, brać scenarjusz w rękę i mieć wpogotowiu wszystkie drobne rekwizyty. Tak, bo był i rekwizytorem. Brał po dwa ruble od przedstawienia za dostarczanie wszystkiego, co tylko było potrzebne do ubierania sceny. Wyręczał także reżysera, a mianowicie wtedy, kiedy to publiczności, słabo reprezentowanej, trzeba oznajmić, że „z powodu pustek w kasie teatr zamyka się“. Spełniał to ostatnie nie z przyjemnością, bo wiedział, że po takiem odwołaniu przedstawienia, dostanie tylko połowę kosztów i nic z działów na swoje trzy marki. Towarzystwo grywało na działy, których lwią część zabierali: dyrektor z Simonką, naiwno-liryczno-operetkowo-gabinetową primadonną, ojciec dramatyczny i komik, nieporównany „kanciarz“, bo pierwszy amant — wspaniale, modnie ubrane bydlę — był „krowienturą“ świeżą jeszcze, przeto mało płatną. Swoją drogą Franek spełniał tyle uciążliwych obowiązków bez szemrania. Był wszędzie, gdzie go tylko mogli potrzebować. Zdawał się dwoić i troić, aby tylko nastarczyć. Szturchańce, bo i to go spotykało od zniecierpliwionych, kaprys, dzikie popędy zdenerwowanych, szydercze uwagi, wszystko to znosił z niewyczerpaną cierpliwością. Zdawał się nie mieć krwi i nerwów w sobie. Tylko czasami, gdy mu kto za bardzo dokuczył, lub za boleśnie pociągnął za włosy, oczyma błyskał żałośnie, lecz milczał. Ach, te oczy! co one tam robiły pod tą nieforemną, przykrytą żółtawą czupryną, czaszką? Takie wielkie, barwy najciemniejszego lazuru, a wiecznie pokryte jakąś zasłoną szklistą — jakby łez zastygłych. Zdawało się, że ich światło skierowane jest z zewnątrz — w jakieś przepaściste głębie ducha. Z powodu tych oczu cierpiał najwięcej od amanta, który miał głęboko schowane bez wyrazu i koloru oczy.
— Co takiemu bydlakowi po nich? — mawiał — gdyby człowiek miał podobne, to — no!...
To „no“ było wypowiadane z jakiemś rozmarzającem mrugnięciem i miało głęboko sięgające znaczenie.
Franek pomimo wszystkiego trzymał się tego jednego towarzystwa od lat kilkunastu. Przywiązywał się do wszystkich, którzy w niem byli czas jakiś, a szczególniej do dyrektora, u którego ojca zaczął swoją artystyczną karjerę — może z marzeniami o sławie? z duszą przepełnioną pragnieniem grania Hamletów, Learów i t. d., może! — To tak dawno. Mówił, że już nie pamięta, gdy go jaki nowicjusz zapytywał. Pogrzebał przeszłość tak głęboko z jej porywami, tęsknotą nadziejami, że chwilami naprawdę nie wiedział, czy istniała kiedy. Był pogodzony z dolą; na nic nie czekał, niczego nie pragnął! Żył z dnia na dzień, z godziny na godzinę, aby dalej. Zadzwonią, kurtyna zapadnie i sza — bez bisów — jak się raz odezwał.
Zresztą był milczącym, nie lubił rozprawiać. Bo i o czem? Ani słuchał rozmawiających. Co go to wszystko obchodziło? Miał robotę — robił, nie myślał; nie miał — szedł z suflerem Zmarźlakiem do knajpy i grał dniami całemi w domino — i także nie myślał. Brakło partnera, albo był za bardzo spity — szedł spać, — ot i wszystko!
Obojętność jego była nieczułością.
Za jego pracowitość niezmordowaną, przywiązanie bezinteresowne, odwzajemniano mu się nieraz na różny sposób. Niewielu, coprawda, widziało w nim człowieka, tylko jakieś popychadło, automat, usługujący równie dobrze i pośpiesznie tak za kułaka, jak i za dziesiątkę.
Sensację zrobił pewnego razu na próbie. Bohaterka, wypełniająca prywatnie obowiązki dyrektorowej, przyszła na próbę w złotym humorze.
— Franek, piwo! — W tej chwili prawie postawił przed nią kufel. Knajpa była obok. A ona, skończywszy pokazywanie wszystkim pierścionka, który dostała na wczorajszej bibce — robiła tak zawsze — zawołała go w kulisę i wspaniałomyślnie zaproponowała, aby się przeniósł na mieszkanie do jej kuchni.
— Bo ty podobno nigdzie nie mieszkasz?
— E — e — mieszkam, proszę pani dyrektorowej.
Lubiła ten tytuł.
— Gdzie?
— Tam na Olejnej. Pani dyrektorowa nie wie? mieszkamy ze Zmarźlakiem razem.
— To bydlę rozpoi cię.
— Cóżto szkodzi, proszę pani?
— No tak, tak — ale u mnie nie możesz być pijanym.
— Dobrze, nie będę pił — wszystko mi jedno.
I ucałował na podziękę ręce kandydatki na dyrektorową.
— Sprowadź się zaraz.
— Dobrze.
Akurat ktoś go potrzebował posłać do szewca i w tym celu ściągnął nawet z nóg kamasze, którym nagwałt pomoc dać należało, i, siedząc w kulisie, głosem tylko miał brać udział w próbie.
— Franek, zaniesiesz, widzisz — niech ci na poczekaniu zrobi.
Franek przybrał stanowczą minę i powiedział, że nie ma czasu, nie pójdzie.
— Dlaczego, małpo, nie pójdziesz?
— Bo przeprowadzam się.
— Skąd? gdzie?
— Od Zmarźlaka do dyrektorowej.
— Ha! ha! — Franek się przeprowadza, ha! ha! wybornie! — przeprowadza się!
— Połamani bohaterzy i dotknięci szpicem Kronosa bohaterki! Proszę o głos! Hołota, — cichoże, bo chcę powiedzieć coś arcywesołego.
Uciszono się.
— Oto! powiadam, że nasza Esmeralda vel Simonka bierze sobie tego oto Quasimoda na stajnię — czyli inaczej, mówiąc językiem dla was zrozumiałym, nasze factotum — mówiący słynął z wyszukanych zwrotów i porównań w mowie — przeprowadza się, słyszycie — zaangażowała go przed chwilą do wszystkiego — i przeprowadza się.
Męska połowa towarzystwa wybuchnęła śmiechem, tak im się to komicznem wydało, żeńska zaś żółcią i śliną — tem zjadliwiej, że dyrektorowa oddaliła się.
— Faktora chce mieć pod ręką, obrońcę, parawan, kasjera.
— Kupiłaby sobie lepiej nowy garnitur zębów, bo starym wczoraj o mało się nie udławiła.
— Czy pani chcesz nabyć stary? Będę pośredniczył, może odstąpi po zniżonej cenie, jako dla istotnie potrzebującej — szepnął z galanterją zjadliwą „charakterystyczny“.
— Och! pan jesteś...
— Zachwycającym! — podsuflował cicho.
— O nie! raczej chwytającym „bębenków“ na karty.
— Za które to zyski, mówiąc nawiasem, pozwalasz mi się pani nazwać czasami szczęśliwym swoim wielbicielem — odpowiedział cicho z ukłonem.
Aktorka z godnością, jak przystało na matkę dramatyczną, odeszła w kulisy.
— Widział pan przed chwilą to publiczne afiszowanie się z pierścionkiem, wiadomo jak nabytym? O! ona umie naciągać facetów! I ja, która byłam w pierwszych towarzystwach, u Texla, Kościeleckiego, muszę z takiemi kolegować! Ach, to okropne!... Ani to głosu, talentu, postawy... Bo to, proszę pana, co pan w niej widzisz, to wszystko sztuczne — od Pika — i to się tak rozrzuca! Ja mam przecież ręce także możliwe do pierścionków, co, nieprawda? I ja także mogłabym je mieć, gdybym tylko chciała, ocho! — w Warszawie w Bellevue to facety podali mi z krzeseł garnitur złoty — naprawdę, jak Bozię kocham! Ale nie wzięłam — nie, za bardzo siebie szanuję — brać od obcych! Co innego, jakby znajomy, przyjaciel taki serdeczny, jak pan, dawał, tobym wzięła — ale inaczej nie, nigdy... — mówiła to szeptem, szepleniąc i mizdrząc się „naiwna“ — młoda, może 24-letnia kobieta, dość przystojna, ale zniszczona życiem, do młodego wielbiciela, który, widać było, że na dzień takiego słodkiego spotkania musiał zrzucić z siebie mundur szkolny dla większej niepoznaki — bo wyglądał jak z krzyża zdjęty. Wcisnął się w krzesło tak, że ledwo go było widać i od wchodzącego odwracał się z przestrachem, jakby inspektora przeczuł.
— Franek! — wołała niezdecydowanego wzrostu, wieku, płci i piękności aktorka o nieustalonym repertuarze. — Franek! idź, przeprowadzaj się prędzej, bo pani dyrektorowa czeka, żebyś próchno wymiótł z mieszkania, nim goście nadejdą.
— No, a tymczasem możesz to tutaj zrobić! — zawołał któryś, śmiejąc się. — Aktorka spłonęła z gniewu i przyciszonym od złości głosem syknęła:
— Rodin!
— Generilla!
Tyranizowała matkę w najpodlejszy sposób.
— Ależ, na Boga! kiedyż się próba zacznie?
Franek wysunął się z teatru.
— Jeszcze niema wszystkich.
— Trzeba posłać, niech przychodzą. Mój Zmarźlaczku, idźno po te krowienty, bo jak pragnę dobrego udziału, oddam rolę i róbcie sobie, co chcecie.
— Powinieneś to dawno zrobić, publiczność umiałaby to ocenić.
— Och! publiczność i tak jest wdzięczna dyrektorowi, że menażerji nie puszcza na scenę.
— Tak, całej nie — tylko niektóre okazy...
— Panie!...
— Cicho, osty! Kalacie karczemną zwadą święty przybytek sztuki. Kłócicie się, jak szewcy.
— Nie — ale jak tenorzy.
— Albo jak aktorki...
— Panowie! proszę sobie artystkami nie wycierać zębów.
— Tylko?
— Kanciarz!
Całe towarzystwo zgodnie wybuchnęło śmiechem...
— Więc pani w ten sposób rozumiesz? Tak myślisz?...
— Stój, Garricku! Pani! ten młodzieniec znieważa cię. Posądza bowiem, że rozumiesz i że myślisz. O niegodziwiec! o łotr!...
Powiedział to komik, Wstawką nazywany, przysadzisty, o rozlanej twarzy i brzuchu, a zalanym talencie jegomość, i oddalił się śpiesznie, rzucając złośliwo-triumfujące spojrzenie wokoło.
Nazwany Garrickiem, młody aspirant do artystycznej nędzy, jeszcze niezbyt otrzaskany z postępowaniem współkolegów, a przeto pełen jeszcze młodzieńczego ognia, porwał się oburzony.
— Siedź pan, nie zważaj na mowy podobnych klownów. Trzeba czasem i zniewagę złożyć na ołtarzu sztuki — szeptała skonfundowana, ściskając rękę swego rycerza.
— Dobrze, pani, usłucham twego głosu — jest mi on rozkazem.
Podziękowała mu powłóczystem a głębokiem spojrzeniem podmalowanych oczu.
— ...ale nie rozumiem — mówił dalej — nie mogę pojąć, jak podobni w życiu ludzie mogą być przedstawicielami sztuki, apostołami piękna i szlachetności. Nie mogę się nawet domyślić, patrząc na nich, czy tam w tych piersiach płonie święty ogień sztuki. Nie rozumiem, jak można być pijakiem, szydercą, cynikiem, a jednocześnie artystą. Nie rozumiem.
— O szewcze Apellesa! Wiele jeszcze nie rozumiesz — wiele, wiele musisz pozbyć się z tego, co czujesz. Wiele razy grać na chłodno, wiele nocy pić na czyje conto, nim zostaniesz aktorem.
— Wolałbym wcale nie być na scenie, niż czuć i myśleć inaczej.
— To odejdź w pokoju, mój synu! — odejdź. Mama i tata zabiją tłustego cielca na przyjęcie syna marnotrawnego.
— Panowie szydzicie, a przecież tu idzie o coś większego od nas — o sztukę.
— To ci farsiarz! ha! ha!
— Pozwólcie panowie i nie gniewajcie się na mnie zato, co powiem, ale sztuka nie jest celem dla was, nie kochacie jej. Myśli wasze zajęte czem innem, serca zastygłe, nie odczuwają nawet, co to jest sztuka?
— A wiesz ty, młodzieńcze, co to jest codziennie obiad, całe buty, mieszkanie zapłacone, łach jakiś swój własny na grzbiet, kieliszek sznapsa, za własną dziesiątkę kupiony? Ty nie wiesz jeszcze, dopóki ci starczy zapasów, przywiezionych z domu, ale my o tem dawno zapomnieliśmy — o, dawno! Odejdź, a jeżeli zostaniesz pomiędzy nami, to za rok — pomówimy o tem, co to jest sztuka. Dixi.
— A swoją drogą dołóż do swego zapału nowe buty na zapas i schowaj, przydadzą ci się na powrót — zakończył Wstawka.
— Kiedyż ta próba?
— Gdzie się pani tak śpieszy? — on jeszcze z klasy nie wrócił.
— Zmarźlak! hej Zmarźlak! chodźże tu, stara małpo. Gdzie dyrektor?
— Zaraz idzie — kończy partję.
— A Dżalma?
— Spotkałem go, szedł z temi pannami z za mostu na spacer i powiedział, żeby go kto zastąpił, bo teraz nie ma czasu, przyjdzie na popołudniową.
— Samiec!...
— Nie, to przechodzi pojęcie!...
— Twoje, ma się rozumieć.
— ...jutro się gra, nikt roli nie umie, na próby nie przychodzą: będzie klapa! jak Boga kocham, jeneralna klapa.
— Nie kracz, wrono!
— Że sztuka pójdzie pod psem, za to ręczę.
— Ma się rozumieć, skoro ty w niej grasz.
— Żeby to spektakl był dobry! — bo jak wstawić pragnę kubełek piwonji, bryndza aż śmierdzi — ani cebuli, ani w co wkrajać.
— Jak pogody nie będzie, to i publiczność może nie dopisać...
— Nie bój się. Dopisze, ale tobie na grzbiecie, jak się będziesz sypał, jak wczoraj.
— To małpa Zmarźlak spił się jak świnia, i nie poddawał...

„Jowiszu, przed twój tron idziemy wieńce pleść“.
„I tobie cześć — I tobie“
„Jowiszu i t. d.“

To dyrektor wchodził z piosenką na ustach.
— Jak się macie, robaczki! — zawołał do kobiet. — No, panowie, zaczynamy próbę.
— Czas jużby było — czekamy...
— Widzisz, Ofeljo, cudną karambolową partję graliśmy z sędzią. Znasz go, ten, co tak po uszy zakochany w tobie — i właśnie mówił mi...
— Wszystko mi jedno, co mówił. Nie potrzebuję gołych „fatygantów“.
— Przecież to faco pierzasty! — wtrącił ktoś zboku.
— I! — ma tyle... — i pokazała figę.
— Pani bo jesteś zawsze doskonale informowaną...
— Kota w worku się nie kupuje, to żaden interes — zawołał Wstawka.
— Franek! Franek! scenę ustawić do pierwszego aktu.
— Niema go; przeprowadzać się poszedł.
— Gdzie?
— Do Simonki.
— A! — no, mniejsza. Panowie, pomóżcie mi ustawimy sami.
— Zaczynać, zaczynać. Gdzie Mazepa?
— Nie przyjdzie, jest na innej próbie...
— Garricku! zamarkujesz pan za niego.

„O tu mi był Eden,
„Oczy twe były dla mnie gwiazdami zbawienia,
„Hymnem...“

— Mój drogi, nie blaguj. Udajesz, że się uczysz roli, a sypiesz się na scenie jak zwierzę — wołał dyrektor w kulisy do grającego rolę Zbigniewa, który swoją obecność i pracowitość w ten sposób manifestował...
Rozpoczęto próbę. Kuleli, sypali się, wracali do scen niektórych po dwa razy, ale powoli, powoli, rozgrzewało ich to arcydzieło dramatyczne. Przycichało w sali, uciszono się w kulisach, nie było słychać rozmów, przycinków, szyderstw, kawałów. Nawet ci, którzy w tej sztuce nie grali, słuchali jej z pewnem skupieniem ducha. Genjusz jasnemi skrzydłami poezji zwyciężył ich codzienność — i panował chwilę.
I Franek w trzecim akcie się zjawił. Usiadł w kącie przy proscenjum i patrzył. Był, jak zwykle, apatyczny, zimny; twarz miał bezmyślną, a oczy martwe. Tylko usta miał ułożone do jakiegoś wewnętrznego uśmiechu, pochylał nieznacznie głowę — można było przysiąc, że w takt wierszy, mówionych na scenie. Nawet Wstawka, wyuzdany cynik i szopkarz pierwszorzędny, nie mógł się oprzeć, aby nie powtarzać za mówiącymi kilku wierszy.
— Widzisz, kulfonie! — mówił zniżonym głosem do Franka. — To sztuka! — i odszedł powtarzać wszystkim to samo.
Po skończonej próbie „charakterystyczny“ zaproponował spacer przed popołudniową próbą.
— Zaprowadzę was w jedno cudownie odkryte miejsce, gdzie dają kotleciki — no, caca — z sałatką po 15 kop. porcja. Ale powiadam państwu, delicje! Czegoś tak smacznego...
— Twój dziadek w szabas nie jadał.
— Wstawka się już chlapnął i bredzi.
— E, gdzieżtam, — oponował z miną żałosną komik — ani nawet kieliszka jednego, marnego kieliszka — nic! Na chęciach nie zbywało, ale...
— Vae victis przez pustki...
— W mózgownicy! W marmurze ryć taką prawdę — w marmurze.
— Jak to zaraz znać, żeś czyścił koturny profesorowi łaciny.
— Panowie, panowie, nie gryźcie się, bo i tak was gryzą...
— No! więc idziecie na podwieczorek? — pytał Garrick.
— Dobrze, dobrze, kiedy prosisz, to i owszem, no, bo prosisz!...
Garrick w milczeniu, acz niechętnie, skinął głową potakująco.
— Jakże nisko teatr upadł! naciągać swoich! — mruczał Wstawka, oburzony naprawdę.
Wyszli z teatru.
Charakterystyczny szedł pierwszy z którąś z aktorek i, z zapałem smakosza, opowiadał, jak się robią dobre kotlety z cielęciny.
— Ten się minął z powołaniem, powinien być kucharzem.
— Protestuję w imię zdrowych żołądków!
— O oleum ricini! jakże byłobyś poszukiwane!
— Panowie i piękne panie!... nie gniewajcie się, białogłowy, że mówię „piękne panie” — jest to niewinna figura retorica — otóż panowie! Tak, posłuchajcie — powiem przypowieść biblijną. Krowienty wrócić się, rozdziawić gęby, nadstawić słuchy, bo mądrość będzie płynęła z ust moich potokiem.
— Jak przez nie sznaps!
— Do rzeczy, do rzeczy! mówże Wstawka, bo niema czasu.
— Otóż: pewnego czasu... — nie, — nie tak.
W on czas, rzekł Zeus do Nataniela proroka, idąc z nim de pache ulicami Koryntu:
— Spojrzyj przed się! — Nataniel spojrzał.
— I cóż widzisz?...
— Chłopię izraelskie, rozlepiające afisze na jutro.
— Patrz dalej. I cóż widzisz?
— Dwoje nieczystych stworzeń, w pyle leżących.
— O krótkowzroczny!
— Panie, noszę ósmy numer pince-nez.
— Kto zapisywał?
— Wolfisz.
— Parszywa owca w stadzie Izraela. Mówię, ci, przejrzyj!
— Już widzę.
— Co?
— Człowieka wysmukłego, jak grusza Maćkowa, o twarzy koloru twojego nosa, o nieśmiertelny!
— Natanielu, zakazuję ci porównań! Mów, sam jest?
— Z niewiastą...
— Przystojna?
— Tak, panie, ale zwróć swoją uwagę gdzie indziej, bo ma zazdrosnego kochanka.
— Drwię sobie z tego w olimpijski sposób. Mów, słucham.
— Nachyleni do siebie szepcą.
— Co mówią?
— On opowiada, jak się, o panie, przyrządzają kotlety cielęce, a ona słucha z miną kwoki, gdy kur wydobywa przed nią tłustego robaka.
— Powiadasz, że mówią o kotletach?
— Tak, o nieśmiertelny!
— Hm! u mnie także mają być dzisiaj kotlety na obiad. To już pewnie czas... Ten smyk, Faeton, gotów przyjść wcześniej i zje wszystko... a baba każe mi zrobić zacierek. Brrr! Natanielu!
— O panie!
— Która godzina?
— O synu Kronosa, z rumieńcem przyznam ci się, że... zastawiłem wczoraj swój czasomierz.
— Naco?
— Panie, przebacz, ale miałem wieczorem randkę w botanice... i potrzebowałem. Ale ty, o Zeusie, masz złoty chronometr, dar imieninowy twej ślubnej.
— Tak... mam, mam, tylko chwilowo ten łotr Merkury zabrał go... za ten ostatni kosz szampańskiego... Natanielu! cóż tam widzisz więcej? co czytasz w tych postaciach?
— O panie, mamże mówić to, co zasmuci serce twoje?
— Mów! mów! chyba jeszcze zdążę na obiad.
— Widzę, panie, na czołach tych ludzi, w oczach, w sercach wypisane: „Ja jestem głupstwo“. Przebacz im potężny! nie marszcz brwi! Cóż winni, że przyszli na świat takimi?
— Co!? w mojem państwie głupstwo miałoby grasować? nigdy, jakem Zeus — nigdy! Upornych, co w niem trwać będą, do ula — uważasz. Albo nie. Niech płacą po miarze pszenicy i dzbanie Falerna. Wino odesłać mi zaraz, trwających w błędzie, a szczególniej nie płacących sztrafu — zabijaj! Masz tu pioruny. Ja odchodzę na obiad, musi być późno, a Junona — o!...
— Panie! tu tylko są puste patrony, a gdzież jest ogień, którym ukarzę opornych?
— E! — głupi jesteś, mój kochany, nudzisz!
— Wierny twój sługa, o Zeusie.
— No, to weźmiesz od Merkurego na... rachunek.
— Ale, ale, ogłosisz to jeszcze: „I wszyscy sprawiedliwi, prawomyślni, odwracać się będą od tej pary, pod najstraszniejszą karą — zarażenia się głupstwem“.
— Hm! komorne niezapłacone. Juno potrzebuje sukni i kapelusza, trzeba dać a conto w handelku, szewca zapłacić, sobie kupić szlafrok i tabakierkę, zapłacić długi tego hultaja, Dianie kupić prezencik — może się uda dojść z nią do ładu. Hm! ładna szelmutka!... Natanielu! — zawołał gromowładny za oddalającym się, — Natanielu! Uważasz, postaraj się, żeby tylko tych sprawiedliwych nie było za wielu. Ty umiesz to urządzać. Bo widzisz, cóż robić? ciężkie czasy...
Tak rzekł Zeus, pan na Olimpie lit. b z przyległościami, i wsiadłszy w jednokonkę — odjechał.
A Nataniel prorok, przywdziawszy ochędożne szaty, stanął przed bóżnicą Melpomeny i, opowiedziawszy, tak zakończył:
— Zaprawdę! zaprawdę! powiadam wam, że porcja kotletów za 15 kop. i do tego z sałatą — to blaga na gruby kamień. Chyba, że za gotówkę. A jeśli tak, to kamionujcie fałszywe proroki, które sprowadzają wasze chęci na bezdroża pożądania — nadaremnego, a mnie każcie dać sznapsa, bo strudzone są piersi moje, usta pragnące, a żołądek wyschły, jak piaski Sahary.
— Mógłbyś być sługą w winnicy pańskiej, nieźle każesz.
— Wolałbym być włodarzem.
— Aby mieć klucze do piwnic, ha! ha!
— Mój Boże, co to czas, życie z człowiekiem robi? — mówił szczupły, wysoki, z wybitnie aktorską twarzą drugi komik, stając przed Wstawką i mierząc go złośliwie litościwym wzrokiem... — Panowie! pomyślcież, że w tym człowieku było trochę dowcipu, trochę rozsądku, ździebełko talentu — a dziś. Słyszeliście go mówiącym, przypatrzcież mu się teraz. Nic nie widzicie?... Prawda! jakże w absolutnej próżni można co zobaczyć?...
— Wiesz co? — syknął Wstawka — poślij swój dowcip do szewca, niech go podzeluje, bo ci się djablo zdarł.
— Dowcipu nie potrzebuję dawać, ale buty rzeczywiście krzyczą o podeszwy. Poradź mi, który z twoich dawnych kolegów to najlepiej zrobi?
— Poradzę ci napić się oleju, może choć troszka przedostanie ci się do łba, boś strasznie zidjociał.
— Niech na usprawiedliwienie starczy mu pańskie towarzystwo — zawołał „charakterystyczny“ złośliwie, mszcząc się za opowieść.
— Brawo, brawo! Razowiec! — tak przezywano ostatniego.
— Franek!
Franek szedł ze Zmarźlakiem na końcu, milcząc. Nie słuchał mówiących. Co go to obchodziło? A po drugie dowcipu niesytuacyjnego, nie na scenie do tego, nie rozumiał.
— Franek! pani dyrektorowa woła. Leć-że prędzej, a sprawuj się dobrze, to dostaniesz serek! — wołał Wstawka.
Franek poszedł śpiesznie — zabrała go z sobą.
Dla Franka z przeprowadzeniem się do Simonki nastały lepsze czasy. Kandydatka na dyrektorową mieszkała elegancko. Aktorki mają szczególny dar szybkiego przystrajania mieszkań byle czem. Dwa pokoje, jakie zajmowała, były urządzone trochę jaskrawo, ekscentrycznie, niemniej jednak oryginalnie i wytwornie. Łóżko pod pawilonem z kremowych tiulów, podszytym blado-różową materją królowało w drugim pokoju. Podłogi zaścielały dywany, bądź swoje, otrzymane w podarunku od wielbicieli, bądź te, których Franek pożyczył na mieście do rekwizytorjów na scenę. Albumy, fotografje właścicielki w kostjumach, pół-kostjumach i prawie bez kostjumów, poumieszczane w ramkach ze sztucznych kwiatów, porozrzucane po stolikach, konsolkach, błyszczały za szkłem jak na wystawie i zapełniać się zdawały gwarem mieszkanie. Światło, przyćmione u okien ciężkiemi firankami, tworzyło jakiś półcień tajemniczy. Długie kosze do garderoby, poobrywane kawałami materji w fantastyczne desenie i barwy, służyły za sofy i nęciły do siebie. Wachlarze z piór białych i czerwonych różnego rodzaju, gatunku i wielkości, porozrzucane po meblach, poprzyczepiane do ciemnych ścian, pogłębiały ton ogólny, występowały jaskrawie z tła, drażniły nerwy dysonansem. Chińska latarnia pod olbrzymim parasolem u sufitu dopełniała dziwaczności. Bukiety à la Makart, statuetki, wazony, patery z ceramiki i minerałów, porozstawiane z widocznem usiłowaniem niedbałości i harmonji, walały się obok kart, popielnic, niedopałków papierosów, szklanek, butelek z winem i wódką, flakonów z perfumami i pudełek z pudrem. Wykwint, pomieszany z nieładem i jaskrawością cyganerji teatralnej, mieszał się wszędzie i dopełniał. Co jaskrawsze i oryginalniejsze kostjumy sceniczne wisiały po kątach.
Bywało tu wcale inaczej po każdej bibce.
Obserwator byłby z tego urządzenia mieszkania czytał, jak z książki, z jakich sfer rekrutują się tygodniowi wielbiciele aktorki. Wszystko, co miała, czem rada się popisywała, było od kochanków.
Franek zajął kuchnię, przez którą się przechodziło. Kawałem jakiejś starej dekoracji przedzielił ją napół, w jednej połowie, gdzie był kominek, zamieszkał, z drugiej zrobił przedpokój. Mówimy: zamieszkał. Rozciągnął na dość czystej podłodze coś w rodzaju starej chustki, dywanika lub też kawała kulisy, na to strzępy jakiegoś futra — i mieszkał, bo miał się gdzie położyć i na czem. A prawda! Pod kożuch i derkę wsunął podługowate pudełko drewniane, i to tworzyło poduszkę. Jadał teraz stale śniadania. Dyrektorowa stołowała się w restauracji, a tylko śniadania jadała w domu. Franek nastawiał samowar co rano i podawał jej herbatę do łóżka, jeśli ma się rozumieć spała w domu — zato wspaniałomyślnie kazała mu sobie robić herbatę. Wywdzięczał się usłużnością. Była to natura, odpłacająca każde doznane dobrodziejstwo w czwórnasób. Był ciągle na jej usługach. Chodził z listami, robił sprawunki, ubierał ją, zastępował służącą z zupełnem zadowoleniem obsługiwanej. Za to wszystko miał kąt swobodny, gdzie też i przepędzał wszystek czas wolny. Co robił wtedy? Nikt nie wiedział. Coprawda, nikt nie był ciekaw się pytać.
Ile razy kto wszedł, wyłaził od siebie poruszony jakiś, z ogniem w oczach, z twarzą dziwnie wypiękniałą i z rękoma powalanemi atramentem.
— Coś ty buty czyścił? — zapytał go raz dyrektor, ujrzawszy jego ręce, zdejmujące mu palto.
— E — nie — proszę pana dyrektora.
— A łapy masz powalane szuwaksem.
— To, to... atrament.
— Pisałeś co?
— List — szepnął nieśmiało. Kłamstwo przychodziło mu z trudnością.
— Do kogo?
Nie odpowiedział.
— Do domu?
Milczenie.
— No mówże! Nic nie wiem, masz gdzie rodzinę, czy nie?
— Wacek! chodźże, nie marudź! — ozwał się głos z drugiego pokoju.
Franek otworzył drzwi śpiesznie, uradowany, że mu się udało uniknąć wyjawienia prawdy. I starannie wymył ręce. Ukrywał się bowiem z tem, że pisał... sztukę; to jest przerabiał „Ulanę“ Kraszewskiego na scenę.
— Franek sztukę pisze! pisze sztukę, słyszycie, ha! ha! ha!
Franek bał się takiego śmiechu i komentarzy, urągowisk i bolesnych żartów towarzystwa. Dlatego to, co robił, robił tak pocichu i w tajemnicy, że tylko jeden Zmarźlak wiedział o tem. Ale jego był pewnym, że nie wyda. Myśl i chęć pisania tak go nagle opanowały, i tak gwałtownie, że się nie mógł oprzeć — musiał poprostu. I zaczynał siebie nie rozumieć, jak tyle lat przeżywszy, mógł nie pisać. Nie zważał na trud, na niemożebność. Wola jego wyprężała się w tym jednym kierunku: napisania sztuki i zobaczenia jej na scenie. Tem oddychał. Powód pobudzenia, wstrząśnienia był następujący:
Grano u nich po raz pierwszy „Chatę za wsią“, grano z olbrzymiem stosunkowo powodzeniem. Publika, jak zwykle publika, przepada za śpiewkami, tańcami i dziko-romantycznemi perypetjami, przeplatanemi grubym żartem i tanim patosem. Więc też „Chata“ podobała się ogromnie. Aktorzy, rozpromienieni lepszemi działami, grali z przejęciem. Rozprawiano też po pierwszem przedstawieniu prawie dobrze o sztuce, w miarę rosnącego powodzenia — i codziennych przedstawień przy pełnej kasie — entuzjastycznie. Wynoszono pod niebiosa i autora, i przerabiaczy, bo, dzięki nim, mieli niebywałe powodzenie. Frankowi, który w tej sztuce „robił tłum“, podobała się ogromnie. Przepadał za każdym jaskrawym efektem, za uczuciem, które aktor zwykle przyoblekał w formę nie wulkaniczną, ale epileptyczną, za rozczochraną grozą, o twarzy wykrzywionej wściekle, tubalnym głosie, pianie na ustach i ramionach, rozkrzyżowanych, jak drogowskazy. Lubił taki teatr. Na subtelnych półtonach sztuk, gry, nie znał się. To też to, co lubił, znalazł w tej sztuce. Grano ją con amore, przeszarżowawszy. I z przyjemnością słuchał jak aktorzy w garderobie wynosili sztukę pod niebiosy.
Garrick opowiadał, że prawdę wszystkie sielskie powieści Kraszewskiego nadają się do przeróbki na scenę.
— Ot, macie naprzykład — „Ulana“. Kto ją przyniósł? — pytał, biorąc książkę ze stołu z pomiędzy kilkunastu.
— Ja — odpowiedział Franek.
— Czytałeś ją?
— Nie. Pożyczyłem do rekwizytu na niedzielę i jeszcze nie miałem czasu odnieść.
— Ot! macie Ulanę...
I długo, szeroko rozwodził się nad jej treścią; coby to był za ładny i efektowny obraz sceniczny.
Franek słuchał i wkońcu zapytał ciekawie:
— Czy to trudno, proszę pana, sztukę napisać?
— Spróbuj napisać, to się przekonasz.
Franek roześmiał się jakoś bezdźwięcznie i nieśmiało szepnął:
— Trzeba umieć.
— Głupiś! — nikt nie umie pisać, zaczynając.
— Franek! Wiesz co? napisz, jak Boga kocham. Toby było kapitalne — uważasz! przedstawimy ją u nas. Wyobraź sobie: sala pełna, zajęcie ogromne, pierwsze rzędy we frakach, premjera przecież! Każemy bić ogromne afisze różowe, na nich stać będzie: Ulana, sztuka sceniczna przez Franka, t. j. Franciszka i trzy gwiazdki, to zaciekawia. Kurtyna antłojf i szmerek na pe w początku aktu, przy końcu brawa, uważasz, brawa! a dalej krzyczą, wołają: autor! autor! O! to ci jest lusztyk! o! — szydził Wstawka.
— Nie zawracałbyś mu głowy.
— A może się w nim zbudzić talent.
— Do porządniejszego czyszczenia lamp chyba, bo kopcą dziś jak djabli.
— Słuchaj, Razowiec, ty go nie masz więcej od niego, a jesteś aktorem na stanowisku.
— Tłum na scenę! na scenę! — krzyczał dyrektor w kulisy z otwartej widowni i pogroził pięścią Frankowi, że na czas nie wyszli.
Niewiele zważał na to. Myśl, rzucona żartem, wryła mu się w samo dno mózgu, roznieciła przygasłe ognie młodości. Zdawało mu się, że spał długo, i ktoś go zbudził do drugiego życia, i że po raz pierwszy spojrzał na świat — takie było wszystko inne, nowe. Marzenia wypełzały z jam, i jak cienie, pełne w sobie tajemnicy i szczęścia, osnuwały mu duszę. A jakby się udało? I po przez szarą wstrętną oponę nędzy, upokorzeń i takiego życia bez jutra, bez myśli i bez marzeń, dusza mu się wydzierała do słońca, zrzucała więzy, otaczała się światłem i drżała z nadmiaru wzruszenia, kołysana pragnieniem niepowstrzymanem, nadzieją i strachem jakimś...
Był olśniony i przerażony razem swoją zuchwałością pragnień.
Franek była to dusza na obraz przyrody, która po zimie ciężkiej, burzliwej, budzi się na wiosnę pod gorącem tchnieniem słońca — i nie wierzy, że nie może kiełkować, rosnąć, kwitnąć, żyć; zapomniała w nędzach zimy o przeszłej wiośnie. Więc nieśmiało i bezradnie wysuwa się z siebie, aż rozpętana ciepłem i swobodą, symfonją cudów bierze świat w swe dobroczynne posiadanie.
Franek ledwie mógł się doczekać końca przedstawienia i, wychodząc, zabrał z sobą Ulanę. Przeczytał ją w ciągu nocy kilka razy z rzędu; spłakał się nad losem opuszczonej i rozpłomienił jeszcze więcej do napisania sztuki, osnutej na tym temacie. Myśl, popychana przez ambicję, zwyciężyła doreszty przygnębienie moralne i apatję, w jakiej żył od tak dawna.
— Tak, napiszę, napiszę! — mówił do siebie.
Nie wiedział tylko, jak się wziąć do tego. Myślał, jak zacząć, od czego — nie wiedział. Pocił się z wysiłku, rzucał wszystko do djabła i powracał do tego samego. Był obezwładniony tem pragnieniem i olbrzymiał jednocześnie pod parciem woli. Upór zwalczał zniechęcenie, powstałe z bezsilności. Zeszło mu tak ze dwa tygodnie na ciągłych walkach z niemożebnością wysnucia z mózgu jakiejkolwiek formy. Zaczynał, ale darł natychmiast. Ten początek był z tej sztuki — tamten z innej. Przez osłuchanie się na scenie, umiał ich tyle prawie napamięć, że bezwiednie — słowa zapamiętane pisał. Odczytując, poznawał z bólem upokorzenia, że to nie jego myśli. Nie chciał naśladować! Przez te dwa tygodnie zżółkł jeszcze więcej, pochylił się bardziej; usta miał czarne od gorączki, spieczone, czoło porznięte fałdami, a w oczach wyraz nigdy niewidzianego u niego rozmyślania.
Nie mógł chodzić z wyczerpania wewnętrznego, bo ani sypiał, jak się należy, ani jadał. Wprawdzie jadać — nigdy nie jadał tyle, ile potrzebował.
Rozdenerwowany w najwyższym stopniu, stawał się więcej jeszcze milczącym, więcej sennym, ociężałym i nieczułym na wszystko zewnętrzne.
Burza, jaka szalała w jego piersiach, ogień, jaki go trawił, nie przedostawał się nawierzch; trzymany siłą w głębi duszy, palił go powoli, wysuszał jego ciało doreszty. Ręce mu drżały, sił brakowało, z trudem mógł podciągnąć kurtynę. A gdy tylko mógł się znaleźć sam — płakał. Płakał z bólu nad swoją niemocą, aby potem z tem większą furją rzucać się do pracy iście Syzyfowej dla niego. Czuł, a później zrozumiał, że tylko dlatego tak mu nie idzie, że nic nie umie, nie zna, nie rozumie. To go dobijało. Co trzeba umieć? — zapytywał sam siebie. Wszystko! wszystko! — odpowiadało coś z niego. Jezus! wszystko!.. i ogarniał świat spojrzeniem duszy wszechwiedzącej i rozumiał w takiej chwili całą nieskończoność rzeczy, o których przedtem ani myślał, i wyczuwał marność swoją w całym jej ogromie. Znękany, zrozpaczony, przeklinał siebie, swoją nieudolność, nieuctwo i tych, którzy mu ten płomień rozniecili w piersiach. Tarzał się nieraz na swoim nędznym barłogu w strasznem uczuciu niemocy — nic nie pomogło, bo: „Krzycz, wrzeszcz, jak czajka, Na zawołanie nie przyjdzie bajka“, — jak Krasicki powiedział. Nigdy też nie czuł się tak chorym, tak nieszczęśliwym, ostatnim z ludzi. W tych smutnych chwilach szamotania się zaczął rozmyślać nad sobą i położeniem swojem. Ale, co charakterystyczne, widział wszystko przez porównania z osobistościami sztuk. Nie znał innego życia. Tam są bogacze, on nic nie ma, mniejsza z tem; szanowani, bo mają pieniądze, szacunku dla czego innego nie rozumiał, nie wiedział, że istnieć może. Kochają się, przypomniał sobie, że przecież jego nikt nie kochał — nikt! Nie kochała go ciotka, która go wychowała po nagłej, jednoczesnej śmierci rodziców. Nie kochała go, bo ciągle go biła i jeszcze takim małym, boso, w zimie wypędzała na ulicę żebrać. Nie kochała go, wypędziwszy od siebie w dziesiątym roku życia w świat szeroki, z błogosławieństwem przekleństw i bicia na drogę. Och! pamiętał, przypominał sobie wybornie. Nikt mnie nie kochał!... — szeptał — i poczuł szalone pragnienie kochania czegoś, przyciśnięcia się do jakiejś piersi — i wylania na takiem wiernem, kochającem sercu wszystkich łez powstrzymywanych, wypowiedzenia wszystkich cierpień, bólów, trosk i upokorzeń, jakie teraz wrzały mu w duszy. Czuł w sobie ogromną potrzebę stania się komu użytecznym, należenia do kogoś. Uspokoił się, gdy mu przyszła na myśl sztuka jakaś, gdzie taki sam sierota, biedny, opuszczony, znajduje bogatego krewniaka, przygarnia go do siebie — i potem zostaje panem. Takim panem, który może jeść tyle razy, ile mu się podoba, i mieć wszystko, co mu potrzeba — tak, jak tylko miało kilka osób z ich „towarzystwa“: Simonka, Naiwna i Dżalma. Mają „bębenków“ — szepnął zazdrośnie. Nie rozumiał, żeby miało być co złego w naciąganiu bliźnich. Z tego wszystkiego wziął się do czytania. Pożyczał książki, gdzie się dało. Pożyczano mu chętnie do rekwizytu, bo odnosił prędko i nieuszkodzone. Czytał bez wyboru, ma się rozumieć — wszystko, dziś Borna, jutro Victora Hugo. Przestał grać w domino ze Zmarźlakiem, aby mieć więcej czasu. I nie przestawał szukać wskazówek do budowy sztuki. Teraz, przeprowadziwszy się do Simonki, miał wygodniej — od czasu do czasu mógł jadać obiady. Dochody jego znacznie się powiększyły. Napiwki za zdejmowanie palt, kaloszy i t. d. od odwiedzających aktorkę bywały nieraz sute. A prócz tego miał swój kąt własny, gdzie mógł swobodnie robić wszystko, co chciał. Zczasem udało mu się nareszcie znaleźć sposób zaczęcia sztuki. Brał z bibljoteki teatralnej różne dramidła, rozczytywał się w nich i rozpatrywał w ich budowie. Modelem dla niego była „Czartowska ława“.
Szło mu strasznie ciężko, a szczególnie z piosenkami nie mógł sobie dać rady. Nie zdołał zrymować dwóch wierszy. Zostawił je na później. Tymczasem pisał prozą. Przyniósł lampę z teatru, stawiał ją na ziemi, a sam, leżąc na brzuchu, wyciągnięty na posłaniu — pisał. Rękopis leżał na podłodze, jak i przybory piśmienne. Wymęczył już cztery akty, a piąty miał gotowy w głowie. Simonka dnia jednego poszła na kolację, oznajmiając, żeby nie czekał, bo może nie przyjdzie. Ucieszył się, że skończy. Rozradowanie pełne marzeń jaśniało mu w twarzy. Zaraz, jak tylko wyszła, zabrał się do pisania, ale treści gotowej nie chciało mu się przenosić na papier; wolał myśleć, przypominać sobie niektóre sceny i planować wystawę sztuki.
Wstał, skręcił sobie papierosa i w skupieniu rozważał, którzy z jego towarzystwa i jakie role grać mogą. Rozmarzał się. Nie widział niemożebności, niepodobieństwa znikały przed jego roznamiętnioną oporem wolą. Palił papierosy jeden za drugim. Uśmiechał się do siebie, przymykał oczy, i wyobrażał sobie, jak to być może. Przenosił się myślą na scenę, zdawało mu się, że patrzy przez dziurę w kurtynie na salę. Pełna! — szepnął stłumionym wzruszeniem głosem. — Pełna! Fale głów. Ciche szepty międzyaktu, jak brzęczenie nadbiegają. Słychać tylko zamykanie i otwieranie drzwi wchodowych, skrzyp opuszczanych krzeseł, szelest suchy rozwijanych afiszy. Ciepło oddechów, światła, kurtyna kołysze się i wydyma lekko. Kobiety po lożach wachlują się zawzięcie, słyszy najwyraźniej denerwujący chrzęst wachlarzy. Oczy błyszczą, a spojrzenia krzyżują się, jak błyskawice, po sali. Dzwonek! Przycisza się: drugi, trzeci. Zdaje mu się, że sam dzwoni, potem klaśnięcie w dłonie. Kurtyna idzie w górę. Salę zalega cisza. Muzyka gra piano jakąś melodję. Tłumią oddechy. Na scenie obraz. Recytuje z zapałem — robi wrażenie. Publiczność zaczyna musować. Aktorzy nawet słuchają. Na sali gdzie niegdzie podnosi się chusteczka do oczów lub nosa, rozczulają się! Bierze ich sztuka. Teraz następuje przedostatnia scena Ulany z Tadeuszem, jeszcze nienapisana. Natchnienie porywa go, skalę głosu podnosi niezwykle, gra z ogniem, uniesienie dźwięczy mu w głowie, bije z twarzy, promienieje w załzawionych oczach. Płaczą. Nie widzi już nic, — jeszcze jedna skarga, jeszcze jeden okrzyk bólu i rozpaczy. Skończył — cisza — potem grzmot — huragan oklasków rozlega się potężnem echem w jego mózgu. Krzyczą: Autor! autor! — Franek słania się jakoś ociężale pod wrażeniem nieznanego uczucia, wyprostowywa swoją skuloną postać, uśmiech głęboki wewnętrznego wesela duszy ma na ustach, twarz spoconą i czerwoną, włosy rozczochrane. Idzie kilka kroków przed siebie, odsuwa wspaniałym gestem płótno, dzielące kuchnię, kłania się poważnie, z godnością, lampie, stojącej na ziemi, kominkowi, posłaniu, ścianom brudnym, poplamionym, po których karaluchy, zwabione do światła, spacerują w szeregach wyciągniętych. Cofa się i powraca z takim samym ukłonem, bo słyszy ciągle brawa i wołania: Autor! autor! Czuje się wielkim, szczęśliwym i jakoś dziwnie spokojnym. Widzenie upaja go, jak wódka, jest szczytnym w swej komiczności. Biedne, osamotnione serce!
— Otworzysz, ty małpo?! Franek! Franek! — i słowom tym towarzyszą głośne aż nadto dobijanie się do drzwi i gwar rozmów w sieni.
— Franek! Ach, zwierzę! Otwórzże!
Opamiętał się i, zdmuchnąwszy światło, poskoczył otwierać drzwi. Miał jeszcze w twarzy wyraz podniecenia. Oczy jego, zwykle tak martwe rozpromienione były jeszcze. Usta miał tylko jakoś dziwnie ściągnięte. Pierwszy raz czuł rodzaj smutnego upokorzenia zależności — chwilę to tylko trwało.
— Mój Pedrillo, panowie, zaspał! Zaspałeś, Pedrillo, i trzymałeś donnę Annę pół godziny za drzwiami! Grałam donnę. Kto chce, niech na chwilę wejdzie, tylko na chwilę, później — addio i paa! A! a! — ziewała, zataczając się.
To Simonka wracała z biby, trochę wcześniej, niż zwykle, w gronie kilku wielbicieli.
— Panowie, pany, za mną! Urżnęłam się. A! a! Zampa! Zampusia! ach, jesteś! Pójdź do swej pani, pójdź!
Chwyciła z łóżka małą, czarną suczkę i, potaczając się, biegała od jednego do drugiego.
— Panowie, to jeszcze Mascotta! tak, moja piesa jeszcze Mascotta.
— A ty, donno Anno? — zapytał któryś ze śmiechem.
Aktorka spojrzała na pytającego jakimś dzikim wzrokiem, później zawołała, rozkładając pięść i dmuchając w nią.
— Oho! fiut! i już. Dziewięć w kierach — lepsza! Mascotta! Zampa! Panowie! dobranoc! dobranoc! No macie, całujcie mnie, całujcie, i dobranoc!
Otoczyło ją wesołe grono pijanych, zataczając się, z kapeluszami na tyłach głowy, w gorsach pomiętych, ubraniach porozpinanych, zaplamionych, z twarzami czerwonemi, zezwierzęconemi piciem i żądzą.
— Prędko! — wrzeszczała — prędko!
Przyciskali się do niej ze wszystkich stron i całowali z lubieżnością.
— No dość, dość! pośliniliście mnie! Idźcie do djabła już. Przecież to już dzień!
Popatrzyli na siebie; za wielu ich było. Nikt nie miał ochoty iść pierwszy, sądząc, że sam jeden zostanie.
— Franek! pić mi się chce!
Franek przyniósł wody.
— Wynoś się z tem! — zawołał jeden, a widząc, że Franek stoi, nie wiedząc, co robić, pochwycił szklankę i rzucił ją w okno. Wyleciała razem z szybą.
— Franek, pić! — wołała żałośnie.
Czuła się coraz więcej pijaną. Duszne, przepełnione wyziewami kwiatów, powietrze mieszkania przytłaczało.
— Królowo! zachwycająca Azo! będziemy pić w tej chwili, wypijemy bruderschaft i wyniesiemy się.
— Franek, pić!
— Słuchaj, Bronek, skoczno do kupca, jeszcze chyba nie zdążył zamknąć, przynieś porcję.
— Pić! dobranoc, panowie, idę spać!
— Wielbiciel twój, pani, pomoże ci się rozebrać.
— Obejdzie się!
— Zdejmę z prawdziwem namaszczeniem suknię.
— Zaraz! uhum!
— Spódniczkę z zachwytem.
— No?
— Pończoszki z błogością, ot! te, — i nachylił się, ujmując w dłoń stopę.
— Świnia, precz! — szarpnęła nogą, że mu tylko pantofelek został w ręku.
— Panowie, uwaga! Jest picie. O!
I posłany wyładowywał z kieszeni kilka butelek.
— Otwierać i zaczynać! Francesco, szklanek!
— Zaczynać! zaczynać!
— Pierwsze zdrowie!
— Bohaterki naszego dramatu!
— I komedji!
— I farsy!
— I operetki!
— I osobnych gabinetów!
— Wiwat! Niech gra i pije, dopóki żyje!
I wychylili szklanki.
— Panowie, program...
Nalano drugą kolejkę.
— Naszej extra...
— Nie chcę, słaba! do towarzystwa.
I rzuciła szklankę w okno obok poprzedniej.
— Konjak, dawać konjak!
Podano świeżą szklankę i konjak.
— Władku, w twoje ręce!
— Jazda, na całego! Syp, piękna, ani pytaj!
— Wiwat!
Krzyczeli na całe gardło. Byli już prawie nieprzytomni.
— Panowie, program extrawagancji...
— Ręce przy sobie! Panowie, Władek mnie szczypie.
— Okrutnik! tutaj, prawda?
— O, bo będę bić!
— Extrawagancja — wiwat!
— Lepsza!
— Wiwat!
— Panowie, program!...
— Wiwat! — ryczano już.
— Jesteś pani zachwycająca.
— Jak ta butelka!
— Piękna...
— Jak piękno!
— Masz oczy, jak...
— Karbutikuły — te! chciałem powiedzieć: lazury!
— Płeć z alabastru.
— Jak pianka szampitra!
— Panowie, proogram!...
— Idź do djabła z programem.
— Ależ panowie, umówiliśmy się, że program...
— Jeszcze jeden konjak — wiwat!
— Usteczka masz pani, jak... moje... — i chwycił ją wpół, — posadził na kolanach i całował.
— Władek, nie chcę, nie potrzebuję — kaprysiła. — Panowie, tańczmy!
— Brawo! kolosalnie!
— Polkę?
— Walca?
— Kankana sobie utniemy.
— Piramidalna heca. Siódma!
— Panowie, program.
— Zostaw programy przyszłości i nie zawracaj.
— Ależ...
— Ja zacznę śpiewać. Tylko tańczyć przyzwoicie.
— Dobrze, dobrze! jak cherubini.
— Jak sama Terpsychora przed arką przymierza!

— Kankana! — huczą instrumenta,
Panowie bierzcie się do dam.
Tra la la, la la la.
Swobodny gest, postać urżnięta
A szał przewodnikiem mam!...
Tra la la la i t. d.

Gwar podniósł się nie do opisania, kankanowano zawzięcie. Nie zważano wcale na to, kto dostał szpicem buta i gdzie. Kapelusze, spadające z głów, podskakiwały po podłodze, podrzucane nogami. Dla swobody ruchów rozrywano sobie koszule i tańcowano.
Simonka w pończochach tylko, bo drugi pantofel zrzuciła, z włosami rozwiązanemi, czerwona, pijaniuteńka, tańczyła, jak w paroksyzmie. Nie zważała na opanowującą ją czkawkę, na zmęczenie, szał ją ogarniał — tańczyła, krzyczała raczej, niż śpiewała, najgłośniej. Wspaniała postać, wypukłe piersi, migotały tylko w niepewnem świetle brzasku. Cała ta bachanalja, pełna krzyków, śpiewów, czkawki, przytupywań, ciężkich sapań ze zmęczenia, grubych żartów, zmysłowości rozpasanej, osób nieprzytomnych, tańczących z zamkniętemi oczyma, kurzu, jaki się wznosił, gorąca z wyziewów ciał i oddechów — zaczynała być wstrętną.
— Dosyć! dosyć! e — e — wołała śmiertelnie zmęczona. Dosyć! dobranoc, spać idźcie.
I, opierając się o niektórych tańczących jeszcze pijackie sola i proszących o pozostawienie, wypychała za drzwi.
— Panowie, pro-o-gram...
— Idźcie, bo skonam.
Czkawka mordowała ją strasznie.
— No! — i otworzyła drzwi, wypychając ich napół przytomna sama.
— Panowie pro-o-gram...
— Zdechnij pan ze swoim programem. No, prędzej! — i popchnęła go przez próg — troszeczkę za silnie; upadł jak długi na schody, szepcząc:
— Panowie pro-o-gram...
— Masz nadprogramowo.
Zatrzasnęła drzwi za nimi. Wróciła do swego pokoju senna, a podniecona niezwykle, trzymając się ścian, żeby nie upaść. Rzuciła się na sofę, wołając:
— Franek! Franek!...
Franek przez cały czas bachanalji pisał. Podawał, o co wołali, i natychmiast wracał do siebie. Położył rękopis na parapecie okna i, ponieważ świt się robił, mógł pisać bez innego światła. Był przyzwyczajony do podobnych odwiedzin i wrzasków pijatyki. Bachanalje takie nie robiły na nim wrażenia innego, prócz wstrętu, jaki instyktownie czuł do artystek. Nie słyszał też prawie nic, zajęty ogromnie ostatnim aktem. Ile razy wrzawa doszła doń głośniej, zatykał uszy i klął. Dziwnie dobrze szło mu dzisiaj. Słowa popłynęły jak woda, sytuacje wywiązywały się same jakoś. Zaledwie zdążył pisać, taki natłok myśli, wrażeń, uczuć miał w sobie.
Wypuszczając odchodzących, nie widział i nie słyszał, że zwykły napiwek jego z brzękiem upadł na ziemię. Nie wyciągał ręki po niego. Miał przed oczyma ostatnią scenę Ulany. Słysząc wołanie, mruknął niechętnie:
— Cholera, mogłaby już spać! — i poszedł.
— Franek, rozbierz mnie!
Robił to zwykle, gdy była pijana; ściągał buciki, pończochy, suknie, rozpinał gorset, kładł na stoliku przy łóżku papierosy, zapałki i odchodził; tak samo zaczynał teraz.
— Rozbieraj, rozbieraj!
Ściągnął pończochy. Nogi o skórze różowej, gładkie były, jak marmur, i rozpalone.
— Suknię — ciśnie, och! niedobrze mi, e! e!
Czkawka wstrząsała nią.
Usiadł obok niej, żeby rozpiąć suknię.
— Jutro „Chata“, gram Azę. Dlaczego Dżalma nie przyszedł? ma klucz przecież, Jaga się wścieka, odebrałam go jej, głupi myśli, że... A! a! — ziewała. — Jaki to osioł z tego Władka, przywiezie nową suknię z Warszawy, ha! ha! A Kubuś, ha! ha! jacy oni głupi.
— No, zdejmuj! Głupi, o głupi Tumry, nie chce Azy rozebrać, nie chce. Toś ty bukiet przyniósł?
— Tak.
Przynosił codziennie kwiaty i ustawiał w wazonach.
— Poczciwy, dobry, kochany Tumry...
Nie odzywał się, ale coś niezwykłego się w nim robiło. Zdjął spódnicę, została tylko w koszuli. Posągowe jej kształty przez cienką bieliznę rysowały się wyraźnie, ponętnie; piersi, ramiona i nogi obnażone a pełne, jakby nabrzmiałe krwią i pragnieniem rozkoszy, paliły go swoją nagością, odrzynając się dziwnie plastycznie od ciemnego tła sofy.
Zaczynało go opanowywać jakieś drżenie.
— Spódnicę zdejm, zdejm, — wolała, targając koszulę.
— Już zdjąłem.
— Nieprawda, nie! Kłamiesz! zdejm, małpo ty!
Była bliską wpadnięcia w furję.
— Zdejm, słyszysz!
Szczękał zębami, nie widział nigdy kobiety w tej pozycji: nagiej prawie, pijanej — i tak pięknej. A wiedział, że z nią, jak się upije, niema żartów. Mogła śmiać się, płakać, wściekać ze złości, rozbijać wszystko i wszystkich w jednej chwili.
— Tumry, zdejm — nie chcesz?... czekaj!... — i podniósłszy się z trudem, porwała ze stołu butelkę i rzuciła w niego, upadając z płaczem na sofę.
— Władek! och, o mój Boże! Ach! — zanosiła się od łkania. — O ja nieszczęśliwa, śmieją się ze mnie, nie chcą słuchać, o! o! Dżalma — choć troszkę. Matko Boska! Małpy, bydło! Będę wam grać, zobaczycie — będę grać — la la la la la. Pojadę do Texla, zdychajcie sobie, niech Stella weźmie rolę — niech kiedy... kiedy... Franek!... Tumry! wiwat!! — niech żyje miłość, swobodny kankan, zaciereczki na mleku i frajery! Wiwat! — Wasze zdrowie, skantowani, wasze... — i podnosiła rękę do ust, jakby z kieliszkiem. — Spać, spać! zanieś mnie. Władek — spać!
Wziął ją z trudem na ręce, ciężyła mu jak ołów i paliła, jak ogień. Otoczyła mu nagiemi ramionami szyję i przyciskała się do niego.
— Władku! Władku!... — bełkotała niewyraźnie.
Ułożył ją na łóżku. Przyciągnęła go do siebie i z namiętnem uniesieniem całowała go w oczy, usta, włosy. Szeptała jeszcze coś bez związku i myśli, całowała bez siły i zasnęła z ustami na jego ustach — roznamiętniona i senna razem, cudna w swej nagości i wyuzdaniu nieświadomem. Była pijana. Wyswobodził się, jak tylko na dobre zasnęła. Taczał się, był spocony, a zimny — z wysiłku panowania nad sobą i obawy. Spojrzał od drzwi. Świt zórz wkradał się przez okno i oświecał bladem światłem wschodu. Różowe podbicie kotary obrzucało ją lekkim, różowawym blaskiem. Białe jej piersi wznosiły się z ciężkim, długim oddechem.
Bzy z wazonów wionęły dyszącym, rozpalającym krew aromatem.
Wyszedł do kuchni, nie mógł spokojnie patrzeć. Otworzył okno i starał się pisać — nie mógł. Ciągle czuł ją przy sobie, widział.
Świeże powietrze poranku wracało mu przytomność, skierowało myśli na sztukę. W mgnieniu oka zrozumiał namiętność Ulany — gorączkowo zaczął pisać. Wiele rzeczy przez tę krótką chwilkę, spędzoną tam przy Simonce, zrozumiał, nauczył się. Pisał też krwią i nerwami, wystawionemi na ciężką próbę.
Zegary biły szóstą rano, gdy dopisywał. Skończył.
Skończyły się udręczenia. Odetchnął głęboko, swobodnie. Czuł się ogromnie rozradowanym, szczęśliwym; schował rękopis jak zwykle — do pudełka. Umył się przed studnią i wybiegł na miasto, czuł potrzebę ruchu, powietrza, słońca. Włóczył się tak bez celu, rozmawiając z sobą, uśmiechnięty do siebie, do duszy swej zwycięskiej, zadowolony i szczęśliwy w każdej cząstce swego jestestwa triumfującego.
Wstąpił do teatru, pozamiatał, pouprzątał. Ustawił scenę do dzisiejszej próby. Naszykował zmiany na przedstawienie, pooczyszczał lampy, i pogwizdując, wybiegł za miasto narwać bzu — i poleżeć w słońcu.
Była już dziesiąta, gdy wrócił z pękiem kwiatów do mieszkania. Nastawił samowar i zajrzał cicho do pokoju Simonki. Spała jeszcze.
Snadź zimno poranku, wpadające przez potłuczone szyby, zmusiło ją do okrycia się, bo leżała szczelnie otulona kołdrą. Krzątał się pocichu, uprzątał ślady pijatyki, pościerał kurze, poskładał garderobę porozrzucaną. Czuł się tak lekkim, jak nigdy. Rozradowanie, jak słońce, świeciło przez oczy.
Simonka przebudziła się, patrzyła chwilę na uwijającego się po pokoju. Znać było w jej twarzy, zbrukanej rozpustą, a mimo to pięknej, jakąś pracę myśli. Przypominała sobie coś zwolna i z trudem, bo drganie jakieś niezadowolenia przebiegło po jej twarzy. Zapaliła papierosa. Franek się odwrócił, niosąc bukiet świeżego bzu na stolik przy łóżku. Patrzała na niego uważnie.
— Jest herbata?
— Jest. Można przynieść?
— Dobrze.
Przyniósł samowar i postawił go na stołku obok łóżka.
— Daj mi biały kaftanik.
Podał żądany i, gdy kładła na nagie ramiona, nie żenując się bynajmniej jego obecnością, zauważył na piersiach czerwone plamy i wysypkę i cały ton żółtawy skóry, miejscami obwiśniętej.
— Daj drugą szklankę, wypijemy razem herbatę.
Spojrzał zdziwiony. Simonka, jakby na usprawiedliwienie, dodała:
— Nudzę się, sama pijąc.
Pili, chciała go zapytać, a nie śmiała otwarcie.
— Kto tu był wczoraj — to jest dzisiaj?
Wymienił nazwiska.
— Długo byli?
— Przed piątą poszli.
— Wszyscy?...
— Tak, wszyscy.
— A później co?...
— Rozebrałem panią.
— I?...
— Zaniosłem do łóżka, tak pani kazała...
Ciemny rumieniec powlókł mu twarz, przypomniał sobie doskonale wszystko. Spuścił oczy, nie śmiał spojrzeć na nią, jakby się czuł winnym.
— Uniosłeś mnie? — pytała, widząc jego pomieszanie i sama zmieszana, z obawą czekała dalszych wyznań.
— Uniosłem nawet łatwo, położyłem panią na łóżku, pookrywałem i odszedłem.
— I nic więcej?... nic?... — pytała natarczywie, z hałasem mieszając łyżeczką herbatę. Pamiętała słabo, że całowała kogoś.
— Nic, proszę pani, a cóżby miało być więcej?
— Głupi! o głupi! — wołała, zanosząc się od śmiechu.
Poważniejsze usposobienie uleciało razem z jego oświadczeniem, że „nic“.
— Dlaczego, proszę pani? — zapytał.
Pierwszy raz może w swojem życiu uczuł się dotkniętym.
— Dlaczego? — ha! ha! boś głupi, kapitalnie, operetkowo głupi!... — i śmiała się, jak warjatka. Jeszcze coś podobnego nie spotkało jej w życiu. Nic! to jest znakomite, nie do uwierzenia! — wołała, taczając się po łóżku w paroksyzmie śmiechu serdecznego.
Dzień potoczył się zwykłą koleją. Franek zadawał sobie kilka razy pytanie: dlaczego nazwała go głupim?
— Czy dlatego, że nie skorzystał ze sposobności?...
Przed wieczorem spotkał się ze Zmarźlakiem i opowiedział mu szczegółowo całą scenę.
Słuchacz zmierzył go pogardliwem spojrzeniem, pokręcił swój daszek, jak nazywał wąsy, splunął ze złością i szepnął gniewnie a drwiąco do ucha:
— Trzeba być ostatnim głupcem... Uważasz!
— Mam cię w... zanadrzu, słyszysz! Cóżto? ja świnia jestem, żebym się kładł w pierwszym lepszym rynsztoku, czy co? — i odszedł śpiesznie.
Och, znał on wybornie boginie teatralnego Olimpu i przy swojem nierozwinięciu, a co za tem idzie, braku zmysłu moralnego, czuł do nich wstręt fizyczny poprostu, a nieprzezwyciężony. To też gniewało go to niezmiernie, że go nazywają głupcem — i za co jeszcze?!
— Ścierwy, psiakrew, że te małpy z miasta ciekają, się za niemi, jak psy, to myślą, że każdy jest bydlęciem... — szeptał w czasie przedstawienia, widząc rzucane bukiety na scenę.
Po skończeniu sztuki zabrał tłomok z rzeczami Simonki i poszedł śpiesznie do domu; gnała go niecierpliwość przeczytania jeszcze raz Ulany swojej. Nie zdążył pozapalać lamp, gdy już Simonka z chmarą przyjaciół swoich wpadła do mieszkania. Ustąpił im prędko. Wściekły, że mu przeszkadzają — poszedł nadół. Pod nimi mieszkał jakiś wojskowy, drzwi od kuchni, tak samo jak u nich, wychodziły na schody. Franek znał się z deńszczykiem i niejedną chwilę wolną przepędzał u niego, słuchając dum małoruskich i gry na harmonji.
I teraz tam poszedł. Ponieważ oficera nie było w domu, deńszczyk raźno wyśpiewywał, przygrywając sobie jednocześnie. Nie upłynęło i pięciu minut, rozległo się stukanie we drzwi.
— Franek! Wychodzę, drzwi otwarte — wołała Simonka, wiedząc, gdzie zwykle o tej porze siedział, jeśli nie był w mieszkaniu.
— A idź do djabła! — mruknął i pogrążył się zasłuchany w smętnej melodji.
Siedzieli tak z godzinę, nie mówiąc do siebie ani słowa. Franek rozmyślał o swojej Ulanie, o śpiewach, jakie potrzebował jeszcze napisać, i rozważał, czyby nie były dobre takie pieśni, jak ta, którą słyszał.
Dzwonek zadźwięczał u bramy. Grający zerwał się na nogi i nadstawił uszu.
Franek śpiesznie wybiegł na schody, jednocześnie usłyszał skrzyp drzwi otwieranych czy zamykanych wyżej na piętrze i kogoś bardzo śpiesznie schodzącego nadół. Usunął się nabok, pomyślał, że sąsiad zprzeciwka idzie na miasto. Wolno wszedł na górę, drzwi od mieszkania były uchylone, tuż za progiem potknął się gwałtownie o jakieś rzeczy.
— Cóż u djabła, któż to powywłóczył? — zapalił śpiesznie zapałkę. Drzwi od pokoju Simonki były naoścież otwarte. Zaświecił lampę i wszedł tam, przeczuwając coś złego. W pokoju było wszystko wywrócone do góry nogami. Kufry pootwierane, szuflady powyciągane, garderoba, bielizna porozrzucane walały się po ziemi, znać pośpiesznie przetrząsane. Ogromny tłumok rzeczy, zawiniętych w prześcieradło, leżał przy drzwiach.
— Złodzieje! — szepnął, zimno mu się zrobiło. Pobiegł do drugiego pokoju — tam wszystko było na miejscu. Widocznie złodziej nie zdążył jeszcze nic zabrać, spłoszony jego nadejściem — a może tylko zadowolnił się tem, co łatwiej mógł unieść, uciekając.
— A moje rzeczy! — Rzucił się do kuchni, legowisko jego było rozrzucone.
— Jezus, Marja!... — straszne przeczucie obleciało mu mózg, jak błyskawica, pełna gromów. Roztrząsnął wszystkie łachmany drżącemi od strachu rękoma. Pudełka z Ulaną nie było!
Zadygotał cały, rzucał się naprzód, cofał — kręcił prawie wkółko, zimny pot przerażenia wystąpił mu na czoło. Okradli go! Skradli mu Ulanę, życie, szczęście krwią okupione, marzenia nocy nieprzespanych — wszystko! Rozpacz bezbrzeżna wyryła mu się w twarzy, posiniła usta, przebijała przez oczy, niespokojnie, błyskawicznie biegające z przedmiotu na przedmiot. Ręce załamywał spazmatycznie — bezradnie.
Przeszukał po raz drugi. Nie było...
— Ulana! moja Ulana! — łzy zalewały mu serce.
— Ach! to ten, co schodził; usłyszał, że otwierałem drzwi i wyniósł się, zabierając, co mu w ręce wpadło, i ja go przepuściłem! Och! podlec! o! — i wybiegł wściekły, zrozpaczony, jak stał, bez czapki, na ulicę. Nie ujrzał nikogo. Pobiegł w jedną stronę. Nikogo. Przebiegł kilka sąsiednich ulic — toż samo.
Pot zmęczenia zalewał mu twarz, a żal serce.
Nic! Nikogo nie widać. Biegał, jak nieprzytomny. Zaglądał w każdy załamek murów, pod każdy mostek, — wszędzie.
Dowlókł się zpowrotem do bramy i usiadł nad rynsztokiem, bezradny, unicestwiony stratą, obłąkany bólem.
Zakrył twarz rękoma i ryczał prawie płaczem, rozpacz, niewypowiedzianie niepokojąca, rozrywała mu piersi. — Och, Ulana! moja Ulana! — szeptał przez łzy, głosem pełnym cierpienia i miłości. — Och! Ulana! — i czuł się tak nędznym, tak nieszczęśliwym, tak pokrzywdzonym przez wszystko, jak nigdy.
Księżyc w pełni oświecał uśpione miasto. Długie linje domów rzucały szerokie smugi cieniów. Słowiki w sąsiednim ogrodzie śpiewały cudne hymny nocy i miłości.
Rozkwitłe bzy i jabłonie zdawały się promieniom je srzebrzącym oddawać pocałunki — aromatem.
Spokój pełen był melancholji marzącej i czarów.
Cicha noc ciemnym urokiem przestrzeni, drganiem gwiazd, rozpostarła swój królewski płaszcz ukojenia nad ziemią. Panowała, przelewając się w falach powietrza, w gromadach chmur, poszarpanych jak stalaktyty.
Tylko płacz Franka rozbrzmiewał, jak przykry dysonans w ogólnej harmonji, dźwięczał jak zgrzyt, w słodkie adagio nocy majowej, rozlegał się coraz wolniej, coraz ciszej a głębiej — aż ustał.
Franek podniósł załzawione oczy gdzieś ku niebu — zapatrzył się w własne serce, myśli, marzenia, rozpamiętywania.
Potem ze spokojem rezygnacji smutnej na twarzy, i ze stanowczością i uporem kamiennym w głosie pełnym buntu, szeptał:
— Napiszę! — i tak napiszę! Żeby nie wiem co — napiszę.
Słowiki odzywały się głośniej, lekki wietrzyk przebiegł, zagarnął całą falę woni z ogrodów i rzucił mu ją w twarz, brzydką, steraną nędzą, upokorzeniami, twarz idjoty, nacechowaną teraz wyrazem zimnej, nieugiętej woli i rozjaśnioną parą cudnych, rozgrzanych walką oczu.
Stał tak chwilę jeszcze, potem z głową, pełną postanowień nowej pracy, jaka go czekała, poszedł do domu.
— Franek! kurtyna! Franek, dzwonić! Te! mój brzuch, dawaj mi brzuch! A moja garderoba! — Franek, piwo! — Kiedy ja wchodzę? — Chodźże, małpo, zapiąć mi stanik! Zaanonsuj-no! — wołano jak zwykle.
A on, jak zwykle, niestrudzony, zjawiał się wszędzie, gdzie był potrzebnym, z tym samym spokojem i martwotą nazewnątrz, z tem samem milczeniem apatycznem, obojętnem. Co go to wszystko obchodziło? Pisał drugi raz Ulanę. A postanowił zwyciężyć.
— Będziecie wyć z radości! — szeptał, wygrażając publiczności przez otwór w kurtynie.
Może i będą. Któż wie?




SUKA
— Witek! Mój złoty Witek!

Chłopak się obejrzał, źrebaka, na którym jechał, powstrzymał i mruknął:
— Cegój! A gdzie!... To psinorody dopiro, zaro w skodę, kiej śwynie!
Pchnął swego konia, obegnał rozpraszające się po drodze i zbożu stado źrebiąt, spędził w kupę i podjechał znowu pod parkan, okalający ogród, gdzie stała dziesięcioletnia może dziewczyna.
— Mój drogi Witek, pomóż mi zejść, mój złociutki, ja się tak boję, jeszcze spadnę — szczebiotała, przytrzymując się silnie ostro zakończonych sztachet.
— A juści — dostanę ta!...
I obojętnie zsuwał ściągnięte aż do kolan spodnie.
— To podjedź.
— Bez rów?
— Prawda — i spojrzała z przykrością w głęboki rów, idący równolegle z parkanem.
— Niech paninka chyci się słupka okrakiem i tak zjedzie na zimię.
— Jakto okrakiem?
— Loboga z tymi kobitami?... To zawdy nic nie rozumi. Dyć kolanami i tyla.
— Acha! Już wiem, wiem.
Przypomniała sobie Ewkę, zjeżdżającą z brogu po słupie.
— Tylko nie patrz, jak będę schodziła.
— Przez co?
— No, nie patrz! — zawołała energicznie, rozczerwieniona i zła, że nie rozumiał dlaczego.
Chłopak drwiąco się roześmiał i odwrócił, a ona książkę trzymaną w ręku rzuciła na drogę, i tak, jak radził, zsunęła się po słupku. Przez rów przeszła i wesoło zawołała:
— Dawaj tu konia, pojedziemy trochę.
Chłopak zaczął się kłopotliwie drapać w głowę.
— Dajże rękę, siądę z tobą, i pojedziemy.
— A juści, a jak kto obacy i powi jaśnie pani, to co? — mruknął markotnie.
— Nikt nie będzie widział, pojedziemy na łąki, albo do lasu — no, mój Witeczku.
— Kiej się bojem. Jaśnie ociec paninki powiedzieli, że kiej jesce raz zobacą, co z paninką jezdze, to mi taką frycówkę sprawią...
— Nie będzie wiedział, dajże rękę, już ci podaruję wstążkę czerwoną do koszuli.
Chłopak zmiękł. Ledwie bosą nogę wyprężył poziomo jak strzemię i rękę podał, już dziewczyna siedziała przed nim, chwyciła się grzywy i biła bosemi, w pantofelkach tylko nogami po bokach źrebca. Witek jedną ręką przycisnął ją do siebie, drugą klepnął w kark konia, zawrócił, gwizdnął, uderzył piętami — i polecieli, jak wiatr, drogą ku łąkom leżącym niżej, pomiędzy parkiem a lasem.
Dziewczynie oczy i usta aż się śmiały z radości ogromnej, przenikał ją prąd jakiejś dzikiej energji, i porywała szalona żądza ruchu, powietrza, krzyków; unosiła się na koniu i rwała naprzód. Twarz jej pałała, włosy się trzęsły zwichrzone, przed oczyma tylko migała przestrzeń. Nie mogła złapać tchu, chwilami kołowało się jej tak w głowie, że prawie traciła przytomność, ale pobudzała źrebca do wciąż szybszego biegu, pokrzykując zuchowato: Hop! hop! I lecieli. Witek trzymał ją mocno, bił źrebca piętami coraz częściej i rozpalony jazdą krzyczał głośno! — Hop! hop!...
— Hop! hop! — odkrzykiwała wesoło i, jak przyrośnięta do konia, rozwichrzona jazdą, szczęśliwa, z przymkniętemi oczyma, rzucała się w przestrzeń. Przelecieli łąki, nie widząc ludzi, koszących trawę, przepłynęli w bród rzekę i znowu lecieli polami, na których zboża stały w kłosach, ugorami, pełnemi stad i wesołych nawoływań pastuchów — lecieli bez tchu i pamięci, aż im ściana olbrzymiego lasu zagrodziła drogę, a zmęczony źrebiec zaczął zwalniać biegu i rozpierać się. Na skraju lasu Witek konia wstrzymał i zeskoczył na ziemię, dziewczyna zrobiła to samo; wzięła go za rękę, on konia za grzywę i poszli w głąb lasu. Cisza mroczna ich ogarnęła i majestat jakiś potężny. Wybrali sobie niewielką, pokrytą mchami polankę, i siedli odpoczywać. Dziewczyna spotniałą twarz wycierała fartuszkiem, a Witek położył się na brzuchu i sapał. Przysunęła się bliżej do niego, bo las tak zaszumiał, że ją przeniknął niepokój. Żółtawe pnie sosen, niby tysiące kolumn, podpierających zielone sklepienia, stały bez ruchu, dołem mchy złotawe, miękkie jak jedwab, rozścielały się niby kobierce, a gdzie niegdzie wachlarze paproci drżały, poruszane nieznanym powiewem. Słońce słabe przeświecało przez gałęzie i kładło nikłe, złotawe plamy arabesek na mchy i jasno-zielone liście leszczyn. Żywiczna woń lasu przepełniała im piersi, a ten spokój, panujący dokoła, onieśmielał tak, że długo siedzieli w milczeniu, nasłuchując, bo w dali gdzieś kuł dzięcioł zawzięcie, przyczepiony do sosny, to znów wrona z krakaniem przeleciała nad lasem, to śpiew kosiarzy doleciał słabem echem z łąk, to jakieś pokrzyki wesołe leciały po lesie. Taka była chwilami cisza, że słyszą szelest spływających na ziemię długich, złotawych szpilek sosnowych. To znowu stado srok nadleci ze skrzekiem, kłócą się, aż las kipi wrzawą, i odlatują; to żuk przeleciał z brzękiem lub pszczoła za kwiatem; to wiewiórka zachrupocze zeszłorocznemi szyszkami, to wiatr zaszemrze w koronach, skłóci harmonię, aż się pochwieją przez chwilę olbrzymy w poważnym rozhoworze. I znowu cisza. Świetlane pęta wsiąkają w zieleń i niby złoty haft plamią bursztynowe pnie sosen. Potem przychodzi coś jak cień, wsącza się zwolna w las, mroczeje, robi się czarniawo, wszystko zdaje się zapadać w jakieś głębie, i szmer się rozlega podobny do jęku smutnego, chłodny oddech idzie z leśnych głębin i uderza w dzieci przejmującą falą zimną. Źrebak szczypiący młode listki jagodzin zarżał niespokojnie. Wróciła im wesołość, i nie czuli zmęczenia. Witek zobaczył wronie gniazdo na sośnie i chciał wejść na nią, ale nie mógł, próbowała tego i dziewczyna, ale poszarpawszy sobie sukienkę i podrapawszy skórę na nogach, zaniechała. Zaczęli się gonić, chować za pnie drzew, przewracać. Chciała się koniecznie nauczyć stawać „suchego dęba“, ale za każdą próbą, choć ją Witek przytrzymywał za nogi, padała wśród ogromnego śmiechu obojga. Witek uciął dwa leszczynowe kije i uczył ją gry w świnkę. Śmiali się tak, że aż się rozlegało po lesie, źrebak im wtórował rżeniem i biegał za nimi jak pies. Dziewczyna czuła się tak ogromnie szczęśliwa i rozradowana, że zapomniała o całym świecie. Wreszcie, syci zabawy, zabrali się do powrotu. Jechali wolno, Witkowi tylko zaczęło coś dolegać, bo się kręcił niespokojnie i wybiegał wzrokiem ku drodze, gdzie pozostawił stado.
— Pić mi się chce — powiedziała, gdy wjechali w rzekę, i koń przystanął sączyć przez zęby mętną wodę. Witek się nachylił, w swój słomiany kapelusz wody nabrał i podał — piła chciwie.
— Czemu taka mętna?
— W Kotlinach wodę puścili, o — jak przybiro!
Rzeka toczyła się z szumem, pokryta żółtawą pianą, i występowała z brzegów.
— A gdzie Finka? — spytała.
— Bo jo wiem? Gdziesik pociekła, bo już i wczoraj nie była ze mną.
— Ma już małe pieski?
— Jesce nie.
— Jednego mi dasz — co? Ja tak lubię pieski! Będzie z lalką sypiał.
— Bedzie ta sipiał! Jaśnie ociec paninki kazą go utopić w chrapie. Tak, paninko, trza prędzy — dodał, przypomniawszy sobie panią.
— Jeszcze trochę pojedziemy tak wolno. O, patrz, jak tu ładnie!
— Zruboki ostawiłem na drodze... Jak nie posły w ogrodzenie, ino w zyto, to dopiro bedzie piekło — i uderzył nogą źrebca, nagląc do pośpiechu.
— O, jak tu ładnie. Patrz, Witek — i wskazała ręką zachodzące słońce.
— Prowda — cerwuno.
Dziewczyna wpatrzyła się w przestrzeń, a Witek raz po raz znaglał bieg konia i ze strachem myślał o źrebakach.
Cały zachód pokrył się jakby łuską z purpury, przesiąkłej złotem na tle szaro-błękitnej głębi; niżej, tuż nad słońcem rozciągał się płat nieba wielki, długi, porwany w kawały, koloru miedzi, powleczonej czerwonawemi odblaskami słońca, którego kula tuż nad ziemią, niby bezrzęsne oko, świeciła jaskrawo. W ogniach zachodu wąsate kłosy jęczmienia, przesycone światłem, mieniły się głęboką, zielonawo-złotą barwą. Żyta miały odcień stalowy. Koniczyny rozkwitłe tworzyły kobierzec o krwawym odblasku, pocentkowane kępami liljowych jaskrów, ostro się odcinały od popielatych pól owsa. Drzewa stojące wprost słońca przedłużone cieniami, miały pozór olbrzymów: z jednej strony zieleń ich była złota, z drugiej czarna. Słońce lało strumieniami światło po przez liście i gałęzie, rysując na przydrożnym trawniku, jak bizantyjski malarz, złote tło do obrazu o konturach z cieni.
Zmrok wyłaził z jakichś nor przestrzennych i słaniając się, zataczał coraz szersze kręgi. Słońce przygasało, w brózdach, po rowach, pod rozłożystemi gruszami ciemniało, łąki zaczęły siwieć rosą i okręcać się fioletowymi mgłami. Cichość jakaś wlewała się w świat i brała wszystko w moc swoją.
Witek tego wszystkiego nie widział, tylko co chwila mówił:
— Paninko, loboga prędzy!
— Nie bój się, ja poproszę papy, to cię nie wybije. Mnie tak dobrze jeździć z tobą. Nie wiem, dlaczego mamusia mi nie daje?
— Juścić, bo to nie pasuje.
— Dlaczego Witku?
— Bo paninka jest dzidzicowa córka, a jo se źruboki pase.
— No, to co? Kiedy ja wolę z tobą jeździć, niż się uczyć głupich rozmówek.
— Ja ta nie wim co, ino to, ze paninka je ślachecko, a jo chłopski.
— Madam mówiła, że przecież to wszystko jedno.
— Jedno to pewnikiem i nie jest, bo ślachta ma grontu więcy, kiej chłopy, i ucone są, i ubier mają insy, i całkiem inacy żyją.
— Witek, a czemu ciebie twoja mama nie posłała do szkoły?
— A bo matula pinindzy ni mają, i bez to głupim chłopem ostanę.
— A jakbyś miał pieniądze, Witku?
— Jakbym miał, paninko, tobym się wszyćkiego, co się ślachta ucy, naucył, ubier se sprawił ślachetny, grontubym kupił od Kłęba, abo i od Gulbosa, jakby chwaciło, kunie miołbym, krowy miołbym i taki gospodoz byłbym, coby me gromada obrała na pana wójta, i kiedyby było potrza, to baldach niósłbym se w kościele nad dobrodziejem — i uśmiechał się słodko.
— Ta madam, to mi każe zawsze siodłać kuca Władkowego, a on tak lizie, lizie jak cielę — co, nieprawda, Witek?
— Juścić, że prowda, paninko.
— Jak już dorosnę, to będę jeździć tatkowemi końmi — co, nieprawda, Witek?
— Hale! ogiery, paninka nie poradzi.
— To ty będziesz jeździć ze mną — co, nieprawda, Witek?
— Juści, że tak może być, ino formanem ostanę.
— Ubierzemy konie po krakowsku, ze wstążkami i tym nowym tatusia brekiem będziemy jeździć, a tak prędko, tak prędko — co, nieprawda, Witek?
— Prawda, paninko.
— Witek, a gdzie moja książka?
— A jo wim! Cy to ta sama, co z obrazikami?
— Nie, nie ta. To jest gramatyka francuska. Wzięłam ją do parku, żeby się lekcji nauczyć. Mój Boże, gdzie ja ją podziałam. Och, jakby się mama gniewała, jedź prędzej, może tam została, gdzie przechodziłam przez parkan.
Dojechali galopem, zsunęła się na ziemię i zaraz prawie ją znalazła, tylko, że książka leżała rozpłaszczona, stratowana przez źrebca; oglądała ją ze strachem, wycierała sukienką, ale napróżno.
— Podsadź mnie.
Witek się nachylił, skoczyła mu na ramiona i dosięgnąwszy szczytu parkanu, wciągnęła się na wierzch, zeskoczyła zaraz na drugą stronę i znikła w parku.
Witek pojechał, rozglądając się markotnie za źrebakami.
Ona zaś otworzyła książkę i śpiesznie, głośno zaczęła recytować lekcję. „J’aime, il aime. Tu aimes, vous aimez. Nous aimons, ils aiment“, powtarzała, uporczywie wbijając sobie w pamięć, że nawet nie słyszała wołania.
— Tosiu! Tosiu!
Drgnęła, zaczęła odmieniać jeszcze prędzej i biegła do domu. Strach ją ogarniał. Dojrzała pomimo pośpiechu nauczycielkę, stojącą na ganku od ogrodu, więc jeszcze spieszniej obiegła dwór i wpadła na podwórze, zdążając do frontowego wejścia i powtarzając sobie bezustannie.
„J’aime, il aime. Tu aimes, vous aimez. Nous aimons“ i t. d. Nie mogła spamiętać i zamilkła, bo zobaczyła matkę, stojącą na ganku i przypatrującą się jej uważnie.
Odrazu poznała, że jeździła, bo Tosia miała włosy potargane, sukienkę zmiętą, podartą — żółte pantofelki zawalane torfiastym gruntem rowu, więc tylko krótko spytała:
— Gdzie Madam?
— Nie wiem, mamusiu. Ja... byłam w parku... uczyłam się lekcji... nie widziałam... — tłumaczyła się, drżąc ze strachu i niespokojne, bojaźliwe, a pełne prośby o przebaczenie oczy zwracała na matkę.
— Pokaż książkę.
Dziewczyna zbladła i zaczęła odruchowo znowu odmieniać przypadki.
— Co miałaś zadane?
Tosia wskazała.
— Mów. Tylko pamiętaj!...
Wystraszona surowością głosu matki, zaczęła coś bełkotać.
— Mów wolno, wyraźnie! — syknęła matka, z trudem powstrzymując gniew.
— „J’aime, il aime. J’aime, j’aime“ — trzepała zgorączkowana, nie wiedząc, co mówi.
— Jeszcze raz powtórz! — i ścisnęła mocniej trzymaną za plecami dyscyplinę.
Tosia dojrzała ten ruch, zapowiedź czegoś gorszego, i ścierpła, rozszerzonemi, ogłupiałemi ze strachu i przygnębienia oczyma patrzyła, nie mogąc słowa wykrztusić.
— To tak się uczyłaś! To ja na to trzymam nauczycielkę, żebyś ty nic nie umiała! W parku się uczyłaś?
— Tak, mamusiu — szepnęła cichutko, przez łzy.
— Nie kłam, nie prawda! — i uderzyła ją przez plecy rzemieniami.
Dziewczyna zdenerwowana do ostatka, z ogromnym płaczem, trzęsąc się z bólu i rozżalenia, rzuciła się na kolana przed matką.
— Mamusiu! mamusiu! — błagała nieprzytomnie.
— Ty szelmo, będziesz się z pastuchami bawiła, ja ci dam chamów, ja z ciebie wytłukę tę przyjaźń! Masz dziesięć lat i jednej rozmówki francuskiej nie umiesz, dwa lata grasz gamy. Ty wyrodku obrzydły, z dziewkami się bratać, z chamstwem się bawić, z Witkiem jeździć! Ja ci dam, ty potworze. Ty! — i okładała ją coraz silniej ze wszystkich sił.
Dziewczyna wiła się z bólu, chwytała matkę za ręce, za nogi, za suknię, to znów zasłaniała się rękoma od bolesnych uderzeń i jęczała:
— Mamusiu! mamusiu!
A mamusia biła coraz zapamiętałej.
Dopiero nauczycielka położyła koniec znęcaniu się, wyrywając z rąk matki nieprzytomne prawie z bólu dziecko.
Dziedziczka bić przestała i upadła na ławeczkę ganku, sina z tego paroksyzmu wściekłości. Darła na sobie stanik i ledwie wykrztusiła do przechodzącego parobka:
— Przyprowadź tu Witka!
Potrzebowała jeszcze krzyczeć i bić, nim jej nerwy mogły wrócić do równowagi.
— Skaranie boskie z tą dziewczyną! — zaczęła po długiej chwili, a jej chuda, kańciasta twarz rozbłysła nowym wyrazem złości. — Pracuj, staraj się, płać, a ta nic. Przyjeżdża pani Zielińska i ze złośliwością mi mówi, że widziała Tosię, jadącą z Witkiem przez łąki. Myślałam, że się uduszę z upokorzenia, bo te dwie jej dziewczyny — jak laleczki, dobrze ułożone, mówią po francusku, potrafią zagrać przy gościach — a ten obrzydliwiec wstyd mi tylko robi. Każę ją wołać i mówię, że się uczy w parku, a ta wstrętna baba upewnia mnie raz jeszcze, że widziała ją jadącą naoklep, i że Witek trzymał ją wpół. Co za wstyd! Co to z tego wyrośnie! Będzie jeździć z temi oberwańcami i nic więcej. Ale cóż, kiedy jej nic nie mówią i pozwalają na wszystko.
— Ja nie mam żadnej nad nią władzy, przecież to miałam zastrzeżone, a zresztą dziewczyna tak źle od początku prowadzona, bez zdolności, zahukana, wystraszona ciągiem łajaniem.
— Jak pani śmiesz tak mówić! Moja córka źle wychowana! Bez zdolności! Ja jestem złą matką! ja — matka, źle postępuję z własnem dzieckiem! To niesłychane! Płacę pannie — to powinna coś umieć, od czegóż tu panna jesteś? Panna się tylko mizdrzysz do wszystkich i Darwinów czytasz. Po chłopskich chałupach się włóczysz — dobrodziejka jakaś, reformatorka! Psami się opiekuje, a dziewczyna, samopas puszczona, robi co chce! Mając zaś takie przykłady...
— Nie odpowiadam nawet na obelgi, bo jesteś pani niepoczytalną. Jutro mogę odjechać, dosyć mam tego obywatelskiego chleba — dosyć!
Trzasnąwszy drzwiami, wyszła. Dziedziczka zaczęła biegać po ganku, sycząc przez zaciśnięte złością zęby.
— Żmija, flądra warszawska, niegodziwiec! Zostań! — krzyknęła na Tosię, chcącą się wymknąć pocichu.
Dziewczyna przysiadła na ławeczce i ukrywszy rozczerwienioną, zapłakaną twarz w rękach, napróżno starała się powstrzymać spazmatyczne łkanie.
— Sto dwadzieścia rubli płać, obchodź się, jak z równą — i tak się wywdzięczy. Szewcówna, tfy! Fochy będzie mi tu pokazywać, morały prawić! A jedź na złamanie karku! Dwadzieścia na twoje miejsce dostanę — tylko gwizdnę! Dajno go bliżej! — krzyknęła na parobka, który siłą ciągnął wydzierającego się Witka.
— Puść me Kuba! Puść me, ty zapowietrzuny! Loboga, puść!
— A juźci, a sam po łbie wezme.
Krótko go za kołnierz spencerka wziął i postawił na ganku. Dziedziczka skoczyła do niego, uchwyciła za włosy i na początek zaczęła mu pięścią gładzić pucołowatą twarz.
Chłopak krzyczał w niebogłosy i wydzierał się, ale napróżno — trzymała go żelazną ręką.
— Ty bękarcie, mówiłam ci, żebyś z panienką nie jeździł? Mówiłam, co? Tak słuchasz, psi synu! Śmiesz moje dziecko obejmować swojemi podłemi łapami! Jeździć z nią, psie? Tak słuchasz, chamie!
I z siłą, na jaką ją tylko było stać, biła go dyscypliną, gdzie trafiła.
— Nie bede, jaśnie pani, nie bede! Loboga! Matulu! O Jezu! Matulu! nie bede, matulu!
— Mamusiu złota! mamusieczku, to ja chciałam, Witek nie winien — wołała Tosia, osłaniając sobą Witka i chwytając matkę za nogi. Dostawszy dyscypliną przez ręce, puściła go i z płaczem, trzepocząc rękoma, uciekła w głąb domu.
Jasna pani miała już dosyć na uspokojenie swoich nerwów, a Witek też ledwie charczał od krzyku. Pchnęła go z ganku i poszła.
Chłopak w koziołkach zleciał po schodach i utknął twarzą w wyżwirowanem podjeździe.
— Zabiła me, matulu, zabiła! — ryczał, ale prędko powstał i chwytając się twarzy, pleców, głowy, powlókł się ku kuchni dworskiej, okropnie krzycząc:
— Zabili me, matulu, zabili!
— Witek, chodź ino, chodź!
Chłopak przypadł do matki, tłukącej przed kuchnią dworską kartofle.
— Matulu, loboga, boli me.
Przestała tłuc, odgarnęła mu włosy, fartuchem obtarła twarz, posinioną w długie pręgi.
— O piekielnica! Ażebyś skapiała, jak tyn pies. Tak dziecioka sponiwierać. Ażeby cię marności ścisnęły, ty psio piastunko!
Poszła do kuchni i wyniosła stamtąd kawałek chleba i maślanki w półkwartku.
— Zidz se ano, nie płac. Nie bój się. Pan Bóg nie tkliwy, ale sprawiedliwy. Żeby cie zło godzina nie minyła... Nie buc!
Chłopak się uspokajał, gryzł chleb, popijał maślanką i od czasu do czasu obcierał rękawem łzy, cisnące się do oczu. Matka stała nad nim, pieszczotliwie gładziła go po głowie, a gdy zjadł, rzekła:
— Idź spać. Jo tam przyńde, przyniese ci śtucke z obiadu, idź, bo jesce ta morówka przyjdzie i dołoży ci co.
— Przynieśta matulu i lo suki.
Poszedł, gwiżdżąc i nawołując cicho:
— Finka! Finka!
Obszedł wszystkie kąty podwórza, a suki nie znalazł, ale usłyszał od strony młyna jakiś szum i krzyki, więc tam pobiegł.
Droga z przed dworca szła bokiem zabudowań gospodarczych i minąwszy je, obiegała po nasypie, w półkole zatoczonym, ogromny staw, trzymany groblami wysoko, przechodziła obok młyna, stojącego już w łąkach, przerzucała się przez upust i szła ku wsi, wyciągniętej w długą, porozrywaną linję. Młyn stał nisko, szczyty jego dachów były na poziomie wody.
Choć mrok był coraz gęstszy, Witek dostrzegł na grobli wprost młyna gromadę ludzi, rozbiegających się na wszystkie strony i czepiających się to drzew, to płotów, i jakieś krzyki trwożne, pomieszane, przecinały powietrze. Upust był otwarty i stawidłami woda z szumem rzucała się na dół z jakiejś dziesięciołokciowej wysokości, biła w brzegi olbrzymiemi, płaskiemi falami, obryzgując pianą drogę. Nie mogąc się pomieścić w łożysku rzeczki, wystąpiła z brzegów, szeroko rozlewając się w niziny. Chłopak się rozglądał i zobaczywszy sukę, biegnącą naprzeciw, krzyknął:
— Finka! Pódź tu!
Krzyczeli coś do niego z drzew i płotów, ale nie mógł usłyszeć w szumie wody i gwizdał najspokojniej. Suka się na chwilę zatrzymała i w szalonych susach rzuciła się ku niemu. Przypadła mu do nóg i krótko, żałośnie skowyczała; piana toczyła się jej z pyska, a ślepie błyskały krwawo.
— Finka! — zawołał.
Skoczyła mu do piersi jakoś dziko, chwytała za zgrzebne spodnie, szczękała zębami, tarzała się przed nim w piasku, odbiegała trochę i powracała znowu, skomląc okropnie.
Witkowi zrobiło się jakoś straszno: nie umiał sobie wytłumaczyć jej wycia, ani rzucania się, więc zaczął pędzić do młyna. Suka go wyprzedziła, zbiegła z wału i chlusnęła do wody: płynęła chwilę w kierunku wysepki, leżącej w końcu trójkąta, jaki tworzyły wody spadające z pod kół i z pod upustu, a łączące się o kilkanaście prętów dalej w jeden strumień wrzący. Upłynęła kilka kroków, ale gwałtowny prąd zaniósł ją w bok i wyrzucił na łąki. Miotała się kilka razy nadaremnie. Przyleciała znowu na nasyp, obiegła młyn i położyła się nad brzegiem spienionych wód, wyjąc okropnie.
Witek wlazł na wysoki płot, bo dosłyszał wołania, że suka się wściekła. Dziedzic, siedzący także w strachu na jakiemś drzewie, wysłał jednego z parobków po dubeltówkę. Chłopaka markotność rozbierała i taki żal, że gwizdnął na nią pieszczotliwie. Przybiegła, zaczęła gryźć żerdzie, wyrzucać piasek nogami, kręcić się wkółko i wyć... To podbiegła ku drzewom, na których siedzieli ludzie, skomliła, odrapywała pazurami korę, tarzała się w piasku, biegła co chwila nad wodę i dysząca, okryta błotem, zmęczona, wlokła się na brzuchu nad sam brzeg i krwią zalanemi ślepiami tonęła w mgłach, podnoszących się ze spienionej wody. Skowyt jakiś, podobny do spazmu, bólu nadmiernego, chwytał ją; powracała do ludzi jeszcze bardziej szalejąca, nieprzytomna. Kurcz ją jakiś łamał, bo były chwile, że leżała już martwa, skręcona w kłębek. Już sił nie miała do wycia, bo tylko jakiś charkot rozlegał się głucho w szumie spadających fal. Woda podnosiła się coraz wyżej, już tylko sam środek wysepki w trójkącie, najwyżej położony, bielił się jeszcze piaskami. Nad łąkami rozlegał się pisk czajek, opuszczających gniazda i gęste opary.
Broń przyniesiono. Dziedzic długo mierzył w sam łeb i strzelił. Suka tylko się zwinęła i z grobli wpadła do wody, walczyła z falami, ale się jeszcze wydostała na brzeg i charcząc ciężko, uciekła w łąki.
Witek zlazł na ziemię i żałośnie patrzał w mrok.
— Tak obganiała źruboki albo i śwynie, skoda! — mówił, skłopotany utratą pomocnicy. — Co jej się stało? zeby sie choć przódy osceniła! — medytował i łzy poczuł w oczach. Przerwali mu te myśli, wołając do pomagania przy zasuwaniu stawideł, bo przybór ustawał.
Gdy już odchodził, noc była zupełna, i księżyc świecił. Cisza i mgły rozpościerały się nad siwiejącemi rozlaną wodą łąkami. Młyn tylko turkotał, a od dworu szły odgłosy skrzypienia wrót, czasem końskie rżenie nadbiegło z koniczyn, lub ode wsi przejmujące tony piszczałek, albo jakieś splątane gwary. Witek popatrzył na łąki raz jeszcze, ale nic dojrzeć nie mógł, tylko jeszcze większa żałość zaczęła go gnieść i płacz go chwytał, więc poszedł na swoje legowisko do szopy, gdzie stały stare bryczki i różne niepotrzebne narzędzia gospodarskie. W starym, przegniłym wasągu sypiał razem z Finką.
Matka też wkrótce przyszła, przynosząc mu trochę zupy i kawałek mięsa.
— Mos tu, pochlipej se, jest ta i śtucka, zidz se.
— Matulu, Finka się ano zepsuła. Dziadzic ją zastrzelili tero.
— Skoda sucyska. W połednie ją wołałam, nie przysła.
— Hale, i wcoraj nie była na paśniku ze mną.
— Mozę się kaj osceniła i przy psiokach warowała.
— A kiej się zepsuła.
— Boli cie jesce?
— Przecie, ze boli.
— Ta suka piekło zrobiła w domu. Jewkę wyprała, gubernantkę odprawiła. Jantka jak zwaliła przycirkiem w łeb, to mu jojko nade ślepiem ano wysadziło — i pomstowała, jak nieboskie stworzynie. Loboga z taką przeklętnicą, gorse to lo ludzi, kiej tyn pies paskudny.
Gdy zjadł, okryła go starym szynelem i poszła.
Chłopak usnął, ale często się budził i krzyczał przez sen: to na sukę, to na źrebaki, to gdzieś się rwał uciekać z płaczem, to pokrzykiwał wesoło i szeptał: Paninko — i cmokał ustami na konia — i znowu zasypiał cicho.
Już nad ranem, gdy szaro zrobiło się na świecie, i kontury rzeczy zaczęły się w przedświcie wyraźniej odznaczać, a koguty piały donośnie, przebudziło go ciche skomlenie i lizanie po twarzy.
— Leżyć! — mruknął odruchowo i wyciągnął rękę, aby odgarnąć sukę od siebie; ale cofnął dłoń prędko, bo trafił na mokrą szerść. Rozbudził się zaraz i uniósł na pościeli.
— Finka! — szepnął ze strachem. — Loboga, Finka!
Suka leżała wyciągnięta i jęczała cicho, liżąc go po twarzy, szyi, piersiach. Dwa pstrokate szczenięta, zwinięte w kłębki, wisiały przy jej piersiach, całe zamazane krwią i błotem.
— Ona pewno do scynioków chciała się dostać, a pedzieli, ze sie zepsuła — szepnął głęboko rozrzewniony, gładząc ją po mokrym łbie, który mu kładła na piersiach i wyciągała coraz wyżej, dysząc.
— Finka! psisko moje, sucysko bidne, Finka! — szeptał przez łzy i obcierał nadołkiem koszuli jej bok krwawiący i obtulał jak mógł szynelem. Suka zamglonemi, zamkniętemi żółtawo oczyma patrzała w niego i rzężała ciężko — coraz ciężej. Wyprężyła się w jakimś przedzgonnym dreszczu, potem zaczęła drżeć cała i nogami drapać, bezsilną gębą chwytała to szczeniaki, to Witka, skomlała cicho — polizała chłopca i dzieci, zawarczała przeciągle i skurczona skonała.
Witek już nie usnął, i ogrzewając własnem ciepłem skostniałe psiaki, szeptał:
— Bidoki, siroty! Przeniesła waju bez rzyke do mnie, to lepse, kiej drugi człowiek.
Rano, gdy wyganiał źrebaki na pastwisko, wsadził szczenięta sobie za pazuchę, ostrożnie je ułożył i z jakimś ojcowskim akcentem w głosie powiedział:
— Nie bójta się, jo wos wymamcę, bedzieta i wy jesce obganiać źruboki albo i śwynie...




SZCZĘŚLIWI
— Będą pon pili arbatę, to zarno zrobię?

— A gdzie to Mateusz, że ty za niego?
— Pon go przecie zwolnili, i poleciał do kobity na święta.
— Prawda. Duży tam mróz?
— Sielno skrzy twa; ino się śnig łyśni, a mróz scypie kiej pies! — odpowiadała młoda dziewczyna, prawdziwy typ chłopskiej piękności, bo wysoka w miarę, rozrosła, rumiana niby miesiąc na nowiu, o regularnych rysach twarzy i wielkich, mocno modrych oczach.
Poprawiła sobie czerwonej chustki na głowie i dziobała pogrzebaczem drwa w kominie, nie śmiejąc mówić więcej, tylko z pod oka rzucała spojrzenia na siedzącego pod oknem. Patrzała się z jakąś pokorą i żałością na jego twarz pochyloną, suchą, i jakby zamgloną smutkiem. Była to twarz jeszcze młoda, ale o wyrazie zupełnie biernym i nawet mazgajowatym, i napiętnowana zmęczeniem. Niebieskie, jakby wyblakłe oczy, świeciły jakoś sennie, ociężałość miał w ruchach i zniechęcenie.
— Marcysiu! to zrób mi herbaty — odezwał się po długiem milczeniu i spojrzał na nią.
Dziewczyna spuściła oczy i zakrzątnęła się żywo koło samowaru.
— Ojciec jest?
— Nima. Tatulo pojechali do miasta kupić coś niecoś na świnta.
— To dzisiaj wigilja? — zapytał znowu.
— Juścić ze wilija. Pon jadą dzisia do swoich?
— Jadę, muszę się nawet śpieszyć.
Podniósł się i zaczął chodzić po izbie.
— Mam urlop, pojadę — myślał, zataczając koła po glinianej podłodze. — Pojadę... święta... pojadę... — i stanął nagle na środku izby. — Aha, do Józka pojadę, przecież mnie prosił! — odpowiedział sobie i zabrał się do picia herbaty.
Pił śpiesznie, prawie gorączkowo się ubierał i co chwila spoglądał na zegarek. Wyszedł przed dom, ogarnął wzrokiem niebo i ziemię i zawrócił na drugą stronę chałupy, do swoich gospodarzy, u których mieszkał i stołował się nawet.
— Zostańcie z Bogiem, Wawrzonowa! — powiedział, wyciągając rękę.
— Niech pon jadą z Bogiem! — odpowiedziała stara kobieta i, obtarłszy fartuchem rękę, ścisnęła nieśmiało jego dłoń.
— No, bądź zdrowa, Marcysiu!
Dziewczyna pokraśniała i chciała go na pożegnanie pocałować w rękę, ale on szybko schował ją poza siebie.
— Kiedy pon przyjadą? — zapytała Wawrzonowa.
— Dobrze jeszcze sam nie wiem, ale pewnie na Ś. Szczepan. No, zostajcie z Bogiem!
— Panu Bogu oddajem, szczęśliwa droga! — odpowiedziały obie, pochylając się w ukłonie.
Mróz go na dworze owionął siarczysty, aż się skrzyły śniegi i migotały w słońcu, a osędzielina pokrywała srebrnemi puchami drzewa, płoty i trzęsła się niby cienkie włókna pierza na słomianych dachach. Druty telegraficzne, ciągnące się zaraz za Wawrzonową chałupą, równolegle z linją drogi żelaznej, wyglądały jakby skręcone z grubych kłaków bawełny i brzęczały przytłumionym, rozlazłym jękiem.
Wszedł na plant i zaraz na przejeździe zastąpił mu drogę dróżnik.
— Może mnie pan zwolni na pasterkę? żona me zastąpi na przejeździe — prosił pokornie.
— Dobrze.
— Prose pana, kropatwy dwie zabiły się o druty, Płoszka je znalozł i przyniósł.
— Zanieście je do mnie i powiedzcie, żeby je Wawrzonowa powiesiła na mrozie.
Poszedł plantem. Śnieg zaścielał białą powłoką i pola, i rowy, skarpy i plant, tylko wyrzynały się z niego cztery błękitnawe, błyszczące się nici szyn, biegnące prosto. Drzewa i krzaki rosnące ponad koleją, gięły się pod grubą warstwą śniegu.
Pustka była wokoło: z trzech stron zamykały horyzont mury lasów błękitnawych szerokiemi linjami, a z czwartej majaczyły z oddalenia wioski, jakby przypłaszczone pod ciężarem śniegu. Cisza była ogromna w powietrzu. Wrony tylko tłukły się po plancie za pożywieniem i zrywały się z krzykiem, albo czasami stadko kuropatw wznosiło się z ćwierkaniem i zapadało na kamionki olbrzymie, porozrzucane po polach, niby stogi. Szedł prędko, bo do stacji miał pełne pięć wiorst. Mijał czerwone domki dróżników, gęsto stojące, dróżników będących na służbie, i wybiegał niecierpliwie oczyma naprzód. Pociągi towarowe przebiegały obok niego tak cicho, jakby nie dotykały szyn, tylko płynęły w powietrzu, rozsnuwając za sobą długi, skłębiony i zaróżowiony obłok dymów, wiszących niby chmura w powietrzu spokojnem.
Przyszedł na stację zmęczony, ale do osobowego miał jeszcze godzinę czasu.
W kancelarji zawiadowcy zastał tylko dyżurnego przy aparacie telegraficznym.
— Co, sam pan jesteś? — zapytał po przywitaniu.
— Pojechali wszyscy na opłatek do Witkowskiego; na osobowy wrócą.
— A! na opłatek... — szepnął, siadając na szezlągu.
Siedział milcząc, ale po długiej chwili zapytał się w duchu: „Właściwie, dokąd ja pojadę na święta? dokąd?“
Przed miesiącem prosił go jeden z kolegów do siebie na święta; miał jeszcze napisać, ale nie napisał. A on tak się szykował, tak sobie obiecywał po ludzku tam je spędzić — i nie uważał, że ten kolega nie ponowił zaproszenia listownie, tylko się postarał o urlop i teraz miał jechać — ale poczuł jakieś wahanie, niepewność, i rodzaj wstydu go przejął.
— Dlaczego on nie napisał? — myślał z coraz większą przykrością. — Może nie chce...
— Prose pana! Starse państwo z paninkamy przyjechały, niech pon idą.
— Panie Stanisławie, zastąpcie mnie przy aparacie na chwilę; skoczę do domu, przywitam się, podzielimy się opłatkiem, i za chwilę będę zpowrotem — prosił telegrafista.
— Dobrze — i zaraz usiadł przy aparacie.
— Dobrze, ale dokąd ja pojadę na święta? do kogo? — szeptał do siebie, i zwolna jakiś tępy ból osamotnienia przesączał się do duszy. — Dokąd ja pojadę na święta? — i leciał myślą w świat, ale nie było takiego punktu, gdzieby się mógł zaczepić, nie było takiego miejsca, gdzieby mógł pojechać, nie było takich dusz, któreby go oczekiwały. Nic, pustka zupełna.
Aparat zaczął gwałtownie przywoływać. Dał znak, że jest, wyciągał papierową wstęgę i czytał: „Serdeczne życzenia wszystkim z Bolimowa”.
— Może Józiek prosił mnie tylko, ot tak sobie, przez grzeczność... — myślał.
„Bagaż, przybory do choinek № 1247, przywieziono № 112. Zatrzymać i odesłać“ — wołał znowu aparat. Stanisław czytał, zapisywał, odpowiadał, ale czuł w mózgu coraz boleśniej, że nie ma dokąd jechać — i myślał z goryczą, że wszyscy się jednoczą dzisiaj, że tyle serc czerpie szczęście w tym dniu z ognisk rodzinnych, tylko on jeden jest sam, zupełnie sam, poza obrębem radości i wesela tego dnia uroczystego.
„Co jest wagonów osobowych, przyłączyć do pociągu № 7“ — krzyczał znowu telegraf.
— Dopiero tam tłok! Na święta jadą wszyscy — myślał z jakąś cichą zazdrością, ale znowu aparat stukać zaczął: — „Mamusiu! koni moc, przyjeżdżamy popołudniowym całą bandą. Hela, ciasta, sprawunki z nami — Władek“. Przepisał ten telegram i zaraz go przez umyślnego wysłał. Cicho się zrobiło w kancelarji, tylko zegar cykał monotonne: tik, tak! tik, tak!
— Mamusiu, mamusiu! — powtarzał z pewną lubością Stanisław, a w duszy jakby mu się naprężała struna jakiegoś żalu i drgała słabo, ale boleśnie...
Wpadł telegrafista, twarz miał rozpromienioną radością, opowiadał mu prędko o swoich i zabrał się do roboty. Kubicki usiadł znowu na szezlągu i milczał.
— Osobowy wyszedł — rzucił telegrafista.
Kubicki ostemplował sobie w kasie bilety i poszedł na peron.
Pociąg przyszedł, i cichą stację zalał gwar, bo masy ludzi wysiadły, i drugie tyle czekało na peronie. Kubicki przyglądał się gorącym przywitaniom, pocałunkom, słuchał radosnych okrzyków i zaciął mocniej jeszcze usta i wszedł do pociągu. Pociąg był literalnie zapchany. Przechodził wagony, ale wszędzie był tłok nie do opisania. Wszędzie pełno było kobiet, dzieci, tobołów, paczek, twarzy uśmiechniętych, postaci wyświątecznionych i gwaru. Wszyscy rozmawiali, i ze wszystkich oczu biła radość, i wszystkie usta śmiały się w oczekiwaniu.
Zatrzymał się na balkonie ostatniego wagonu i kiedy już pociąg ruszał, zeskoczył i nie pojechał.
— A niech to pioruny! Pies ma choć budę i gospodarza — a ja... — syknął ze złością, poszedł do bufetu i pił kieliszek po kieliszku.
Przychodzili tam różni znajomi, witali się, zamieniali po kilka słów obojętnych i odchodzili; on siedział wciąż, bo miał jakąś ukrytą na dnie serca nadzieję, że może go który zaprosi do siebie na wigilję — ale nikt nie prosił.
Słońce się już zaczerwieniło od zachodu, gdy się on podniósł, kupił jeszcze w bufecie butelkę wódki i różnych drobiazgów i powlókł się zpowrotem do domu. Nad śniegami mżył się mrok, w głębiach drgały opale, zachód był powleczony złotem i purpurą, gdy dochodził do swojej siedziby. Nie zważał na nic i nic nie widział... prócz tego, że jest sam na świecie.
Patrzyli się na niego Wawrzonowie zdumieni, ale nic nie rzekł, tylko wziął klucz i poszedł do siebie. Rzucił się, jak stał, na łóżko, i leżał. Godziny się wlokły leniwie, a on leżał i nie mógł sobie dać rady z bólem, nie mógł przemóc ogromnej tęsknoty i żalu, jaki nim szarpał. Wił się na tem łożu w męce, wyciągał ręce jakby po ratunek, żebrał spalonemi usty zmiłowania jakiego, ale męka trwała, sieroctwo trwało — a zmiłowania nie było. Jakiś zielonawy, pełny czerwonych refleksów mrok wlewał się do izby przez zamarzłe szybki i pogrążał wszystko jakby we własną niepamięć, a jemu zaczęły snuć się we wspomnieniu całe lata tułaczki, fragmenty życia przeszłego, wieczna nędza — człowieka bezdomnego, przerzucanie z kąta w kąt kraju, i ten ostatni, czteroletni pobyt na kolei. Od czterech lat wisiał przy drodze żelaznej na nędznej dla wszystkich posadzie starszego robotnika, ale dla niego było to błogosławione miejsce, bo cztery lata tutaj przesiedział spokojnie, i zdawało mu się, że już przestał go trapić los zawistny. Dobrze mu było tutaj. Zżył się z chłopami i chłopiał sam bardzo prędko, unikał kolegów, miasta, nie wyjeżdżał nigdzie, bo co prawda, nie miał i do kogo. Myślał tylko czasami ze strachem, że mogą go stąd wziąć i wysłać na drugi koniec linji. Chłopi otaczali go życzliwością, bo dobry był dla robotników i sam się zresztą garnął do wsi i do ludzi wiejskich. Zapomniał potrosze o innym świecie, i innych ludziach, i o swej samotności, dopiero dzisiejszy dzień rozdrapał mu przyschłe rany i przejął go głębokim bólem świadomości, że jest sam na świecie, że nie ma ani rodziny, ani przyjaciół, ani jednego serca życzliwego... Sam!
Myśli mu się rozbiegały w świat, jakby szukając serca i duszy bliższej, ale spadały niby struny zerwane gwałtownie, że aż jęczał ciężko... Sam! Zaczął chodzić po izbie, żeby przytłumić wzruszenie i rozpalał się wewnątrz łzami, co mu zalewały serce taką ostrą, gryzącą falą cierpienia, że aż jęczał i chwytał się za piersi, bo mu zdawały się pękać od łkania... Męka trwała wciąż i trzęsła nim, odbierając prawie przytomność.
Węgle dogasały w piecyku, mrok wieczoru zapełniał izbę jakby szmaragdowym pyłem, a przez okienko widniał rozległy, mroźny świat, stojący w wielkiej ciszy i spokoju.
— Sam! sam jeden na świecie, bezdomny, jak pies! A niech to pioruny zatrzasną! a niech!... — zakrzyknął prawie głośno i poczuł taki nagły przypływ bólu osamotnienia, taka rozpacz go przejęła bezgraniczna, że upadł na łóżko i zapłakał ogromnym, męskim płaczem, co to serce rwie kawałami, pali jak ogień i boli, boli, boli.
Cisza była dokoła i szarota, tylko ten spazmatyczny płacz rozdzierał powietrze krwawą smugą beznadziejnej rozpaczy i płynął ogromną skargą w nieskończoność.
— Panusiu! — szepnął cicho Wawrzon.
Kubicki porwał się z łóżka i patrzał na chłopa nieprzytomnemi oczyma.
— Może pon do nos pódą na wilije, już tam kobita nasykowała, co mogła, przecie pon nie pogardzi... przecie zawdy mili choćby z chłopamy kiej samymu.
— A... dobrze... dobrze... — nie mógł więcej nic powiedzieć ze wzruszenia, jakie go ogarnęło.
— Poczciwi, dobrzy... — myślał z serdeczną wdzięcznością i poszedł na drugą stronę.
Marcysia stała przed sienią i wyglądała pierwszej gwiazdy.
Cisza... Niebo pogodne i przysłonione zwojami mgieł, przestrzeń biaława majaczeje nieobjętym ogromem. Z okien chałup biją łuny; czasem żóraw zaskrzypi przy studni, zachrupocze śnieg pod nogami, albo gont lub płot trzaśnie na mrozie, i znowu cisza, rozlewająca w sercach spokój słodki.
— Hej! jak tu dobrze, przestronno i spokojnie, hej!
— Już są gwiazdy — szepnęła Marcysia, wchodząc.
Wawrzon z opłatkami na talerzu podszedł do Kubickiego. Zaczynają się łamać, postacie się chylą, ramiona się obejmują, usta szepczą, a w oczach błyszczy rozradowanie dusz wierzących i pobratanych.
Snopek żyta stał w kącie, a na białem przykryciu stołu postawiła Wawrzonowa miski z kartoflami i barszczem na grzybach. Dzieci sprawiały się cicho, bo na wszystkich twarzach leżało religijne namaszczenie. Po barszczu z kartoflami, Marcycha podała śledzie opiekane w mące na oleju, grzyby smażone, kapustę ze śliwkami, potem kluski z makiem, a naostatku racuszki na oleju, bo chłopi w wigilję nie używają nabiału. Wszyscy jedli dosyć łapczywie, tylko Kubicki nie mógł przełykać, tak go dusiło rozrzewnienie.
— Proszę panusia, toć nie honor ostawiać na misce! — prosił Wawrzon.
— Nie ślacheckie to jedzynie, ale z dobrygo serca, to muszą pon przyjąć — dodała stara.
— Dziękuję, nigdy wam nie zapomnę, że jesteście tacy dobrzy!...
— A bo i pon lo nos taki, że i rodzony nie byłby lepszy i milszy. Pon już całkiem swojak.
— A bom i swojak, człowiek jestem taki, jak i wy, i lepiej mi pomiędzy wami, lepiej...
Zamilkł, ale było mu coraz cieplej i coraz zaciszniej; gorycz, żal, osamotnienie odchodziły gdzieś na lasy, a on czuł, że mu teraz bardzo dobrze, że jest jakby z rodzonymi i serdecznymi... Ten świerszcz, ćwierkający za kominem, ten stół, ci ludzie, ten nastrój, ta cisza wokoło, przerywana tylko trzaskaniem płotów i skomleniem psów, hukiem przebiegających pociągów; te oczy rozradowane i dusze pełne dobroci, — wszystko to przywodziło mu na pamięć dawne jakieś obrazy rodziny, dzieciństwa, i przenikało go czułością melancholijną.
Przyniósł im od siebie herbatę, cukier, wódkę, co tylko miał w zapasie.
— Bierzcie, moi kochani, bierzcie, — szeptał, czując, że duszęby im dał, gdyby zechcieli.
Potem Marcycha zaczęła czytać z Historji Świętej o Narodzeniu Pana Jezusa.
Wawrzonowa szykowała herbatę, a gospodarz pykał z krótkiej fajeczki i kołysał nogą kolebkę z najmłodszym.
— Loboga! Jezusie nosłodszy! — szeptała kiedy niekiedy Wawrzonowa, załamując ręce. — O bidota serdeczna, o Paniątko kochane, na słómie, w oborze się urodziło! Taki król i w mizeracji!
Kubicki słuchał tylko i rozmarzał się coraz głębiej. Nie drażniły go ich twarze, naiwne wykrzykniki, stroje proste, ani chropowate czytanie Marcysi, którą sam czytać nauczył, — nic, — czuł, jakby tu wzrósł pomiędzy tymi ludźmi i temi ścianami, jakby poza tę chatę nigdy się nie był wychylał, i był tem samem, bo i zaczynał czuć tak samo, i tak samo zaczynał się rozrzewniać niedolą Jezusową, i tak samo w sercu czuł wielką wiarę i wielką miłość do Tego — w stajence urodzonego.
Tak mu dobrze było, tak słodko, tak spokojnie, że przemykała mu chwilami myśl jakaś, i wtedy ogarniał wzrokiem Marcychę i myślał:
— Zostanę tutaj... co tam! zostanę — i ciepło jeszcze większe czuł w sercu, i marzenia jakieś niejasne o szczęściu cichem, przy ziemi, przy swoich, majaczyły mu w mózgu uparcie. — Co tam, zostanę!
Podziękował im serdecznie za wigilję i poszedł do siebie.
Chodził po izbie i rozmyślał, i coraz częściej sobie mówił: — Zostanę! — i widział ten chłopski dom i Wawrzonów, jako jedyną ostoję dla siebie, i snuło się przed nim to przyszłe życie, jak smuga jasna, jak pola okryte runią wiosenną, pełne ciszy i spokoju. Drugie kury zaczynały piać, a on wciąż chodził i rozmyślał, i zupełnie świadomie powtarzał:
— Zostanę. Gdzie ja będę szukał i czego?
Drzwi skrzypnęły do sieni, wyjrzał i zapytał:
— Idziecie do kościoła?
— Tak, matula w południe idą; jo pódę na pasterkę, ociec późni przyjadą po mnie.
— Marcysia, zaczekaj trochę, pójdziemy razem.
Śpiesznie się ubrał w długie buty i kożuch, i poszli.
Noc jeszcze była szczera, ino gwiazdy przybladły nieco i świeciły jak przez mgłę, a nad śniegami wisiał tuman oparów. W chałupach się świeciło, i po drodze, wytartej płozami sań, majaczyły sylwetki ludzi, albo rozlegał się turkot sanek, a zresztą cisza przeogromna nocy zimowej. Głosy dźwięczały wyraźnie na mrozie, śnieg skrzypiał sucho pod nogami, a nad ludźmi i końmi wznosiły się kłęby pary.
— Marcysiu! — szepnął, biorąc ją za rękę.
— Hę? — i podniosła na niego oczy.
— Niech będzie pochwalony! I pon idą? — mówił jakiś chłop, podchodząc. — A to zimno, kiej zły pies, gryzie! — zabił sobie ręce o ramiona, ale nie usłyszawszy odpowiedzi, wyprzedził ich i poszedł.
Za wsią szli szeroką drogą, wysadzoną olbrzymiemi topolami, pomiędzy niemi długi sznur ludzi majaczył, niby cienie. Wiatr trochę się poruszył i zgarniał śnieg z chrzęstem i przynosił urywane słowa rozmów, lub pacierzy, odmawianych półgłosem.
— Marcysiu! — szepnął ciszej, ale tak miękko, że dziewczyna drgnęła — chciałabyś ty mnie? — dokończył, i czuł pewną ulgę, bo nie mógł tak łatwo i prosto sformułować.
Dziewczyna aż przystanęła, spojrzała się w niego rozpalonemi oczyma i poszła, nie odrzekłszy ani słowa.
— Chciałabyś ty mnie? — zapytał znowu.
— Jezus, Marjo! Co też pon mówią! — odpowiedziała z jakiemś przerażeniem w głosie.
— Mówię prawdę, jeśli mnie zechcesz, to będziesz moją żoną, zaraz w zapusty damy na zapowiedzie.
— Loboga! loboga! przecie nijaki krzywdy nie zrobiliśmy panu, a pon tak się ze mnie śmieją... loboga! — i rozległ się cichy płacz i szlochanie.
— Nie płacz, Marcysia, nie, ja prawdę mówię; jak mnie zechcesz, to się zaraz w zapusty pobierzemy.
— Loboga! loboga! — szeptała przez łzy, i serce się jej trzęsło z olśnienia i strachu zarazem, i szeptała dalej:
— To nie może być, nie może, ino pan sobie taki pośmiech robi, a ja siroteńka... — płakała, nie mogąc się powstrzymać.
— Głupiaś! — mruknął niecierpliwie i urwał, bo ich dopędziła gromada ludzi i szła z nimi. Kubicki patrzał na Marcysię, a ona popłakiwała cicho, ale podnosiła głowę coraz wyżej, później zaczęła głośno mówić godzinki, a za nią szeptem powtarzali chłopi.
W kościele było pełno ludzi. Przed wielkim ołtarzem paliły się wszystkie świece, a nad cyborjum płonęła wysoko jedna, jak gwiazda. Świerki stały z boków ołtarzy i przy ławkach, że się wydało jakby w lesie, bo białe ściany lśniły się szronem i bieliły przez gałęzie.
Ksiądz wyszedł z pierwszą mszą.
Kubicki przystanął na środku kościoła, Marcysia przykucnęła zaraz za nim, a on stał wyprostowany. Szerokie ręce chłopów wyciągały się do niego przyjaźnie, i coraz to ktoś mówił: Pochwalony! Widział twarze sinawe od mrozu, twarde, jakby wyciosane siekierą, czupryny potargane u parobków lub spadające w grzywkach równo uciętych u chłopów starych, oczy, jaśniejące dobrocią i naiwną, głęboką wiarą. Uśmiechali się i patrzyli na niego przyjaźnie. Nie czuł zapachu butów, świeżo wysmarowanych na mróz, ani kożuchów źle wyprawnych, ani zaduchu, przesyconego zapachem skisłego, razowego chleba. Kobiety mruczały głośno pacierze, biły się w piersi, czasem westchnienie wydarło się ze wszystkich piersi, tłum zafalował, ktoś zakaszlał, albo małe dziecko zapłakało głośno, i znowu zatopiło się wszystko w ciszy, w poważnych tonach organów i w blaskach świec, które migotały, niby złota glorja; głos księdza rozlegał się poważnem brzmieniem, dzwonki podnosiły wicher ostrych dźwięków — i uczucie coraz mocniejsze krępowało go do tego tłumu. Msza się skończyła, i ksiądz zaintonował:
— „Bóg się rodzi! moc truchleje!“ — a tłum pochwycił melodję i prowadził ją wielkim głosem, aż ziemia drżała, aż gałązki świerków i płomyki świec zaczęły się chwiać, i dołączać swoje drżenia, blaski, do blasków źrenic i drżeń serc, i łączyć się w jeden hymn, wielki i radosny.
— „Wzgardzony — okryty chwałą!“ — powtarzał Kubicki, i dreszcz go przejmował gorący, bo te głosy i całe uroczyste napięcie dusz obejmowało go w moc swoją.
— „A słowo ciałem się stało!“ — coraz mocniej śpiewali; słowa, dźwięki, blaski, wszystko zda się skłębiać i płynąć w świat — głębokie tchnienie wiary niesie ją do stóp Nieznanego.
— „Śmiertelny — Król nad wiekami“ — śpiewa coraz donośniej Kubicki, i kładzie całą duszę w te słowa, i czuje, że mu ten kościół, ten tłum rozśpiewany, te dźwięki i wiara wyrywa z serca wszystkie wspomnienia złe z pamięci, i czuje się spokojnym i ufnym, niby dziecko.
— Marcysiu, wstań! — szepnął po skończeniu kolędy, bo dziewczyna cały czas klęczała, czuł jej twarz przy swojej nodze.
Po drugiej mszy wyszli z kościoła.
Wawrzon już był z końmi. Na świecie było błękitnawo od dnia, ludzie rozsypywali się przed kościołem, gromadzili kupkami, rozmawiali, zabijali ręce, tłukli butami o drogę, bo mróz był siarczysty.
Rozwidniło się zupełnie, i słońce już rozkrwawiało świat blaskami, gdy siedli na sanki i pojechali do domu.
Cisza była na świecie, i szron tak obsiadł wszystko, jakby kto drzewa obsypał kłaczkami wełny. Słońce wzeszło, i świat stanął w złocie i w purpurze, i w takich barwach, jakby kto tęczę rozsnuł po świecie; tak się cudnie lśniły śniegi, szrony, drzewa, niebo, tak jasno, czysto i rzeźwo było, że aż konie rżały i buchały nozdrzami kłęby pary.
Kubicki i Marcysia siedzieli razem, a Wawrzon przy koniach.
— Chcesz mnie, co? — zapytał, obejmując ją prawą ręką.
Przycisnęła się do niego silnie i szepnęła cicho:
— Mój... mój... Stachno! — i ukryła twarz, rozczerwienioną własną śmiałością.
Sanie tylko świstały płozami po wytartej drodze i zamiatały rzetelnie, a jemu aż się chciało stanąć w saniach i krzyczeć z uciechy, ale ją tylko mocniej przycisnął do siebie i szeptał:
— Marcycho! Marcycho!...
— Stachno!... loboga... — szeptała, dygocząc ze wzruszenia.
— Wawrzon! — zawołał głośno Kubicki.
— Hę? Wio małe, wio! — i świstał batem.
— Wawrzon, dacie mi Marcysię, co?
— Trrp!... Wio, małe, wio! — sypnął koniom po parę batów, że wyrywały, jak szalone, i nic nie odrzekł, bo był jak ogłuszony pytaniem.
— Dacie mi Marcysię? Proszę naprawdę, to nie żaden śmiech.
— Trrrp!... zwolnił konie i odwrócił się, popatrzał uważnie na Kubickiego i córkę, potem popuścił cugli, śmignął batem, i znowu polecieli, jak wiatr, a potem się do nich przechylił i głosem drżącym z ukontentowania szeptał:
— Panie zięciu... Wio! psimordy, wio! Panie zięciu, połowę grontu dam, krowę siwą albo graniastą... cieloka, świnię... gąsków i kurów matka nie pożałuje... obleczenie dziwka dostanie, jak tego trza. Wio! psiachmać, wio... i cztery tysiące... Hop! hop!... — krzyknął gwałtownie, wstając w saniach i wesół, tak prąc konie, że rwały, jak szalone, aż kawały zmarzłego śniegu biły im w twarze, a mroźny pęd powietrza gryzł im twarz, ale oni nic nie czuli, bo stary coraz to się odwraca! i szeptał:
— Panie zięciu!... Wio! psiachmać, wio!...
— Marcysia, kochasz mnie? — szeptał Kubicki nic już nie słysząc.
— Stachno... mój... Stachno... — odpowiadała miękko i pochwyciła jego rękę i całowała długo, a potem nic nie mówili, tylko oczy im się śmiały, i dusze, rozbrzmiałe miłością i szczęściem, leciały w świat wyiskrzony.
I byli tak szczęśliwi, szczęśliwi, szczęśliwi...




SPIS RZECZY.
 
Str.
 43
 63
 91
 143


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.