Jakiś tragiczny oddech owiewał wszystko i przenikał grozą. Ta martwa twarz mówiła wielkim głosem ciszy — o nędzy istnienia i o nędzy śmierci. Zaczęli szykować się do wyprowadzenia ciała. Księża białemi plamami komży rozbijali czarny ton zgromadzonych. Jakiś wóz z turkotem zajechał, słychać było huk, jakby wbijanych gwoździ. Szepty były coraz cichsze, łkania się zrywały głębokie, westchnienia przeciągłe — to znowu jakiś oderwany, niewiadomo skąd płynący jęk przecinał ostro powietrze. Przezroczysta żółtość, obślizgła jakby od twarzy zmarłej, od świec, od złoconego obrazu Częstochowskiej, stojącego przy trumnie, pływała poszarpanemi płatkami, lśniła na hebanach konsol, kładła złotawe piętno na jasno-zielonych liściach palm i pyłkiem rozkładała się w smudze brudnego światła, płynącego z za odchylonej rolety. Księża zaczęli długą ceremonję. Basowe głosy, w ciężkich, przejmujących rytmach psalmów, rozlegały się uroczyście. A on stał precz i zdawał się coraz głębiej patrzeć w umarłą. Zdawał się zastygać zwolna w przerażeniu i sztywnieć w bólu. Czuł, że mu wszystkie nerwy, wszystkie centra, wszystkie tętnice rozkręcają się, krwawią — coraz to fala uświadomienia biła w mózg jego, kłębiła się i znikała w chaosie przypomnień nagłych, splątanych, okropnych zgiełkiem pomieszania i siłą rzutu, z jaką przesuwała się przed nim. Trząsł się w sobie do ostatniego włókna; żal, niby czerwona błyskawica, przepalał mu wnętrzności. Czuł — że jeszcze chwila takiej
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/18
Wygląd