Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —

— Czemu tak patrzy? Mnie boli to spojrzenie! — spytała i niespokojnie odwróciła się. Człowieka nie było już widać.
— Czemu on tak dziwnie patrzył? — zapytała raz jeszcze.
— Nie wiem — odparł z oczyma utkwionemi tam, skąd przed mgnieniem patrzały tamte źrenice.
— Może on widział jak całowałeś mnie... może on wie, że... mąż...
— Że i teraz cię pocałuję — i nachylił się, całując ją w uszko. Odsunęła się trochę.
— Że mąż... że my nie mamy prawa... może nas ostrzega...
— Bodaj przepadł! Ello, nie mówmy już o tem.
I poszli, przystając przy klombach nad basenami, lecz tylko poto, aby przycisnąć się ramionami, spojrzeć sobie w oczy i iść dalej; ale pomimo tego czuli, że w tę ciszę wewnętrzną wsączyło się jakieś wrzenie, że na zwierciadła ich spokoju kładzie się jakiś cień, że majaczy w nich ten dziwnie przejmujący wzrok starca. Byli szczęśliwi, uśmiechnięci, zajęci sobą, i nieświadomi jeszcze własnego, wewnętrznego stanu.
— Szczęśliwyś?
— Daj usta, a powiem ci o tem. — Ogarnął ją ramieniem, i całował.
— Mów mi tak zawsze, ukochany.
— Do tchu ostatniego.
— Boże! — szepnęła z trwogą. — Patrz! tam idzie...