Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —

pamiętał, przypominał sobie wybornie. Nikt mnie nie kochał!... — szeptał — i poczuł szalone pragnienie kochania czegoś, przyciśnięcia się do jakiejś piersi — i wylania na takiem wiernem, kochającem sercu wszystkich łez powstrzymywanych, wypowiedzenia wszystkich cierpień, bólów, trosk i upokorzeń, jakie teraz wrzały mu w duszy. Czuł w sobie ogromną potrzebę stania się komu użytecznym, należenia do kogoś. Uspokoił się, gdy mu przyszła na myśl sztuka jakaś, gdzie taki sam sierota, biedny, opuszczony, znajduje bogatego krewniaka, przygarnia go do siebie — i potem zostaje panem. Takim panem, który może jeść tyle razy, ile mu się podoba, i mieć wszystko, co mu potrzeba — tak, jak tylko miało kilka osób z ich „towarzystwa“: Simonka, Naiwna i Dżalma. Mają „bębenków“ — szepnął zazdrośnie. Nie rozumiał, żeby miało być co złego w naciąganiu bliźnich. Z tego wszystkiego wziął się do czytania. Pożyczał książki, gdzie się dało. Pożyczano mu chętnie do rekwizytu, bo odnosił prędko i nieuszkodzone. Czytał bez wyboru, ma się rozumieć — wszystko, dziś Borna, jutro Victora Hugo. Przestał grać w domino ze Zmarźlakiem, aby mieć więcej czasu. I nie przestawał szukać wskazówek do budowy sztuki. Teraz, przeprowadziwszy się do Simonki, miał wygodniej — od czasu do czasu mógł jadać obiady. Dochody jego znacznie się powiększyły. Napiwki za zdejmowanie palt, kaloszy i t. d. od odwiedzających aktorkę bywały nieraz sute. A prócz