Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

siąkniętym obawą nieznaną, słuchała, kołysząc się w budzącem się pożądaniu.
— Daleko? — spytała.
— Niedaleko.
Szli w milczeniu. Ukradkowe spojrzenie rzucała na jego twarz powleczoną jakąś radosną zadumą. Chwilami przestawała oddychać, bo ją przejmowało jakieś nieokreślone drżenie. Wtłaczała gdzieś na dno swego ustroju — siłą wydzierający się lęk, jaki rósł niepowstrzymanie w jej mózgu i przysłaniał jej szczęście, przyciskała się z jakąś miękką biernością do niego. Ten spokój, ciepło — przenikał ją czułością dziwną i rozmarzał zmysły. Niewypowiedzianie słodkie uczucie porywało ją chwilami, wtedy spojrzeniem pieszczącem ogarniała go, wyczuwając jakąś ociężałość senną, jakąś gwałtowną potrzebę zarzucenia mu rąk na szyję i pocałunków — ale ten głęboko płynący prąd obawy wyłaniał się, uprzedmiotowywał, i w tym szarym, przejmującym cieniu prześlizgiwał się pomiędzy nimi. Martwiała wtedy, i jak automat z rozszerzonemi trwogą oczami, z pobladłą twarzą — szła, nic już nie widząc czas jakiś. On wyczuwał prawie to samo. Ten ból głuchego niepokoju, ta walka z marą, której obecności prawie był pewnym, przejmowała go jakimś chłodem, mroziła krew. Dotykał po kilka razy twarzy swojej, jakby ścierał ślady jakiegoś zimno-wilgotnego dotknięcia cienia. Rozrastała się w nich bujnie ta obawa, że równocześnie prawie poczuli chęć, niewyraźną