Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 —

Brak im tchu, rozwarte źrenice nie widzą, złączone usta śpiewają. Jakiś palący płomień słońca, niby wicher kosmiczny przepływa przez nich i druzgocze resztki świadomości. Siedzą obok siebie bladzi, dyszący ledwie, z oczyma pełnemi blasków i łez pełnemi. Wypili sobie pół życia pocałunkami, oddzielając się jakiemś ognistem kołem od reszty świata. I tak byli zatopieni w rozkoszy, że nie słyszeli skrzypu piasku, ani widzieli, że ten sam cień-starzec szedł ku nim. Sunął cicho, niby widmo, a długi, czarniawy chłód szedł przed nim. Drgnęli gwałtownie, bo uderzył w ich siatkówki ten cień, i zaćmił je nagłym mrokiem.
— A! — zawołała trwożnie, usuwając się bezsilnie z obawy.
— Co ci? — spytał.
— Ten sam — szepnęła — patrz — tam!..
— Czemu on się tak patrzył?
— Niema nikogo... Nie bądź dzieckiem — uspokajał, nie mogąc jednak zdać sobie z tego sprawy, że i sam bezwiednie poddaje się wrażeniu niepokoju, obawy, wyrzutu, jakgdyby sam czuł najwyraźniej chłód cienia, jakgdyby widział sam ostry, posępny profil, i stał pod pręgierzem surowego spojrzenia. Zadrżał, jakgdyby tu — obok siebie — jak najwyraźniej zobaczył ten cień. Nie było nikogo. Nasłuchiwali szelestów i w rozdenerwowaniu niezwykłem oglądali się co chwila, obawiając się zbliżyć do siebie i bezwiednie zosta-