...Szampan polał się strumieniem i jednocześnie zerwała się nieopisana wrzawa, niepodobna było odróżnić śmiechów od krzyków, śpiewów od odgłosów pocałunków, brzęków tłuczonego szkła od schrypniętych głosów. Dym, kurz, opary — niby obłokiem nakrywały biesiadników. Atomy szału, upojenia i rozpusty zdawały się pływać w powietrzu i przenikać wszystkie serca i mózgi. Niskie, drgające namiętnością glosy, stłoczone na niewielkiej przestrzeni gabinetu restauracyjnego, zdawały się rozsadzać ściany. Kilkanaście osób pijanych tłoczyło się bezładnie z kieliszkami w rękach, krzycząc bezprzytomnie:
— Zdrowie Jurka! Niech żyje amfitrjon! Niech żyje!
— Ludzie zabawni! proszę o głos! — krzyczał jakiś mężczyzna, siedzący na stole.
— Wiwat Jurek!
— Narodzie rozbawiony szampańsko, proszę o głos!
— Cicho! Jur ma głos.
— Nie, nikt przede mną. Słuchajcie!