Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —

woli. Upór zwalczał zniechęcenie, powstałe z bezsilności. Zeszło mu tak ze dwa tygodnie na ciągłych walkach z niemożebnością wysnucia z mózgu jakiejkolwiek formy. Zaczynał, ale darł natychmiast. Ten początek był z tej sztuki — tamten z innej. Przez osłuchanie się na scenie, umiał ich tyle prawie napamięć, że bezwiednie — słowa zapamiętane pisał. Odczytując, poznawał z bólem upokorzenia, że to nie jego myśli. Nie chciał naśladować! Przez te dwa tygodnie zżółkł jeszcze więcej, pochylił się bardziej; usta miał czarne od gorączki, spieczone, czoło porznięte fałdami, a w oczach wyraz nigdy niewidzianego u niego rozmyślania.
Nie mógł chodzić z wyczerpania wewnętrznego, bo ani sypiał, jak się należy, ani jadał. Wprawdzie jadać — nigdy nie jadał tyle, ile potrzebował.
Rozdenerwowany w najwyższym stopniu, stawał się więcej jeszcze milczącym, więcej sennym, ociężałym i nieczułym na wszystko zewnętrzne.
Burza, jaka szalała w jego piersiach, ogień, jaki go trawił, nie przedostawał się nawierzch; trzymany siłą w głębi duszy, palił go powoli, wysuszał jego ciało doreszty. Ręce mu drżały, sił brakowało, z trudem mógł podciągnąć kurtynę. A gdy tylko mógł się znaleźć sam — płakał. Płakał z bólu nad swoją niemocą, aby potem z tem większą furją rzucać się do pracy iście Syzyfowej dla niego. Czuł, a później zrozumiał, że tylko dlatego tak mu nie idzie, że nic nie umie, nie zna,