Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —

— Nie mów o niej — szepnął krótko i szorstko, marszcząc brwi gniewnie. Dziewczynie ręce opadły, wyprostowała się nagle i łzy duże, ciężkie popłynęły po wypudrowanej, zmiętej rozpustą twarzy, a jakieś łkanie rozpaczy niewypowiedzianej i upokorzenia rozsadzało jej piersi.
Jerzy już nic nie powiedział, tylko podniósł kołnierz palta, zapiął rękawiczki odruchowo i schodził; jeszcze nie wyszedł za drzwi, gdy dziewczyna w jakimś histerycznym paroksyzmie upadła, zaczęła drzeć rękami suknię, szarpać dywan pokrywający schody, tłuc głową o marmur i wyć przeciągle, a potem głosem podobnym do syku, krzyczeć:
— Idź, idź! Powieś się, zgiń marnie, przepadnij, psie podły, podły! Zdechnij, jak pies! — i bełkotała coraz niewyraźniej, a zajadlej.
— Zaprowadź tę pijaczkę do gabinetu — powiedział szwajcarowi, otwierającemu drzwi, i wyszedł na ulicę.
— Bydlę! — mruknął z obrzydzeniem i zaraz zapomniał o tej scenie. Czuł tylko, że się rozlewa po nim coś mrocznego i zasnuwa odrętwieniem.
— Dzisiaj! Zaraz umrę! — powiedział głośno, jakby w odpowiedzi czemuś wewnętrznemu i zanurzył się znowu w jakiejś mgle nieokreślenie cicho podsycającej jaźń jego. Nie czuł grozy, ani żalu. Dawno już czuł znużenie i myślał o śmierci, ale dopiero wczoraj wyraźnie zobaczył, że umrzeć musi, i postanowił umrzeć.