Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —

Rzeka toczyła się z szumem, pokryta żółtawą pianą, i występowała z brzegów.
— A gdzie Finka? — spytała.
— Bo jo wiem? Gdziesik pociekła, bo już i wczoraj nie była ze mną.
— Ma już małe pieski?
— Jesce nie.
— Jednego mi dasz — co? Ja tak lubię pieski! Będzie z lalką sypiał.
— Bedzie ta sipiał! Jaśnie ociec paninki kazą go utopić w chrapie. Tak, paninko, trza prędzy — dodał, przypomniawszy sobie panią.
— Jeszcze trochę pojedziemy tak wolno. O, patrz, jak tu ładnie!
— Zruboki ostawiłem na drodze... Jak nie posły w ogrodzenie, ino w zyto, to dopiro bedzie piekło — i uderzył nogą źrebca, nagląc do pośpiechu.
— O, jak tu ładnie. Patrz, Witek — i wskazała ręką zachodzące słońce.
— Prowda — cerwuno.
Dziewczyna wpatrzyła się w przestrzeń, a Witek raz po raz znaglał bieg konia i ze strachem myślał o źrebakach.
Cały zachód pokrył się jakby łuską z purpury, przesiąkłej złotem na tle szaro-błękitnej głębi; niżej, tuż nad słońcem rozciągał się płat nieba wielki, długi, porwany w kawały, koloru miedzi, powleczonej czerwonawemi odblaskami słońca, którego kula tuż nad ziemią, niby bezrzęsne oko, świeciła jaskrawo. W ogniach zachodu wąsate kłosy